Leokadia Pauzewicz „Grażyna”
Leokadia Pauzewicz, nazwisko panieńskie Domańska. Miałam pseudonim „Grażyna”. W czasie Powstania byłam w dzielnicy Sielce i Sadyba.
Batalion „Oaza”.
- W momencie wybuchu wojny miała pani czternaście lat. Czym pani się zajmowała przed wrześniem 1939 roku? Jak wyglądało pani życie?
W 1938 roku skończyłam szkołę podstawową, wtedy to nazywało się szkoła powszechna. Rozpoczęłam naukę w gimnazjum polsko-francuskim: Gimnazjum i Liceum Świeżyńskiej-Słojewskiej na Marszałkowskiej. Skończyłam rok tylko. Skończyłam pierwszą klasę gimnazjum i wybuchła wojna.
- Jaki wpływ wywarła na panią szkoła, wychowanie w domu?
W domu i w szkole wychowanie wyglądało zupełnie inaczej niż nawet to, które obserwowałam wtedy, kiedy synowie byli w szkole. Na mnie [wpływ wywarł] przede wszystkim dom. Duży patriotyzm. Ojciec pilnował tego. Zresztą byłam jedynaczką i dużo czasu mi poświęcał, opowiadał. Ojciec walczył w czasie wojny w 1920 roku i wcześniej był też w konspiracyjnej [organizacji], bo jego młodość była w czasie rozbiorów. Też był w POW, tak że w domu często opowiadał. Zresztą czuło się atmosferę. Ojciec uwielbiał Piłsudskiego i przelał to na mnie. Dla mnie to jest wzór. W szkole też były obchodzone uroczystości państwowe. Zresztą to był okres dwudziestolecia, kiedy po rozbiorach Polska była wolna stosunkowo niedługo, więc wszyscy tę kochali wolność i kraj. Mam wrażenie, że moje wychowanie, moje podejście, moja miłość do ojczyzny, do Warszawy również nie były tylko moimi odczuciami. Wszyscy młodzi w ten sposób reagowali i w ten sposób byli wychowywani i to utkwiło w rozumach i sercach na długie zresztą lata.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Nie szłam do szkoły, do tej drugiej klasy gimnazjum i na razie wyglądało to... Dorośli się martwili, robili zapasy. Mnie to raczej intrygowało. Mama przeżyła rewolucję w Rosji, tata też się bił w 1920 roku i tu nagle tak, jakby się coś powtarzało. To nie dociera w takiej pełnej świadomości i człowiek jeszcze nie ma rozeznania. Pierwsze dni – ponieważ mieszkałam właśnie w dzielnicy Sielce, tuż przy Chełmskiej – trzeba było kopać rowy przeciwczołgowe. Tata nam gdzieś zniknął i później wrócił w cywilu, ale z karabinem. Zapisał się na ochotnika do obrony Warszawy i poszedł. My z mamą, dano nam łopaty i kopałyśmy te [rowy] bardzo chętnie, zresztą nie tylko my. Wszyscy z domów wylegli, kobiety, dzieci. Ale jak bardzo nie zdawałam sobie z tego sprawy, niech świadczy fakt, że obejrzałam się, że mamusia nie widzi, pobiegłam do domu i nałożyłam najładniejszą bluzeczkę. Dla mnie to były atrakcje. Zresztą niedługo to trwało. Później przekonałam się, co to jest wojna. Bardzo szybko. Oblężenie Warszawy to była katastrofa. Walący się obok nas dom, ranni, nieżywi. Musieliśmy pomagać, musieliśmy tych ludzi wyciągać. To były peryferie miasta, więc było dużo wolnego miejsca. Kopaliśmy doły, w których przebywaliśmy w czasie nalotów. Wszyscy z domów wybiegali i tam się chowali. To było bardzo prowizoryczne, pokryte drewnianymi deskami, ale chodziło o odłamki.
Miałam też takie przeżycie, że pociski [nas] złapały z mamą na jakimś betonowym kawałku podwórza, nie naszego zresztą, i widziałam wtedy, mama mi przykrywała głowę i całą zasłaniała, ale widziałam skaczące kawałki metalu po tym betonie. Przez to, że po betonie, to było słychać odgłosy. To były już chwile przykre, tragiczne. Wszyscy młodzi wtedy wydorośleli, kiedy Warszawa się poddała. Każde przemówienie naszego prezydenta Starzyńskiego, wszyscy stawali, słuchali. Nie było żadnych dyskusji. Nikt nie mówił: „A może tak” – powiedział, to było święte. Warszawa się broniła. Widoki [zabitych] koni na ulicach. Biegły [do nich] przeważnie kobiety. W takich momentach najwięcej myślą i dbają o rodziny kobiety. [Jeśli chodzi o] mężczyzn, tylko widziałam, jak wykrawali kawałki [końskiego] mięsa i panie brały. Wtedy nikt nie wybrzydzał.
- Jak okupacja zmieniła państwa życie?
Bardzo. Ojciec nie miał stałej pracy.
- Czym zajmował się przed wojną?
Przed wojną był majstrem budowlanym. W czasie okupacji, mimo zniszczeń w 1939 roku, w Warszawie się nie budowało, więc nie miał pracy. Zajmował się [tym, co] gdzieś usłyszał, jak znajomi mówili, że coś jest. Przeróżne rzeczy robił, żeby tylko było trochę pieniędzy. Wyprzedawaliśmy wszystko, co mieliśmy. Jedzenie było coraz droższe. To, co można było kupić ze szmuglu, to było drogie, bo ci ludzie narażali życie, żeby do Warszawy przewieźć trochę jedzenia. Właściwie to szmuglarze nas dożywiali, bo na kartki było niedużo. [Kupowano] małemu dziecku kawałeczek masełka czy... Dorośli to zapomnieli przez te kilka lat, jak smakuje masło. Margaryna była obrzydliwa. Dżem. Jadłam, bo nie było [nic innego], zresztą bardzo mi smakował. Ale to było paskudztwo. Tak w każdym razie mówiła mama, jak mi to dawała. Dziwiła się, że jem.
Różnie sobie ludzie radzili. Niektórzy mieli gorzej, niektórzy mieli troszkę lepiej. U nas była bieda. Było nas troje, mama nie pracowała. Właśnie tak się często zastanawiam dlaczego. Ale taki widocznie był styl wtedy, że był mąż, a żona...
- Mąż zarabiał na życie. Cały czas mieszkaliście państwo na Sielcach?
Tak. Na nieistniejącej już uliczce Grochalskiej. Była tuż przy Czerniakowskiej, równoległa do Czerniakowskiej. Od Chełmskiej odchodziła.
- Kiedy zetknęła się pani z konspiracją i kiedy pani do niej przystąpiła?
Stykałam się stale. Wprawdzie konspiratorzy byli, rzeczywiście, bardzo oględni, nie mówiło się. Ale wtedy, kiedy dwaj koledzy rozmawiają ze sobą, jestem przy tym i [jeden] mówi: „No, to o szóstej?”. – „O szóstej”. To przecież takie rzeczy… Przecież wiedziałam. W domu były bardzo często gazetki. Tata nie należał do konspiracji, ale żył tym. Zresztą każdy dom wtedy tym żył. Na przykład partyzantka. Oddział „Lancy” wychodził z Warszawy, organizowali się. U nas, w domu, były przeszkolenia tych chłopców. Wtedy tylko tata prosił, żebyśmy obie znikały z domu. Ja uczyłam się, chodziłam na komplety, mamusia wychodziła i przychodzili mężczyźni. Nasz dom widział i dom obok. Nasz dom był piętrowy, obok dwupiętrowy, bardzo dużo lokatorów. Wszyscy świetnie wiedzieli, po co ci chłopcy przychodzą. Chociaż nikt im nie powiedział.
Nawet mieliśmy raz taką sytuację, że znaleźliśmy rewolwer. Oni, widocznie ten rewolwer, na którym ćwiczenia przeprowadzali, [schowali]. Był taki piecyk węglowy, kaflowy, nieogrzewany, bo to było lato. Ale mamusia jak sprzątała, to zajrzała. [Był] omotany w szmatki. Wtedy tata został i porozmawiał z „Lancą”. Chłopcy później od nas wyruszali. Jak oni podejrzanie wyglądali. Już niektórzy mieli broń. Właśnie ci chłopcy, mój sąsiad, z tego samego podwórka, Rysiek Galiszewicz. O tej rodzinie chciałabym wspomnieć, bo troje ich było i troje zginęło. Ojciec również. Rysiek Galiszkiewicz był w partyzantce i wieczorem wychodzili na Chełmską. Dwóch chłopców potrafiło rozbroić Niemca i zdobyć karabin. Rysiek Galiszkiewicz był w moim wieku.
Skończyłam osiemnaście lat i wtedy kilka lat starszy ode mnie sąsiad, z innej posesji, zapytał mnie, czy należę i kiedy kończę lata. Powiedziałam, że owszem i tak już miałam zamiar porozmawiać ze swoimi kolegami o tym. Ale ponieważ on mi powiedział, więc powiedziałam, że tak. „Czy pani – bo wtedy, już w naszym wieku, jak się miało osiemnaście lat, to mówiło się „pani” – należy, czy pani chciałaby?”. – „Chciałabym”.
- Rozumiem, że to był pani dobry znajomy?
Bardzo dobry znajomy. Pożyczał mi książki. Chyba już jakąś wyższą szkołę skończył. Też konspiracyjnie kończył, bo widywałam go, że wychodził i wracał w takich nieregularnych godzinach. Nie zawsze tak, jak z pracy się wychodzi. Poza tym udzielał korepetycji, więc miałam do niego pełne zaufanie, zresztą od szeregu lat go znałam. I wtedy powiedział, po kilku dniach, gdzie mam być. Spotkałam tam kilka osób znajomych, bo to w tej samej dzielnicy. To było jakieś biuro RGO, już w tej chwili nie pamiętam. Właśnie, jeszcze nie powiedziałam, że mama pracowała w RGO. To znaczy była opiekunką pewnego kręgu. Chodziła, sprawdzała, później dawała sprawozdania, komu się gorzej, lepiej [powodzi]. Później im przyznawano, to stowarzyszenie, jakieś produkty czy [coś] z ubrania. W każdym razie tam powiedziano nam, że będzie sanitariat, że będziemy się tego uczyły. To było na początku 1943 roku. Później drugie zebranie czy trzecie. Powiedziałam swoim koleżankom, bo już chciałyśmy mieć patrol ze znajomych. Tak że były nas cztery. To się zmieniało. Niektóre dziewczyny przechodziły do innych jednostek, więc musiały to przeprowadzić formalnie, podać gdzie i jak. W każdym razie zostałyśmy we cztery na dłuższy okres, już w ostatnim czasie.
Szkolenia teoretyczne odbywały się u pani Sakowskiej. Marysia Sakowska była moją koleżanką i była w tymże patrolu. Pani Sakowska była wspaniałą osobą. Zresztą wtedy wszystkie panie były wspaniałe. Dawała nam poduszki do robienia zastrzyków. Spotykałyśmy się nieregularnie, tylko wcześniej jedna drugą zawiadamiała, kiedy przychodzi lekarz.
Tak. To była taka ogólna nauka anatomii. Później zastrzyki, bandażowanie. Bandażowałyśmy tak pięknie, że jak już po wojnie sąsiadka uderzyła w szklaną półkę głową i zabandażowałam jej głowę, jak później przyjechało pogotowie i zabrali ją, to mąż jej mówił, który był przy tym, że przyszedł lekarz i jakaś pielęgniarka i pytali: „Któż pani tak pięknie głowę zabandażował?”. To było misterne, bo miałam czas i miałam bandaż. W czasie Powstania tak misternie to nie wyglądało.
Wracając jeszcze do okupacji. Chodziłam na komplety. Ta sama szkoła. Nie można było prowadzić gimnazjum ani liceum. Prawie wszystkie szkoły przemianowały się i zarejestrowały jako szkoły zawodowe, więc chodziłam [do takiej szkoły]. Najpierw ta szkoła była szkołą rachunkowości, a później była ogrodniczą. Wtedy kiedy była ogrodniczą, bo rachunkowości, wydaje mi się, w Warszawie było za dużo i już nie dawali zezwoleń, więc przekwalifikowała się. Trzeba było mieć kilka zeszytów i jakąś książkę i to się niosło. Natomiast kartkę z łaciny czy historii, czy nawet z polskiego, literaturę, to gdzieś się ukrywało. Książki były kartkowane, bo czasami tę kartkę trzeba było pożyczyć komuś, żeby się nauczył. Mieliśmy o tyle dobrze w tym gmachu, [że] na szczęście nasza nauka nie odbywała się w prywatnych mieszkaniach, bo to było podejrzane i [było] dużo wsyp. Myśmy mieli w dawnej szkole. Ponieważ część tego budynku była zrujnowana w 1939 roku, to tam był schowek i w razie kontroli był dzwonek na piętro. Drzwi były zawsze zamknięte, jak już weszliśmy, bo to było koedukacyjne gimnazjum i wtedy kiedy otwierał ktoś komuś drzwi i zauważył coś podejrzanego, dyskretnie nacisnął dzwonek. U nas w klasach, nad krzyżykami, numerowane były klasy, były żarówki. Jak zaczęła się palić na czerwono, wtedy zbierało się te kartki, zeszyty, to wszystko w paczki, i w te ruiny. Jedna osoba wychodziła, zbierała z klas. Tam rzeczywiście były duże ruiny, więc nietrudno było z tego korytarza [wyjść]. Na pierwszym piętrze pochowane były w cegłach. Zanosiły te książki nasze nauczycielki, wspaniałe zresztą. Tylko raz, na szczęście, przytrafiło się to. Stąd wiem, jak to bardzo szybko wszystko szło. Bo jak się zapaliło, to wszystko nauczycielka zabierała. Z torby wykładaliśmy, rachunkowość.
Z ogrodnictwem było trochę gorzej, bo musieliśmy mieć praktyki. Mieliśmy gdzieś pod Warszawą, w czasie wakacji. Przypominam sobie ten okres, kiedy przerywaliśmy marchewkę. Chłopcy też. Po przerwaniu, wybraniu tych malutkich, trzeba było nawozić czymś. Wprawdzie powiedziano nam, żeby przynieść łyżki czy rękawiczki, ale ponieważ nie wszyscy przynieśli, ja na przykład nie, to od nawozu, którym posypywałam marchewkę, miałam później chore ręce. Piekły mnie i mama musiała mi szykować jakieś maści.
- Czy w trakcie okupacji dostawała pani już jakieś zadania konspiracyjne?
Nie. Myśmy się tylko uczyły do 1944 roku. Ale nie powiedziałam, że praktyczna nauka odbywała się w Szpitalu Ujazdowskim. Szpital Ujazdowski był szpitalem wojskowym od 1939 roku. Tam jeszcze byli rekonwalescenci i byli nowi. Podobno nawet był barak przez jakiś czas, jeńców wojennych, rosyjskich. Ja tego nie widziałam. Do szpitala chodziłam wcześniej. Już po 1939 roku, bo trzeba było pomagać tym rannym żołnierzom. Kilka razy byłyśmy z koleżanką, z zupą, z garnkami. Nic lepszego nie miałyśmy. W każdym razie przypominam sobie, że ci żołnierze byli bardzo zadowoleni. Zresztą mnóstwo kobiet z Warszawy i ludność Warszawy pomagała im. Tak że znałam, mniej więcej, usytuowanie tego budynku i tam przechodziłyśmy ćwiczenia praktyczne.
W ostatnim dniu, wcześniej też kilka dni, już biegałyśmy po terenie z noszami. Chociaż właściwie stale przy tym szpitalu stał wartownik niemiecki. Ale już kilka dni przed Powstaniem chyba nikt się tych Niemców nie bał. Nie wiem, ilu ich było. W każdym razie widziałam, że był [wartownik]. Bo wchodząc tam (dlatego pamiętam te rzeczy), widziałam go i pomyślałam sobie – dobrze, wczoraj nam się udało, a teraz? Chodziło o to, jak się zachowywać w zabudowanym pomieszczeniu z noszami, jak je nieść, bo w mieszkaniu nie ma takich [możliwości]. We dwie, jaki krok ma być. Jeżeli cztery niosą, to nie: „prawa, prawa”, tylko dziewczyny, które idą, to jedna idzie prawą, druga lewą, żeby te wewnętrzne i zewnętrzne szły jednakowo, nogi. Tak żeby nie było bujania rannego. I właśnie tego dnia przyszłyśmy do domu i już pełne napięcia, czekające, właściwie szczęśliwe, że to się już niedługo zdarzy.
- A docierały jakieś sygnały? Przeczucia?
Oczywiście. Już wszyscy wiedzieli i niemal głośno mówiło się wśród znajomych, że coś będzie. Zresztą chłopcy z oddziałów już poprzedniego dnia i jeszcze poprzedniego gdzieś się zbierali. Później ich zwalniano, przychodzili. Jak już widziałyśmy, że tam idą znajomi, to my też musimy być gotowe, bo też dostaniemy. Oni wracali, my nic.
1 [sierpnia] byłyśmy i już prawdopodobnie znany był termin, ale myśmy nie znały. W każdym razie ja się dowiedziałam dopiero o godzinie czwartej. A jeszcze poprzedniego dnia przyjechali chłopcy partyzantki „Lancy” do Warszawy. Ten oddział był właściwie konny. Oni je gdzieś zostawili i Rysiek Galiszkiewicz przyszedł do domu. Też nie wiedział, czy zostają w Warszawie, czy nie. Później dostał od kolegów, bo tam byli, rozkaz, żeby wracać. Pożegnał się z nami. Przyszedł do domu i pożegnał się. Mówi: „Nie wiem, co się dzieje. Ja, w każdym razie chcę zostać w Warszawie”. Ale poszedł tam. Byłam przekonana, że jego nie ma. Tymczasem właśnie 1 [sierpnia], jak wróciłam z tych swoich ćwiczeń, słyszę głos Jurka Jakowieckiego, też nasz kolega, stoi na podwórku (Rysiek mieszkał na drugim piętrze innego budynku, tylko ta sama posesja) i woła: „Rysiek!”. Myślę sobie – też się wybrał! Przecież Ryśka nie ma. I dopiero wtedy Marysia Sakowska, ta, u której ćwiczyłyśmy, przybiegła do mnie i mówi: „Słuchaj, musimy być o piątej przy Czerniakowskiej”. To chyba były stacje pomp. Już nie pamiętam, [chyba] numer 51. „Musimy być. I powiadom Stefę Galiszkiewiczównę”. Ona mieszkała właśnie z Ryśkiem. Dopiero jak zeszła Stefa, mówi: „Rysiek wrócił. Rysiek zdezerterował, żeby zostać w Warszawie. A cały oddział odjechał” – i ze Stefą pobiegłyśmy. Wzięłyśmy swoje rzeczy i torby sanitarne i biegłyśmy w kierunku ulicy Podchorążych, żeby przebiec na Czerniakowską.
Zupełnie nam się to nie udało. Już o godzinie czwartej przybiegła do mnie Marysia. Wróciła jeszcze do domu. Byłyśmy, ja i Stefa, ostatnie z tego patrolu. Nie mogłyśmy przebiec, już były strzały, już, właśnie na Czerniakowskiej, zobaczyłyśmy pierwsze trupy. A jeszcze muszę powiedzieć, jak biegłyśmy. Jakąś [ulicą], nie wiem, czy to była Iwicka, nie pamiętam w tej chwili. W każdym razie była jakaś przestrzeń wolna i dalej stał budynek kilkupiętrowy. Jak dobiegłyśmy do tej przestrzeni, to jakieś panie, jakiś mężczyzna [krzyczą]: „Nie biegnijcie! Tu bardzo strzelają!” – i leżał jakiś zabity. Pytamy: „Ale skąd?”. – „Chyba stamtąd. Folksdojcze”. Zastanawiamy się. Jest cisza, nie strzelają. I wtedy, ja byłam patrolową, mówię: „Marysiu, ty pierwsza. Biegnij”. Więc ona przebiegła. Stoimy dalej. Następna, następna. Ja biegłam ostatnia. Ci, którzy przebiegli, bo przez to, że nam się udało, to już z drugą i z trzecią dziewczyną już ktoś inny biegł. Chciałam tak że jeżeli któraś z nas polegnie, to jedna. Nie będziemy razem biegły. Mam wrażenie, bo kilka razy miałam takie przebłyski jakiegoś zdrowego rozsądku, że to wszystko wiedziałam z opowiadań taty. Stale mi mówił. Później powiem, jak też z jego rady skorzystałam. Nie wiem, czy to coś pomogło, w każdym razie w takich momentach myśli się o tym.
Przebiegłyśmy wszystkie i nie możemy dalej przejść przez Czerniakowską, bo tu już jest potwornie. Prawdopodobnie ta stacja pomp była wtedy zdobywana, bo już przed tym były strzały. Namnożyło się dużo bunkrów niemieckich i właśnie taki bunkier ostrzeliwał część Czerniakowskiej. Co robić? Wtedy powiedziała nam jakaś pani, ponieważ miałyśmy opaski Czerwonego Krzyża, nie akowskie jeszcze, nie WP, tylko Czerwonego Krzyża: „Tam przyjmuje lekarz i jest tylko z siostrą. Nie ma nikogo”. Róg Podchorążych i chyba Czerskiej, na parterze. Wbiegłyśmy tam. Lekarz był w pokoju. Już operował. Już zaczęło się robić ciemno, deszcz i myśmy we cztery się [tam] zatrzymały. To był duży przedpokój. Ale nam on posłużył jako izba przyjęć.
Pierwsze opatrunki. Do lekarza. Lekarz przyjmował (był z jakąś siostrą) tych bardziej poturbowanych. Ale właściwie nad tym pierwszym, nad drugim tyle czasu tracił, że przyprowadzali nam tych chłopców. Dwie z nas dowiedziały się, skąd oni [są], i pojechały. Ja, właściwie tylko ja i trzecia dziewczyna poszła, żeby pomagać, sprowadzać. Przede wszystkim, tak nas uczono, wstrzyknąć surowicę przeciwtężcową. Bo jeżeli leżał na ziemi, to może dotknął rany. Było tych chłopców kilku z mniejszymi ranami. Natomiast jeden siedział w tym holu, w przedpokoju i miał strasznie mózg na wierzchu. Ktoś mówi: „Wodę utlenioną”. Nie wiedziałam, co z tym robić. Wodą nie chciałam. Nawet bałam się bandażować, bo to galareta taka. Nie wiedziałam, co jest. Lekarz powiedział, żeby go przetransportować do szpitala. Jego przyprowadzili w takim stanie dwaj koledzy. [To] był duży chłopiec, więc trudno byłoby go, na pewno, dziewczynom nieść, dwóm. I on jeszcze szedł. Nie wiem, w jaki sposób. Później wzięto go na nosze i zabrano do szpitala. Nie mam pojęcia, wtedy nie dowiedziałam się, do jakiego szpitala. A może nawet wiedziałam. Podejrzewam, cały czas mi się Jedwabnicza [kojarzy]. Obok była ulica i słyszałam, właśnie to mi się cały czas nasuwa, że chyba na tę Jedwabniczą. Że tam szpitalik był zorganizowany, powstańczy.
Później jak byłam na Sadybie, spotkał mnie chłopiec, ja go nie poznałam, ale właśnie ten, który go przyprowadził, i mówi: „Mój serdeczny przyjaciel zmarł, muszę siostrze powiedzieć”. Ale pozostałych rany były nieduże. Tu przypadek taki, nie dziwny, bo wtedy działy się różne rzeczy. Przyprowadzają, bo było kilku cywili (cywilom nie robiłyśmy surowicy), mówią: „To jest folksdojcz. On strzelał”. Okazuje się, że to jeden z tych, którzy strzelali do nas, jak biegłyśmy. Bo, jak powiedzieli: „W tej dzielnicy jednego zabili. Chłopcy ich wygruzili, a to jest jeden ranny, bo dostał”. Bo zanim ich wyciągnęli, to strzelali do nich.
- I jaka była pani reakcja?
Obok, w tym korytarzu, na ławce, siedziały panie z tego budynku i szykowały szarpie. Bandaże skończyły się momentalnie. Szarpie, rwane przeważnie z prześcieradeł. Mówią: „Nie opatruj go!”. Wstały i zaczęły [krzyczeć] do tych ludzi: „Po co tu przyprowadzacie?! Rozwalić łobuza!” – bo wszyscy byli w napięciu. [Tym bardziej, że] mieszkał w tej dzielnicy, prawdopodobnie znał tych ludzi. I wyszedł i strzelał?! Do biegnących przechodniów?! No, niechby walczył z jakimś oddziałem. Więc wcale się tym kobietom nie dziwię. Ja też. Ale w teoretycznym przeszkoleniu było powiedziane, że ranny to jest ranny i opatrzyłam go. Nie był mocno ranny. Oczywiście nie dostał żadnego zastrzyku przeciwtężcowego, ale dostał opatrunek taki, jaki był. Opatrunki się kończyły. Przy tym walka widocznie ustała, dziewczyny wróciły. Byłyśmy takie zmęczone. Nikogo nie było. Usiadłyśmy pod ścianami i usnęłyśmy. Nawet nie wiedziałyśmy, kiedy wyszedł lekarz.
Tak. To była pierwsza noc.
- Czy ten punkt na rogu Czerskiej i Podchorążych na długo stał się pani punktem?
Nie. To było tylko tych kilka godzin. Później, nie powiedziałam, że taką opiekunką – właściwie to nie był dowódca, to był łącznik, ale ona nam organizowała i mówiła, przyprowadzała lekarza – [była] Marta. To była siostra, dużo starsza od nas i ona [to] prowadziła. Mam wrażenie, że kilka tych patroli ona nam ustalała, kiedy będą. Dawała pierwszej dziewczynie [wiadomość], żeby zawiadomiła następne, kiedy przyjdzie lekarz, kiedy przyjdzie siostra, bo i siostry nas uczyły. Tak że ona się cały czas opiekowała i ona nas znalazła, obudziła i powiedziała: „Starajcie się dostać do klasztoru sióstr nazaretanek. A jeżeli nie będziecie mogły tam przeskoczyć – bo tam właśnie był bunkier, przy klasztorze – to wracajcie do domu i ja wam dam znać”. Z tych czterech dziewcząt tylko mnie udało się przeskoczyć, przedrzeć. Bardzo dużo leżało po drodze zabitych ludzi. Ale tak jakoś, było drzewo, ja przeskoczyłam. Zresztą stamtąd krzyknęłam im, dawałam ruchy, żeby się wycofywały.
Poszłam do tego szpitala, do klasztoru sióstr nazaretanek, na Czerniakowskiej. Tam był straszny widok. Jak weszłam do sali, spotkałam tam już trzy dziewczyny, sanitariuszki. Z tym że dwie kończyły jakiś kurs oficerski. Ja ich wcześniej nie znałam, były z innego oddziału. Weszłam. Zaprowadziła mnie jedna, były starsze ode mnie. Później się zorientowałam, mówiły, że kończyły jakiś kurs oficerski, łączności, więc podporządkowałam się całkowicie. „Romana” nami dowodziła. Była jeszcze „Katarzyna”. Zaprowadziły mnie do olbrzymiej sali. Tam leżeli chłopcy, spojrzałam, że zabici. Po tej pierwszej nocy. Było ich kilku. Spojrzałam, myślę sobie – jeden żyje. Dopadłam do niego, bo zobaczyłam, że ruszają mu się nozdrza. Więc, czy to jakieś złudzenie, czy prąd powietrza. W każdym razie grzebałyśmy tych chłopców, oczywiście przy pomocy ludności, w ogródku sióstr. Później siostry zaprowadziły nas dalej, do innej sali. Tam leżeli starzy ludzie. Nie wiem, skąd wiem, czy wtedy była może o tym mowa, czy później się dowiedziałam, inni mówili, że to miejscowi przyprowadzili swoich starych rodziców czy dziadków, bo bali się, że coś będzie się działo. Ale mnie się wydaje, że to z jakiegoś szpitala. W każdym razie na tej dużej sali, na wszystkich łóżkach leżeli ludzie. Większość z nich była w demencji, czyli nie bardzo się orientowali. Myśmy się nimi zajęły. Z sióstr była tylko jedna, nieformalnie jeszcze, po zakonnemu ubrana, młodziutka dziewczyna. Poza tym sióstr nie widziałam.
Byłyśmy tam 2, 3, 4 [sierpnia]. Wreszcie, już naprawdę, miałyśmy dosyć. Bo przecież myśmy się szkoliły, żeby pomagać chłopcom, żeby brać udział w Powstaniu. A tutaj buntowałyśmy się, mówiłyśmy, że to siostry mogłyby zająć się tymi [ludźmi]. Ale to tak między sobą mówiłyśmy. Wreszcie znalazła nas znów Marta, która się dowiedziała, że ja przeszłam. Przyszła i powiedziała: „Jutro z rana – to było 6 [sierpnia] – macie iść w kierunku Szpitala Ujazdowskiego. Szpital wyrzucają. Gdzieś będą szli. Musicie im pomagać”. Skoro świt wstałyśmy i [ruszyłyśmy] w kierunku tego szpitala, różnymi uliczkami, pytając, bo można było przejść, jak się przed tym zapytało: „Proszę pani, proszę pana, czy można tam przeskoczyć?”. – „Tak, ale poczekajcie”. Tak bardzo pomagali! Ludność – każda z kobiet to była mama. Naprawdę wspaniali ludzie! Później troszeczkę już wszyscy byli zmęczeni, już może ostygł zapał. Po prostu wszyscy, jak straciliśmy kompletnie nadzieję, że ze wschodu przyjdą, to już domyślaliśmy się, co będzie. W każdym razie powiedzieli nam: „Tędy można. Tu nie idźcie. Idźcie tam, tamtą uliczką”. I tak, różnymi zakrętami, już tak pod górę, pod górę dzielnicy i przekonane byłyśmy, że szpital jeszcze [będzie], bo powiedziała nam Marta, że będą nocowali na trasie, bo Niemcy ich wyrzucili stamtąd. Ten szpital był nam bardzo bliski, bo właśnie w tym szpitalu ćwiczyłyśmy. Zdawałyśmy sobie sprawę, że ci lekarze, którzy przychodzili, to na pewno z tego szpitala i któraś z nas mówi: „Słuchajcie, to jest chyba szpital”. Widok był przedziwny. To mam do tej chwili w pamięci. Bo dużo rzeczy uleciało, tym bardziej że przecież nie można było o tym mówić, nie można było nawiązać kontaktu i zapytać, co to było, jak to było, z kim miało się kontakty. Siedzieliśmy w tych pierwszych latach cicho. Nawet jak się zobaczyło znajomego, znajomą koleżankę z Powstania, a obok szedł jakiś mężczyzna, to myśmy udawały, że się nie znamy. Bo może właśnie ten ktoś idzie, szpieguje. Przecież słyszało się – a to tego wzięli, ten nie wrócił, ten wrócił chory, pobity. Więc była cisza. To, że nagrali, jak idę do jakiegoś filmu, pogrzeb powstańców, to mogli sobie nagrywać. To była obrzydliwa, wstrętna propaganda.
- Wrócimy jeszcze do tych czasów po Powstaniu. Skupmy się teraz na Powstaniu.
Dobrze. Zobaczyłyśmy ten widok. To był tłum ludzi. Nawet głów nie widziałam. Widziałam tylko jakieś wystające patyki. To była cała przestrzeń wystających patyków. Właściwie do dzisiaj nie mogę się zorientować, bo później, jak doszłyśmy, było kilka furmanek. Na furmankach leżeli ranni i gdzie tylko można było, to [leżały] jakieś popakowane paki (a to było kilka chorągwi z Czerwonym Krzyżem). Gdzieś zauważyłam umywalki z miednicą, które miały wysięgniki. Na górze były zbiorniki z wodą i ona później ściekała, więc kilka czy kilkanaście takich oni zabrali ze szpitala, te rzeczy, które mogły się przydać w warunkach polowych. W każdym razie coś tak niebywałego, taki nierealny widok tych patyków. Jak doszłam bliżej, to już nie patrzyłam, co to tak wystawało. Złapałyśmy za te ciężary. Trzeba było pomóc, bo niektórzy już za dużo wzięli. Mimo że upłynęło niedużo czasu od przejścia z tego noclegu, co zdążyłyśmy usłyszeć, to to że na tym noclegu prześladowali ich „ukraińcy”, chcieli coś kraść. Nie wiem, czy to byli „ukraińcy”, w każdym razie ludzie, którzy nie mówili po niemiecku. W niemieckich mundurach, ale tacy, którzy napadali. Więc oni wcześniej nawet ruszyli z tego postoju, żeby dojść. Pytamy się, gdzie oni idą. [Furmanki] strasznie objuczone. Wiem, że jakiś ranny był oparty o mnie, a ja trzymałam jakieś paki, które na razie były lekkie. Nie wiem, czy to były gazy, czy bandaże, ale później zaczęły ciążyć. Więc ludzie już stawali przy tym i poprosiłam, żeby ktoś to ode mnie wziął. Później coraz więcej tych ludzi było i szliśmy w kierunku Chełmskiej.
Na Chełmskiej 19 był olbrzymi budynek, jeszcze porosyjski, zwany
prijutem. Bo tam, za czasów rosyjskich, podobno, były sierocińce. To jest po rosyjsku
prijut. I tak zostało. Mieszkałam w okolicy. Ten budynek był podzielony na dwa. Jedna część to była duża szkoła, do której chodziłam, więc znałam ten budynek. Natomiast ta, od strony ogrodu część, była z zakonem. Nie pamiętam w tej chwili, jak się ten zakon nazywał. Do klas chodziły również dziewczynki z tego zakonu. Kilkunastoletnie. To była ta szkoła powszechna numer 19 imienia Henryka Sienkiewicza, Tam było świetne pomieszczenie dla pomieszczeń szpitalnych. Nie wiem, czy zajęte były również pomieszczenia zakonu, ale tak, bo widziałam tam – do 15 [sierpnia] byłam w szpitalu – zakonnice pomagające. Ze szpitalem przyszły siostry. Lekarze przyjmowali ludność cywilną, myśmy pomagały przy rannych. Najgorsza rzecz to było pranie tych szarpi i bandaży. Były pomieszczenia kuchenne, wielkie gary. Do dziś to pamiętam. Ciekawe, koleżanka moja, na przykład, Katarzyna, nie pamięta, że prała. Może ją rzadziej kierowali. Takimi kijami mieszało się te bandaże. To było w mydlinach, w jakichś chlorkach. Później trzeba było kijami, do miednic, kilka razy opłukać, jeszcze wrzucić do innego garnka z gotowaną wodą, później powiesić do suszenia. Jak je dezynfekowano po suszeniu i czy je dezynfekowano, to nie wiem, nie pamiętam, chyba tego nigdy nie robiłam. Ale to gotowanie bandaży było okropne, bo one śmierdziały, po prostu, ale trzeba było to robić. Więc jak byłam kierowana tam, bo to była siostra, która nami kierowała, to była ciężka praca. Robiłyśmy wszystko. Sprzątanie, pomoc chorym i karmienie. Ale najgorsze było, właśnie, pranie bandaży.
- Czyli do połowy sierpnia była pani na Chełmskiej, w tym szpitalu?
Tak. Byłam razem z dziewczynami od sióstr nazaretanek. 15 [sierpnia], z samego rana (pamiętam, [że to był] 15, bo „Katarzyna” mówi: „Słuchajcie, chyba przeżyjemy, bo dzisiaj jest Matki Boskiej”, więc zapamiętałyśmy tę datę) przyszła, zebrała nas „Romana” i mówi: „Był porucznik i powiedział, że pięć nas…” – właśnie „Romana”, „Katarzyna”, „Maria”, ja i jeszcze jedna farmaceutka była, starsza od nas, z nami – pięć dziewczyn poszło na Sadybę. 15 [sierpnia]. Tam było wspaniale. Nie widziałyśmy Niemców. Powiedziano nam, gdzie mamy się zgłosić, zameldować i to załatwiała właściwie już „Romana”. Nie było Niemców. Był piękny dzień. Nie było szpitala. Sadyba to było osiedle elitarne, willowe przeważnie, większe domy. Śliczne! Ukwiecone! 15 sierpnia. Więc naprawdę byłyśmy jak w oazie i właśnie zameldowałyśmy się do Batalionu „Oaza”. Wspaniale przypominam sobie ten dzień. Kilka następnych też. I tu okazało się, że po zameldowaniu „Romana” przyszła, zameldowała się w III Oddziale WSK – Wojskowa Służba Kobiet – i powiedziała, że nie jesteśmy potrzebne do sanitariatu, tylko będzie łączność. Że ona będzie miała łączność z dowódcą tego oddziału, kobietą, i będzie przejmowała. W ten sposób zostałyśmy łączniczkami. Byłyśmy na Sadybie.
Zupełnie względnie było do 30 [sierpnia]. 29 zostałam ranna w nogę. Wcale nie w żadnym boju. Wracałam na nocleg i tam, na Służewie, była artyleria i taki sobie, pojedynczy pocisk. Szliśmy grupą. Ja szłam na końcu. Odnalazł mnie wtedy Waldek Galiszkiewicz, z tej rodziny, Ryszarda i Stefy, która została w szpitalu na Chełmskiej, nie przeszła z nami. Odnalazł mnie na Sadybie, najmłodszy chłopiec. Powiedział, że się zgłosił. Gdzieś przy barykadzie na Chełmskiej czy Czerniakowskiej zapisywali, nie wiem po co. Że kwateruje gdzieś. Cieszył się, że mnie odnalazł. Przyniósł mi kostkę cukru i szliśmy razem. Jemu się nic nie stało. Ja miałam na sobie taki szeroki pas taty i ten pas chyba był podzielony. Miałam niewielkie znaki na plecach, od malutkich odłameczków, a jeden, najbardziej, wszedł mi z tyłu, pod kolano. Tak że czułam, że nie mogę chodzić. Nie bardzo mnie bolało, ale przy chodzeniu mnie to uwierało. Przyszłam na ten swój nocleg, to było po południu, z koleżankami. Waldek poszedł do swojego oddziału, to były ostatnie dni takiej wspaniałej, wolnej Polski.
- Ale ta rana pani nie była groźna?
Poleżałam. Ona bardzo nie krwawiła. Czułam, że tam coś jest. Moje koleżanki doszły do wniosku, że koniecznie trzeba [to sprawdzić]. Poszły do szpitala. Na Sadybie były już dwa szpitale. Jeden to filia tego na Chełmskiej. Przyszły z dwoma sanitariuszami. Wzięli mnie na nosze, to było 1 września, zanieśli mnie tam, lekarz zaczął mi to oglądać. Leżałam na brzuchu, zgasło światło, huk. Zaczęło się coś sypać. Było bombardowanie. Wtedy zbombardowali fort Dąbrowskiego na Sadybie. Zginęło nasze dowództwo, zginął sanitariat. A moi chłopcy złapali mnie (nie wiem, czy ten kawałek został wyjęty, chyba tak, bo nie przeszkadza mi) na nosze i ciągnęli tam, gdzie był nasz punkt noclegowy, blisko Cmentarza Czerniakowskiego. Przechodzili przez jakieś pole, kartoflisko. Ja byłam na tych noszach. Wtedy nadleciał sztukas. Oni, słysząc, że on strzela, ich chyba więcej [było], ale ten jeden mi utkwił [w pamięci], chcieli się schować i tam był taki jeden kopczyk po kartoflach, że oni się świetnie wsunęli. A ja (czasami rzeczywiście Pan Bóg odbiera zupełnie rozum człowiekowi) uznałam, że nic mi się nie stanie i że sobie poleżę na tych noszach. On nad nami przeleciał. To jest nieprawdopodobnie trudne do uwierzenia. Nie mówiłam o tym do czasu, jak potwierdziło się, że inni też to widzieli. Ja, tak leżąc, widoczność była tak fantastyczna, że widziałam tę młodą twarz pilota, widziałam okulary i widziałam, że on mnie też widzi. Przeleciał i wrócił. Wrócił i zobaczyłam na tym piasku, na tej suchej ziemi takie malutkie fontanny. Piasek tak jakoś leciał. I w pewnym momencie sobie zdałam sprawę, że on strzela do mnie, bo tu nikogo nie było. Chłopców nie widział, bo oni byli w tym kopcu i poleciał. Słyszę warkot – wraca! Po tej samej linii. Ale mi się wydało, że to jest niemożliwe. Ale pomyślałam sobie – udam, że mnie trafił. Zupełnie tak, na spokojnie. Opuściłam głowę. Jeszcze strzelał. Tak chyłkiem spojrzałam, kącikiem, broń Boże, nie ruszając się. Ręce opuściłam. Poleciał i nie wrócił. I wcale nie byłam jakaś zestresowana, wystraszona. Pomyślałam sobie – a jednak, szkopie, przechytrzyłam cię! I to był chyba ostatni taki moment, gdzie byłam dzielna, odważna i nie bałam się.
- Jak wyglądał ten ostatni...
Byłam w tej swojej pralni, w willi piętrowej. Na górze byli lokatorzy. Leżałam. Dziewczyny, które szły na służbę, Katarzyna i Romka powiedziały: „Leż jeszcze dzisiaj. Bo nie wiadomo, jak z tą nogą będzie”. Ja już próbowałam wstać. Bardzo mało czułam. Wtedy kiedy one poprzedniego dnia wróciły, powiedziały, co było bombardowane, że dowództwo rejonu tam zginęło, dużo osób i fort. Nie cały, ale te kazamaty. Zaczęły się podejrzenia, skąd oni wiedzieli. Zaczęto podejrzewać Węgrów. Już między sobą rozmawiali, że podobno tam byli Węgrzy, może któryś był podstawiony. Węgrzy byli bardzo przyjacielscy, [dobrze] się do nas odnosili. Bo nie powiedziałam jednej rzeczy. Że wtedy kiedy myśmy przyszły na Sadybę, to zaczęły wracać oddziały z lasów. Niektóre przychodziły bez strat. A niektóre, oddziały Batalionu „Oaza” dostały, chyba 2 [sierpnia] rozkaz, żeby się wycofać z Sadyby, prawdopodobnie dlatego, żeby bronić krańców, żeby Niemcy nie mogli wchodzić dalej, od strony Wilanowa. Potyczki były w Wilanowie. Niektóre oddziały przyszły z olbrzymimi stratami z powrotem, na Sadybę. Ale byli. Myśmy były przyklejone do jakiegoś oddziału. Nie wiem, jaki to był oddział. Dowódca, rano apel, musiałyśmy stawać przy tym oddziale męskim do apelu. Skończyło się tak, że zaczął się potworny atak. Strzelanie.
2 września, strzały, słychać bomby. Już wstałam, siedzę na tym łóżku, nie bardzo wiem, co robić. Przybiegają dwie dziewczyny. „Katarzyna” dostała w ostatniej chwili rozkaz, żeby zanieść do oddziału, gdzieś przy Jeziorku Czerniakowskim. Ona tam też miała przejście, bo w opasce pędziła do pomieszczenia, gdzie już byli Niemcy. Tylko jeszcze w jakiejś sionce ktoś [ją] złapał i zerwał [jej] opaskę. Tak że wparowała tam już bez opaski, na szczęście. Już opaska WP, nie sanitariatu. Dziewczyny są ze mną. Przybiegli chłopcy z oddziału, do którego byłyśmy przyklejone. „Co robić? Jak?”. Słychać strzały w kierunku Siekierek. Ich było niewielu. Rozbił się oddział. Nie wiedzą, czy tamci zabici czy nie, reszta oddziału. Więc będą [iść] w kierunku Siekierek. Taka niezbyt rozważna decyzja. Wybiegli i wrócili bez jednego. „Miron” już nie wrócił. Zastanawiamy się, co robić. Ucichło wszystko.
- Czy to znaczy, że 2 września zapanował taki chaos?
Siedzimy w tej pralni. Umilkły odgłosy bombardowania. Nie wiemy, co robić. W pewnej chwili słyszymy podkute buty. Otwierają się, słyszymy, drzwi do parteru i:
Banditen! Raus! – po niemiecku wszystko. Zaczynają wychodzić z góry lokatorzy i my, wszyscy młodzi. To jest jeszcze okres, kiedy byliśmy bandytami. Nie brano do niewoli, więc już wiadomo, co nas czeka. Ja, kulejąc, ale starałam się wmieszać w tych schodzących, bo on stoi na zewnątrz. Wyszliśmy. To nie był żołnierz wyborowy. Wtedy wydawał mi się w średnim wieku. Pokrzykiwał. Ustawił i kazał iść dalej. Prowadził nas, zbierając z następnych domów. Tam już inni żołnierze wybierali lokatorów i tych, którzy tam byli. Zaczynamy słyszeć strzały pojedyncze i maszynowe. Rozprawiają się z Powstańcami.
Tak doszliśmy do tego fortu i tam coś mi się stało, tak że właściwie [nie pamiętam] swojej obecności w forcie, drogi. Wiem, że szliśmy pieszo do Dworca Zachodniego, wiem, że jakiś kolega mnie prowadził. Ja [szłam], kulejąc, obok mnie szły koleżanki. Chociaż zawsze staraliśmy się być przy ludziach starszych, nawiązywać [kontakt]. Wiem, że rozmawiali, ja też rozmawiałam z kimś, żeby nie stwarzać warunków. Bo nawet wyciągali z tłumu ludzi, którzy im pasowali. Szukali Powstańców.
Jakoś znaleźliśmy się na dworcu. Nie pamiętam zupełnie podróży do obozu przejściowego w Pruszkowie. Tam byłam w jakimś baraku, razem ze wszystkimi. Koleżanki mi powiedziały: „Idziesz teraz do lekarza”. Okazuje się, że ta farmaceutka [zobaczyła] lekarkę, w tym baraku i one się znały. Jak ją zobaczyła, to powiedziała, że jesteśmy, że: „Musisz coś zrobić”. Żebyśmy z tego baraku, gdzie byli młodzi mężczyźni, sami młodzi, [wyszły]. Bo tam podobno była jakaś klasyfikacja, kwalifikowano [kogo skierować] do jakiego baraku. Nie pamiętam tego. Właściwie pamiętam, a może mi mówiono, wizytę u lekarza. Mówiła: „Żadna rana, ale daję skierowanie do baraku tam, gdzie są kobiety z dziećmi”. I ja i „Katarzyna”, która miała obandażowane ręce, wszystkie dostałyśmy skierowanie do innego baraku, żeby wyjść z tego bardzo niebezpiecznego. Pod konwojem prowadzą nas, na terenie obozu. Idziemy, idziemy, idziemy. Jakiś barak i przed tym barakiem jest kilka osób, na takim betonowym podeście. [Ktoś] woła do mnie: „Lilu, tu jest twoja mama”. Prowadzą nas tam. W tym baraku była moja mama, z dziewczynką, Żydóweczką, którą przechowywaliśmy od 1943 roku. Właśnie w tym małym pomieszczeniu i partyzantka, i dziecko żydowskie. Wszyscy wiedzieli, bo była wykapana Żydóweczka. Wybiegała na podwórko. Wiedziała, że ma spuszczać główkę. Zawsze się mówiło: „Aniu, spuść głowę”. I trafiłam na swoją mamusię. Już byłyśmy razem.
- Wróćmy jeszcze na chwilę do pani miesiąca powstańczego. W trakcie tego miesiąca, jaka panowała w pani grupie atmosfera?
Różnie było. To było jakoś już przytłumione strachem. Starsze dziewczyny mówiły. Pamiętam, kiedyś patrzyłyśmy w kierunku Wisły, mówimy, żeby przyszli. I wtedy jedna z dziewcząt mówi: „A ty wiesz, co było w Wilnie?”. Ja słyszałam o innej miejscowości, ale wtedy się zastanowiłam. Mówią: „Nie wiadomo, na co liczyć”. To był taki stłumiony strach.
Poza tym w naszej grupie był znany aktor, pan Walter, nie pamiętam jego imienia. Wiem, że również na terenie Sadyby, tylko chyba w innym batalionie był jego syn. Syn nazywał się Wawrzek. A pan Walter był człowiekiem bardzo znanym, aktorem filmowym i chyba estradowym też. Ja go nie znałam, ale słyszałam: „O! Jest Walter!”. Później on się bardzo zżył z naszą grupą. Z tą grupą dziewcząt, która stale czekała na to, żeby nieść meldunek. Biegłyśmy i też różnie to bywało.
Tak. Miał tam występy. Ja nigdy nie byłam. Kilka razy przez te dwa tygodnie, dwa czy trzy razy. Słyszałam, bo mówił: „Chodźcie dziewczyny. Będzie występ”. Ja nie byłam, bo musiałam biec na Sielce, tam było dowództwo, gdzieś naprzeciw kościoła, w okolicach Iwickiej. Tam byłam, to gdzieś indziej. Tak że jakoś nie mogłam go zobaczyć na tej estradzie. Przychodził [i mówił]: „A to żałujcie”.
A czy mogę opowiedzieć o takiej komicznej przygodzie z panem Walterem? Pan Walter miał willę na Sadybie i chciał zobaczyć, co się dzieje z jego domem. Bo zarówno jego syn, jak i on, byli na kwaterach. Tutaj w centrum. Mówi: „Kto pójdzie ze mną?”. Więc zgłosiłyśmy się dwie, że pójdziemy z nim. Trzeba było przechodzić przez jakieś pole. Już byłyśmy daleko od centrum Sadyby. On zaczął się denerwować, że może są Niemcy, bo to było wszystko możliwe. Więc mówi: „Ten kawałek pola będziemy się czołgać”. Był dużym mężczyzną, w każdym razie tak go wtedy odbierałam. Czołgał się przed nami. W pewnym momencie zobaczyłam te jego ruchome, dwa, wielkie pośladki i zaczęłam się śmiać. Pokazałam „Katarzynie”. Czołgałyśmy się, chichocząc, bo to trudno było zahamować. Wreszcie on odwrócił głowę i mówi: „Przestańcie w tej chwili! Ja wiem, że się śmiejecie ze mnie. Bądźcie cicho! Cicho, chociaż na chwilę!” – i czołgał się dalej. Później wrócił i mówi: „Słuchajcie, słyszę tam głosy. Ale, ponieważ nie wiem, czy to są głosy, słyszę tylko takie echo głosu, [nie wiem,] czy to są Niemcy, czy nasi, więc nie będę was narażał. Więc czołgajcie się teraz pierwsze”. Myśmy się kawałeczek tylko czołgały, bo byłyśmy w spódniczkach. Kolana przez cały czas były w strupach później. W każdym razie jak wróciłyśmy, mam wrażenie, że pan Walter miał jeszcze jeden temat do opowiadania. Bo on się z siebie też lubił śmiać. Takie były przygody.
[Przygody] były [też] wtedy, kiedy trzeba było biec z meldunkiem. Strzelano do mnie. Fatalnie. Też niemądra byłam. Pusta droga, tylko nie wiem, czy za kościołem, czy przed kościołem, biegłam na Sielce, do kwatery. I taka droga, wysunięta trochę wyżej. Nią biegłam i wtedy jak zaczęto do mnie strzelać, to pomyślałam sobie (wtedy trzeźwo myślałam, a później tak coś się ze mną „nietrzeźwego” stało), że tata mi mówił, że trzeba biec zygzakiem. Zaczęłam biec zygzakiem. Nadrabiałam drogi, myślę – robię większą drogę, a przecież oni strzelają z boku, więc mój zygzak wtedy jest ważny, jak [strzelają] z tyłu czy z przodu! I wtedy usłyszałam głos: „Skacz!” Bo już tak było, że miałam przy nogach strzały i to z [karabinu] maszynowego, bo to jest taki ciąg. I wtedy kiedy zygzakiem dobiegłam do krawędzi tej drogi, słyszę: „Skacz, tu jest dół!”. I wskoczyłam. Był [tam] mały chłopak. Dalej byli Powstańcy, ale tutaj mały chłopiec. Później mówi do mnie: „Koleżanko! Przecież tu cały czas jest rów!”. – „Nie wiedziałam”. Tak mnie strofował. Miał nie więcej niż dziesięć lat. Też miał opaskę, oczywiście. Te dzieci były fantastyczne.
- W trakcie Powstania były różne przejawy życia religijnego. W jakich formach pani uczestniczyła?
Apel, to jest modlitwa. Nie byłam na żadnym nabożeństwie na Sadybie. Byłam, w kościele, jak byłam na [Sielcach], przy szpitalu, to normalnie chodziłam, w niedzielę, do kościoła. Zresztą nie tylko w niedzielę. Wpadało się na chwilę. Dużo było przydrożnych krzyży, to chociaż się przeżegnać. Człowiek sobie pomyślał – miej opiekę nade mną. A to bardzo wzmacniało. Krok dalej i już lżej. Modlitwa była bardzo potrzebna. Zresztą przez całą okupację chodziłam pod kapliczkę na podwórzu, na majowe. Cały czas śpiewaliśmy, wszyscy! I mężczyźni, i kobiety! Dużo nas było!
- Czy w trakcie Powstania miała pani kontakt z innymi narodowościami walczącymi w Powstaniu?
Nie, nie miałam. Słyszałam tylko o jakimś oddziale węgierskim, który przyszedł właśnie do naszego dowództwa. Ale tak nie miałam. Miałam tylko wtedy z tym Niemcem, któremu robiłam opatrunek.
- Jak wyglądało przekazywanie informacji? Skąd pani się dowiadywała o tym, co dzieje się w pozostałych dzielnicach w Warszawie?
Ja o tym nie wiedziałam.
- Nie docierały żadne informacje?
Nie. Chyba że koleżanka dostała list ze Śródmieścia i mówiła, że pisze mi mama o tym... Ja nie wiedziałam. Dowództwo na pewno wiedziało. Przecież nosiłyśmy meldunki. Poza tym była radiostacja, o której zresztą dowiedziałam się po Powstaniu. Więc przez to, że to musiało być w dużej konspiracji, to takie szare pionki tylko szły walczyć. A pod jakim dowództwem, w jaki sposób, to nie wiedzieliśmy. Nie wiedzieliśmy dużo. My, dziewczyny z tego patrolu, znałyśmy tylko swoją Martę. Nazywała się Marta Modzelewska. Po Powstaniu jej nie widziałam, nie wiem, co się z nią stało. Wiem, że była w okolicach szpitala. Muszę powiedzieć, że wtedy, kiedy nas brali do niewoli, wtedy kiedy znalazłyśmy się tam, to już powinnam wiedzieć (nie pamiętam tylko) o tym, że szpital na Chełmskiej był bombardowany i że pod gruzami zginęła moja przyjaciółka Stefa Galiszkiewicz. Na Sadybie zabity został jej młodszy brat, ten, który poszedł na ochotnika, 2 września. O tym nie wiedziałam. Myślałam, że tak jak nas, jego zapędzą tam. I tą sąsiadką, która zawołała: „Lilu, tu jest twoja mama”, to była matka tych dzieci. Już wiedziałam o śmierci dwojga. Nie wiedziałam nic o tym partyzancie, o Ryśku. Dowiedzieliśmy się później. Bo Ryśka wywołał kolega i był w oddziale razem z nim. Rysiek też zginął. Więc troje Galiszkiewiczów zginęło. Ojciec też w czasie Powstania był zabrany i zginął w którymś obozie koncentracyjnym. Została sama, biedna, pani Galiszkiewiczowa. Biedna, która utrzymywała w czasie okupacji całą rodzinę, szmuglując. A była niższa ode mnie. Przywoziła, sprzedawała, i dalej. Uczyli się. Właściwie pracowała tylko Stefa, ucząc się też. Tak że tragedia. Nikt o nich nie opowie, więc dlatego sobie pozwoliłam.
- Jak odnalazła pani swoją mamę?
Mamę... Ania też zapomniała o spuszczeniu główki. Rzuciłyśmy się na siebie. Ta moja biedna mama, która przeszła między kordonami Niemców, z tą małą Żydóweczką, „Aniu, główka w dół”. I Ania trzymała tę główkę w dole, ale, czasami, taki bystrzak, podnosiła łepek. Ucieszyłyśmy się bardzo. Ale nie wiedziałyśmy, co będzie dalej. Tam były również inne sąsiadki i jedna z tych sąsiadek, znająca perfekt niemiecki. To było błogosławieństwo. Nasza dobra znajoma. Nie z tej [naszej] uliczki, tylko z innej. Mama się z nią przyjaźniła i tam była. One wyszły chyba koło 20 [sierpnia]. Przechodziły nawet przez Sadybę (ale żeśmy się nie spotkały), przez Wilanów i do tego obozu. Później wędrówka i też przeprowadzenie do wagonów, bydlęcych takich. Stali Niemcy z psami i tak jakoś się stało, że nie szedł tłum. Że szła mamusia, ja, dwie sąsiadki, pani Galiszkiewiczowa i nasza Ania. A oni mają psy. My wiemy, że oni mają psy jakoś szkolone, że poznają Żydów, więc Ania [szła] między mną a mamusią. Mama idzie z brzegu, jakaś najstarsza sąsiadka z drugiego brzegu i akurat wytworzyła się taka luka. Mówię: „Idźmy szybciej”. Ale jeszcze jest jedna obawa. Ta sąsiadka, która znała język niemiecki, miała swoją niepełnosprawną siostrę. Bała się, że Niemcy ją od razu wykończą, jak ją zobaczą. Więc nie mogłyśmy dojść do tamtej i spowodowałyśmy tym swoim szpalerem lukę. Ale przeszłyśmy koło tych Niemców szczęśliwie. Pies nie rozpoznał. Ania przeszła.
Później byliśmy [załadowani] do tych wagonów i nasza pani znająca język niemiecki (wagony szczelnie zabite, ale między nimi szpara), jak przechodził Niemiec, zorientowała się, po [jego] wzroście i po twarzy, że to jest jakiś starszy. Wieźli nas gdzieś na południe. Nie wiem, czy nie do Oświęcimia. Z nikim się później nie spotkałam z tego transportu. Było mnóstwo ludzi ze Starówki. Już nie zachowywało się to towarzystwo tak jak należy. Zmęczeni, okropnie zmaltretowani, głodni, zawszeni. Muszę powiedzieć, że właśnie w tym obozie zaczęłam się drapać, miałam wszy na głowie. Okazało się, że i mama, i wszystkie panie miały.
Właściwie nie trafiłyśmy. Pani sąsiadka zaczęła stukać:
Halo! Halo! – i po niemiecku do szwaba, żeby się zatrzymał. On się zatrzymał. Ona policzyła, z siedem osób nas było, powiedziała, żeby załatwił, że siedem osób[wypuścił, to] dostanie złoto. On powiedział, że musi z kamratem się porozumieć. Później przyszedł, przechodził, nie zatrzymywał się. Znów zawołała go. Już go rozpoznawała przez tę szparę. Podszedł, mówi: „Siedem? Dobrze, dobrze”. Zatrzymał się pociąg, ale niedługo ruszył. Bo on przechodził, jak pociąg się zatrzymywał. Gdzieś słychać było odgłosy armatnie. Więc, prawdopodobnie, front wschodni się ruszał. Nie wiem, skąd to było. Myśmy się na każde odgłosy armatnie bardzo cieszyły. Nawet naloty. Więc wtedy pociąg stawał i wtedy można było z nim nawiązać kontakt. A później ruszyliśmy i jesteśmy w jakimś lesie. Ona, na wszelki wypadek, zebrała to złoto od tych siedmiu osób. Mamusia została tylko z obrączką. Bez grosza, bez pierścionków, bez niczego. Dlatego że on mówił ile i ona się z nim dogadywała. Ona też została bez pieniędzy. Wszystkie te panie zostały bez pieniędzy i pani Galiszkiewiczowa. Wszystko mu oddały w chusteczce. On mówi, że uchyli drzwi, żeby dać mu tę chusteczkę. Uchylił te drzwi. Oczywiście ci obok zaczęli się pchać do drzwi i te siedem osób zostało w tyle, bo myśmy się nie mogły [dopchać]. Ona też została odepchnięta. On się zorientował. Ona mu zdążyła powiedzieć, że my już nic więcej nie mamy, żeby uniknąć targów. Ale ryzykowała bardzo. Wszystkie ryzykowałyśmy. On zaczął krzyczeć, odpędzać. Przeliczył nas. Ona stała przy nim, rozmawiała. Stała obok, ale w wagonie. Bo on kazał natychmiast zbiegać z nasypu. Nasyp nie był duży i był las. Widocznie patrzył na jakiegoś kolegę. W każdym razie na nas nie patrzył, jak odliczał. To trwało minutę. Wszyscy zbiegliśmy w ten las. W ten sposób nie pojechaliśmy do celu. Nie wiem, gdzie był ten cel. Niektóre wagony wieźli do Krakowa, a niektóre do Oświęcimia. W tym wagonie dużo było kobiet, dzieci, takich [osób] nieprodukcyjnych. Tak że może byśmy skończyli w Oświęcimiu.
- Co się z panią działo do maja 1945 roku?
Też niewesoło. Pani Galiszkiewiczowa znała wieś, z którą handlowała. Powiedziała, że musi tam iść, że umówiła się ze swoimi dziećmi, że jeżeli wyjdą z Warszawy, to będą jej tam szukać. Więc uznałyśmy, że nie będziemy się rozdzielać i idziemy z nią. To było dosyć daleko, w okolicach Nowego Miasta nad Pilicą. Tam była taka wieś. Nie będę wymieniała [nazwy], bo bardzo krytycznie o tej wsi powiem. Bogata wieś. A na Wigilię, pani Galiszkiewiczowa od znajomych, z którymi handlowała, przyniosła kawałek chleba. Pierwszy nocleg, to zgodzili się bardzo biedni gospodarze, żebyśmy przenocowały w stodole. Ale od razu mówili: „Tylko w tamtym kącie, bo tak, to cieknie”. Biedni byli. U księdza nie mogłyśmy, bo z Warszawy do księdza zwaliła się cała rodzina, więc powiedział: „No, gdzie? Wybierzcie sobie gdzie”. Naprawdę nie było co wybrać. A myśmy się bały cały czas o Anię. Więc nie mogłyśmy tak „gdzieś” iść. Byłyśmy nawet, chyba to było Nowe Miasto, ale bardzo mało nam pomogli. Tak że ta obrączka, to, niestety, wystarczyła na bardzo mało, bo gospodarze bardzo cenili. [Wymienili] na miednicę i jeszcze coś. Tak że była bieda i ta bieda trwała. Przyszedł z kolonii pan Chylak, który miał dwoje dzieci. Była zima, nie chciał ich posyłać do szkoły. Słyszał, że jest panienka, która może uczyć jego dzieci, i poszłam do państwa Chylaków, do ciasnej chaty. Później dopiero wybudowali [większą]. Ale to byli ludzie, którzy dzieci nie posyłali na śnieg, korepetytorkę im wzięli. Wtedy dopiero mogłam się najeść. Rodzina też.
- I tak pani przetrwała do 1945 roku?
Tak. Z Anią. W tej wsi kwaterowali „własowcy”, już na pewno na koniach, mówiący po rosyjsku. I mamusia, Ania i pani Galiszkiewicz (bo sąsiadka, która znała niemiecki, przeniosła się gdzie indziej, żeby jakoś łatwiej przeżyć), myśmy [tam] były. I ta biedna Ania... A oni robili też kontrole po domach i wtedy już jakaś staruszka nas przyjęła. Już miałyśmy izbę w kuchni, ale było cieplej. A ja byłam u państwa Chylaków.
- Czy po wojnie spotkały panią jakieś represje w związku z przynależnością do Armii Krajowej?
Nie. Po prostu nikt nie wiedział, że byłam. Do Warszawy warszawiaków mało wróciło. Pierwsza przyjechała stamtąd mamusia. Ja tu byłam w lutym, zaraz po wyzwoleniu, ale znów mi się coś stało. Upadłam przy gruzach i przy tych wykopanych dołach. Bo okazuje się, że mamusia i te wszystkie sąsiadki kopały doły i chowały najlepsze rzeczy. A ja byłam może w marcu, nie wiem kiedy, jeszcze był śnieg. Śnieg obniżył te poziomy dołów i widać było, gdzie co było zakopane. Wszyściuteńko było odkopane. Już furmankami wsie podwarszawskie wszystko powywoziły. Tak że myśmy nic nie [mieli]. Kilka fotografii, już takich zmoczonych i mamusi taki kapelusik czarny był w błocie. Ja to poznałam i wzięłam ze sobą. Przyjechali też wozem sąsiedzi. Mnie wzięli na ten wóz, nieprzytomną, z tym kapeluszem zamoczonym i z tymi fotografiami. Zawieźli gdzieś do siebie, nie wiem, gdzie to było, bo jak oprzytomniałam, to zaraz wracałam do siebie. Stamtąd do Warszawy szłam cały czas pieszo i później ten widok. Coś nie bardzo było z moją głową. W każdym razie wtedy byłam już nieprzytomna, tak że mnie musieli nieść. Dobrze, że tym wozem przyjechali po swoje rzeczy, które też były wykopane.
- Jaka jest pani opinia, jak pani uważa, czy Powstanie musiało wybuchnąć?
Ale musiało! Gdyby dowództwo się nie zdecydowało, to wiem, co by było z nami, z młodzieżą! My byśmy poszli sami i w pierwszych godzinach byłaby „rzeź niewiniątek”. My byśmy poszli sami! Bo jak tacy chłopcy dziewiętnastoletni wychodzą w czasie okupacji [jak] jest mrok i rozbrajają żołnierza, żeby zdobyć karabin, to nie poszliby nawet na czołgi? Zresztą czołgi – to można było butelkami, zupełnie [dobrze] sobie radzili. Najgorsze były samoloty. W takiej [walce] wręcz też chłopcy byli fantastyczni. W ogóle to by była dopiero rzeź. A teraz, bądź co bądź, jak już te międzynarodowe organizacje i Międzynarodowy Czerwony Krzyż załatwiły, że się traktuje Powstańców jak żołnierzy, wyszli w zwartych szeregach i dużo ich przetrwało. Ludności cywilnej też. W pierwszych godzinach ludność cywilna też by poszła. Tak że na pewno. Ci, którzy mówią, że nie, to widocznie mają jakieś zaniki, jakie ja miałam w czasie Powstania. Trzeba pamiętać, co było! Wychodzimy z tych lekcji, w Warszawie, żegnamy się z kolegami, a na drugi dzień idziemy – złapali Jurka Zawadzkiego. I to chłopców z Poznańskiego, bo tam była Rzesza, a ich rodzice byli obywatelami ziemskimi, więc ich wysiedlili. Przyjechali do Generalnej Guberni klepać biedę. I jeden, już później, na afiszu: rozstrzelany. To przecież każdy chciałby wziąć odwet! To przecież mowy nie ma! To byłoby ruszenie ogólne, razem z cywilami, ze wszystkim. I byłaby naprawdę rzeź. A tak chociaż mieliśmy dowódców i to niektórych fantastycznych. Tak że absolutnie! To, w ogóle, ja nie wiem, kto to mówi [że Powstanie było niepotrzebne].
Warszawa, 12 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Niemczura