Eugeniusz Koziarski „Czarny”

Archiwum Historii Mówionej

  • Proszę powiedzieć, co pan robił przed wojną?

Przed wojną chodziłem do szkoły podstawowej nr 110 na Miodowej. Następnie do gimnazjum imienia Brata Roberta na Grochowskiej – jeszcze jest – ale tylko skończyłem pierwszą klasę. Wybuchła wojna.

  • Kim byli pana rodzice?

Matka była gospodynią domową, po prostu opiekowała się dziećmi, to znaczy nami. Ojciec był pracownikiem fizycznym w PKO Bank Polski i KKO, to jest Komunalna Kasa Oszczędności. PKO [mieściło się] na Świętokrzyskiej – wiadomo gdzie – KKO naprzeciw banku „Pod Orłami”, róg Złotej i Jasnej.

  • Czy wychowanie patriotyczne odebrał pan od rodziców, może ze szkoły?

Mój dziadek zginął gdzieś w Rosji na wojnie tureckiej czy bałkańskiej, nie wiem. Matka z domu Osmycka, z pierwszego męża Luberacka, z drugiego Koziarska. Było nas razem [sześcioro rodzeństwa]. Z pierwszego małżeństwa moja siostra, przyrodnia oczywiście, ale umarła w czasie Powstania przy porodzie córki. Miałem starszą siostrę, która nie żyje, Władysława [miała] na imię, Karwowska z męża, dwóch braci miałem i jeszcze jedną siostrę. Siostra była Zofia, brat Czesław i najmłodszy Antoni z 1930 roku. Wszystko.

  • Czy w szkole były elementy patriotycznego wychowania?

Nie. Normalnie była historia i język polski, wszystkie przedmioty, jakie są w szkole średniej. W czasie okupacji z 41. drużyny, w której byłem, WDH oczywiście, skierowano mnie do pracy w 1939 roku, od razu po wojnie do Czerwonego Krzyża.

  • Wróćmy w takim razie do dnia wybuchu wojny. Jak pan zapamiętał ten dzień?

Nie pamiętam. Zupełnie nie pamiętam.

  • Czy panowały charakterystyczne nastroje przed wojną, czuło się, że wojna niedługo wybuchnie?

Tak, to rzeczywiście tak. Prasa, którą czytałem przecież. Dalej, sąsiedzi na pierwszym piętrze, to znaczy nad nami, byli powiązani jakoś z wojskiem i drudzy [też]. Nazwisko tamtych Głowacki, a tu Złotniccy. Jeden był prokuratorem w wojsku, drugi kapitanem. Stykaliśmy się z nimi i rozmawialiśmy normalnie. A wychowanie to raczej tak jak niektórzy mówią – podwórkowe.
Od początku służyłem do mszy świętej przy rynku, w kościele Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny. Prezesem był Mietek [Poszaroszczyk], ale go skierowano potem do klasztoru. Objąłem po nim tą funkcję, ale to było do 1939 roku. Potem zajmowałem się czymś innym. Właśnie skierowano mnie do Polskiego Czerwonego Krzyża. Wtedy Zarząd Główny mieścił się na ulicy Smolnej w Warszawie.

  • Czy przed wojną był pan w jakiejś organizacji harcerskiej?

Mówię, 41. drużyna WDH – Warszawska Drużyna Harcerska.

  • Co robiliście w tej drużynie?

Na razie byłem zuchem, zdobywaliśmy sprawności. Wszystko normalnie, to co [zwykle], różne biegi i inne tym podobne historie, pływanie pamiętam.

  • Jeździliście na obozy poza Warszawę?

Tak, oczywiście. To były obozy harcerskie i były kolonie. W Świdrze na przykład był [obóz] z tytułu ojca, [bo] pracował w PKO, jak opowiadałem. Tylko to były rzeczywiście drogie rzeczy, a moi rodzice nie byli bogatymi ludźmi. Ale [na obozie harcerskim] właśnie [ćwiczyliśmy] różne harcerskie rzeczy i wszystkie sprawności jakie były, tośmy zdobywali. W Małkini byliśmy, na Białobrzegach gdzieś tam, nawet w Zakopanem, przed wojną.

  • Przejdźmy dalej. Nie pamięta pan dnia wybuchu wojny.

Nie. Tak jak mówię, 41. [drużyna WDH] skierowała mnie do Polskiego Czerwonego Krzyża na ulicę Smolną, bo tam wtedy był Zarząd Główny.

  • To było w 1941 roku?

Nie, w 1939 roku, zaraz po wybuchu wojny. Jakie były [zadania]? Po prostu służyliśmy jako pomoc, jako gońcy, jako ci, którzy jechali, bo jedna tylko była karetka pogotowia, bo Niemcy pozabierali wszystkie środki, jakie były. Na dworcach żeśmy służyli, podawali jedzenie, bo przepływ ludności był bardzo wielki.

  • A pamięta pan wkroczenie Niemców do Warszawy?

Siedziałem w domu. Pamiętam tylko pierwszą rzecz, jak zetknąłem się z Niemcami, to było to na ulicy Kościelnej, tam gdzie mieszkali moi rodzice i ja, pod [numerem] 12. To było zaraz po wkroczeniu Niemców. Trzeba wiedzieć, że jeżeli chodzi o ulicę Kościelną, Freta i Zakroczymską, dalej była Franciszkańska i kościół Franciszkanów, i tam się zaczynała dzielnica żydowska. Pierwszą rzeczą, która mnie oczywiście zaskoczyła, to było to, że patrol niemiecki jechał chyba z Zakroczymskiej w Szerokie Freta, bo Freta dzieli się na Szerokie Freta, na Wąskie Freta i znowu Szerokie, do ulicy Długiej dochodzi, tam złapali dwóch Żydów, zatrzymali ich, targali ich za włosy, za brody i śmiali się. To było takie pierwsze zetknięcie się, kontakt z żołnierzami niemieckimi.

  • Jakie wrażenie na panu sprawili Niemcy?

Jako sprawni wojskowi na pewno. Rzeczywiście, trzeba to powiedzieć, że to była sprawna armia, przygotowana do [wojny] i doskonale uzbrojona.

  • Czy odczuwaliście jakiś lęk?

Proszę pana, wtedy jak zginął na przykład Kutschera, po zamachu na Kutscherę, to całą dzielnicę od Wisłostrady – jeżeli mówimy teraz, bo wtedy to nie była Wisłostrada, to była wąska ulica nad Wisłą – musieliśmy się usunąć z domów aż do ulicy Freta. Wyrzucili, bo bali się następnego zamachu. Co dalej, nie wiem.

  • Jak wyglądały czasy okupacji?

Ojciec pracował nadal w PKO Bank Polski i w KKO. Starsza siostra, Teofila, to znaczy moja siostra przyrodnia, pracowała u takiej przyszywanej rodziny na Nowym Mieście. Tam była piekarnio-cukiernia i ona była ekspedientką, jak teraz się mówi. Tam poznała swojego męża i wyszła za mąż.

  • Co pan robił w czasie okupacji?

W czasie okupacji – zacząłem właśnie mówić – pracowałem w Czerwonym Krzyżu, ale to nie było długo, to było do 1941 roku, niecałego nawet. A potem zacząłem chodzić na kursy przygotowawcze do szkół zawodowych drugiego stopnia, to znaczy to była ta szkoła średnia, gimnazjum, z tym że oczywiście z tymi ami, o których mówiliśmy, to znaczy nie było historii, nie było języka polskiego.

  • Wcześniej pan się nie uczył, między 1939 a 1941 roku?

To właśnie od 1940 do 1942 roku chodziłem. Na Bednarskiej. Macie moje świadectwo.

  • Na czym te kursy polegały, co tam robiliście?

To znaczy mówiliśmy, że chodzi o to, że to było normalnie uzupełnienie, bo tam chodziłem do pierwszej klasy gimnazjum, a potem przedłużenie to było tak, że miało być... Przed wojną była inna [organizacja], były cztery klasy gimnazjum i dwa liceum. Po skończeniu tych kursów zacząłem chodzić na ulicę Mazowiecką. Tak jak tu były kursy drugiego stopnia, to to były kursy pierwszego stopnia, to znaczy po prostu równorzędne do gimnazjum. To było chyba pod [numerem] 11 czy 9. Ale tam niestety znowu skończyłem tylko jedną klasę. Dlaczego? Otóż dlatego, że ta szkoła – to była [szkoła] prywatna, bo to wszystko prywatne przecież wtedy było – dostała z Arbeitsamtu nakaz, [że] pięćdziesiąt procent uczniów ma jechać do przemysłu do Rzeszy na przymusową pracę. I między innymi ja dostałem takie skierowanie na Lubelską. To była komisja lekarska, która miała powiedzieć, czy zdatny, czy niezdatny tam do pracy. Organizacja, do której należałem, mieściła się na Żoliborzu. Jak to oddać, jaka organizacja? Właśnie to był BS, GS, a potem „Agat”, „Pegaz”, „Parasol”. Tam był kolega, Raciborski się nazywał, zresztą potem porucznik. Jego ojciec pracował w Arbeitsamcie na Kredytowej. Zgłosiłem się, rozmawiałem, że mam za dwa tygodnie stanąć na komisji i mam jechać. Wtedy Wiesiek powiedział: „Ojciec ci jakoś tam to załatwi. Zostawiamy to”. Kazano mi pojechać na komisję, bo na komisji miałem dostać pieczątki: „niezdolny do pracy”. Niestety, okazało się, jak stanąłem na komisji, że dwa dni wcześniej zmienili członków komisji i dostałem: „zdolny”, i miałem jechać. Z tym że już wtedy Niemcy załadowali nas na ciężarówkę i zawieźli na ulicę Długą, tam był niemiecki urząd zatrudnienia i wszyscy pod eskortą musieli [jechać], bo to już mieliśmy być na następny dzień odtransportowani do Rzeszy. Zgromadzili nas w bramie i wyczytywali poszczególne nazwiska. Dwóch nazwisk nie wyczytali, między innymi mnie i jeszcze jednego młodego człowieka. Jak wszyscy zostali już tam zakwaterowani i pod eskortą pilnowani, wyszedł urzędnik, który dał nam znak i powiedział: „Zaraz otworzą wam bramę, Niemiec i ten polski policjant wypuści was. Idźcie do domu. Z tym że w domu nie [przebywajcie], bo mogą was szukać”.
I tak się stało, ale niestety trzeba było się troszkę ukrywać, dlatego że przysłali polskich policjantów – dobrze, że polskich, a nie niemieckich – ja wtedy byłem w domu, bo oni przychodzili na wieczór albo bardzo rano. Ale był tam dozorca, który miał na imię Jan, i jego żona, Janowa, bo tak ją nazywaliśmy, zawiadomiła [mnie], stuknęła. Byłem przygotowany, bo spałem zawsze w ubraniu na łóżku polowym przy drzwiach. Wyskoczyłem i przez piwnicę dostałem się do budynku Kościelna 14, bo tam był przełaz, i przez okno widziałem, jak odjechali. Ale już niestety powiedziałem w domu, że nie mogą mnie widzieć. Ale miałem kolegę, którego wprowadziłem zresztą do organizacji, nazywał się Stanisław Florczyk, pseudonim „Śledź”, też był w tej samej jednostce co ja i nawet w tej samej sekcji przez jakiś czas. Jego ojciec pracował w szpitalu Bonifratrów, bo przy kościele Bonifratrów był szpital dla nerwowo chorych. Tam on zapewnił mi, że mogę przez dwa tygodnie – tyle, ile będzie zresztą potrzeba, a potrzeba było gdzieś dwa tygodnie – tam spać i przez dzień być. Cóż, czytałem książki i kontaktowałem się z kolegami z organizacji. A po dwóch tygodniach Wiesiek Raciborski przyszedł i moja kartoteka poszukiwań została wycofana, pokazał mi. Z tym tylko, że dostałem nakaz pracy i tu już nie było rady, bo musiałem pójść do tej pracy.

A dostałem nakaz do fabryki papierosów, Kaliska 1. W Warszawie to na Ochocie, przy placu Narutowicza. Tam do Powstania właściwie pracowałem. Bardzo sprzyjające były warunki, bo byli ludzie z organizacji. Zresztą dwóch kolegów pracowało razem ze mną, bracia Szeniawscy, Stefan i Henryk, i żeśmy przechodzili poszczególne etapy produkcji papierosów. A były to papierosy: „Egipskie”, „Przednie Egipskie”, „Wisła” (Weichsel) i specjalne dla Franka. Nie bardzo się podporządkowaliśmy. Nawet była historia tego typu, że tutaj trzeba by znowu całą technologię powiedzieć. Po prostu, żeby dostać odpowiedni papieros, czy to „Egipski”, czy „Przedni”, to są boksy i w tych boksach najprzód składuje się warstwami tytoń różnych gatunków, skrapiając to wszystko wodą, bo musi być odpowiednia temperatura, a potem to jest przeładowywane do pojemników, ważone i idzie do separatorów. Na separatorach, jak wyschnie oczywiście, miał [zostać] odciągnięty cały kurz, drobiny wszystkie jakie były i drobne metalowe rzeczy. Wystarczyło wsunąć w taki kanał, wrzucić odważnik – tylko nieduży, kilogramowy lub dwukilogramowy – żeby [uszkodzić urządzenie], bo tytoń z separatorów spływał piętro niżej, do tak zwanej krajalni. To były maszyny, które [wykonywały] czterysta uderzeń nożem na minutę. Noże to nie takie [kuchenne], tylko czterdzieści centymetrów [długości], grubości – bo ja wiem – dwa centymetry i oczywiście zaostrzone. Jak trafi na tytoń, to tnie odpowiednio. Separator nie był w stanie odciągnąć dużych przedmiotów metalowych, to ten nóż wyskakiwał i leciał w powietrze. Zrobiliśmy tak, ale komisarzem wtedy był Niemiec, Zillich się nazywał. Oczywiście wiedzieli, że to jest dywersja, więc zatrzymano nas wszystkich, całe oddziały i musieliśmy ręcznie przez sita przepuszczać tytoń i spać na nim. To trwało dwie czy trzy doby, czy nawet więcej, już nie pamiętam. I powiedziano, że jeśli trafi (to był bunkier) tych, co złapali, to wsadzali do bunkra i potem wysyłali do obozu. Ale potem załatwili nam przyjaźni ludzie – ponieważ część wiedziała, że jesteśmy w organizacji – [przeniesienie] do straży pożarnej tego zakładu i wtedy mieliśmy trochę luzu, bo przecież ja byłem w organizacji, chodziłem na „Agrikolę”. Wie pan, co to było? Szkoła podchorążych. W międzyczasie oczywiście jeszcze musiałem zrezygnować z chodzenia na Moniuszki, ale ponieważ chodziłem do tej szkoły oficerów piechoty, to jednocześnie do „Colosseum”. To było liceum, najczęściej na Kanonii tajne komplety nauczania, oczywiście mam świadectwo, bo w 1944 roku robiłem maturę.
Przed samym Powstaniem, tu jest ciekawa historia, bo 6 maja 1944 roku mieliśmy egzamin w szkole podchorążych, odbywał się na Puławskiej, tam szkoła była. Połowa tej szkoły [to] była filia SS, a myśmy mieli tam wykłady i egzamin. Ale 6 maja to była znana dana, jeśli chodzi o „Parasol”, to była akcja na ulicy Szucha. Nie wiem, czy pan wie – tablica, atak. Nie wyszło to, ale Niemcy zaczęli szaleć.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało pana przystąpienie do konspiracji?

To właśnie powiedziałem, oni mnie wprowadzili. Spotykaliśmy się u Bronka „Lota” albo w kawiarni. Tam zaraz [obok] była kawiarnia „Jaskółka”, drugi dom, [na ulicy] Słowackiego.
Na przykład „Jeremi” Jurek, doskonale go znałem, Janek Kordulski, pseudonim „Żbik”, ten który w pierwszej wystawce na Kutscherę stracił rękę (wtedy nie doszło do zamachu), dalej „Strażak”, „Artur”, Janusz Diem mieszkali na Gdańskiej 2. Wiecie, gdzie to jest? Żoliborz. Dlaczego to mówię i dlaczego mówiłem o dzielnicach? Chodzi mi o przekrój społeczny. Na przykład u „Jeremiego” była tylko jego młodsza siostra i on, ale mieszkanie było ponad sto metrów. U Diema było sto dwadzieścia, jego ojciec był majorem-lekarzem, który nie zgłosił się do Niemców, a potem – ale absurd – był w domu, to zabrali go i do Oświęcimia przecież wsadzili. Był razem z panem premierem Cyrankiewiczem. To mój kolega, był w jednej sekcji, znowu – mówiłem – duże mieszkanie. Kordulski z siostrą tylko, ale duże mieszkanie.
Mówiłem, że moja rodzina składała się z sześciorga dzieci, matka i ojciec, i dwa pokoje z kuchnią. Mówiłem najprzód o „Locie”, przyniósł teczkę, myślał, że mnie zastanie. Potem mnie zastał, ja odebrałem teczkę, miałem podręczną [skrytkę] w tej swojej piwnicy, a właściwie nie swojej, bo to były schody i skrytka zrobiona. Tam przechowałem, ale to były godziny policyjne, musicie wiedzieć. Proponowałem mu, że prześpimy na tym jednym łóżku, ale powiedział, że dojdzie. A potem „Jeremi” miał spotkanie z Schielbergiem. Nie wiem, czy wiecie, kto to Schielberg? Znana u nas postać – mam tam zdjęcia, mogę wam pokazać – w „Parasolu”. Ale ja byłem łącznikiem pomiędzy, bo jeżeli chodzi o chłopców ze Starego Miasta, to jest 1941-1942 rok. Ja byłem łącznikiem, jak to się zaczynało. I na przykład, jak „Jeremi” chciał spotkać się z Schielbergiem, to po prostu poszedł do niego, on mieszkał przy Rynku. Wiecie, gdzie to jest? Mówiłem, [gdzie] kościół. Ale to małe mieszkanie, pokój z kuchnią. U nas były dwa. Jak można wyprosić kogoś z domu, przecież to jest niemożliwe. U nich można było – na przykład na Słowackiego – zawsze spotkać się, bo miał swój pokój. Inny przekrój społeczny, mówię. I to jest wszystko tutaj [napisane]. To znaczy nie jest tak napisane, jak ja mówię – tu jest napisane tylko, że on chciał się spotkać akurat na ulicy Kościelnej.

  • A w którym dokładnie roku pan wstąpił do konspiracji?

W 1939 roku. Tutaj macie, tutaj jest napisane po kolei, z nazwiskami, kto był i tak dalej. U Kordulskiego byłem w sekcji. Zaczynało się to od samokształcenia. Dostawaliśmy po prostu zadanie – napisać referat. Ale oczywiście, mówiłem, mój ojciec był robotnikiem, nie miałem takiej biblioteki, jakie oni mieli, i takich możliwości. Ale wszystko mogłem dostać i dostawałem. Więc każdy raz w tygodniu dostawał zadanie, że miał napisać na przykład na temat Piłsudskiego, jak był socjalistą. W ogóle o tych wszystkich naszych wielkich ludziach, postaciach. I potem musieliśmy to wobec dziesięciu osób referować.

  • Czyli na początku to było bardziej edukacyjnie i rozwojowo.

Tak, PET [...].

  • Czy razem z samokształceniem były również ćwiczenia bojowe?

Oczywiście. I przysięga. Na Słowackiego, u Bronka Pietraszkiewicza składałem przysięgę.

  • W większym gronie?

Oczywiście. I dziewczyny były. A potem, jak Bronek został dowódcą plutonu, to przekazani zostaliśmy Kordulskiemu, to znaczy ja wtedy, Janusz Diem – już niestety nie żyje, wie pan – Florczyk Stanisław, [pseudonim] „Śledź”.

  • Czy od początku ugrupowanie, do którego pan należał, było ukształtowane jako „Parasol”?

Nie. Przecież to nie był „Parasol”. Mówię, że początkowo to były BS-y – „Bataliony Szturmowe”, potem GS-y – „Grupy Szturmowe”, potem „Agat”. To były kryptonimy „Agat” – anty-gestapo, „Pegaz” – przeciw gestapo, a dopiero na końcu „Parasol”, to już ostatni rok. To było to samo. Właśnie tutaj przeczytacie, że kilkunastu starszych, niestety oni byli starsi ode mnie, tak jak „Jeremi” czy Wiesiek Raciborski, czy Kordulski. Jedynie Janusz Diem był młodszy ode mnie o parę lat, a tak to było wszystko starsi chłopcy. Jak to powiedzieć? Po prostu środowisko, wspólna szkoła. Oczywiście oni między sobą byli bliżej niż my, my to już byliśmy nabytek, z tym że ja byłem tym bardzo wczesnym nabytkiem. Od samego początku. Na samym początku byłem przez 41. WDH – to już powiedziałem – wydelegowany na Smolną do Zarządu Głównego PCK. Mówiłem już, co tam robiłem.

  • Jak wyglądały przygotowania bojowe? Czy od początku mówiono o zbrojnym powstaniu w Warszawie?

Nie, to dopiero później było mówione. Ale były na przykład niektóre śmieszne rzeczy, bo byłem w szkole podchorążych – mam tu legitymację, co prawda teraz wystawioną. Mieliśmy w Pustelniku ćwiczenia i tu absurd panowie, to nie konspiracja. Dojeżdżało się z ulicy Stalowej, tam była wąskotorówka. Wąskotorówka była tam, ale była też pod mostem, a właśnie na Pustelnik, na tamtą trasę, to było tu. Sobie wyobraźcie, dwudziestu młodych chłopaków, a niektórzy jeszcze wpadli na myśl, żeby założyć długie buty. Może nie od „Hiszpańskiego”, ale nie wiem, czy wiecie, co to jest „Hiszpański”? Na Nowym Świecie najdroższy szewc. Wszyscy oficerowie u niego buty zamawiali, buty cud, ale przecież, na litość boską, nie można było w takich chodzić, bo przecież Niemcy od razu wiedzieli, kto idzie.
I co to za [ćwiczenia]? Jakie możliwości. Przecież bez broni [byliśmy]. Ustawili nas w dwuszeregu, potem czwóreczkami, potem trochę marszu, potem padnij, ale już nawet czołgać się nie [rozkazano], bo przecież byliśmy w ubraniu, musieliśmy jeszcze wrócić. A potem oczywiście grupami naokoło wracaliśmy. Tak samo jak na strzelnicy było w Kampinosie, gdzie mnie zatrzymali potem Niemcy w Łomiankach.

  • Mógłby pan opowiedzieć?

Po prostu Dąbrówka Szlachecka, która tam [leży] pomiędzy, jak szosa jest na Łomianki i dalej za Łomiankami, tam byli koloniści niemieccy. Byłem na strzelnicy, to był dzień po nowym roku, człowiek zmęczony trochę. Potem, ponieważ rzeczywiście widzieli, że byłem trochę zmęczony, to powiedzieli, że mam przejść do szosy i Łomiankami, i potem dostać się do Warszawy. Niestety trafiłem właśnie na tą Dąbrówkę, a tam byli Niemcy. Było nas dwóch. Otoczyli nas, ale nie zbliżali się, bali się, że mamy [broń], bo słyszeli strzały. Szliśmy w kierunku Warszawy. Co mieliśmy zrobić? Do Łomianek żeśmy doszli i wtedy wyszli granatowi do nas, zatrzymali nas. Myśmy byli bez broni. Wsadzili nas do [aresztu]. Taka sytuacja była, że w Łomiankach sołtysem był dobry znajomy, miał gospodarstwo i zaopatrywał moich rodziców, to znaczy i mnie, w ziemniaki, marchew, ogórki i mleko przez iks czasu. Ja się powołałem, że owszem, szedłem, wyszedłem, ale przez Wawrzyszew szedłem, coś tam się działo w lesie, ale nie wiem, chodziło mi o zakup środków żywnościowych. Ale zawieźli nas do Pruszkowa, przyjechali, skuli i zawieźli. I Niemcom mówiłem to samo. Dokumenty miałem swoje właściwe, bo pracowałem w fabryce papierosów, nie zdążyłem po prostu wymienić dokumentów, bo miałem też dokumenty fałszywe na nazwisko Jabłoński. U tych Niemców, którzy nas tam zaprowadzili, był Schumacher, jeden z Niemców, który znał w Łomiankach Dąbrowskiego – bo ten sołtys nazywał się Dąbrowski – i on potwierdził, że to jest prawda. Puścili nas. Myśmy dostali się do Warszawy. Podziękowałem temu Niemcowi. On mówi, że dalej mnie doprowadzi, to kolonista był. Wtedy spotkałem akurat Władka Reflinga i mówi: „Załatwiać go?”. Mówię: „Nie, to jest pozytywny”. Bo już jak szedłem, to godzina policyjna była, a jemu chodziło o to, że na Kościelną jeszcze kawałek drogi, on mnie odprowadzi. Ja mówię: „Ja już sobie tutaj dam radę”. Bo już tutaj, na Placu Zamkowym i na Świętojańskiej prawie w domu, bo przecież to [blisko]. I rzeczywiście dotarłem do domu, nie wiem, jak to się udało, ale się udało.

  • Jak wyglądało organizowanie uzbrojenia w pana ugrupowaniu?

Kupowaliśmy. Albo na przykład pierwszy pistolet to przystawienie Niemcowi z dziewczyną w parku Żeromskiego [przez] Bronka Pietraszkiewicza „Lota” – Niemiec oddał.

  • A kupowaliście od Niemców?

Od Niemców tak. Przeważnie na placu Kercelego, tam były możliwości. Na Powstanie miałem [się stawić na] Sosnową 33. Jeżeli chodzi o Powstanie, to akurat wtedy miałem wolną sobotę i niedzielę, bo w straży pożarnej, o której mówiłem (w tym monopolu), to pracowaliśmy dwadzieścia cztery godziny na czterdzieści osiem wolne. Miałem znajomą, której matka i ciotka była w Zagościńcu. To był już 1944 rok, na dwa, trzy dni przed Powstaniem. Pojechałem tam, ale już było słychać w nocy artylerię, ruskie szli. Wtedy powiedziałem: „Jadę do Warszawy”. A dziewczynę matka chciała zatrzymać, bo nie mogli jechać, bo musieli się spakować, ale na stacji już był tylko parowóz i jechał pod Warszawę. Dziewczyny nie chcieli zabrać, ale zabrali w końcu. Dziewczynę odprowadziłem, ale tylko przed Wileńską. Nas zgubili, to znaczy pozwolili wysiąść z tego parowozu, bo żeśmy na tanderze [?] jechali. Odprowadziłem ją, na Dobrej mieszkała, a sam poszedłem do domu.
Okazało się, że była łączniczka, która powiedziała, że mam być na Sosnowej 33 na godzinę czternastą następnego dnia, to już był poniedziałek, że we wtorek mam być. I tam dotarłem, ale prawdę mówiąc, to rano wyszedłem, zabrałem, co tam miałem, na siebie i jeszcze wpadłem na Dobrą. Ona mnie odprowadziła do placu Napoleona, wtedy tak się nazywał, a tam już strzelali. Kazałem, żeby dziewczyna poszła do domu przez Tamkę, a ja dotarłem [na Sosnową]. Nie ma teraz Sosnowej, ona była przy dworcu. Tam był magazyn broni. Tam zastałem Wieśka Raciborskiego. To był wtedy podporucznik od naszych wszystkich spraw gospodarczych, co mówiłem, że jego ojciec uratował mnie wtedy i dlatego byłem mu zobowiązany. Tam załadowaliśmy furgony, były takie przed wojną, wy nie wiecie – platformy, dwa konie i furmani. Oni rozwozili węgiel, koks i tak dalej. Tam załadowaliśmy dwa furgony. I właśnie przez Chłodną trafiliśmy na plac Kercelego. Tam już Niemcy przychodzili i strzelali, ale oni zacięli [konie] i jeszcze szybko się przedostaliśmy.
Dostaliśmy oczywiście broń. To była broń [typu]: oskardy, łopaty i tam inne, bo przed Powstaniem na jakiś miesiąc już byłem w takich dwóch akcjach. Raz była to rowerowa akcja na Senatorskiej. Na rogu placu Teatralnego był sklep rowerowy, ale zaraz obok była policja niemiecka. Tam żeśmy zastawili ich, parę rowerów [zabraliśmy], bo to miały być środki lokomocji, to znaczy porozumienia [łączności]. Zbiórka była w kościele róg Zbawiciela i Anny, tam był pierwszy kościół.
Potem była taka firma „Brun”, ona mieściła się na rogu placu Teatralnego, Elektoralnej i Senatorskiej. Tam były właśnie różne narzędzia, tam żeśmy wzięli dużo narzędzi. I jeszcze jedna była akcja na Kopernika, naprzeciw Tamki. Żart, pokwitowania im pisaliśmy, ale mieliśmy krótką broń oczywiście. A tutaj jeszcze jest [napisane], że u Błońskiego byłem w akcji „Gryfon” [?], to był róg Brackiej, tam zginęło czterech. Tu jest napisane, kto brał [udział]. Wie pan, jak to wyglądało? Mnie przypadło na drugim piętrze pilnowanie ludzi, żeby nikt nie wszedł, nie wyszedł. A potem zaczęła się jatka na dole.

  • Czego ta akcja dotyczyła, zdobycia broni?

Nie, chodziło o ewakuację. Błoński to był harcmistrz i tam były różne dokumenty, obrazy były i inne historie i teraz trzeba było zabrać. Kto zginął? Zginęli policjanci granatowi. Bo na dole był Janusz Diem w tej samej akcji, „Artur” (bo on miał [pseudonim] „Strażak”, a potem „Artur”). To była pierwsza akcja w ogóle, jaka była. A potem żeśmy się oczywiście wycofali. Jeszcze zdążyłem, zanim przyjechało kripo. A oni polewali jeszcze.
Tak samo jak uczyli nas jeździć. Nie wiem, czy panowie wiece, że taki był Tuszyński, taka firma „Tuszyński” przed wojną, nauka jazdy. Cóż, [nauka] polegała na tym, że silnik ma skrzynię biegów, ma czwarty, jak włączyć biegi, jak zapalić, jak uruchomić, ale nie było jazdy, bo nie było samochodu, nie można było. Bo ja byłem w dwóch akcjach zdobycia samochodu. Na jedną akcję nie przyszedł kierowca i stąd właśnie wynikło, że wszyscy powinniśmy znać [zasady jazdy] i jeździć, prowadzić. To akurat na Złotej chyba mieliśmy zdobyć, co nie przyszedł kierowca. I zorganizowali te kursy. Mieliśmy na Dobrej i na Solcu garaże, bo tam były jeszcze posesje takie, że niektóre domy były drewniane, takie szopy. Pozwolono mi do przodu kilka razy, jedynką, dwójką maksimum, bo nie było gdzie, do tyłu, a potem dostałem instrukcję: „A potem to trzeba szybko, bo inaczej polewają”. Wiecie, poprzednio to jak się porozumiewaliśmy, to na przykład pistolet to był kopyto: „Masz kopyto?”.
  • Czy jeszcze pan jakieś akcje pamięta?

Megafonowa na przykład na Żoliborzu.

  • Czego ona dotyczyła i jaki był pana udział tam?

Ochrona. To znaczy zabezpieczenie. Schielberg podłączał. Bo trzeba pamiętać, że plac [?] trochę inaczej wyglądał, a tam zaraz była wacha niemiecka. W narożnym domu było właśnie to podłączenie do megafonu. Żebyście widzieli wtedy, jak zagrano hymn polski, to ludzie płakali, to było w ogóle nie do opisania. A ja zabezpieczałem z drugiej strony – chyba z Jankiem Kordulskim – tą wachę, że gdyby się ktoś pojawił, wyszedł, trzeba strzelać. To już nawet nie, żeby zabić, ale żeby opóźnić i zdążyć zlikwidować, żeby nie doszli skąd i dlaczego.
Potem byłem na placu Krasińskich zabezpieczać. Mieszkałem przecież na Starym Mieście, mówiłem. Tam na Miodowej chodziłem do [szkoły numer] 110, a to był róg Długiej. Tam mnie trochę znali, więc znowu zabezpieczenie. Mam takie stare pismo, tam jest to wszystko opisane dokładnie – „Dookoła Świata”. I mam jeszcze o „Leopoldzie”, o „Rafale”, to nasi dowódcy. Nikt z nich nie żyje, ale nie wiem, czy to wam by się nie przydało. To stare rzeczy, już żółte są, ale jeszcze czytelne.

  • Jakie pan otrzymał uzbrojenie na początku Powstania?

To znaczy, jeżeli chodzi o transport, to miałem dwa granaty odporne i dwa zaczepne. To dostałem i „parabelę”. A jeżeli chodzi o potem, to na rogu Żytniej i Młynarskiej była barykada. Jurek „Jeremi” zrobił komendantem „Kruszynę”, Zdziśka Poradzkiego, metr dziewięćdziesiąt. Bo „Olbrzymek” to był maleńki, a „Kruszyna” to był właśnie duży. „Kruszyna” to ten też z [akcji] Kutschery. Ze Starego Miasta, wie pan, wszystkie chłopaki. Tam się znało z nas dużo, bliźniaki i tak dalej. Drugi dzień [Powstania] i bliźniaki zginęli. Kazali mi potem, żebym poszedł do matki i mówił: „Nie – powiedziałem – nie pójdę”. Na Woli. A z nimi zginął jeszcze jeden.
Więc na tej barykadzie było nas dwóch i trzeci jeszcze kolega, który był z konspiracji, i jeden jeszcze, który się przyłączył. I my mieliśmy zbudować tę barykadę. Znaliśmy bardzo prosty sposób. Młynarska miała kocie łby, a kawałek dalej – to inaczej wyglądało niż teraz te bloki i tak dalej – był bednarz. Wiecie co to bednarz? Ten, co wyrabia beczki. I warsztat był, zakład [bednarski]. Więc te beczki wzięliśmy i zaczęliśmy wrzucać w te beczki kamulce, doskonała barykada przecież. Ale jak czołgi podeszły od Wolskiej, jak plunęły nam w tę [barykadę], to Zdzisiek Poradzki padł. Krzyczę: „Sanitariuszka!” – i macam go, gdzie on [ranny], nigdzie nic nie czuję. Przyszli, zabrali go, a potem jeździł w osłonie karetki, która kursowała między nami.
Jeżeli chodzi o Wieśka Raciborskiego, jak żeśmy wieźli tą broń, to była chyba ulica Mireckiego, tam był klasztor czy coś. Tam był nasz dowódca Adam Borys, [pseudonim] „Pług” albo „Dyrektor”, myśmy go nazywali „Dyrektor”. Tu mam jego zdjęcia. […] Zabrali go i ja zostałem. Ale zginął mi ten, co się przyłączył, a nas tylko już dwóch było. Okazało się, że były sławojki, a chłopak potrzebował pójść do sławojki, do narożnego budynku. Ale tam blisko padł pocisk. Oczywiście nie było co zbierać.
A potem co? Byłem w patrolu. To już był trzeci czy czwarty dzień. We wtorek było Powstanie. Wysłano nas na patrol, żebyśmy dotarli do linii kolejowej, czy istnieje możliwość, czy nie jest zajęta, żeby doprowadzić – tak my się domyślaliśmy – ludzi do Kampinosu. „Radosław” chciał to zrobić. Ustaliliśmy jeszcze wtedy, że można, tylko trzeba będzie strzelać przez linię. Ale – „Bóg, Ojczyzna i Honor” – „Radosław” dostał rozkaz, że mamy być do końca. A potem poderwał nas Jurek „Jeremi” (ja byłem i jeszcze właśnie ten chłopak), że do Wolskiej mamy pójść, zobaczyć, bo tam są chłopaki i nie wiadomo, co się dzieje. Prawdopodobnie to był „Gryf”. Żeśmy przeszli na drugą stronę, dotarli prawie, ale już Niemcy byli wyżej, snajperzy i strzelali. I akurat dwóch czy trzech chłopców – młodych chłopaków – wycofywało się. Myśmy ugrzęźli w bramie z boku i czekaliśmy, co ten Niemiec tam zrobi. Ale cholera jeden z nich wziął, przeskoczył akurat w tym czasie i oczywiście snajper go trafił. Ja z tym drugim wzięliśmy go i przenieśliśmy na drugą stronę Młynarskiej i oddaliśmy sanitariuszkom. A potem jak wróciliśmy, to była taka sytuacja, że wtedy już miałem PM 40, miałem swój krótki [pistolet] i te granaty, i trochę „pestek”. „Pestki”, wiecie, to były naboje. Był „Oskar”, Rysiek Klimaszewski, też ze Starego Miasta. On był dwa lata starszy ode mnie. Chodziliśmy do jednej szkoły, ale to było na Rybakach, a potem zrobili podział – u niego był też skład broni – i ci, co byli do Nowego Miasta od strony Wisły, to należeli do szkoły na Rybakach, a nas przenieśli do [szkoły numer] 110. Ale jego matka na Kościelnej pod [numerem] 12 mieszkała i on przychodził bardzo często. Żeśmy rozmawiali i Jurek o tym wiedział, ale on nie miał akurat, dali mu tak samo PM 40 i powiedzieli, że mamy zgłosić się na Okopową, to był chyba już piąty dzień. Tam była szkoła przy cmentarzu – jest do tej pory – i tam miał być „Radosław”. Ale jak tam dotarliśmy – to nie było daleko – to już go nie było. Przenieśli się na Stare Miasto i nam kazali pójść, i żeśmy rzeczywiście poszli wtedy w ślad. Ale przez Stawki, tam była „Zośka”, już była strzelanina. Okazało się, że „Parasol” się już wycofał do pałacu Krasińskich. Myśmy dotarli i dlatego powiedziałem, że matka jego tam [mieszkała], bo po prostu byliśmy zmęczeni już i ja [poszedłem] do rodziców, a on do matki. Ale ktoś to musiał zauważyć i przyszli, i Ryśkowi zabrali tego PM, to niby żandarmi. Mówię: „Rysiek, to nie mogłeś?”. Mówi: „Nie mogłem. Oni mnie [zaskoczyli], a ty byłeś przecież [za daleko]”. Bo on na drugim piętrze, a ja na parterze i po lewej stronie. I żeśmy przyszli na plac Krasińskich i tam żeśmy znowu w ten tryb wpadli.
Potem pasaż Simonsa, nie wiem, tam taka giełda była. Tam byłem, ale tam akurat krótko. Władek Refling dowodził, znajomy ze Starego Miasta, „Chińczyk” miał pseudonim, bo rzeczywiście miał coś takiego. Dostał [odłamkiem lub kulą] po twarzy, trzeba go było odprowadzić. Odprowadziłem go i potem go w szpitalu tam na dół sprowadzili. Całe szczęście, że nie w pałacu Krasińskich. I potem dostałem od granatnika trochę w nogę, w rękę w obronie parku Krasińskich. To było tak, jak ten pasaż Simonsa, arsenał i z drugiej strony Nalewki i to się stykało.
Czy panowie wiecie, co to była organizacja „Osa-Kosa”? „Osa-Kosa” to była organizacja przed Powstaniem, to znaczy „Agat”, „Pegaz”, „Parasol” miał likwidować, wiecie, ale przed tym te rzeczy załatwiała „Osa-Kosa”. To była organizacja starszych chłopców. Bo nam, harcerzom powiedziano jedną rzecz, że my nie powinniśmy strzelać do ludzi, taka była zasada. A przy likwidacji to jest wstrząs, co tu dużo mówić. Proszę sobie wyobrazić, że jeden z członków „Osy-Kosy” brał ślub z łączniczką w na placu Trzech Krzyży w kościele Świętego Krzyża.

  • Już podczas Powstania?

Nie, przed. Na półtora roku przed czy więcej. Ci chłopcy byli starsi, jak mówię, dwa, trzy lata. I reszta, tak jak Tadek Wob czy Jacek [niezrozumiałe], zostali włączeni i wtedy „Agat”, „Pegaz”, „Parasol” właśnie zaczął rzeczywiście pełnić tę funkcję, [bo chłopcy z „Osy” zostali aresztowani podczas tego ślubu].
Tadek Wob i Jacek byli przy ręcznym karabinie maszynowym w ruinach getta [...]. Zostałem przyłączony jako ten młodszy i wykorzystywali mnie do tego, żeby [przynosić żywność]. Na przykład u Świętego Jacka można było dostać młode wino i coś jeść, bo po prostu mieliśmy być zmieniani co jakieś dwanaście godzin, ale gdzie tam – już [minęło] czterdzieści osiem, a nie ma zmiany, więc mnie wysłali. Przyniosłem im potem [coś do jedzenia], a potem zaczął się ostrzał. Jak zaczął się ostrzał, akurat granatnik rąbnął i wtedy właśnie zostałem ranny. Pięć odłamków dostałem tu [w nogę], w rękę, bo rzeczywiście zdjąłem hełm, położyłem przed [sobą], stanowisko było z cegieł zrobione.
Ale śmieszna rzecz, bo Jacka to spotkałem na Politechnice Warszawskiej i długo widziałem, szkoda chłopaka, ale widzi pan, oni polowali i jest takie powiedzenie: „Nie wypijesz, nie zabijesz”. Im przeszkadzało drzewo, jak rano wracali. On był jeszcze wtedy prezesem w Polskim Klubie Motorowym czy coś, to na początku. A jeżeli chodzi o Tadka… Pracowałem trzydzieści dwa lata w ostatniej mojej pracy, bo łącznie miałem trzydzieści siedem i pięć konspiracji, to po prostu pochody pierwszomajowe trzeba było podpisywać. Kombinowałem tak, żeby, powiedzmy, mieć dyżur w przedsiębiorstwie czy coś, żeby nie iść. Takie były możliwości i rzeczywiście mnie ułatwiali wiele, bo byłem ujawniony i wiedzieli o mnie. Tam jest nasz drugi rzut, bo tutaj [stoi] siedem bliźniaków, to jest Centralny Zarząd Robót Kolejowych, a ja jestem z jednego z tych przedsiębiorstw. A tam jest drugi rzut, dwa trojaki i cztery bliźniaki. Tam jest koleżanka, która jeszcze w tej chwili żyje, nazywa się Czajka, a z domu Darska. Syna mieli i on był z tego samego rocznika czy rok [różnicy] od mego Krzyśka, bo Krzysiek urodził się w 1959 roku, akurat w żony imieniny, Jadwigi. Tam był jeden koleś, tutaj drugi, Czarek i tam był Stranc. Chodziło o to, że Czajka był też partyzantem i on powiedział: „Za Boga nie pójdę”. Ale [nasi synowie] chodzili do Szkoły Podstawowej [numer] 115, tutaj zaraz przy szosie i jednego roku, nie wiem, mój syn Krzysiek miał dziesięć czy jedenaście lat, powiedział mi: „Tata, ja muszę napisać wypracowanie na ten temat, muszę dać to i musisz pójść ze mną”. Przyszedł Czajka, bo się porozumieli, i jego matka, i tak dalej, prosić mnie. Mówi: „Mój nie pójdzie na pewno”. Więc niestety poszedłem. I proszę sobie wyobrazić, a wtedy było bratanie wojska z narodem i akurat stoimy w kolejce do przemarszu, a Tadek w mundurze pułkownika. Ja do niego, a on mi tak [położył palec na ustach]. Okazało się, że nie był ujawniony. Potem, jak się wszystko rozwiązało, [zamienił] trzy słowa i też nie chciał. On był dowódcą w Krakowskim.

  • Wróćmy do Powstania. Jak został pan ranny, co się z panem działo?

Przyszły sztukasy, to był chyba 27 sierpnia.

  • Czy znalazł się pan w szpitalu po tym ostrzale?

Ponad dwie doby byłem nieprzytomny, a potem byłem kołowaty i nie mogli mnie wykorzystać, ale byłem gdzieś na zewnątrz. Jeszcze dostałem przy obronie włazu.
Chyba 27 sierpnia przyszły sztukasy i zrzuciły ładunek na pałac Krasińskich. Tam było naszych dwudziestu siedmiu kolegów i koleżanek w piwnicy. Ci, co nie byli na placówkach albo gdzie indziej, zginęli. Potem było tak, że w 1945 roku, jak byłem w elektrowni, to właściwie nie była odbudowa, tylko odgruzowanie. Ale to długa historia. Ona się łączy w jakimś sensie właśnie z tym wszystkim. Bo wie pan, wtedy pracowaliśmy bez przerwy, to chodziło o odgruzowanie. Nie miałem chaty, a znalazłem matkę, z matką siostrę i córkę mojej siostry za Warszawą, wywiezione z Warszawy. Skontaktowałem się z chłopakami, więc cześć pojechała, bo było zebranie w Sudetach. Chodziło o to, żeby ekshumować kolegów, ale trzeba pomóc. Zacząłem pomagać trochę, ale właśnie zaczęły się aresztowania. Wtedy musiałem uciekać, bo powiedzieli, żebym zmienił klimat. Tak że we wrześniu 1945 roku przerwałem pracę w elektrowni, ale wylądowałem na Wybrzeżu i zatrudniłem się w elektryfikacji rolnictwa. Tam do 1947 roku pracowałem.

  • Czy później, po dojściu do siebie, brał pan jeszcze udział w działaniach bojowych?

Nie, to tylko jeżeli chodzi o ekshumację.

  • Ale chodzi jeszcze o Powstanie.

Potem żeśmy szli cztery godziny i dziesięć minut. To znaczy trochę [czasu spędziłem] przy obronie włazu. A potem już, to był 1 czy 2 września, cztery godziny wychodziliśmy kanałami, na Wareckiej, tuż przy Nowym Świecie. A potem na Mokotowskiej był szpital, byłem na Hożej.

  • Na Wareckiej wchodziliście do kanału?

Nie, wychodziliśmy. Niektórych wyciągali. Mnie też trochę wyciągnęli. To nie taki kanał jak w muzeum [Powstania]. Kanał, którym żeśmy szli, burzowcem, ale też jest półka, gdzie przechodzą, a myśmy szli tam, jak rzeka płynie, a potem metr pięćdziesiąt [wysokości], a to było obślizgłe wszystko. Wie pan, nogi [poranione], po prostu zakażenie [się wdało]. Byłem z jednym kolegą, który potem zginął. Miał rękę ranną i dotarł jeszcze, bo przejście na Czerniaków było przez Książęcą, był wykop, a potem zostało przerwane i ja już nie zdążyłem się zabrać. Byłem nie bardzo sprawny, a potem to się wszystko rozjątrzyło, tak że na Hożej byłem w szpitalu i na Wspólnej. A potem trochę mną się zaopiekowali, ja tam trochę jeszcze coś robiłem i wyszedłem potem z cywilami.
  • A podczas działań wojennych jaki był stosunek ludności cywilnej do Powstańców?

Był bardzo pozytywny. Ale potem, przy końcu, już jak byłem na Śródmieściu, tylko Śródmieście dzieliło się na tą stronę Mokotowa i drugą, ja byłem w tej drugiej, to już nie bardzo to było rzeczywiście. Tak, ale trzeba przyznać, że kończyło się wszystko: żywność, leki, już nic nie było. A „Czerwoną Zarazę” Ziutka znacie? [...]
Trochę u „Radosława” się zatrudniałem, wtedy był pułkownikiem i jego opinia o mnie jest u was, w [Muzeum]. Bo dzięki nim ja wtedy z Pruszkowa mogłem się wyrwać, ale potem jeszcze „Góral” – Molenda się nazywał, a pseudonim „Góral”, nie żyje niestety – miał kontakt z naszymi władzami w Podkowie Leśnej. Dostaliśmy pieniądze wtedy, trochę dolarów i trochę złotówek. Matkę znalazłem w Żyrardowie, to już zacząłem mówić. Do szpitala dostawałem pieniądze. Chłopakom musiałem dostarczyć te pieniądze, różne rzeczy, jakie mieli do załatwienia. A sam – taki majątek Putka był pod Grodziskiem i tam w tej Putce, w stodole [przebywałem].

  • To po wyjściu z ludnością cywilną było?

Tak. Załatwili nam w kenkartach, że jesteśmy od czerwca i tak dalej, te wszystkie rzeczy. Różne rzeczy, kontakty, obserwacje jakieś, to wszystko jeszcze trwało.

  • Jak pan przyjął decyzję o upadku Powstania?

Cóż można powiedzieć?

  • Jak dotarła do was informacja o zakończeniu Powstania?

Proszę pana, mego ojca zabrali. Najprzód siedział na Pawiaku, potem po Powstaniu jeszcze wywieźli, był kilka dni w Oświęcimiu z bratem, a potem w Mauthausen-Gusen, w tych kamieniołomach. A brat był najmłodszy, 1930 rocznik, więc dziecko jeszcze zupełne. Zamordowali go [ojca]. A wiecie panowie jak? Ci przyjaciele z Zachodu. Moim bratem jakiś Niemiec kapo zainteresował się i jakoś mu pomagał. Wiem, że dał mu dwa papierosy, przez druty, on podał ojcu. Ojciec chodził jak... A potem, 27 stycznia 1945 roku ogłosili – oni znosili te kamienie, wie pan, w kamieniołomach, a jak któryś był słaby, to go popchnęli, żeby tam z tych pięciuset stopni poleciał do dołu – ogłosili, że jest dur brzuszny i zrobili ścieżkę zdrowia i pałami czterysta osób zabili, odciągali. Co tu można powiedzieć, jak można ich kochać. Ja mam dokument z Oświęcimia, numer ojca i kiedy go zabili. A resztę mi powiedział mój brat, który potem wrócił. Drugi brat też był, w drugim obozie. Ale wrócili. Siostra też była w obozie.

  • I się odnaleźliście w Warszawie po wojnie?

Tak. Taki zwyczaj był, że tam gdzie mieszkaliśmy wtedy, kiedy było Powstanie czy coś, to kartki się przywieszało. Właśnie, dlaczego zacząłem pracować w elektrowni? Bo jak wróciłem do Warszawy w styczniu, zaraz po wyzwoleniu, a matkę już znalazłem, to po prostu matka chciała jechać natychmiast. Ja mówię: „Mama, przecież nie wiadomo. Już wtedy było wszystko porozbijane i paliło się”. – „To co?”. – „Najprzód trzeba zobaczyć, zrobić wywiad”. Ale powiedziała, że muszę zabrać siostrę, Zosię. Zabrałem. A tam na wsi pędzili bimber i powiedzieli mi, taki był rzeźnik, który miał nieokolczykowane świnie, ale trzeba mu było ćwiartkę przynieść, żeby dostać: „Musisz zabrać parę ćwiartek [wódki] ze sobą i półlitrówek, bo to jest twoja waluta”. I ruskich złapałem na szosie. Pozwolili siąść na skrzynię, ale musiałem dać ćwiartkę. Wyszedł kierowca, łyknął – mało. Musiałem dać drugą, bo drugi był jeszcze. A potem nas wieźli. Był most pontonowy na Wiśle, on się nie chciał zatrzymać. Stukałem, żeby się zatrzymali, mnie wyrzucili, oni nie chcieli: „Dopiero za Wisłą”. Korek się stworzył. Siostrę wyciągnąłem, wysadziłem z tej skrzyni i za nią dałem plecak, bo miałem te rzeczy, i wyskoczyłem, tylko dlatego że tak to by wywieźli i zabrali wszystko. Może by nam nic nie zrobili, ale by tak było.
Potem miałem znajomych na Lubelskiej, to byli rodzice męża mojej siostry. Ale jak tam wszedłem – to było nieduże [mieszkanie], bo on był kolejarzem – to tam pokotem jedno przy drugim było, już nie było gdzie się zmieścić. I na Brukowej dostałem w suterynie pomieszczenie. Sprowadziłem matkę, ale potem spotkałem znajomego z Powiśla, który powiedział: „Słuchaj, na 3 Maja elektrownia gospodarzy teraz tym domem. On był niezniszczony, to znaczy może był rozkradziony i tak dalej, ale nie spalony. Możesz się u nich zatrudnić w elektrowni i dostaniesz dach nad głową”. Skorzystałem z tego i zacząłem pracować w elektrowni. Wtedy skontaktowałem się z kolegami, ekshumację żeby zrobić i te dalsze historie.

  • Czy był pan represjonowany przez władze?

Tak. Na „3 x tak”. Oni wiedzieli, bo byłem ujawniony, zapuszkowali mnie. Przyszli, zrobili rewizję. Mieszkałem wtedy w Sopocie. Dostałem ładne trzy pokoje z kuchnią z etażowym ogrzewaniem. A wiecie, co to etażowe? W kuchni była wężownica i bojler duży i ogrzewanie takie każdy sobie sam [obsługiwał]. To poniemieckie oczywiście. Jeszcze można było kupić różne rzeczy od Niemców, bo ich wyrzucali oczywiście, prawda. I ja kupiłem między innymi maszynę do pisania. Zabrali mi tą maszynę, jak zrobili rewizję. Siedziałem trochę więcej jak czterdzieści osiem godzin, a potem mnie puścili. A dlaczego? Proszę pana, ulotki, które się na „3 x TAK” pokazały, były pisane na czcionce polskiej, a ja kupiłem niemiecką maszynę, a to są trochę inne czcionki. Ja tu mam takie właśnie. Mieli jasny dowód, że to nie ja. Ale nie chcieli mi zwrócić maszyny. W Gdańsku naciskałem, żeby mi to zwrócili, bo chodziłem tam co tydzień. Jednego dnia spotkałem człowieka, którego znam, który pode mną mieszkał. Pytam: „A co pan tu robi?”. – „A ja tu pracuję”. Proszę pana, jak chłopaki się dowiedzieli, że ja w Sopocie mieszkam, tam był Janek Kordulski, ten bez ręki, też mieszkał w Sopocie, ale Janusz Diem na przykład z wojska przyjeżdżał, Władek Refling, Zdzisiek i tak dalej, wie pan. A potem zacząłem to łączyć, on pode mną [mieszka], a do mnie chłopaki [przychodzą]. I dwa lata tam popracowałem, trochę dłużej, machnąłem ręką, przyjechałem do Warszawy.



Warszawa, 5 lutego 2010 roku
Rozmowę prowadził Arkadiusz Seta
Eugeniusz Koziarski Pseudonim: „Czarny” Stopień: podchorąży Formacja: Batalion „Parasol” Dzielnica: Wola, Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter