Jadwiga Kornatowska „Miła”
- Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała wybuch II wojny światowej?
To było tragiczne, dlatego że mieszkaliśmy na Świętokrzyskiej 13,
vis-à-vis Czackiego. Było powiedziane, że mężczyźni muszą opuścić Warszawę, dlatego tatuś wziął dwóch swoich synów i wyszli, a ja zostałam sama z mamą. Na drugi, trzeci dzień wszystko było spalone od frontu, cały ten odcinek do placu Napoleona był zagruzowany, wszystko spalone. My z mamusią zatrzymałyśmy się w takiej oficynie, to był dom PKO, czteropiętrowy, myśmy tam na dole były z mamą. Później trzeba było stamtąd uciekać, więc przez płonące bramy przechodziliśmy, spaleni ludzie byli pod [numerem] 15. Przeszliśmy na Czackiego, chcieli nas do NOT-u koniecznie. Ja mówię: „To co człowiek ma mieć, przeznaczenie...”. Ja bardzo w to wierzę. Mówię: „Mamusiu, a może pójdziemy do cioci, może nam da coś jeść?”. Myśmy [były] bardzo głodne, bo nic nie miałyśmy do jedzenia. Poszłyśmy i żołnierze nas [zaprowadzili] na Traugutta, a to, co nam się udało uratować z domu, to w prześcieradło mama zawinęła. „Weźcie i to wyrzućcie, bo się zapali”. Tu się pali, elegancko odwiązałyśmy, to spadło i nam się lżej zrobiło, i poszłyśmy do cioci, na Senatorską.
Zbliżał się już koniec września. Poszłyśmy po wodę z moją siostrą cioteczną na plac Teatralny, tam można było brać wodę. Stał niemiecki samochód i chleb dawał, ale ja od Niemca nie wzięłam chleba, głodna byłam bardzo, ale nie. Zosia mówi: „Może [weźmiemy]?”. Ja mówię: „Nie, Zosiu”. Dostałyśmy na cały miesiąc takie wafle, jak torty się robi, od pani, co miała owocarnię. Tych wafli było parę, więc myśmy z mamusią jadły jeden wafel do spółki na jeden dzień, nie było źle. Patrzę, a mój braciszek, ten, który był w Oświęcimiu, idzie. „Tatuś nie bał się przyjść, bo powiedzieli, żeście zginęły”. Właściwie cudem nam się udało, ale tak miało być. Od razu popędziliśmy na Świętokrzyską, do klubu.
Nie, tam było wszystko spalone, tylko w tej oficynie był klub na pierwszym piętrze bloku bezpartyjnego [?]. Był taki pokój brydżowy, [poszliśmy] do tego pokoju brydżowego; zimno się robi, ale to nieważne. Myśmy tam byli, a ponieważ to był budynek PKO, to pojawił się dyrektor PKO i dał nam na Nowym Świecie mieszkanie po 1949 [1939] roku. Nic tam nie było, ale podłogi były, więc można było [spać] na podłodze.
- Czyli bardzo drastycznie zmieniły się warunki życia pani rodziny.
Bardzo. Jeszcze muszę powiedzieć, to jest bardzo przykre, co teraz powiem, siostry mamy przyniosły nam koce, a babcia na drugi dzień przyszła i nam zabrała, bo my zniszczymy. To bardzo niemiłe, ale prawdziwe.
- Czy wychowanie w szkole, w pani rodzinie, ukształtowało pani charakter, pani patriotyzm?
Muszę powiedzieć, że myśmy byli jakoś tak wychowani, zresztą tata przed wojną uczył nas strzelać, na strzelnicę chodziliśmy, na basen chodziliśmy, tata się bardzo nami opiekował. Bardzo zawsze współczuję obecnym, że nie ma takich rodzin jak my, czasami było ciężko, różnie bywało, ale zawsze uśmiechnięci, zawsze zadowoleni. Moi bracia, jak jeden bił, to drugi bronił, ale jednocześnie jak ktoś chciał jakąś krzywdę zrobić, to już był wrogiem, zresztą fantastyczni chłopcy. Ale nie udało się. Wtedy było inaczej. Mnie denerwuje, bo [teraz] robią wszystko byle jak, a ja kocham Warszawę, nie dam jej psuć, nikt nie pracuje uczciwie, bo taka jest prawda. Zawsze tata wspominał, że w XIX wieku wsie były niszczone, a teraz miasto zniszczyli, bo rzeczywiście bardzo było zniszczone wszystko.
- Pani miała piętnaście lat, jak się wojna zaczęła. Co potem pani robiła?
Uczyłam się na kompletach, zresztą tak samo chłopcy, tylko komplety były. Oprócz tego zaczęłam pracować w spółdzielni nauczycielskiej.
- Wtedy był obowiązek pracy dla szkoły?
Nie, nie było obowiązku. Chodziło o to, że były deputaty, a jak były deputaty, to jednak trzeba było paczki wysyłać. Potem, jak Wacek był przewieziony do Oświęcimia, to trzeba było robić te paczki, trzeba było coś jeść.
- Czyli pani pracowała. Co pani robiła?
Myśmy wydawali te deputaty, przygotowywało się, ważyło to wszystko i taki sklep spożywczy był i jednocześnie na górze była stołówka i obiady. To też była bardzo poważna sprawa, że można było zjeść obiady. To była właściwie taka konspiracyjna sprawa. Był taki młody mężczyzna… Ja na chłopaków nie zwracałam uwagi, ale ten mi się podobał, ale chyba dlatego, że ja od niego brałam tam coś, chodziłam do magazynu i skrzętnie chowałam. Tylko ja wiedziałam o tym. Potem miałam go odprowadzić tam, gdzie on ma przenocować, i dostać jeść, ale on mówi: „Przepraszam, ale nie możemy tak iść razem, ty idź pierwsza, ja pójdę za tobą”. Ja mówię: „To masz ten numer mieszkania, ja cię podprowadzę”. Tak kogoś prowadziłam, to było wielokrotnie. On był kurierem zagranicznym. Nie wiem, skąd on znał mój pseudonim, bo tam się nie mówiło pseudonimów. Ja go spotkałam po wojnie, zaczęłam pracować w Ministerstwie Spraw Zagranicznych...
À propos, dostawaliśmy te deputaty i jest jakiś bal, śmieszne było to, jak myśmy byli poubierani, był Mieczysław Fogg, i jak mnie zobaczył, to mnie poprosił do tańca, byłam tak strasznie dumna, a jego syn z moim bratem chodził razem do gimnazjum, i on się jakoś o tym dowiedział. W pewnym momencie prosi mnie do tańca: „A dzień dobry »Miła«, musimy się spotkać”. Potem na tym spotkaniu dowiedziałam się, że on chciał dalej współpracować po wojnie, ja mu powiedziałam: „Niestety, ale nie mogę się podjąć”. Może i bym to zrobiła, ale jeszcze nie wiedzieliśmy, co się dzieje z Olkiem, Wacław jeszcze nie wrócił ze swoich wojaży, a więc w sumie zostałam sama.
- A czy jak już pani pracowała, to już wtedy pani zetknęła się z konspiracją, kiedy to było?
Tak, w 1942 roku.
- W jaki sposób to się stało?
To było w zasadzie naturalne, ponieważ wiedzieli, że mój brat jest już aresztowany, chyba moją rodzinę znali, nie mam pojęcia; może tam [powiedziała coś] moja kuzynka, która tam była.
- Czyli ktoś do pani przyszedł i zaproponował, tak?
To znaczy kuzynka, jak się dowiedziała, że jest nie bardzo dobrze, to zaproponowała, a że ja byłam wysoka dziewczyna, bystra i chętna do pracy, to mnie przyjęli. Jakoś z bardzo dużym szacunkiem się do mnie zwracali, i było przeczucie, że coś tam się jeszcze dzieje, ale jeden przed drugim nie ujawniał pewnych rzeczy. Po wojnie w zasadzie chcieli się ode mnie coś więcej dowiedzieć, ale ja nie bardzo wiedziałam, co tam się działo. Wiem, że całe deputaty szły, mnóstwo jedzenia było przygotowywanego do Powstania. Mój brat się cieszył, że będą dobre rzeczy. Jakieś suchary tam szły, kucharki cały dzień, całą dobę pracowały.
- Ale pani wiedziała, że ma przydział do jakiegoś oddziału?
Jak byłam u komendantki, nie, tam gdzie przysięgę składałam...
- Ale najpierw musiał pani ktoś to zaproponować?
Nie, to była w zasadzie opieka nad tym kurierem.
- Ale kto pani zlecał te zadania?
Temu panu przedstawili mnie, że ja będę go oprowadzać, i jak będzie wyjeżdżać, dawać mu paczki. „Tu masz, znajdziesz tą paczkę i oddasz”. Był prezes [...], który mnie zapoznał.
- I on był prezesem tej spółdzielni?
On tym wszystkim kierował. Doszli do wniosku, że muszę pojechać do Spały na specjalne przeszkolenie, nawet dostałam sześćset złotych, żebym sobie coś kupiła, ale potem przyszedł moment, że Rosjanie za szybko przyszli, że nie mogli mnie już wysłać. Dostałam to sześcset złotych i kupiłam kuchenkę elektryczną do pieczenia, potem mama ją miała w piwnicy w czasie Powstania. Myśmy już wiedzieli, to dostawaliśmy większe deputaty przed Powstaniem i mama piekła, cały dom utrzymywała, to nie był duży dom, dwupiętrowa kamienica, dawała im jeść.
- Czy pamięta pani datę, kiedy pani przystąpiła do konspiracji?
Jak zaczęłam tam pracować, to był już 1942 rok. Przysięgę złożyłam na dwa tygodnie przed Powstaniem...
- A do Powstania zajmowała się pani...
Do Powstania miałam tylko tego pana, który przyjeżdżał z zagranicy, bo był cały czas za granicą.
- Gdzie pani składała przysięgę, jak to wyglądało?
Właśnie myślę, czy to było Sienkiewicza, czy Moniuszki. Jak się weszło, to okna były zamknięte, był gabinet i ta pani wyglądała na dyrektorkę gimnazjum prywatnego. W długiej sukni, taka bardzo elegancka, kulturalna, miła. Wtedy powiedziała: „Z komendantką masz się zobaczyć”.
Nie, ja byłam z taką panią starszą, z panią Michaliną Brodecką. Jej córka była łączniczką na Starym Mieście.
- Ale obie składałyście wtedy przysięgę?
Tak, obie składałyśmy przysięgę.
- To była taka przysięga...
To była taka przysięga, że aż płakać się chciało; przysięgało się, że będziemy bronić ojczyzny. Klękło się, przeżegnało. To było tak wielkie przeżycie. Może to było zawsze powiedziane, że na przykład musisz pewne rzeczy nie pamiętać. Ja pamiętam, jak było u nas w szkole, co miesiąc były telefony, łapało się taki kosz i biegło się do tej szkoły, ładowało się tam i zanosiło do następnej szkoły. Co miesiąc uczyłyśmy się w innej szkole, taki był okres. Tak z koleżankami się latało, ja na Śródmieściu mieszkałam, więc najbliższy był ten kontakt. Tam była komendantka, miałam iść z tą komendantką na Dworzec Zachodni.
- Ale pani się spotkała z tą komendantką tego dnia, kiedy była przysięga?
Nie, z tą komendantką się w ogóle nie spotkałam, poszłam i drzwi były zamknięte, nikogo nie było. Dozorca mówi do mnie: „Brat jeden jest w Oświęcimiu, drugi poszedł na Powstanie rano o ósmej, niech panienka już nigdzie nie idzie”. Ja z torbą sanitarną.
- A skąd pani wiedziała, że trzeba mieć torbę sanitarną?
Myśmy wiedzieli, bo to taka wyprawa była, wszyscy mieliśmy, brat Olek też miał.
- Czy do momentu złożenia przysięgi miała pani kontakt z kimś, kto mówił pani, co będzie dalej?
Nie.
Rozkaz był taki, że mam się spotkać z komendantką 1 sierpnia o godzinie szesnastej.
Nie, na Nowym Świecie 24, i z nią miałam iść na Dworzec Zachodni, bo miałam być łącznikiem. Potem, na drugi dzień dało się jeszcze pójść, na Nowym Świecie widziałam, jak Niemcy uciekali.
- Ale to było w sierpniu, czy jeszcze w lipcu?
W sierpniu.
- Jak pani zapamiętała pierwszy dzień Powstania?
Powstanie się zaczęło o siedemnastej. Ja szłam do tej swojej komendantki, wróciłam taka smutna, bo nie było nikogo, ale Niemcy uciekali, więc byłam zadowolona. Oni się bali.
- Tego samego dnia rano pani brat poszedł gdzieś?
Mój brat tego dnia poszedł o ósmej.
- On miał rozkaz, żeby się stawić?
Tak, miał rozkaz. Oni mieli broń, ale bardzo mało i oni potem w nocy wycofywali się z placu Narutowicza i z innych miejsc. Zdobyli kolejkę EKD i do [niezrozumiałe, 18:19] przyjechali. Trochę było głupot takich, że szło ich około tysiąca i dziewczęta szły do Pętlic, bo tam taki pałacyk (bardzo ładny) był.
- Ale wróćmy do pani przeżyć, bo nas interesuje to, co pani przeżyła.
Ja nie wiedziałam, co się dzieje na Ochocie.
- Więc pani nie spotkała tej komendantki.
Na drugi dzień znowu poszłam, na trzeci dzień też. Ci moi chłopcy z gimnazjum Górskiego: „Koleżanko, bo tam naprawdę niebezpiecznie”. Ja mówię: „Muszę tam pójść, musicie mnie przeprowadzić”. – „No to dobrze”. Nie udało się. Potem zgłosiłam się na ulicę Warecką, tam była komenda Armii Krajowej, dostałam tam legitymację, opaskę. Tatuś też się zgłosił i został jakimś dowódcą na całą dzielnicę. Mówili, że mam tu pójść czy tam rwać takie szarpie, to były takie prace mniej charakterystyczne, ale w każdym razie to było w ten sposób. Wtedy zawsze się wracało na noc do domu, na Nowy Świat. Później był taki okres, że Powstańcy już Stare Miasto opuszczali, na rogu Wareckiej wychodzili z kanału. Na Wareckiej była taka restauracja „Chiquito”, obok naszego domu. My z chłopcami na Nowym Świecie zrobiliśmy sobie ogródek i mama cały czas nosiła chłopcom, tam były kucharki i gotowały jedzenie w tej restauracji i tam zaczęliśmy gromadzić trochę zasobów.
- To był pani oddział, ci chłopcy?
Nie, tam przychodzili ludzie ze Starego Miasta, mnóstwo ludzi. Ta Ksenia, córka pani Brodeckiej, przyszła, ona akurat szła, przeszła w tamtą stronę, taka zmęczona i akurat był wybuch czołgu na Starym Mieście, ona nie wiedziała, że ze strachu jej włosy dęba stanęły i sukienka jej spadła, została tylko w majteczkach i staniku, chciała biec, ale powiedzieli, żeby nie szła tam, gdzie był ten wybuch.
- Czyli pani zadania przez cały czas Powstania...
Przez cały czas Powstania były trudne do opisania: przynieść, pomóc, zanieść. Dostałam wiadomość, że kolega był w szpitalu na Foksal – tego też nie mogę zapomnieć. Przyszłam do tego szpitala, w pierwszym pokoju [leżał] taki chłopaczyna, był tak długi, że nogi mu się nie mieściły w tym łóżku. Jak mnie zobaczył: „Koleżanko, ratuj, ja muszę żyć, ja mamusi obiecałem, że wrócę cały”. A pielęgniarka mówi: „Dobrze, koleżanka ci na pewno pomoże”. Śliczny chłopak, długi taki, siostra odchyliła kołdrę, a on w ogóle nie miał brzuszka, wszystko rozwalone – straszne to było. Potem poszłam do takiego swojego kolegi, właśnie z tej pracy, z tej spółdzielni nauczycielskiej. Kim on był, to ja też nie wiedziałam, niby ważył, pomagał ważyć, ale on chyba był wojskowym, dość wysokim wojskowym, bo się liczyli bardzo, zresztą szalenie sympatyczny. Niestety za dwa dni Niemcy wszystkich wywieźli stamtąd, tak że nie wiem, czy przeżyli.
- Czyli pani codziennie zgłaszała się na komendę na Warecką i dawali pani jakieś zadania.
Tak.
- Skąd pani wiedziała, że to jest Batalion „Zośka”?
Jak składałam przysięgę, to ta pani mi powiedziała, że jestem przydzielona do „Zośki”.
- Czy pani była przedtem harcerką?
Chciałam być harcerką, tylko mamusia powiedziała: „Mam dwóch harcerzy, to ty na razie poczekaj. Jak będziesz starsza, to będziesz harcerką”. Ja byłam strasznym niejadkiem, nie chciałam nic jeść.
- Czy pani coś charakterystycznego zapamiętała z tych dni?
Ja zawsze przynosiłam gazetki, wchodziło się po kilku schodach do naszej sieni, ja tam stawałam i czytałam te gazetki.
Vis-à-vis naszego domu był hotel „Savoy” i sklep „Arasza”. Nie wiedziałam, że tam byli „gołębiarze”, i ja czytam, a tu nagle wystrzał. Ja miałam taki lok i trafili w niego – dosłownie o milimetry, tylko włosy były opalone.
- Skąd pani miała te gazetki?
Dostawałam na Wareckiej.
- Jedną i pani ją czytała...
Więcej czytałam, miałam bardzo dużo gazetek, tylko dałam... Mój tata też takie miał dobre serduszko, że tam przychodzili znajomi i tata zaraz po wojnie rozdawał, myśmy mieli mnóstwo gazetek. Zrobiliśmy takie specjalne pudełko, żeby te gazetki się nie niszczyły, i oddałam je do Muzeum Powstania Warszawskiego i też dałam taki plakat z orłem, to były takie rzeczy, które, powiedzmy, się dostawało.
- Czy pamięta pani reakcję ludności cywilnej po Powstaniu?
Tu się spotykałam raczej z bardzo dużą życzliwością. Starsi panowie przychodzili i mówili, że się zapisali gdzieś, a mój tata pyta: „Panie inżynierze, ale proszę mi pokazać gdzie?”. – „Nie, co tam, do Armii Ludowej”. – „Trzeba było się zapisać do AK”. – „Ale nie było, co za różnica”. – „Zobaczy pan, że różnica”. Trzeba przyznać, że w Armii Krajowej był inny zlepek ludzi, tacy bardziej walczący, natomiast Armia Ludowa, oni cicho siedzieli. Na przykład był taki przykry przypadek, ale jednocześnie ocalił mojej mamie życie. Na parterze mieszkali tacy państwo Gajewscy, a syn we Włochach mieszkał, ale przyszedł po rodziców, bo tu już ze Śródmieścia trzeba było się wycofywać... Była jeszcze taka śmieszna rzecz, kiedyś przyszłam i było jakieś bombardowanie, myśmy zeszli, ale do domu obok i bomba spadła w klatkę schodową i było takie małżeństwo, żona była wyższa, a mąż niższy, szaro się zrobiło, nic nie było widać, jemu kapelusz spadł i ona go tak pogłaskała i krzyczy: „Mojemu mężowi głowę urwało!”. A on się spocił i krzyczy: „Nie, mam głowę!”. Takie były śmieszne rzeczy, młodzież zresztą troszeczkę inaczej podchodziła. [...]
On mówi, że zabiera rodziców na Kruczą, bo Rosjanie są już po drugiej stronie Wisły. Na to pani Gajewska (bardzo zresztą lubiła moich rodziców), że może i rodzice? „Absolutnie, wykluczone”. Ja powiedziałam do państwa Gajewskich: „Nie martwcie się, znajdę dla nich coś innego”. Pożegnaliśmy się i tego samego dnia bomba wybuchła, wpadł jakiś odłamek, ona siedziała na wersalce i zabiło ją na miejscu. To były rzeczy, które nie wiadomo jak i kiedy. Ja na przykład byłam w różnych takich okolicznościach, że to był cud, że ja przeżyłam to wszystko. Kiedyś poszłam po rodziców, tatuś mówi: „Chodźmy już”. Ja mówię: „Tatusiu, pięć minut, odpocznę chwileczkę”. To pięć minut uratowało nas wszystkich, bo bomba wpadła do piwnicy i wszystkich zabiła. Tak miało być. Młodzież walczyła, budowało się na Alejach Jerozolimskich takie przekopy, żeby można było przejść na drugą stronę.
- Czyli pani brała też udział w takich robotach?
Tak, w takich robotach. Ja zawszę mówię: „Żadnej roboty się nie wstydzę, tylko złodziejstwa bym się wstydziła”. Wszystko mogłam robić, pobiec, bo ja byłam bardzo życzliwa.
- Czy pani pamięta jeszcze takie charakterystyczne rzeczy, czy było trudno gdzieś przechodzić?
No, przechodzić było trudno, piwnicami się wszędzie przechodziło. Powiem szczerze, jak nie cierpiałam Niemców i zawsze mówiłam, że jak ich zobaczę, to będę ich kroiła i posypywała solą. Ja w pewnym momencie przechodzę, był szpitalik i tam pod murem siedziało pięciu Niemców. Oni rzucali te bomby burząco-palące, były straszne. Jakoś ta bomba była blisko, oni mieli tak podarte te swoje ubrania, jak żeśmy darli te swoje ubrania, te szarpie; brązowi na twarzy, całe zalane i te ich litościwe oczy. Pobiegłam szybko do szpitala, bo nie można dać im umrzeć. Przecież wszystko mieli spalone, od czasu do czasu przychodzą i smarują im to wodą, bo przecież z wodą też był problem. Jednak nasi ratowali Niemców.
- Bo oni byli pacjentami tego szpitala?
Tak, te siostrzyczki się nimi też opiekowały. Bardzo po ludzku. To było dla mnie takie przeżycie, ale przecież trzeba pomóc.
- Czy miała pani jeszcze jakieś inne kontakty z Niemcami podczas dni Powstania?
Nie, więcej to nie.
- Czy tutaj, w Śródmieściu, w tej okolicy, gdzie pani była, czuło się, że to jest kawałek Polski, bo Niemców pani nie widziała?
Jak najbardziej. Niemców w ogóle nie widziałam. Fogg przepięknie śpiewał.
- Gdzie śpiewał Fogg, była pani na jakimś koncercie?
[Byłam] na koncercie, właściwie to on śpiewał na ulicy, koło Kruczej. Pięknie śpiewał, bardzo przemiły człowiek, prawdziwy Polak. Śpiewał, było cudownie. Chłopcy jak to chłopcy – kiedyś było zabawnie, bo zobaczyli, że idę do mamy, i mówią: „Wiesz co, to przyniesiemy twojej mamie jakiejś oliwy”. Nie mieliśmy do jedzenia, a jak mamusia chciała coś zrobić, to brała parafinę. Tatuś przyniósł z browaru przepalony jęczmień, to było straszne. Mama chciała ugotować krupnik na tym przepalonym jęczmieniu i tej parafinie, to było nie do jedzenia.
Z jedzeniem było fatalnie, przed tym, jak jeszcze byliśmy na Nowym Świecie, to mieliśmy zapasy, u nas zawsze było jedzenie, przychodziło kilku chłopaków, a był garnek zupy, to wszyscy musieli dostać.
- Tak było, że ludzie karmili tych żołnierzy?
Tak było. Przecież u nas w czasie okupacji przychodziło mnóstwo tej młodzieży, i to było bez kłopotu. A że byłam głodna, no byłam głodna, ale ja mogłam nie jeść tygodniami, mi nic nie było. Dla mnie jedzenie nie było podstawą. Nie lubię ludzi, którzy zachowują się skandalicznie czy niesympatycznie, czy takich, którzy myślą tylko o sobie czy o pieniądzach, bo to nie jest najważniejsze w życiu.
- A czy pani widziała takie objawy solidarności podczas Powstania?
Były duże objawy, ale byli też ludzie – może brzydko, nie powinnam mówić – ale była pani w tej naszej spółdzielni, która wymieniała zapasy, dość duże, żywnościowe, na złoto.
- Czy pani brała udział w czasie Powstania w jakichś religijnych obrzędach?
Nie, u nas, na Krakowskim Przedmieściu kościół Świętego Krzyża szybko był przejęty przez Niemców. Ja miałam dość trudną sytuację, bo chciałam brać czynny udział [w Powstaniu], ale rodzice mnie nie puszczali: „Bo przysięgłaś Olkowi, że będziesz się nami opiekowała”. – „Będę się opiekowała”. Nie mam wyrzutów, bo rodzice chorowali bardzo ciężko, ja się nimi opiekowałam bardzo.
Nie [tylko, także] później. Mama przeżyła 91 lat, a tatuś 90. Ja całe życie poświęciłam, opiekując się nimi, to byli fantastyczni ludzie, ja rzeczywiście przyrzekłam – kochani rodzice.
- Ale chciała pani też walczyć?
Chciałam walczyć, chciałam gdzieś tam pójść, ale to się nie da, bo ja chciałam [być] razem z nimi. Jeszcze jak byli na Mokotowskiej, pani Brodecka z córką, po Powstaniu, już po kapitulacji, płakali, że wychodzimy, bo myśmy tam jeszcze chcieli zostać – Niemcy nas zabiją, jak będziemy wychodzić, i my chcemy tu zostać.
- Pani jeszcze mówiła, że później były trudności z wodą, na początku woda była. Kiedy się te trudności zaczęły?
Na początku była, bo u nas na podwórku była taka studnia. Kiedyś poszliśmy po wodę, a tu coś nad głową nam przeleciało, tata się tylko lekko uchylił, tak to by nam głowy poobrywało.
- Czy pani wiedziała, co się dzieje dookoła, że na przykład zdobywają PAST-ę?
PAST-a to była bardzo głośna sprawa i bardzo, że tak powiem, delikatna, bo Pocztę Główną to bardzo dobrze zdobyli, bez żadnych problemów, bo na razie Niemcy byli bardzo oszołomieni, te pierwsze [akcje] to bardzo ładnie szły. Jak myśmy z tej Warszawy wychodzili, to mamę chcieli wziąć do pociągu, żeby do Pruszkowa jechała pociągiem, ale mama nie chciała, a myśmy mamy nie chcieli puścić. Myśmy tam szli pieszo, to Niemcy co sto metrów jak szli w jedną stronę, to nigdy się nie obejrzeli. „Ludzie, uciekajcie!” – to myśmy siup.
- Ale to już wyjście, a ten moment podczas Powstania. Kiedy były jeszcze informacje, czy przychodziły?
Na pewno to było niemiłe, jak na Kruczej coś zrzucali... Fantastycznie wyglądały zrzuty...
- No właśnie, czy pani to widziała?
[...] Myśmy myśleli, że to ludzi zrzucają, a to broń zrzucali, tylko niestety, ale to było tak, że Niemcy strzelali do spadochronów i większa część szła do nich. Jak kiedyś zrzucili, to nawet dostałam kawałek chleba razowego. Ruscy też niby zrzucali, tylko że oni, powiedzmy, zrzucali bez żadnego spadochronu i to jak spadło, to tak, broń była inna i amunicja była inna, jedno do drugiego nie pasowało.
- Czy pani była świadkiem zrzutów radzieckich?
Nie, u nas na Śródmieściu nie było. Wiem, że były te zrzuty. W ogóle to była cudowna rzecz, myśmy byli tacy szczęśliwi, że może przyjdą, jakoś człowiek nie czuł, że jest inaczej, może dlatego jak wojna się skończyła i było oswobodzenie, to tak jak pogrzeb.
- Do kiedy pani była na Świętokrzyskiej, bo pani mówi, że później była gdzieś indziej?
Na Świętokrzyskiej to byłam w 1939 roku do września, a później, jak wszystko było spalone, to przenieśliśmy się na Nowy Świat 49. Gdy wychodziliśmy, ten nasz dom stał.
Po Powstaniu, po kapitulacji myśmy wychodzili, ale jeszcze przybiegaliśmy. Na Kruczą się przenieśliśmy, bo tam zaczęło się już coś dziać, ale to było inaczej, na Starym Mieście było nieprzyjemnie.
- Ale o Starym Mieście pani wiedziała już w czasie Powstania?
O Starym Mieście to się widziało, słyszało.
- Widziała pani, rozmawiała pani z tymi żołnierzami, którzy do was przychodzili?
Tak, zresztą ta Ksenia, która tam była łączniczką, to też mówiła. To było tam u nich, to była ta walka taka, myśmy może sobie wyobrażali to wszystko trochę inaczej, że to wszystko jest, te walki, że będzie wszystko inaczej. Może za mało szkolenia było naszej młodzieży, może ci pułkownicy, ta władza... Powinni wiedzieć, że do Pędzic nie powinni [iść], tylko bokiem powinni przejść do lasów.
- Ale ten oddział na Wareckiej to była komenda jakiegoś...
To była komenda, to wszystko była Armia Krajowa. „Baszty” i inne, to były dzielnice.
- Ale Komenda Główna, o ile wiem, to nie była na Wareckiej.
Tam był jakiś oddział.
Nie wiem.
- Jak byli umundurowani ci chłopcy?
Umundurowania nie było, kwestia całkowitej swobody.
Tylko opaski. Młodzież kombinowała sobie na głowę hełmy, przemalowywane, ale to już było jako ubaw, dosłownie. Ja miałam spódnicę, spodnie, ale to człowiek się tak przygotowywał w czasie okupacji, buty z cholewami, nie było nic takiego, tylko opaska. Jak wychodziliśmy, to tata swoją i moją, razem z albumami i z aparatem zakopał w piwnicy, ale wykopali i ukradli.
- Czy pani się zetknęła z ludźmi innej narodowości niż Polacy i Niemcy?
Nie.
- „Ukraińców” żadnych pani nie spotkała?
Nie. „Ukraińcy” byli na Woli, tam oni mordowali. Moja mama też przeżycie takie miała, bo była na ekshumacji na placu Narutowicza, bo jeszcze wtedy o Olku nie było wiadomo. Tam wykopali taką dziewczynkę, sukienkę miała przewiązaną na głowie, zgwałconą, bo „ukraińcy” w ten sposób załatwiali.
- Kapitulacja, tak. Od razu się ta wiadomość o kapitulacji rozniosła?
Tak, od razu, to było 3 października. Ale niechętnie wychodzili. Myśmy wyszli po pięciu dniach, ósmego czy dziewiątego.
- Bo po prostu nie chcieliście oddać...
Każdy chciał jeszcze zostać, w ogóle – „Dlaczego kapitulacja?”. Ja na przykład zupełnie nie rozumiem niektórych ludzi, którzy mówią: „Po co było Powstanie?”. Ja tłumaczę im: „Zastanówcie się nad jedną rzeczą. Jak ja wróciłam już z Częstochowy do Warszawy, to pierwsze co jest, mój rocznik, muszę się zarejestrować do wojska. Dobrze że za trzy dni był koniec wojny i nie wzięli mnie, ale tak to my, wszyscy bliscy, musielibyśmy być na wojnie ruskiej. A Rosjanie jak mordowali, to pod Stalingradem na pierwszą linię dawali Polaków”.
- Proszę opowiedzieć o tym wyjściu z Warszawy. Coś wolno było zabrać, jak to było?
Tak, miałam plecaczek, torbę sanitarną, garnek i czajnik przytroczony, i tak szliśmy. Niemcy nas wzywali do pociągu, a my nie.
- Cała kolumna ludzi z okolicy?
Tak, cała kolumna.
- Jacy Niemcy to pilnowali?
Była żandarmeria, ale oni chodzili tylko co jakieś sto metrów czy więcej. Szedł w jedną stronę i już się nie odwracał.
- Czuliście, że dają okazję, żeby uciec?
Myśmy właśnie we Włochach po kolei – nas było troje i pani Brodecka z Ksenią – wyskakiwaliśmy, a siąpił taki deszczyk. Po drodze dostaliśmy jeszcze cebule od mieszkańców.
- Jaką drogą wychodziliście z Warszawy?
Koło politechniki szliśmy, ale dalej to już nie pamiętam.
- Ale cały czas na piechotę?
Cały czas, ale myśmy właśnie uciekli we Włochach. Dostaliśmy takie fajne cebule, myśmy z Ksenią tak radośnie jadły tą cebulę, nawet pomarańcze tak nam nie smakowały, dostaliśmy cebulę i kawałek chleba razowego. Pierwszy tatuś poszedł, potem ja następna i patrzę: „Za przetrzymywanie warszawiaków kara śmierci”. Więc w zasadzie nie można nigdzie iść, i wszyscy się spotkaliśmy na takim rżysku, tam usiedliśmy, tu deszczyk siąpi – i co dalej? Przechodzą Niemcy, szli do Warszawy, mają tyle broni, udają, że w ogóle nas nie widzą. Oni przeszli, podszedł do nas pan i mówi: „Chodźcie, oni poszli do Warszawy na trzy dni, chodźcie do nas, coś zjecie”.
„Zafundowaliśmy” im wszy, bo wszyscy mieliśmy wszy. Na jednym posłaniu spaliśmy, bo ta pani nie miała, żeby dać wszystkim czyste posłanie. Zrobiła nam kartofle i pomidory, i szmalec był, przepyszne jedzenie. Przenocowaliśmy, potem obiad jeszcze zjedliśmy i na drugi dzień nas wyprowadził, bo wiedział, że już Niemcy będą wracać i nie mogliśmy tam być. Oni mieli córkę w Mogielnicy, która studiowała rolnictwo i tam była na praktyce w jakimś majątku. Okazała się bardzo niemiła, ale to nieważne, rożni są ludzie. Jak tam przyszliśmy, to ona dała nam do dyspozycji kuchnię...
Tak. […] A ona z mężem w pokoju, kuchnia podłogę miała dobrą, bo tylko tyle, że można było spać na podłodze. Wtedy tam było nie bardzo. Rodzice pojechali do Częstochowy, mieli tam znajomych, ja zostałam. Myśmy z Ksenią latały do Mogilnianki, to był już koniec października, wskakiwałyśmy, potem wyskakiwałyśmy, namydliłyśmy się i znowu wskoczyłyśmy. Zdrowe byłyśmy, nieprzeziębione, a to był już koniec października i kawałek listopad jeszcze, ale głowę to myłyśmy. Tatuś przyjechał i zabrał mnie do Częstochowy i tam już w tej Częstochowie byliśmy.
- Kiedy państwo wróciliście do Warszawy?
W styczniu. Ja się bałam ruskich, bo oni tam latali i uwodzili te dziewczyny.
- A dlaczego się pani bała?
Bo oni łapali...
- Ale ludzie tak mówili, bo jeszcze pani nie widziała?
Nie, ja słyszałam krzyki. Myśmy dostali pokój przy takim sklepie, takim dużym, na parterze. Krzyki było słychać, gwałcili dziewczyny. Potem tata skleił nam takie sanie, bo mieliśmy te swoje rzeczy, potem nam doszło trochę innych, z RGO dostaliśmy koszule nocne, ręczniki czy poduszki, ale to nieważne, w każdym razie z tym szliśmy. To było straszne, jak się widziało, na przykład, rozjechanych Niemców. Cała szosa była wyłożona zabitymi i rozjechanymi czołgami Niemcami. Ja nie mogłam na to patrzyć, uciekaliśmy, to była zima i zimno było, [szliśmy] bokiem, bo to było jednak straszne. Szliśmy z tymi saniami. Ludzi, którym było tak najgorzej, to przyjmowali na noc, do jedzenia to raczej nic, ale na noc. Kiedyś tatę zatrzymał jakiś samochód, to byli ruski. Mieliśmy małą butelkę wódki, wzięli tą wódkę i wzięli nas do samochodu, i za kilometr nas wyrzucili z tego auta. Był taki stary rusek, a jakiś inny rusek chciał nam dać konia niby, a tatuś był tak zmęczony, i tatuś poszedł, bo znał rosyjski i niemiecki, a ten stary rusek mówił: „Uciekajcie, bo to jest niedobry człowiek”. I myśmy z mamą tam rowami uciekali.
- Ile dni trwała droga z Częstochowy do Warszawy?
Trwała około dwóch tygodni, bo nie było wiele siły. Kiedyś w jakiejś leśniczówce wpada taki mężczyzna, to był Niemiec chyba, bardzo elegancki, rozgląda się, myśmy tak siedzieli, bo w kuchni się paliło, tak ładnie było, ciepło. On się tak rozglądał, nic nie powiedział, przyszedł, mnie w rękę pocałował i wyszedł sobie. Później wróciliśmy, Polacy nas dowieźli, ale to już kawałeczek, przed samą Warszawą i potem na Nowy Świat, ale tam już śladu po domu nie było, tylko taka suteryna od frontu została.
To był tak śmieszny dom, że pół domu było zniszczone w 1939 i brama była z desek, a obok był fotomaton niemiecki i dalej zegarmistrz pana Kruka. Ten fotomaton mnie właściwie uratował życie, bo kiedyś idę po mleko rano, patrzę, a na Nowym Świecie nie ma w ogóle żywej duszy, tylko jadą samochody niemieckie, Niemcy mają klapy spuszczone. Patrzę na nich, myślę, że dojdę do Wareckiej i Warecką przelecę do domu. Na rogu Ordynackiej był właśnie hotel „Savoy” i sklep pana Arasza, a po drugiej stronie były gruzy, a z tych gruzów leci coś takiego wielkiego i straszny huk. Ja wtedy momentalnie odwróciłam się na pięcie, a przy tym fotomatonie niemieckim było dużo mężczyzn, ja ich tak rozsunęłam i w bramę, a oni za mną. Daleko się biegło do tego naszego domu, a mój brat patrzy w oknie, że ja biegnę pierwsza, a za mną ci mężczyźni wszyscy. Na pierwszym piętrze mieszkaliśmy, oni się zatrzymali, oni nas uratowali, bo potem przyszli Niemcy, czołgali się cały czas, bo oni nie wiedzieli, skąd tą bombę rzucili. Przeczołgali się, a okazało się, że to byli „ukraińcy”, oni ich wyprowadzili, a tu przyszli do nas zobaczyć co i jak, oczywiście, ręce do góry i poszli. Myśmy mieli klucze od góry. Kazali otworzyć, mama pierwsza wychodzi, że nas może tutaj chowa, a on nie, żeby Olek wziął, poszedł i otworzył mu drzwi. Olek otworzył, oni przeszli, a z góry dobrze było widać Nowy Świat. Oni wyszli, to my z Olkiem biegiem na tą górę. Niepotrzebnie, bo nie można narażać wszystkich ludzi. Ktoś zbierał gazetki i gdzieś tam na górze schował, i [miał] takie piękne szable. Jak oni wychodzili, mocno trzasnęli tymi drzwiami, to to zleciało na klatkę schodową. Dobrze, że się nie wrócili, bo wtedy to byłby problem. Olek mówi: „I co?”. – „Schowamy tam dalej. Nie wiem, czyje to jest”. Tam schowaliśmy to wszystko. A z Ordynackiej to wybrali wszystkich i rozstrzeliwali.
- Wróciliście państwo do Warszawy, domu nie ma...
Nie ma, mieszkaliśmy w takiej suterynie. Spałam w szlafroku, rano się budzę, mama się budzi, patrzę, a pół szlafroka zjadły szczury.
W ciągu nocy. Chodziliśmy trzy dni po wodę (jakoś nie zajrzałam ani tatuś nie zajrzał) na Okólnik, spory kawałek. Ja tam [w końcu] zajrzałam, a tam Niemiec był.
Nie żył, więc tam już nie chodziliśmy po wodę, tylko śnieg topiliśmy. Tata sobie przypomniał, miał przyjaciół, państwa Towiańskich, mieli aptekę na Koszykowej 14. Tam poszliśmy, cały dom do dyspozycji, bo tam Niemcy byli całą okupację. Myśmy sobie zajęły mieszkanie na pierwszym piętrze i po wodę chodziliśmy na Agrykolę. Pojedziemy na wakacje, tam gdzie przed wojną jeździliśmy. Myśmy z mamą pieszo tam szły, pod Płońsk, siedemdziesiąt kilometrów. Mama wzięła tylko swoją złotą bransoletkę, żeby tam sprzedać, żeby żywność nam przywiózł pan Kantorowski. Rodzicom chodziło [o to], żebym ja tam została trochę, bo byłam już jak patyk zupełnie, ale powiedzieli, że nie mogą mnie zatrzymać, bo przecież nie mamy pieniędzy, pracy, to jak. Mama zagląda, a bransoletka też zginęła, tak że różnie to bywa.
- Proszę powiedzieć, jak to było z tym pomnikiem.... Pani brat zginął...
W Pęcicach, rozstrzelany.
- Dowiedzieliście się od jego kolegów.
Od jednego kolegi. Było dwóch braci, jeden był z podchorążówki, a drugi z Olkiem chodził do gimnazjum. Nie mogłam tego zrozumieć, że nikt nie dał nam znać, gdzie leży Olek, tylko ten Jurek Twardowski, który się schował w tym [majątku], do Berlina co dotarła ta gazeta. Wtedy tata z tymi rolnikami porozmawiał, dowiedział się...
- Po wojnie tata szukał brata?
Cały czas były ogłoszenia w prasie, wszędzie były ogłoszenia i nie można było się niczego dowiedzieć. Ten pan, który się tam niby schował z Olkiem w tym majątku, w tym piekarniku jakimś był i tam namawiał Olka, żeby tu został, a potem jakoś wyjdą, a Olek mówił, że on musi wyjść, bo on tutaj z bronią jest, więc musi wyjść. Tamten korzystał z jego kenkarty, widocznie dał mu tą kenkartę, żeby sobie nie zostawić. Wtedy Czerwony Krzyż zażądał pięć milionów...
Tak, za ekshumację.
- A na pewno było wiadomo, że to jest to miejsce, gdzie oni są pochowani?
Tak. Grób wykopali rolnicy i Niemcy wyprowadzali z tego majątku, gdzie oni byli schowani, bo tam wielu było tych chłopców; [Niemcy] ustawiali się, strzelali i jeszcze obrzucali granatami. Była taka dziewczynka Sonia Piotrowicz. Jej ojciec był dyrektorem gimnazjum w Żninie, matka jest profesorką na Uniwersytecie Jagiellońskim, szalenie mili ludzie. Niemcy mówili, że może ją zostawią, ale ona nie chciała: „Moi bracia giną, to i ja”. I ją zabili.
- Wiadomo było, gdzie był ten grób? A dlaczego ten Czerwony Krzyż tak dużo żądał za ekshumację?
Nie wiem. Tatuś z tym prezesem na polowanie jeździł, ale potem nie chciał z nim jeździć. „Jak on jeździ, to ja nie chcę”.
- Jak to się stało, że nastąpiła ta ekshumacja?
Nastąpiła, bo Czerwony Krzyż wyraził zgodę, a potem trzeba było kogoś, żeby rozkopał i wynosił te zwłoki, a ponieważ w tym pałacyku byli Niemcy, wariaci, bo to był oddział Tworek… Tatuś uzgodnił z dyrektorem Tworek, że Niemcom z tego szpitala mieli dać nosze, że oni będą wynosić, a dwie pielęgniarki wzięły sobie urlop. Przez dwa tygodnie trwała ta ekshumacja. Ci Niemcy wyjmowali ich z grobu i jak już byli wszyscy, opisywali, każdy kawałek ubrania był oddzielnie składany.
- Rodzina przychodziła i musiała rozpoznać zwłoki?
Rodzina na ogół się bała. Dziwna sprawa, niektórzy tak się bardzo bali, a myśmy się nie bali.
- Który to był rok, czy pani pamięta?
To był rok 1946, zaraz po tym, jak myśmy wrócili. Wielu się bało. Później trzeba było podpisywać pisma; tylko moja mama i tatuś podpisywał, bo wszyscy się bali podpisywać. Jednych państwa, Roszczyckich, córka poległa, oni pochowali na Powązkach. A tu tatuś mówi: „Trumny nie kupimy”. Też nie mieliśmy zupełnie pieniędzy, mama mówi: „Wszyscy w prześcieradłach, to i nasz Olek będzie w prześcieradle”. Ja tylko wiedziałam, w którym miejscu leży Olek, więc na drugi dzień poszliśmy i odkopaliśmy. Potem ten całkowity grób tam został, później trzeba było zebrać pieniądze, żeby zrobić tam pomnik.
- Jak to było z tym zbieraniem pieniędzy?
Najpierw był zrobiony projekt, taką zgodę wydała Mysia i wtedy były te karty. Ja u siebie, Wacek u siebie, w każdą niedzielę do kościoła. Nawet w Pęcicach to skarbonki takie były, żeby tam wrzucać pieniądze. „Radosław” dał trzysta tysięcy.
- Sam osobiście „Radosław”?
Tak, „Radosław” i kapitan Sadowski przychodzili na te nasze zebrania i „Radosław” dał trzysta tysięcy na to, żeby ten pomnik wystawić. Bracia Łopieńscy, chłopcy zebrali metal, brąz, oni odlali literki i był napis: „Polegli na polu chwały”. Tylko obecnie to nic po tym, bo zerwali te literki. Orła na szczęście, wariaci, polscy wariaci, bo już wtedy oni mieszkali w tym pałacyku, pomalowali na czarno, tak że nie było widać, że on jest z brązu, bo pewnie by i orła ukradli.
- Czyli to był pomnik, taki z orłem. Mówiła pani, że tego orła odlano...
No właśnie u braci Łopieńskich.
Za darmo. Oni sami zrobili, bardzo sympatyczni. Jak były różne uroczystości, dyrektor w Ministerstwie Spraw Zagranicznych mówi: „Co ty taka chodzisz smutna?”. – „Bo mam taką sytuację”. – „Dlaczego nic nie mówisz? Jak tam dojeżdżasz? Bierz samochód, samochodów mamy dużo do dyspozycji, a to dla rodzin wszystko”.
- To było już później, tak?
Tak.
- Pani mówiła, że rodziny poległych Powstańców się bały. Czy w sumie było się czego bać?
To były sytuacje bardzo niesympatyczne. Na przykład na terenie politechniki na Wydziale Architektury ktoś tam doniósł o jednym ze studentów i on wyskoczył i zabił się, bo przyszła też bezpieka. Wiadomo było też, że, powiedzmy, na studia dostać się...
- Ale jeszcze z tym pomnikiem.
Z tym pomnikiem. Przyszli aresztować tatę, w ogóle zaskoczenie, że bez zezwolenia, tatuś pokazał, że miał zezwolenie z ulicy Mysiej.
- Czy pani pamięta, kiedy było odsłonięcie tego pomnika?
To było w 1947/1948 roku, w tym okresie. Oni przyszli do taty: „Dlaczego orzeł z koroną?”. Najpierw taką rewizję jakby zrobili, ręce w kieszeni, „Czy jest drugie wyjście”. „Jest wyjście od kuchni, tylko schody są spalone”. Mama ręce do góry i wyprowadzili tatę na Cyryla i Metodego. Wszystko o nas wiedzieli, o Wacławie, co robił, co ja, wszystko, dokładnie, musieli nas śledzić, wiedzieli też, że my bez przerwy poszukiwaliśmy Olka. Za dużo tych zdjęć Olka robiłam, zawsze ktoś podchodził i mówił, że widział podobnego, brał, a to przychodzili z bezpieki pewnie. Trzy dni tatusia trzymali i ten orzeł… Tatuś mówi: „Pan pułkownik ma też tutaj guziki z orłem w koronie”. On mówił, że nie ma, że nie produkują. Tata mówi: „Proszę pana, proszę mi pokazać Dziennik Ustaw, w którym jest powiedziane, że nie ma orła z koroną. Chłopcy zginęli, jak był jeszcze orzeł z koroną, to byli harcerze”. – „Tak, proszę pana, a dlaczego ryngraf tam leży?”. – „Rolnicy, jak zakopali tych chłopców, to położyli tam ryngraf, żeby było wiadomo, że to jest grób”. Coś tam mu nie pasowało. „A ile to kosztowało?”. Tatuś nie powiedział o tym, że od „Radosława” dostał te trzysta tysięcy, tylko że po prostu młodzież zbierała mosiądz, żeby można było zrobić, poza tym te pocztówki gdzie kto pracował, to rozdawał.
Było dwóch chłopców Jaczewskich: Bogdan i Kazik, nieładnie, że to powiem, ale muszę. Bogdan chodził do gimnazjum z bratem, a ten Kazik przed wojną chodził na podchorążówkę i oni byli tam razem, u nas dniowali i nocowali, i nie dali znać, gdzie należy Olka szukać. Potem dowiedzieli się o tych kartach, wziął te karty, oni w Łodzi mieszkali, że on tam rozprowadzi te karty, trochę pieniędzy też da. Coś to długo trwa, potrzebne są pieniążki do rozliczeń, a on mówi, że ukradli mu wszystkie karty i pieniędzy nie było. I był taki dowód, że jak do Pęcic przyjechałam na uroczystości i on mówi do mnie: „Bardzo przepraszam, ale to jest tylko dla uczestników, dla bohaterów, a pani to sobie może tam dalej pójść”. A ja mówię: „Proszę mi pokazać tych bohaterów, bo chciałabym zobaczyć”. – „Jak to?”. –„Bohater, niech pan popatrzy na moją mamę”. Tam był krzyż Virtuti Militari, myśmy potem zdobyli pieniądze i z piaskowca zrobiliśmy i bratki tam były. Zawsze do mamusi 1 sierpnia mieli pretensje, dlaczego w tych szafirowych jest jedna grządka tych żółtych. Mamusia mówi: „No ogrodnika jeszcze nie było, przecież to nie moja wina”. „To proszę pamiętać, tak nie może być”. Tacy są ludzie.
- Czyli tatę trzymali trzy dni za to, to było przed odsłonięciem tego pomnika czy po?
Przed odsłonięciem. Pytali, dlaczego nie zaproszono ich. Tatuś mówi: „Na pogrzeb się nie zaprasza, chyba że są inne zwyczaje, bo u nas w rodzinie są nekrologi, będzie w gazecie”. – „Pan będzie odpowiadać”. – „Dobrze, proszę pana, ja będę odpowiadać, tylko niech pan tych swoich ludzi mi przedstawi, żebym wiedział kto”. – „Dobrze”. Tam przedstawił tych, którzy tam przyjechali, ci ubowcy. A tu miała być msza polowa, była polowa, był biskup, ale cichutka była.
- Czy panią osobiście spotkały jakieś represje?
Mnie nie. Głupia sprawa jest z tym domem, nigdy nie wiadomo. Ten dom wybudowała bezpieka dla swoich pracowników, rodzicom zabrali dom na Podbipięty, myśmy na Brackiej mieszkali i później była okazja, że można było odzyskać ten dom, tylko my na Brackiej mieliśmy duże mieszkanie. Pani dentystka wzięła tamto nasze duże dwustumetrowe na Brackiej, a to mieszkanie nam dała. A do mnie przychodziła stale policja, co ja tu robię, że ja tu mieszkam, więc ja pokazuję, że mam nakaz, że z tego całego domu, który należy do bezpieki, mam nakaz, że jedno mieszkanie jest wyłączone jako kwaterunkowe. Dam jeszcze taki przykład. Gdzieś tam idę, a sąsiadka taka: „Gdzie pani tak pędzi?”. „Idę po pielęgniarkę do rodziców”. „A to na Mazowiecką”. Ja mówię: „Nie na Mazowiecką, tylko tutaj, na plac Dąbrowskiego, tam jest nasza przychodnia”. „Jak to, nasza przychodnia?”. Ja mówię: „Nie ta ubecka, tylko ta normalna”. Uciekała tak, że jak mnie widziała następnym razem, to nawet dzień dobry nie odpowiadała. Tacy byli ludzie.
Takie towarzystwo było. Jeszcze różni rodzice się składali, żeby utrzymywać ten grób w jakiś sposób. Tam jest taki pan fantastyczny, on już zmarł, jak się do Pruszkowa jedzie, fantastycznie się tym grobem opiekował, tak idealnie, tak jest pięknie, trawa pokoszona, zadbane jest to wszystko i tam są uroczystości.
- Pani jeździ na te uroczystości?
Jeżdżę na uroczystości, tylko kiedyś mnie zdenerwowali, przepraszam, że to powiem, ale ja nie lubię księdza Rydzyka, a kiedyś tam przed jakimiś wyborami był z kwiatkami, ja mówię: „Bardzo przepraszam, ale jak chłopcy ginęli, to nie było księdza Rydzyka i bardzo bym prosiła, żebyście nie robili tutaj żadnych takich…”.
Warszawa, 25 stycznia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek