Teresa Barbara Zalewska
Nazywam się Teresa Barbara Zalewska. Urodziłam się 5 grudnia 1932 roku. Mieszkam w Warszawie na Targówku, przy ulicy Janinówka.
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku, ile miała pani lat?
Zaczęłam pierwszą klasę podstawową, miałam siedem lat. Pamiętam, że miałam iść do szkoły przy ulicy Elektoralnej 12, wtedy mieszkałam na ulicy Leszno 37, taki był mój adres.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Moi rodzice byli dozorcami w budynku, [w którym mieszkaliśmy]. Mama była, jak to się mówiło kiedyś – chomiczką, która zawsze robiła różne zapasy. Miała zawsze zapas kasz, mąki i takie inne historie. Jak była wojna, nie bardzo to pamiętam, bo nie wychodziłam… W ogóle to był bardzo wąski budynek, wchodziło się po schodkach, czasem na tych schodkach siadałam. Pamiętam, jak wracali żołnierze, uciekali po prostu do Warszawy, biedni, poobijani, moja mama w kuchni gotowała w kotłach po bieliźnie jakieś zupy, najczęściej kaszę. Miałam dwie starsze siostry. W ogóle nas było pięcioro w domu. Te starsze siostry, które już miały osiemnaście, dwadzieścia chyba lat (jedna była z 1919 roku, a druga z 1922), zapraszały tych żołnierzy, mama im dawała [jeść], oni siadali na schodkach, jedli zupę, to tyle pamiętam.
- Jakie to na pani robiło wrażenie?
Moja mama w ogóle bez przerwy ludziom pomagała bezinteresownie, nie pytając ani o nazwiska, ani o imię, ani o stanowisko, ani czym kto jest. Po prostu był taki moment, [że] w tej chwili człowiek potrzebuje pomocy i ona natychmiast pomagała. Patrzyłam jako dziecko, że tam się ciągle działo jak w kotle.
- Gdzie pani mieszkała w czasach okupacji przed Powstaniem, cały czas na Lesznie?
Leszno 37 – w czasie okupacji mieszkałam do momentu, kiedy powstawało duże getto. Rodzice byli dozorcami, więc wysiedlono nas z tego mieszkania. Pewno było jakieś zrzeszenie administratorów czy dozorców, dlatego pamiętam to, że ojciec się zgłaszał co jakiś czas, a w zamian dostaliśmy mieszkanie na Targowej, Targowa 50/52. W tej chwili jest [sklep] „Magda” i bazar Różyckiego i kamienica dwupiętrowa (ciągle jeżdżąc, widzę to mieszkanie). Dostaliśmy to mieszkanie nie sami, dostaliśmy wspólnie z inną rodziną pokój z kuchnią albo dwa pokoje, w każdym razie [mieszkaliśmy] w amfiladzie. Myśmy mieli przechodzić przez to mieszkanie, bo było takie wyjście. Ponieważ nas było kilka osób w tym mieszkaniu, moja mama nie bardzo chciała się na to zgodzić i z tym współlokatorem zawarła jakąś umowę, że drzwi, które prowadziły do większego pokoju [zastawimy] (bo myśmy zajęli większy pokój z balkonem) i wybiła drzwi na schody. To były bardzo złe warunki, nie było wody bieżącej albo była na schodach. Wiem, że ubikacja była na podwórku. W każdym bądź razie tak mieszkaliśmy. Ojciec co jakiś czas zgłaszał się do biura (nie wiem, gdzie ono się mieściło).
Kiedyś była taka historia. Moja mama była przesądną kobieta, zresztą ze wsi oni wrócili, w Warszawie się zadomowili w 1929 czy w 1927 roku, bo to już wiem z opowiadań. Wiem, że moja mama była bardzo przesądna, różnych rzeczy się bała, zresztą bardzo nam się źle żyło, biednie, głodno, bo nic nie mieliśmy. [Mama] zawsze mówiła, że jej sny, które nad ranem się śnią, to zawsze jej się spełniają, a ojciec machał ręką i mówił tak: „Oj, Helena, przestań gadać, ty głupstwa mówisz”. Pamiętam jeden dzień – to może wygląda jak jakaś bajka, ale to nie była bajka. Nie wiążę tego ze snem, ale tak było. Mama nas szykowała do szkoły, plotła warkoczyki (bo miałam jeszcze siostrę o półtora roku młodszą), a ojciec spał, bo nie pracował jeszcze i dosyć długo spał i zaczął krzyczeć przez sen. Krzyczał, mama go zaczęła ruszać i mówi: „Piotrek, Piotrek, co ty tak wrzeszczysz?!”. – „Bo taki miałem sen, że poszedłem gdzieś tam i gestapo mnie złapało i wsadzili mnie na Szucha”. I poszedł się dowiedzieć właśnie do tego biura i nie wrócił. Mamusia wiedziała, więc zaczęła się dowiadywać, co to było, i dowiedziała się, że tam był tak zwany kocioł. Wszyscy, którzy wchodzili, byli po prostu zatrzymywani... I rzeczywiście ojciec znalazł się na Szucha, był sześć tygodni, niedługo. Mama starała się o jakiegoś adwokata. Nie wiem, czy... Na pewno nie płatnego, bo nie miała pieniędzy, ale w każdym bądź razie ktoś ją tam widocznie kierował. Mojej mamy zeznania i zeznania ojca, że on do niczego nie należał widocznie się pokrywały, bo go po prostu zwolnili. I tak było.
Potem, jak to getto... Później [ojciec] ciągle się widocznie zgłaszał. Potem, jak powstawały... Getto się kurczyło – jak to się mówi, więc znowu dostaliśmy mieszkanie. To było mieszkanie na Grzybowskiej 29, [ojciec dostał] znowu dozorcostwo, bo to było ciągle z tej instytucji – jak to się nazywało, nie wiem. [Na Grzybowskiej] mieszkaliśmy aż do samego wybuchu Powstania. Ojciec był dozorcą.
- Czy pani jako dziecko w tym czasie zetknęła się z konspiracją, prasą podziemną, tajnym nauczaniem?
Ponieważ myśmy byli bardzo biedni, bardzo źle byłam ubrana, miałam za duże buty, teraz nawet jak się bierze z lumpeksów ubrania to one są eleganckie, ale tamte były okropne i mi było źle. Wiem, że później chodziłam do szkoły w czasie okupacji i uczyłam się wtedy, kiedy mieszkaliśmy na Targowej, i potem chyba jeszcze jak byłam [starsza], to już nie bardzo, bo dzieci mi po prostu dokuczały. Byłam mała, źle ubrana, miałam za duże buty na wielkim obcasie. W każdym bądź razie [dzieci] stroniły ode mnie. W związku z tym potem przestałam chodzić do szkoły. Wychodziłam z domu – to były zwykłe wagary, jeździłam tramwajami. Ale jak to długo trwało, nie bardzo pamiętam, widocznie to była nieprzyjemna sprawa.
Ale za to mój brat był w organizacji, nie wiem jakiej, ale na początku okupacji, ale już mieszkaliśmy na Grzybowskiej, więc to musiał być czterdziesty któryś rok. Był aresztowany i przesiedział w więzieniach (już nie żyje) był w Oświęcimiu, Mauthausen i w Ebensee przeszedł przez trzy obozy.
- Czy pani wiedziała, że brat…
Podsłuchałam kiedyś rodziców. Mama jak się dowiedziała, że on chodzi na jakieś różne jakieś historie, to mówiła: „Edziu kochany, jak ty...”. Pamiętam, jak podsłuchałam z innego pokoju, a on powiedział: „Trudno mamusiu, jestem Polakiem”. Nie było u nas gazetek. Nikt nie przychodził. To było na początku. W każdym bądź razie był aresztowany i chyba miał wtedy broń przy sobie, nie wiem. Później pamiętam, jak chodziliśmy na słupy, czytać wszystkie ogłoszenia, czy jego nazwiska nie ma. Mama po nocach znów pytała, ale tu nic nie można było... i zawsze nie było, nie było i potem zaczęły przychodzić listy. Najpierw z Oświęcimia...
- Nie wie pani, kiedy brat został zatrzymany?
Którego dnia to nie wiem, nie pamiętam.
To już jak mieszkaliśmy na Grzybowskiej, jak się kurczyło getto, to był 1940, 1941 rok albo 1942 najdalej.
Jedna siostra wyszła za mąż w 1940 roku i już [nie należała do konspiracji], a ta druga, też nie należała do żadnego [zgrupowania], ona pracowała później... Nas było pięcioro, ojciec jakoś jej nie lubił i ona szybko zaczęła pracować u różnych ludzi jako służąca. Niewiele wiem. Wyszła z domu. Brat potem był [aresztowany] (tak jak powiedziałam wcześniej), on miał chyba wtedy dziewiętnaście lat.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Właśnie Grzybowska 29 róg Ciepłej, tam zaraz była komenda policji granatowej. To był [budynek] narożny, więc od razu wybudowano wielką barykadę. Pamiętam, że tyle ile można było... W ogóle moment wybuchu Powstania to był bardzo euforyczny. Odgłosy były najczęściej z okolicy straży na Chłodnej i Hali Mirowskiej. Pierwsze głosy, że ktoś zginął, że się zaczęło. Zaczęli ludzie w tym domu znosić butelki, nalewano benzynę, wszyscy szyli opaski.
- I to wszystko pani widziała?
Tak. Nawet jako dzieci roznosiliśmy [opaski, ulotki], bo to jeszcze na początku.
- To był pani udział w Powstaniu.
Tak, bo wszyscy byli tacy euforyczni. A potem jak już było coraz gorzej, coraz gorzej, to mama tak jak kurczę nas przytrzymywała, nie bardzo [chciała nas puszczać]. Zresztą myśmy same szukały tej opieki. Zresztą przy niej się czułyśmy bezpieczne.
- Czy ktoś z rodziny brał udział w Powstaniu? Czy pani wie coś na ten temat?
Nie. W rodzinie już później tego to nie… Raczej rodzina mieszkała... Siostra po wyjściu za mąż zamieszkała w mieszkaniu na Targowej 52, tam gdzie myśmy mieszkali a myśmy się przenieśli na Grzybowską. Jeszcze w czasie okupacji moja mama, tak jak powiedziałam, była osobą bardzo chętną do pomocy. Były dwa przypadki, które pamiętam. Jeden – to później nie było reperkusji. Dom [na Grzybowskiej] 29 to była taka typowa studnia – front i trzy oficyny. Z tego frontu oczywiście były tak zwane wejścia frontowe z bramy i kuchenne dla służby. Na pierwszym piętrze mieszkało małżeństwo. Ten pan był chyba kimś ważnym w armiach wyzwoleńczych. On mieszkał z żoną i córeczką. Córeczka miała ze 4 lata.
Nie wiem. Oni zresztą mieli nieprawdziwe nazwisko. Dlaczego o tym opowiadam. Może to nie wygląda logicznie, to znaczy nie pamiętam nazwisk, ale chcę opowiedzieć, że przyjechało kiedyś gestapo w nocy, walili w tą bramę. Moja mama jako dozorczyni, ojca wysłała, żeby ojciec otworzył drzwi, a ona kuchnią poleciała do nich i wyprowadziła tego pana do ubikacji na podwórku. Oni podobno nie mieli ślubu, żeby w jakiś sposób ją bronić. Gestapo zabrało ją i malutkie dziecko i ją później zwolnili, a ten pan przesiedział w jednym publicznym [szalecie] na podwórku i powiedział: „Proszę pani, jak ja tylko tę wojnę przeżyję, to pani ptasiego mleka nie zanie!”. To była jedna taka historia.
A drugą jeszcze pamiętam, to już wiem trochę nazwiska, z tym że nie wiem, jakie oni piastowali stanowiska. W czasie okupacji, zanim jeszcze wybuchło Powstanie, moja mama bardzo lubiła handlować [nowalijkami] pod Halą [Mirowską]: pietruszka, rzodkiewka, różne drobniutkie rzeczy – to co w koszyku, jakieś bułki. Stała przed bramą (to było blisko Hali Mirowskiej), kiedyś była tam łapanka, mama stała z koszem i szło dwoje młodych ludzi i stanęli przy niej. On był tak biały jak ściana. Mama myślała, że on zaraz się przewróci. Mama coś ich zagadała i on powiedział, że tam jest łapanka, a on ma broń. Mama kazała mu to wrzucić [do kosza] i oni sobie poszli. On się później kiedyś widocznie zgłosił po tą broń, nazywał się Henryk Siciński. Potem oni przyszli, jak już było spokojnie, mamusia powiedziała, że tu jest dozorczynią i oddała im to. W każdym bądź razie nie mieliśmy z nimi kontaktu, z tym że zorientowaliśmy się, że on na pewno brał udział w walkach wyzwoleńczych. To było młode studenckie małżeństwo. I po wojnie, już na ulicy Targowej, kiedyś ich spotkaliśmy. Nawet jak [ta pani] przyszła do nas (ponieważ ja byłam mądrala), to powiedziała: „Ta słynna Teresa” – tak o mnie mówili. Spotkali mnie i moją mamę handlującą przy bazarze Różyckiego. Najpierw jeszcze i on był, ale już bardzo niedługo, a później została już tylko pani Anna Sicińska (ona była po wojnie lekarzem) i mówiła właśnie, że on został aresztowany po wojnie wtedy, kiedy akowców tak... Ona kończyła studia i nawet była tak bardzo zapracowana często, że nie miała czasu. Moja mama prała jej rzeczy. Jak ona potrzebowała jakąś paczkę wysłać mężowi, a nie miała możliwości, bo była zajęta, to nawet mama tam pakowała i odwoziła. Taka luźna była z nimi [więź]. Jak on wyszedł z wiezienia, z nim już się nie spotkaliśmy nigdy, przynajmniej ja się nie spotkałam, ale on był gdzieś redaktorem. Oni się potem rozwiedli, jako małżeństwo przestali istnieć. Z panią doktór Sicińską to jeszcze [utrzymywaliśmy kontakt], bo ona tu przez jakiś czas mieszkała, Wileńska 7, też takie duże było mieszkanie, to nawet u niej kilka razy byłam. Ja później kończyłam szkołę pielęgniarską, to ona tak z daleka w jakiś sposób się interesowała co ja robię. Anna Sicińska została lekarką. Moja mama w momencie, [kiedy ktoś potrzebował pomocy], się nie zastanawia, że to jest niebezpieczne, że coś się dzieje, ona od razu pomagała.
- W czasie Powstania przebywała pani z najbliższą rodziną?
Tak.
- Czy była pani w jednym miejscu w czasie Powstania?
Nie. Najpierw Grzybowska 29 (tam mnie zastało Powstanie). Obok była fabryka Jarnuszkiewicza, [która] miała adres [Grzybowska] 25/27, my [Grzybowska] 29 i od razu była Chłodna. Jest jeszcze taki dom, który pamiętam, jak jeździłam. Teraz coś go nie widzę, ale jeszcze parę lat... Ten dom był wiecznie ostrzeliwany, dlatego że Niemcy byli na Chłodnej w straży, oni strzelali bez końca. W każdym razie wiele razy się zapalał ten budynek, potem znowu ludzie się [zebrali], leli wodą, [gasili]. Jakoś tam ciągle sobie radzili, ale 15 sierpnia definitywnie spłonął i trzeba było definitywnie uciekać i wtedy mój ojciec znowu... Ale tutaj nie pamiętam dokładnie adresów. To trwało przez mniej więcej dwa tygodnie, bo 15 sierpnia trzeba było uciekać tak, jak się stało, bo on płonął jak pochodnia, i czy to było na ulicę Sienną.... Do piwnicy oczywiście, nie do żadnego innego mieszkania. I to było trzy, cztery dni i znowu był jakiś... Zasypało nas częściowo w tej piwnicy, bo trzeba było [odgrzebywać]. Później przez jakieś okienka się wydostaliśmy. Potem na ulicy pod barykadami się przebiegało. Najpierw ojciec wymacywał...
Potem była ulica Śliska. Albo najpierw Sienna, albo najpierw Śliska, tego nie pamiętam. W każdym bądź razie tak było do końca sierpnia, z tym że ciągle piwnice… Ścisk w piwnicach, w ogóle się w głowie nie mieści, że to w ogóle mogło być. Mówią, że tam było co jeść – nie prawda nie było, ale nie o to już w tej chwili chodzi. Po jakimś czasie, ponieważ znowuż w tych piwnicach ludzi przybywało, było ciasno, one się waliły. Wreszcie przyszedł i mówi, że jeszcze mamy szansę, że możemy się przenieść i to było wejście od ulicy Twarda 16. Na początku był zwykły piętrowy budynek albo dwupiętrowy. Wchodziło się przez bramę, a dalej były gruzy z 1939 roku; po prostu kopczyki, rozległe kopczyki (w okolicach placu Grzybowskiego było wejście) i były dołki powykopywane i tam wiele ludzi w tych piwnicach [siedziało]. Po prostu wewnątrz się wszystko zawaliło, a pod spodem były różne piwnice i w tych piwnicach było pełno ludzi.
- Co jedliście, żyjąc w piwnicach, skąd braliście wodę?
Po wodę to gdzieś chodziliśmy, była jakaś studnia wykopana. Jak oglądałam zdjęcia (bo mam masę albumów), to mi się wydawało, że taki pobór wody to był na pewno, bo te wszystkie (szczególnie powstaniowe zdjęcia) które są już bardzo zniszczone, kiedy nie można poznać, jaka to ulica, to wtedy wszystkie się wydają mi podobne. Wydaje mi się, że to właśnie mogłam być i ja, z tej studni [mogłam] brać wodę. Byłam ranna w nogę, stojąc kiedyś po wodę, i byłam opatrywana na Mariańskiej, bo tam był szpitalik. Nawet mam bliznę na udzie, ale to już inna bajka.
Przyszliśmy i w piwnicach pewno w każdej mieszkał kto inny. Myśmy mieli piwnicę widocznie zajętą i [zajęliśmy miejsce] prawie przy tej dziurze, przy wejściu. Łóżek było dużo, bo blisko była fabryka Jarnuszkiewicza, więc stamtąd je znosili. Łóżka stały na czterech cegłach. Dalej to już pewno bardzo dużo było Żydów albo ludzi, którzy mieli pieniądze. Dlaczego ja sobie teraz to tak kojarzę. Bo był taki okres, kiedy moja młodsza siostra bardzo była [głodna], ona nie wytrzymywała głodu, a moja mama wtedy kiedy była już tak bardzo zdesperowana, to nawet żebrała. W każdym razie wiem, że kiedyś dla niej taką maleńką filiżankę kleiku przyniosła z innej piwnicy. To znaczy wejście było to samo tylko chyba... Dlaczego mówię, że Żyd, bo ja siedząc przy tej dziurze bawiłam się czymś, nie wychodząc i znalazłam jakiś pieniążek i mówię: „Mama, znalazłam jakiś pieniążek”. Mamusia popatrzyła i mówi: „Wiesz co, dziecko, żeby to nie była wojna...”. To było jakieś złote pięć rubli, w każdym razie wyrzuciłam je z powrotem.
W ogóle w moim domu nie było nigdy takiego kultu „mieć”. Mama powiedziała, że to nie [przydatne], to ja to wyrzuciłam. Za jakiś czas znowu znalazłam taki pieniążek, jak już wiedziałam, że to coś daje, dałam mamie i mama schowała. Później jak wychodziłam za mąż, to obrączkę jedną miałam za to kupioną po wojnie. Śmieszna historia. Mama schowała, jak już [znalazłam] po raz drugi, nie wiem, w każdym bądź razie przetrzymała ją w jakichś dziwnych [miejscach]...
Opowiem o cegłach, bo to jest ciekawe, bo jak padał deszcz, to jak siedziałam na łóżku, to było tyle wody, że nogi moczyłam, bo po prostu ta woda tak leciała. Mimo że były te cegły i łóżka wysoko, to jeszcze było [dużo] wody. W tej chwili to mi się nawet wydają śmieszne niektóre historie.
Co tam było [do jedzenia]? Jakiś chleb czasem na pewno zdobywał ojciec, ale pamiętam kiedyś, że przez trzy dni gryzłam makuch. Wtedy nie wiedziałam, ale teraz już wiem, co to jest [makuch]. Jak wygniatano olej z rzepaku, to się tworzą grube, suche placki i myśmy to łamali i jedli. Potem do fabryki Jarnuszkiewicza też jeszcze chodziliśmy często. Później była narada mężczyzn i dorosłych ludzi, jakoś tak słyszałam jakby ktoś opowiadał, że to jest taka solidna budowa, żelbeton i teraz nie wiem, czy to najpierw było, zanim poszliśmy tam, czy najpierw był ten żelbeton. W każdym bądź razie [mówili], że tam jest taka solidna budowa, żelbeton, więc tam już te bomby nas nie dopadną. Przez kilka dni byliśmy w fabryce. To też bardzo... bo tam nawet jakieś czołgi rozwalały... i tam dla odmiany gryźliśmy... trzeba było ciągle zakładać [na twarz] chustki, szmaty po prostu mokre, bo strasznie było dużo pyłu, nie można było wietrzyć. Po prostu [pył] właził wszędzie: w oczy, w nos, w usta, więc jakieś szmaty mokre [kładłyśmy na twarz], żeby on się po prostu chociaż trochę zatrzymywał i można było oddychać. Tam przez kilka dni gryźliśmy wysuszony groch połączony razem z gruzem. Mogłabym powiedzieć, że byłam Kopciuszkiem. To było razem połączone, to myśmy jedli.
Potem, to chyba było przed wejściem do tych [piwnic], dlatego bo później już było chyba trochę spokojniej. Ale w fabryce Jarnuszkiewicza... (pomijając [fakt], że całe podwórka były zasłane grobami, właściwie nawet trudno było przejść) na górze był jakiś pożar, tam było dużo ludzi. Pamiętam, że dużo [osób pomagało] – to chyba byli Powstańcy. W każdym bądź razie [Powstańcy na dole] trzymali ogromną płachtę tak jak właściwie powinna to trzymać straż i zrzucali nas na to. Wtedy chyba dopiero przenieśliśmy się na Twardą do gruzów po [pożarze], bo tam było już względnie spokojnie. Mokro, głodno i tak było do końca właściwie Powstania.
- Jakie panowały nastroje w piwnicach?
Na początku [ludzie] byli w ogóle euforyczni, a później to... W każdym bądź razie nigdy nie odczułam tego, żeby na przykład wtedy ludzie mówili, że szkoda, że to się w ogóle zaczęło. Takich nastrojów nie odczuwałam. W ogóle każda wiadomość prawdziwa czy nieprawdziwa, to nie wiadomo, bo jak ktoś przyszedł z innej [dzielnicy], pod jakimiś barykadami się przebił i powiedział, że coś tam się działo na jakiejś [dzielnicy], to wszyscy się cieszyli. Na przykład, że ktoś niechcący wrzucił do jakiegoś schronu, gdzie było pełno Niemców granat, i oni zginęli – to była euforia, każdy się z tego cieszył, mimo że wiedział, że za chwilę on może zginąć. Przypominam sobie taką [sytuację] (tylko nie pamiętam nazwiska i w której to było piwnicy, też nie wiem), [kiedy] w jednej z [piwnic] leżał Powstaniec i on był przede wszystkim bardzo mądrym człowiekiem, bo wszyscy... On leżał, nie ruszał się w łóżku, na tym wyrze...
Ranny, ale opowiadał dużo rzeczy i opowiadał mniej więcej (ja nie wiem, bo ja się z tym nigdy nie spotkałam), że jego przetransportowano gdzieś z okolic placu Teatralnego. On powiedział, że tu gdzie był plac Teatralny, byli Niemcy i bardzo bombardowali i podobno jakiś oddział [niemiecki]... Nie jestem, nie przysięgnę, ale pamiętam jego opowieść, że właśnie, niewielka grupa się podkradła i wystrzeliła racę dla wojska i właśnie tam on był ranny. W każdym razie [chodziło o to], że wojsko niemieckie swoją własną placówkę zbombardowało, bo oni jakąś racę wystrzelili. W każdym razie wszyscy byli [bardzo] szczęśliwi.
Ten człowiek opowiadał na przykład przeróżne historie. Pamiętam, jak opowiadał właśnie na temat ustrojów, bo ludzie politykowali, ciągle mieli pretensje, że ruskie nie weszli, że już byli tuż tuż i nie weszli, więc politykowali. On mówił między innymi tak, że to nic nie pomoże, że po wojnie Rosjanie i tak kapitalizm [zwycięży], że socjalizm pójdzie tam, w każdym bądź razie rozleje się i w ogóle, ale kapitalizm i tak zwycięży. Powiedział, że się będą w Afryce nawet jakieś budzić wolnościowe takie rzekomo socjalistyczne odgłosy, że powstanie masa różnych... Ale kapitalizm w ogóle zwycięży, a na koniec to powiedział: „A na koniec to nas zadepczą Chińczycy”. Tak powiedział. Jak sobie to przypominam, to strasznie mi się chce śmiać, że on wtedy to mówił. W każdym bądź razie mówił... Nawet właśnie ludzie mimo wszystko politykowali i przy ludziach, którzy byli mądrzy, nie tylko sobie ot tak gadali, żeby sobie mówić, bo pewne takie rzeczy, on w taki sposób mówił, więc musiał być dobrze wykształcony. On nikogo nie chciał przekonywać, tylko tak jak gdyby naświetlał sytuację, jakby prowadził jakiś wykład, przypuśćmy dla studentów.
Nie [wiem]. Później znowu musieliśmy gdzieś uciekać do jakiejś innej piwnicy. A później to właśnie tam już mniej więcej pamiętam również, jak już była kapitulacja... Tam to było względnie, przynajmniej nie było bez... Jak już siedzieliśmy w tych dziurach, jak to się mówi, to tam było względnie bezpiecznie, bo tam to już wszystko było z góry zbombardowane, wydawało się, że tam nie ma [zagrożenia], ale tylko człowiek wybiegł, żeby zrobić siusiu i znowu leciał [się ukryć]. Poza tym było zimno, mokro, jadły nas wszy.
- Czy siedząc w piwnicach, mieliście państwo kontakt z Powstańcami?
Oczywiście, że tak. Później pamiętam, jak oni oddawali broń. Jak się wychodziło później [z Warszawy], to stał ogromny kosz z jednej strony i Niemcy podchodzili, różnie ubrani ci nasi [Powstańcy], niektórzy to tylko tak wrzucali, ale bardzo często, jeżeli chodzi o karabiny, to łamali i wrzucali złamane. Było strasznie smutno wtedy. Wszyscy wtedy wychodzili z dziur, bo mówili, że już koniec, ludzie są [wyczerpani]; żeby po prostu wyjść, ludzie opuszczali po prostu miasto, wychodzili.
Tak jak powiedziałam, że my nic [ze sobą nie mieliśmy], bo przez te ciągłe przenoszenie się po piwnicach, to nawet nie mieliśmy żadnych ubrań. Pamiętam, że miałam sukieneczkę z niby sztucznego jedwabiu, cienka, letnia i nic więcej, ani sweterka, bo tam to zawsze jakieś worki, derki, czymś się człowiek przykrywał, jakoś musiało to być. Każdy miał jakąś walizeczkę – myśmy nie mieli tobołków. Jak się już wszyscy wynosili z [piwnicy], to moja mama powiedziała tak: „A co my dzieci będziemy w tym... Nie, my już nigdzie nie będziemy się dalej tłukli, nie mamy żadnych rzeczy, które można byłoby wymienić, więc co – mówi – najlepiej pójdziemy, a co będzie to będzie, czy tam umrzeć, czy tu umrzeć, to wszystko jedno”. Ponieważ zima się zbliżała, bo to już był październik, to mówi: „Wiecie co, ty, Piotrek, idź na Grzybowską – do domu, gdzie myśmy się spalili – i zobacz, czy tam można wejść do piwnicy?”. Ojciec poszedł i mówi: „Wiesz, do piwnicy można wejść”. I my zamiast wyjść z całą grupą ludzi, którzy wychodzili, poszliśmy do piwnicy.
Mimo że to już minęło półtora miesiąca, bo dom się wypalił 15 sierpnia, tam było tak gorąco, że nawet tą głupią sukienczynę [zdejmowałam], po prostu byłyśmy nagie i leciało z nas. Nie było wody. Ojciec kiedyś od Haberbuscha przywiózł sok z czymś tam, ale ten sok był jakoś pomieszany z mydłem, bo jak myśmy piły, to pełno mydlin było, ale to był jedyny płyn. W każdym bądź razie jakoś tę noc przespaliśmy, nie było nam nic potrzeba, bo było straszliwie gorąco i chyba jedną czy dwie noce przespaliśmy – tego już nie pamiętam. Kiedyś, wychodząc po nocy zrobić po prostu siusiu na te gruzy, wyszłam z piwnicy (która to była [godzina], czy druga, czy trzecia), Niemcy przechodzili [z miotaczami ognia]. Dopalali miasto, mieli jakieś pochodnie czy wyrzutnie, w każdym bądź razie wykryli nas na [gruzach] i kazali wyjść. Wyszliśmy wtedy.
Założyłam znowu tą sukienczynę i jakiś bardzo, bardzo stary [sweter] i już ledwo, ledwo zaczęliśmy iść. Po drodze nas było coraz więcej, bo zawsze gdzieś kogoś nakryli. […] Na początku (nie umiem określić) może [było] jakieś dwieście osób, później coraz większa grupka i szli, Niemcy nas tak bez [niczego prowadzili]... My to na pewno nie mieliśmy żadnych tak zwanych tobołków ani butów zapasowych, ani bielizny, niczego. I tak nas [prowadzili] w stronę Dworca Zachodniego. Były momenty, że się trzeba było zatrzymać. Gdzieś w okolicach Szczęśliwic, Dworca Zachodniego były pola uprawne i jeden jedyny ziemniak tatuś wygrzebał gdzieś – Boże, jakie to było [szczęście]. W życiu nie jadłam lepszego ziemniaka, rozgotowana brejka na cegłach, było takie dobre. To było rozgotowane, ale to było takie dobre, bez soli, bez niczego. Potem nas [prowadzono] dalej, dalej aż do fabryki Ursusa.
- Pamięta pani, który to był dzień października?
Albo 7... W każdym bądź razie przed 9 października. Po nocy przespanej w Ursusie znowu mówili, że wszyscy mają wychodzić, ale byliśmy przespani, zmęczeni. Właściwie grzaliśmy się własnymi ciałami. Wiem, że jeszcze była jakaś sterta na środku... Tam ludzie rzucali rzeczy, których nie mieli siły nieść, a ja sobie tą ostatnią swetrzynę rzuciłam i płakałam, bo jak wychodziliśmy już z fabryki we czwórkę my dwie z mamą i ojciec, to [Niemcy] oddzielali mężczyzn oddzielnie i kobiety oddzielnie i załadowali nas do [wagonów]... Później to już były typowe wagony towarowe.
Jechaliśmy, jechaliśmy, niewiadomo gdzie. Pamiętam taki moment, że na jakimś postoju Niemcy pilnowali... Nawet niektóre [wagony] były otwarte, ale myśmy byli w zakrytym [wagonie], ale było kilka wagonów, które były odkryte. Muszę powiedzieć, że kiedyś w polu stanął (kilka razy stawał, bo jak były awarie) i wtedy pamiętam, że jakaś kobieta wyszła chyba po prostu wysiusiać się (a była z malutkim dzieckiem) i ten pociąg ruszył, i ona krzyczała bardzo, ktoś jej rzucił to dziecko, ona zdążyła je złapać. Wszyscy się tak cieszyli, bo już wiadomo, że ona nie wsiądzie, Niemcy na nią nie zwracali uwagi. Śnieg był taki...
Przez jakie miejsca jechaliśmy, to nie wiem, wiem, że zatrzymaliśmy się w Oświęcimiu i tam dobę albo dwie siedzieliśmy w wagonach, nie wychodziliśmy. Tak jak sobie ludzie szepczą (bo to nie jest potwierdzone), to powiedzieli, że oni nas chcą po prostu [zawieźć] do obozu, tylko spalić. Ale podobno tak był zapchany piec, że po dwóch dniach pociąg dalej ruszył.
Pamiętam jeszcze, że jak na stacji lokomotywa nabiera wodę, są takie pompy, w każdym bądź razie pociąg podjechał i ta woda przeleciała po całym wagonie – to pamiętam. Zawieźli nas, to już jest po Powstaniu. Pociąg ten zatrzymał się w miejscowości Mszana Dolna. Tam nas wszystkich wysadzili – prawie jak na targu niewolników wszyscy byli zgromadzeni, a [Niemcy] dla odmiany wszystkim gazdom, góralom kazali przyjechać. Oni przyjechali wozami i każdy miał za zadanie wziąć jednego członka rodziny do siebie. Wtedy byłyśmy zrozpaczone, bo już nie było [z nami] tatusia, więc mama... Teraz jest taka historia – przynajmniej dla mnie była gehenna i dla nas też – mama była... i to nazwisko jedno pamiętam, a nie mogę sobie przypomnieć tych dwóch nazwisk. Mama była u państwa Kozickich we wsi Kasinka. Mała to na pewno i my też w tej wsi – Kasinka Mała. Pani Kozicka była siostrą, a ci dwaj panowie, u których myśmy byli, ci górale byli braćmi jej i oni mieli nazwiska na „p”, ale ja naprawdę nie pamiętam. W każdym razie oni trochę traktowali nas jak siłę do pomocy. Ale nie mam do nich żalu, bo oni nie żyli bardzo [dostatnio], chociaż mieli takie domy dla siebie i chyba takie, które wynajmowali dla gości, pobudowali, takie lepsze budynki, ale to nie o to teraz chodzi, ja teraz sobie tak układam. Moja siostra była u jednego z tych braci, ale jak powiedziałam, ona była najmłodsza, rozpieszczona, nie wytrzymywała niczego, w każdym bądź razie od razu się zaczęła bardzo skarżyć. Mama w płacz do swojej góralki, pani Kozickiej, i powiedziała, że ona nie chce nic, ani jedzenia, ani [posłania], żeby pozwoliła jej zabrać najmłodszą córeczkę. Ona jej pozwoliła i była [z mamą]. Ja byłam u drugiego brata. To było krótko. On mnie kiedyś wysłał, żebym pasła owce – [nie wiedziałam,] co to znaczy paść owce, nigdy nie pasłam niczego – okropne to było. [Byłam] boso w sukienczynie, dali mi jakąś chustę, pobiegłam, czarny pieseczek sobie latał, a jedna owca poleciała – wszystkie za nią. Jak się chciało ją zawrócić, to już ta druga... Jezus Maria, ostre kamienie, każdy krok to krew się lała, padłam gdzieś i rozwaliłam sobie kolano. Znowu moja mama bardzo rozpaczała, ale co mogła zrobić? Już ta góralka nie miała możliwości zabrać [jeszcze mnie] do siebie...
Do dnia wyzwolenia Warszawy do 17 stycznia. Nie byłam już nigdy w tej Kasince, jakoś bardzo się wybierałam i nigdy nie miałam... a teraz to już na pewno tamci nie żyją, a bardzo miałam ochotę [ich odwiedzić], ale jakoś okazji nie było – chciałam tam pojechać. To bardzo ciekawa wieś była, jeżeli chodzi o budowę, bo to nie była wieś szeregowa, że ulica i sobie stoją [chaty], tylko takie jak gdyby osiedla i tam jedne się nazywało Krupciówka, Świątkówka i na jednej z nich byłam. Nie wiem. W tej wsi było wiele… uchodźców ze wschodnich terenów, byli już tacy zadomowieni ludzie, którzy tam mieszkali. W każdym bądź razie poszłam jako niania do malutkiego dziecka. Przede wszystkim pamiętam, [że gospodyni, u której byłam,] wygotowała mi tą sukienczynę – nie wiem, jak można w takiej [cienkiej sukience] zagnieździć wszy, to się w głowie nie mieści, a to z takiej tkaniny mniej więcej była. Sukienka była fioletowa, ale jak ona ją wygotowała, to [wyblakła]. W każdym bądź razie dobrze zrobiła, bo tam było wszy co nie miara. Trochę mnie też wykorzystywała do tego dziecka, też mi było niedobrze. Za bardzo się nie skarżyłam, ale mama czuła, że jest nam niedobrze, więc... Jeszcze z księdzem proboszczem, bo tam był kościół w Kasince, była ochronka i myśmy tam chodzili do tej ochronki przez jakiś czas.
- Ale nauki żadnej nie było.
Nie, nie było. Opowiem o zwyczajach państwa Kozickich – dlaczego moja mama miała tam taki... była chętnie widziana, przecież oni mają owce, wełny. Kozicka miała siedmiu synów. Jeden był w Krakowie, był księdzem, a reszta tam na gospodarstwie. Było pięknie. Mama moja pięknie przędła wełnę i to nie na kołowrotku tak jak [góralki], tylko ślicznie na wrzecionie, taką piękną miała nitkę. [Kozicka] nawet nie mówiła po nazwisku, tylko: „Pani z Warszawy musi tej wełny uprząść dla Stasieńka” (który jest księdzem). Mama tą wełną... W ogóle one wszystkie przychodziły, patrzyły na tą cudowną wełnę, którą tak pięknie pani z Warszawy przędła. Później zgodziła się, że i ja mogę [być] u niej, więc my żeśmy we trzy były. Spałyśmy na [bardzo] wąziutkim łóżku – teraz polowe [łóżka] to są w ogóle fantastyczne. W każdym bądź razie przekładałyśmy się, jedna w środku... Cały czas moja mama mówiła, że jak tylko będzie wiadomo, że Warszawa jest wolna, to na piechotę idziemy do Warszawy. Tak powiedziała i zawsze od początku do końca i tak było.
- Wracając do Powstania – czy pani w czasie Powstania jako dziecko widziała jakieś gazetki?
Oj, gazetek to było pełno.
- A czy radia słuchaliście?
Oczywiście, że można było słuchać. W piwnicach wszystko się zdarzało: listy, poczty, przecież niektórzy przynosili...
- Czyli można powiedzieć, że stwarzaliście państwo pozory normalnego życia.
Tak, oczywiście, że tak!
- Czy uczestniczyła pani w religijnych uroczystościach?
Do kościoła nie [chodziłam], ale przecież były [nabożeństwa] na podwórkach, ludzie się gromadzili w piwnicach, śpiewali pieśni wszystkie. W ogóle moja mama nosiła ze sobą – niczego nie zabierała... […]
Ponieważ [nasze mieszkanie] było na parterze, [mama była żoną dozorcy], więc u dozorczyni wszyscy się gromadzili. Jak bomby leciały, [ludzie] mówili różne pacierze, modlitwy. Moja mama była bardzo [religijna]. Na ścianie [naszego pokoju] wisiał ołowiany ryngraf – Matka Boska Częstochowska czy ta z Wilna – Ostrobramska, w każdym bądź razie była ołowiana, wisiała i wszyscy się modlili. Jak raz walnęła [bomba], która całego domu nie zburzyła… To chyba był czteropiętrowy dom taki wąski tuż przy kinie „Femina”. To kino pamiętam, bo biegaliśmy się tam bawić na tamto podwórko z tego mojego domu. W moim domu, gdzie mieszkałam, nie było podwórka, to taki bardzo wąski dom, można powiedzieć ekskluzywny, a tamten nie, więc na tym podwórku się bawiłam i jak raz rąbnęła [bomba], to ścięła jeden róg, więc cały dom pełen ludzi się zatrząsł. Ja tego nie widziałam, ale wszyscy uważali to za cud (i moja mama), że ten ryngraf odwrócił się, zrobił się cały czerwony. Był lament, płacz, że to cud, więc mamusia woziła ze sobą ten ryngraf i jeszcze miała portret mojego ojca, brata i jego żony ślubny. Ona te rzeczy ciągle [miała ze sobą]. I ten ślubny portret to nawet przetrzymała przez Powstanie. To znaczy nie jeździliśmy, tylko jak byliśmy Twarda 16 (jak mówiłam przez ten budynek), to na pierwszym piętrze mieszkali jacyś ludzie, którzy tam po prostu mieszkali. Mama powiedziała, żeby oni przechowali. I jak wróciliśmy po Powstaniu, oni tam mieszkali, tylko nie wiem, czy oni tam przeczekali, czy byli bliżej i szybciej wrócili, i ten portret moja mama odzyskała. Niesamowite są te historie, nie wiem, jak to było już z tym wszystkim. W każdym bądź razie byli i się modlili wszyscy. Ludzie sobie pomagali.
- Czy jako dziecko miała pani kontakt z Niemcami?
Przez jednego Niemca to bym życie chyba straciła. Na Grzybowskiej 29 bawiłam się na podwórku, jeździłam czyjąś rykszą, nigdy nie jeździłam na innym rowerze, ale on taki... Jeździłam naokoło tej studni [podwórka]. Na jakimś Niemcu – jak on się nazywał, to nie wiem – wykonano wyrok mniej więcej przed naszą bramą i mnie osmaliła kula.
- Czyli na pani oczach to się stało?
No nie! Tylko odczułam to. Miałam osmalony policzek, więc musiało być więcej tych strzałów. Kiedyś [Niemiec] chciał zastrzelić mojego ojca i mama błagała, po butach całowała Niemca. [To było] w czasie okupacji.
- Ale ojca chciał Niemiec zastrzelić na ulicy?
Nie, nie. Chyba jak on już pracował [jako dozorca], oni kogoś pewno szukali i [tata] nie chciał [ich wpuścić]. Może opóźniał wchodzenie, otwieranie bramy i [Niemiec] był wściekły i chciał go zastrzelić, a [mama] go błagała. Przy tej ubikacji chyba.
- Czy pamięta pani jeszcze inne momenty dotyczące bliskich, znajomych, które panią szokowały?
Pamiętam siedmiu powieszonych na Lesznie przy sądach... Pamiętam, bo z ojcem chodziłam. Oczywiście nie strzelali, tego nie byłam [świadkiem], pamiętam, jak wieźli do rozstrzelania. Później się dowiedziałam, że [wieźli ich] po to, żeby ich rozstrzelać (Młynarska 2), wieźli budą Niemcy i tam rozstrzelali kilkunastu Polaków i pamiętam rozwalony mózg – uczucie okropne.
- Czy pamięta pani jakąś rzecz z okresu Powstania, która sprawiła pani wielką frajdę, radość, coś, co panią jako dziecko ucieszyło.
Takiego [momentu] sobie nie przypominam.
- Ten widok, o którym pani mówi, jest dla pani najstraszniejszy?
Czy wiem, czy najstraszniejszy, akurat to zupełnie... Trzeba na te rzeczy patrzeć trochę inaczej. Mi się wydaje, że człowiek pamięta te rzeczy, które jakoś bardzo głęboko przeżył.
Więc dlatego mówię. Niektóre rzeczy, takie które rzeczywiście przeżyłam, bo jak na przykład ktoś mi opowiada, to na niektóre rzeczy się patrzy jak na jakiś film albo jakby czytało się książkę. Ja nawet co do niektórych wspomnień to mam wrażenie, że ich nie mogłam przeżyć, że one się chyba nie zdarzyły.
- Czy pani jako dziecko w czasie Powstania miała kontakt z obcokrajowcami: Rosjanami, Żydami, Ukraińcami?
Z Żydami to w czasie okupacji, ale nawet nie bardzo wiedziałam, [że to są Żydzi], to nie miało znaczenia. Później po wojnie i w czasie na przykład właśnie z tego okresu w tej całej Kasińce – ta wieś do okresu wyzwolenia trzy razy przechodziła w ręce niemieckie i ruskie chyba. Tam nawet spotkałam się ze Słowakami, z Rosjanami. Nawet jak się schowałam za takim domkiem (przecież to są góry) pamiętam, że ktoś na górze był i ktoś strzelił i on upadł przede mną. Zastrzelił go po prostu. Szłam kiedyś do ochronki po takim właśnie przeżyciu, do tego kościoła, a była przedtem właśnie bitwa nie wojna, bo wojna to jest dużo bitew. W każdym bądź razie było bardzo dużo zabitych ludzi i pamiętam, że po rynsztokach leżały zamarznięte ciała, tylko nie wiem, po której, ale w każdym bądź razie kilka razy ta wieś przechodziła z rąk do rąk.
- Czy pani jako dziecko wiedziała, jaką taktykę stosowali Niemcy, że pędzili kobiety przed sobą jako tarczę?
Wiem o tym, mówili wszyscy. Nie widziałam, ale znam opowieści. Moja najstarsza siostra, która mówiłam, że służyła wiecznie gdzieś, ona w czasie Powstania bardzo się bała i mimo że już nigdzie nie pracowała, też siedziała po piwnicach, paliła papierosy i w ogóle miała zawsze torbę i ona się bała bardzo. Ona nie chce tu być, ona będzie uciekać do Powstania. I z jakąś grupą zabrała się na Stare Miasto i tam doświadczyła właśnie tego, że Niemcy później gonili ludzi przed czołgiem.
I ona też między innymi. I dla niej koniec... Ona przeżyła koniec Powstania na Starym Mieście. My nie mieliśmy z nią bardzo długo żadnego kontaktu. Wiedzieliśmy, że Ola sobie tam poszła. Po prostu ona nie chciała [siedzieć w piwnicach], bała się jakoś panicznie. Uważała, że na Starym Mieście będzie jej bezpiecznie i tam się chciała dostać. Jak ona się dostała, to nie wiem. Potem była pchana... też przeżyła swoje różne historie, bo była w Niemczech – nie żyje oczywiście już.
- Kiedy się panie dowiedziały, że Warszawa jest wyzwolona?
Właśnie 17 stycznia. Przybyło wojsko, Rosjanie, wszyscy mówią, że Warszawa jest wolna, zresztą odbierało się to, że Warszawa jest tak zniszczona, to Kraków będzie stolicą – to są takie, inne historie. Tak mówili, rzeczywiście, że teraz [Warszawa] jest już tak zniszczona, że właściwie nikt tego [nie odbuduje], więc Kraków będzie stolicą, ale to nie było z takim antagonizmem wielkim, tylko po prostu no oni mają... Zresztą krakusy i tamci wszyscy tak sobie mówili, ale to było fajne.
Chcę opowiedzieć, jak to było w Kasińce Małej. Nie mogę powiedzieć, bo [gospodyni] miała siedmiu synów, z tym że tamci... I na przykład nigdy w życiu... Moja mama bardzo była religijna, ale nie wiedziałam, co to znaczą godzinki, a gospodyni wstawała rano, paliła w piecu, stawiała wodę w czarnym saganie i zaczynała śpiewać: „Zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę Świętą...”. Mówiąc te godzinki właśnie robiła [śniadanie]... Potem ta woda się zagotowała (i to był codzienny posiłek, nie to że od święta, tylko codziennie), w tym wielkim garnku na ten wrzątek sypała mąkę, tylko chyba to była ciemna [mąka] i taka się zrobiła breja. Potem była dzieża gliniana, ale polewana i to było tak oklepane fajnie i do tego się lało najczęściej mleko i fajnie, bo był kredens góralski (taki jak się w muzeum ogląda) i łyżki [wisiały] i każdy brał sobie łyżkę i jadł [breję] z miski – to było śliczne! Oni wszyscy jedli! Ale jak na przykład był [dzień] bardziej dostatniejszy, to zamiast mleka były skwarki. Na pewno teraz już tak nie jedzą, bo to było tyle lat temu. Jak sobie przypomnę, to mi się ciągle podoba i wtedy mi się podobało i teraz. Nie było, że oni na przykład nam dawali coś innego, a sami po kątach coś [lepszego] jedli – nie – to były codzienne posiłki.
W międzyczasie, ponieważ tą wełnę przędła, myśmy się nauczyły robić na drutach i porobiłyśmy sobie nawet jakieś pończochy grube, skarpetki – już byłyśmy odziane.
Czekałyśmy, kiedy będzie wyzwolona Warszawa. I rzeczywiście ci radzieccy żołnierze później mówili, że już jest koniec i oni tam... Pamiętam, że jakiś obiad, kartofle (nie wiem skąd nabrali) i tak strasznie dużo tłuszczu było, ojojoj. Zresztą tłuszczu nigdy nie lubiłam. W każdym bądź razie zjedliśmy, a oni jadą do Krakowa. To moja mama mówi: „To my się już pakujemy”. Tego samego dnia, kiedy oni przyjechali, to był 17 stycznia, byłyśmy już odziane w tych wszystkich historiach, ale do Krakowa, nigdzie nie jesteśmy w stanie [pojechać]... Nikogo tam nie znamy. Oni – tylko nas do Krakowa [zawiozą]. I rzeczywiście przywieźli nas do Krakowa, na jaką ulicę nawet nie wiem, bo to była noc. Moja mama zawsze mówiła, że jakoś tam będzie. „Dziecko, aby do rana, a potem będziemy codziennie szły”. Miałyśmy jakiś chlebek od góralki, miałyśmy jakiś węzełek. Stałyśmy w bramie (a to był przecież styczeń) i się tuliłyśmy. Szła jakaś kobieta i zobaczyła nas. Przeżyłam coś pięknego (nie pamiętam, co się z nią stało), ona nas zabrała do siebie. [Byłyśmy we trzy] mama, ja i najmłodsza siostra. Zabrała nas do domu ta kobitka, wymyła, wystawiła balię, bo tam nie było [bieżącej] wody, wykąpała nas. Swoje dzieci położyła na podłodze, a nas położyła do łóżka. Na drugi dzień jadłyśmy jakieś śniadanie z mlekiem i potem jeszcze pobiegła i kazała nam z daleka zobaczyć Wawel, ale mama – dalej do Warszawy na piechotę. I tak szłyśmy przez Kraków, Jędrzejów. Po drodze była jeszcze taka instytucja, która nazywa się RGO. Mama się legitymowała listami od mojego brata.
- Nie miałyście żadnych dokumentów?
Nie.
- Legitymowała się przed kim?
W RGO, jak chciała na przykład jakiejś zapomogi czy jakieś bony (niewielkie to były pieniądze). Szłyśmy na przykład dziesięć kilometrów i jak jechał jakiś [człowiek] furą, to jak zobaczył trzy takie nieduże [osoby] (chociaż ja wtedy podobno urosłam; ten okres przed Powstaniem i po powrocie z gór, to podobno byłam bardzo duża), to nas tak właśnie kawałek podwiózł: „Dobra, bo jadę dwa kilometry”. Znów wsiadałyśmy na wozy i kawałeczek... Później Chęciny. Doszłyśmy tylko do Częstochowy na piechotę. W Częstochowie znowu już powiedziała mama... Już byłyśmy utrudzeni wielce... Pociągi zresztą zaczęły jeździć, tylko były powybijane szyby i trudno było się dostać. Wiem tylko, że ktoś nas wkładał przez okno do pociągu w Częstochowie.
Przedtem jeszcze było właśnie w klasztorze... Moja mama była modląca się, więc poszła do paulinów. Oni nas przyjęli, tak jak się mówi – od kuchni. Pozwolili nam wejść na wieżę w klasztorze, poza tym mają pomieszczenia i mówili, że przy tym jakimś stole to był podpisywany kiedyś jakiś tam układ z kimś. W każdym bądź razie chyba dwa czy trzy dni byliśmy w Częstochowie i potem już pojechaliśmy do Warszawy pociągiem.
- Pamięta pani, jaki to był miesiąc?
To już był jakiś początek lutego, bo to od 17 stycznia ze dwa lub trzy tygodnie trwało. Tak straszliwie była zniszczona Warszawa, że w ogóle się w głowie nie mieści! Nie było żadnych ulic, nawet ścieżek nie było. Przyjechaliśmy na Twardą do tych ludzi (już nie pamiętam) i chyba mama powiedziała, żebym ja jako starsza przyszła na Targową, bo może siostra tu mieszka, to będzie można przyjść. Był most pontonowy, ale nie wysokowodny, tylko pontonowy i jakoś ja zawsze [wszystko robiłam], bo [młodsza] siostra była oszczędzana. Ja przez całą zawaloną ulicę... dużo ludzi szło do mostu pontonowego... więc mimo wszystko, chociaż droga była okropna. Było pełno szkieł, nawet miałam rozwaloną nogę, bo stanęłam na jakąś butelkę...
Przez ten most pontonowy przeszłam, to było w 1945 roku, w lutym. Jak już przeszłam przez ten most pontonowy, to rzeczywiście już byłam na Pradze, a jak już byłam na Pradze, to na Targową było blisko. Przyszłam na Targową i moja siostra tam była. Miała jedną córeczkę, która miała dwa i pół roku. Okna były zabite deskami, [była] tylko jedna taka maleńka szybka (to były dwa okna i balkon). Duży ten pokój był, było ciemno. [Siostra] była z drugim dzieckiem w ciąży już z takim dużym brzuchem strasznym. Ucieszyła się, bo po takich historiach...
Druga, średnia. Ta najstarsza to jeszcze ciągle nic o niej nie wiedzieliśmy. W każdym bądź razie ucieszyła się ogromnie. Przespałam noc i mówię: „Trzeba po mamusię przyjechać”. Ona się cieszyła, że mamusia pomoże jej teraz, bo ona czeka na to rozwiązanie, oczywiście męża nie ma, bo też był w Niemczech, też go zabrali, chociaż tu na Pradze było Powstanie, ale też we wrześniu go zabrali Niemcy, 17 czy 19 września.
Nie! W 1944 roku! Więc była sama z ogromnym brzuchem i tutaj zimno, ciemno, nic nie ma... Bardzo się ucieszyła, że się znalazłyśmy. Na drugi dzień [ruszyłam] i z powrotem, z mamusią i z siostrą, i z tym portretem [przyszłyśmy na Pragę].
- Mówiła pani, że było państwa troje rodzeństwa.
Nie. Pięcioro nas było. Troje starszych, potem my dwie. Najstarsza siostra jest z 1919 roku, ta, o której mówię, jest 1922 i brat z 1924 roku.
Przyszłyśmy. Oczywiście bardzo byłyśmy wszystkie szczęśliwe. Mamusia znowu zaczęła organizować życie na Targowej. Stopniowo były [uzupełniane] okna... Zaczęła oczywiście od handlu. Nie miała oczywiście grosza pieniążków. Praga nie była tak zniszczona, więc przy bazarze Różyckiego [zaczęła handlować]... Zresztą ludzie znali ją z tego okresu, kiedyśmy tam mieszkali.
Rzodkiewką, bułkami, jajami...
Widocznie po tej stronie Warszawy byli ludzie zupełnie dobrze [zaopatrzeni], żyli sobie [lepiej] na Pradze, a to było już na Targowej. Co najważniejsze, żeby kupić, to musiała mieć pieniądze. Chodziła wieczorem do takiego znajomego, prosiła, żeby jej pożyczył ileś tam pieniędzy i on jej dał. Ona mówi: „Ja panu oddam na drugi dzień wieczorem”. Rzeczywiście – sprzedała to co miała. Do handlu to trzeba mieć „glik”, jak ja to mówię. Są ludzie, którzy potrafią to robić, i są tacy, którzy nie mają za grosz [pojęcia]... Moja mama miała to [pojęcie], co było [bardzo przydatne]. Uczciwa była w tym handlu, ale coś miała takiego, że... Jak sprzedawała bułki, ktoś brał pięć świeżych (ale to były dawne historie), to jedna była w tym taka niezupełnie świeża z poprzedniego dnia. Potrafiła to robić. Zanosiła mu te pieniądze, a rano znów szła, żeby pożyczył. Była szczęśliwa, że przez ten czas tą rodzinę wykarmiła i mogła oddać te pieniądze, a rano znowu szła do niego i on się zdenerwował i mówi: „Pani Błażejczykowa, niech pani już da spokój, niech mi pani oddaje raz na tydzień, żeby nie tak codziennie”. Ona była szczęśliwa, że wszyscy gorzej, lepiej, ale nie chodzą głodni.
Potem [ludzie] zaczęli wracać z wojny i wojsko, i ci ruscy, zaczęła kupować [ubranie]... Mówi tak: „Pewno te chłopy będą zaraz wracać, jak już ludzie wracają, to pewno i ci mężczyźni będą wracać, to w coś trzeba będzie ich ubrać”. Najbardziej Edzio, ten brat, który był w obozie… Wchodzi i mówi – to też będzie historia wzruszająca. Takie kosze były wiklinowe, układała szynele, płaszcze, jakieś spodnie wojskowe, żeby oni się mogli [ubrać]. To było dopiero...
- A gdzie zdobywała tą odzież?
Oni wracali i sprzedawali za jakieś małe grosze. Moja mama [skupowała], że to będzie dla nich. Bardzo była z tego dumna, że oddawała i tak kupowała. I kiedyś była taka historia – przyszła moja mama wieczorem i była bardzo smutna. Układa te wszystkie płaszcze, spodnie, jakieś kalesony takie jak wojsko miało, piękne – w głowie się nie mieści. Ale jakaś taka jest skapcaniała, bo tak to zwykle ciągle miała taką [werwę], chciała te rzeczy robić. I nic. Dopiero na drugi dzień powiedziała nam... Nie, nawet też nie powiedziała. Przez kilka... W każdym bądź razie [wyglądała tak] jakby z niej wypompowali powietrze. Któregoś dnia ona handlowała, a do nas do mieszkania, patrzę, wszedł jakiś mężczyzna. Przecież widziałam brata w 1940 roku, młody chłopak dziewiętnaście lat, patrzę i tak jakoś wierzyć mi się nie chce – zębów nie ma, wybite, jakiś spuchnięty okropnie, mówię: „O Boże, czy to Edzio?!”. I się ucieszyliśmy strasznie i dalej do mamy, żeby jej powiedzieć, że Edek wrócił. Moja mama klapnęła nam. Nigdy nie miała takich powodów, żeby sobie mdlała. Potem jak wróciła, wreszcie powiedziała, o co chodzi. Jakaś znajoma, z której synem Edek był aresztowany i razem byli w obozach, mówi, że Edzio to już nie żyje. Powiedziała tego swojego syna imię, że syn powiedział, że widział go, że ważył trzydzieści siedem kilo, to jak już wyzwolili ten obóz... (W ogóle Michał Rusinek pisał „Z barykady w dolinę głodu” o obozie Ebensee, to tam było okropnie, jeżeli chodzi o jedzenie. Ja swojego czasu czytałam). Brat nie lubił opowiadać. Po prostu mówił: „Słuchaj, ja nie chcę pamiętać tego, niech to się nie dzieje. Jak ja przypominam, to to się dzieje”. Oni jedli własne ekskrementy. Płukali i na nowo jedli. To są rzeczy, które się nie chcą w głowie mieścić. Powiedziała, że widziała, że już był zostawiony tam, gdzie ci umierają. Jak [mama] usłyszała, że ten chłopak żyje, no to przecież nie mogła tego inaczej przeżyć.
Chyba najpierw wrócił mój szwagier.
- A szwagier też był w obozie?
Tak. Nie, szwagier nie był w obozie. Szwagier pracował chyba w jakiejś fabryce – już nie żyje. Ale on chyba pracował w którymś z niemieckich obozów. Z Pragi był zabrany we wrześniu, więc to było inaczej – po prostu [wyjechał] na roboty do Niemiec. Potem chyba wrócił właśnie brat i potem mój ojciec. Ojciec też jak go zabrali w Ursusie, to właściwie długo byli jeszcze w Warszawie i te resztki, które pozostawały, to oni jeszcze jak gdyby plądrowali (ci Niemcy), ale potrzebowali tak zwaną siłę roboczą, która będzie im pomagała przesuwać przeglądać, a potem zabrali ich do Niemiec i ojciec też był w Niemczech.
Nie. Ojciec nie mówił. W wielu miejscach. Wiem, że tak był zatrudniony. Oni wrócili wszyscy i było nam bardzo ciasno na Targowej, bo to był jednak jeden tylko pokój. Szczególnie jak szwagier wrócił. To było małżeństwo, dwoje dzieci. W każdym bądź razie było już bardzo niesympatycznie. Brat sypiał na stryszku, potem się ożenił i jakoś tak się poukładało, ale to było bardzo, bardzo [trudne].
- Co się działo z panią po maju 1945 roku, kiedy pani wróciła do szkoły?
[…] Właśnie kiedyś na Targowej spotkałam kogoś i zaczęłam chodzić do szkoły i to pędem. Miałam dwa zeszyty do wszystkich przedmiotów, jeden od początku zakładałam, w środku była kopertka, to już inny przedmiot, od tyłu znowu. W każdym bądź razie pierunem przeleciałam to, co trzeba było.
- Kiedy zaczęła pani tę szkołę?
W 1945 roku przez parę miesięcy.
To już był 1946 rok. W każdym bądź razie pędem zrobiłam dwie klasy. Potem chodziłam już do gimnazjum. Najpierw było na Skaryszewskiej, a potem na Boremlowską, potem po gimnazjum zaczęłam chodzić do tak zwanego seminarium dla wychowawczyń przedszkolnych, potem już naukę... Nie miałam żadnych tak zwanych przeszkód, że coś mi nie szło, no matematyka to prawie jak wszystkim, nie bardzo lubiłam, ale też było różnie. W każdym bądź razie miałam pęd, chęć. Chętnie się uczyłam do [zawodu] wychowawczyń przedszkolnych. Potem skończyłam jeszcze liceum pielęgniarskie.
Trochę pracowałam w przedszkolu przez sześć lat, a potem już jako pielęgniarka, w sumie czterdzieści lat.
- Jak pani po latach ocenia Powstanie Warszawskie?
Według mnie było potrzebne. Ludziom mieszkającym w stolicy było bardzo potrzebne. Jakby wszyscy ci, którzy teraz się zastanawiają – pewno mają rację – że nie wszystko było dopięte, dopracowane… Ale ludziom mieszkającym i żyjącym wtedy potrzebne było bardzo. Bez Powstania jeszcze bardziej by skapcanieli. To była taka ożywcza [bryza], coś jak nagle woda źródlana... [Jak człowiek idzie] spragniony i nagle jest źródło, ta woda jest strasznie dobra, tak jak ten jeden ziemniak był taki bardzo, bardzo dobry.
Warszawa 30 listopada 2009 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna