Daniela Serafińska
Nazywam się Daniela Serafińska. […] Urodziłam się 28 listopada w roku 1927. Moje nazwisko panieńskie jest Karcher. Daniela Karcher.
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie do wybuchu wojny w 1939 roku.
Dom, w którym mieszkałam przy ulicy Wolskiej 129, był domem bardzo dużym. Miał powyżej sześciuset mieszkańców. Lokatorów było bardzo dużo. Był to budynek bardzo duży, sięgał od ulicy [Ordona], to znaczy [front] od Wolskiej i [dochodził] aż do [ulicy] Prądzyńskiego. Tak że tam były wszystkie właściwie sklepy łącznie z apteką.
- A pani dom rodzinny, rodzice? Mówiła pani, że była pani jedynaczką.
Jedynaczką. Co mam mówić o rodzicach?
- Kim byli? Co tata robił? Co mama?
Mój tatuś był urzędnikiem na kolei państwowej. Na ulicy Żelaznej w Warszawie pracował w dyrekcji. Moja mamusia była właściwie wówczas gospodynią domową. Nie pracowała.
- W jakim duchu była pani wychowywana?
Mój tatuś, mając dziewiętnaście lat, chodząc jeszcze do szkoły, oczywiście wszystko przed wojną, był ochotnikiem w bitwie pod Warszawą w [1920] roku. Tatuś mój był wyjątkowym patriotą, zresztą uznawał bardzo Piłsudskiego. Pamiętam, w domu moim, przychodziła babcia, która była przeciwniczką [Piłsudskiego] i pamiętam dyskusje, pamiętam sprzeczki i właśnie postawę mojego tatusia. W takim domu się wychowałam.
- Do jakiej szkoły pani chodziła?
Chodziłam do szkoły powszechnej na ulicy Bema, gdzie kierownikiem był pan dyrektor Maciejewski. Był to zespół trzech szkół, to znaczy dwie szkoły powszechne i jedno gimnazjum. Byłam wtedy dziewczynką, ale byłam na pewno bardzo patriotycznie wychowana. Oczywiście, chodziliśmy do kościoła na mszę świętą w każdą niedzielę na ulicę Bema. [Szkołę powszechną rozpoczęłam w 1939 roku. Ukończyłam ją w roku 1941 i w tym tez roku rozpoczęłam naukę w gimnazjum].
- Czyli w 1939 roku uczęszczała pani do szkoły? …
Tak, w roku 1939, w czasie wybuchu wojny, przeszłam do klasy szóstej i ukończyłam następne dwie klasy siódme.
- Szkoła była w czasie wojny czynna?
Była czynna, tak. Ale chcę powiedzieć właśnie o jednej rzeczy, którą do dziś pamiętam. W naszej szkole, to była bardzo pięknie wyposażona szkoła, w suterenie mieliśmy sale gimnastyczne różne, do różnych gier, duże sale. Niemcy, zrobili w tych naszych salach tak zwane mykwy.
Mykwy to były [baseny, łaźnie], gdzie oni [Niemcy] sprowadzali ludzi i wszystkich tam kąpali. To znaczy myśmy widzieli, jak ich prowadzili. [Nigdy natomiast nie obserwowaliśmy, żeby ich stamtąd wyprowadzali].
- Czy to byli ludzie z łapanek?
To byli ludzie z łapanek. Dlaczego ich kąpali wtedy, nie wiem. Czy może ich tam gazowali od razu, tego nie wiem. W każdym razie wiem, że tam… Widzieliśmy, jak są ci ludzie prowadzeni.
- I to już było od września 1939 roku?
We wrześniu od razu nie, ale na pewno to było gdzieś już w 1940 [lub w 1941 roku].
- A jak pani zapamiętała sam wybuch wojny?
Sam wybuch wojny. To byłam w domu, tatusia mojego nie było, byłyśmy z mamusią i w pewnym momencie bomby, przede wszystkim bomby. Radio właśnie podawało już, że rozpoczęła się wojna, że jest najazd Niemców. Stąd się dowiedzieliśmy, co się dzieje. Potem przyszedł tatuś i tak żeśmy właściwie byli we trójkę.
- Skończyła pani szkołę powszechną w 1941 roku i czy dalej pani się uczyła?
Dalej uczyłam się już na Krakowskim Przedmieściu. Właściwie przepraszam, najpierw zaczęłam się [uczyć] na Smolnej, tam gdzie było kiedyś gimnazjum chłopięce, w tym gmachu. Piękny gmach, tam zaczęłam… Dyrektorką szkoły była pani dyrektor Kiełkiewiczowa, która była siostrą cioteczną czy kuzynką pana prezydenta Starzyńskiego. Myśmy były, bo to było gimnazjum dziewczęce, cały czas pod jej opieką. Tam skończyłam chyba tylko jedną klasę czy nawet niepełną i Niemcy nas stamtąd wyrzucili. Wówczas pani dyrektor Kiełkiewiczowa załatwiła [nową lokalizację naszego gimnazjum] w prywatnym domu, Krakowskie Przedmieście 6, naprzeciwko kościoła Świętego Krzyża i tam mieliśmy [szkołę]. Tam się odbywały już dalej lekcje. Szkoła była bardzo patriotyczna. Szkoła była oficjalnie robót gospodarczych, już nie pamiętam tej nazwy. Tam chodziłam właściwie do Powstania. Jak wybuchło Powstanie, to oczywiście szkoła zamknięta. Ukończyłam tam wówczas trzy lata gimnazjum. Tak, trzy lata, gimnazjum nie skończyłam, jeszcze rok mi owało. I wybuchło Powstanie Warszawskie.
- Gdzie była pani w tym momencie?
W tym momencie byłam tam, gdzie mieszkałam, to znaczy mieszkałam na ulicy Wolskiej 129. I tak codziennie musiałam przejeżdżać na Krakowskie Przedmieście, widziałam wtedy różne przypadki. Jeszcze może wrócę do szkoły. Miałyśmy o tyle [dobrze], że ponieważ nasza pani dyrektor miała koneksje, w związku z tym jakoś zawsze była poinformowana, że będzie łapanka. Nie wypuściła nas nigdy ze szkoły, tylko zawsze mówiła: „Nie! Nie, bo będzie niebezpiecznie”. Zatrzymywała nas, aż to wszystko przeszło. I to się powtarzało właśnie co jakiś czas, [prawdopodobnie] byliśmy zawiadomieni. Mieszkałam, tak jak wspomniałam, na ulicy Wolskiej 129…
- Wspomniała pani o tym, że jak pani dojeżdżała do szkoły, to widziała różne rzeczy. Czy może pani o tym opowiedzieć?
Owszem. Widziałam fakty, gdzie po prostu ludzi wyprowadzali z domów. Stały budy przed domami, tramwajem jeździłam, więc widziałam to. Widziałam ludzi już zabitych, na chodnikach, […], [usiłowałowali] prawdopodobnie uciekać. Te rzeczy widziałam.
- Jak pani reagowała na to jako młoda dziewczyna?
Przeżywałam to bardzo, ale jechałam do szkoły czy wracałam do domu…
- Chęć uczestniczenia w lekcjach była na tyle duża, że nie bała się pani wyjść z domu, bo najważniejsze było dotarcie do szkoły?
Absolutnie [tak]. Zresztą byłam zawsze za szkołą i rodzice moi też, to przewyższało mój lęk, absolutnie. I tak trwało do Powstania.
- Jest pani w domu, wybuch Powstania. Proszę nam opowiedzieć o tym najtrudniejszym okresie. […]
W czasie wybuchu Powstania Warszawskiego byłam z mamusią w domu, natomiast tatuś był w pracy. Ludzie w ogóle nie wiedzieli, co się dzieje, na czym to będzie [polegać], co to będzie.
Od 5 sierpnia wszystko pamiętam, natomiast…
- Czy do 5 sierpnia przebywała pani cały czas u siebie w mieszkaniu?
Tak, tak. [5 sierpnia byłam w domu. Około godziny siedemnastej doszła do nas wiadomość o Powstaniu Warszawskim].
- Czy schodziliście do piwnic?
Od 1 sierpnia? Nie, nie. Właśnie na Woli te cztery dni były stosunkowo spokojne. Pamiętam, że w kamienicy była brama i był dozorca, mieszkał w bramie, to [ją] zamykał. Brama była w ciągu dnia zamykana, jak ktoś wychodził, to [dozorca otwierał]. Tak że było właściwe spokojnie, z tym że wszyscy byli [niepewni], co będzie, co będzie.
- Czy był nastrój radosny czy niepewność?
Nie, niepewność, bardzo duża niepewność. Przede wszystkim to nas tak strasznie zaskoczyło. Były osoby, które brały udział w konspiracji.
- Czy pani takie osoby znała? Wiedziała pani kto to jest?
Tak. To znaczy o jednej wiedziałam.
- Czy może nam pani powiedzieć?
Tak. W naszym domu, jak wspomniałam, była apteka i małżeństwo miało dwie córki, które też skończyły zresztą później farmację. Ten pan [aptekarz] był sparaliżowany i aptekę prowadziła jedna z córek. Strasznie się stało wtedy z tym panem, ale to już jest 5 sierpnia.
- Czy jeszcze coś o tym wcześniejszym okresie chciała pani powiedzieć? To proszę, a potem przejdziemy do 5 sierpnia.
Na ulicy Ordona mieszkała moja babcia, czyli matka tatusia, i jej córka z dziećmi. Już były dorosłe, dwóch synów, [którzy do wybuchu wojny pracowali w policji konnej na Kresach. Obydwaj natychmiast po wybuchu wojny uciekli na Zachód].
- Mówiła pani o tym, że wiedziała kto był w konspiracji. Ta jedna rodzina aptekarzy, tak?
To wiedziałam, tak. Było u nas też i dwóch folksdojczów, jak się okazało. Jeden z nich, ale to znowu są, to już…
- To nie szkodzi, proszę opowiedzieć o nich to, co pani wie.
Jeden z nich… Mieszkali Żydzi też. Mieli bardzo duży sklep spożywczy. Uldrychowie się nazywali. Utrzymywaliśmy z moimi rodzicami kontakt [z nimi], z tego względu, że… A to są znowu czasy wojenne…
- Nie szkodzi, proszę mówić.
Ich syn był ode mnie dwa lata starszy, ja miałam wtedy, bo ja wiem, jeszcze pierwsze zęby pamiętam i on mi wybił te zęby, ale nie [umyślnie]. Biegł, wybiegał z klatki schodowej, a ja przechodziłam koło klatki i upadłam na chodnik i wtedy mi te [zęby wybił], to były pierwsze zęby, to pamiętam. I od tamtej pory [jego matka] bardzo się mną zajęła, przychodziła do nas. Jakaś więź się między nami przyjacielska [nawiązała]. Ale to już oczywiście z czasem Powstania nie ma nic wspólnego, bo oni [później]… Aha, i w czasie…
- Mówimy o mieszkańcach państwa budynku.
I jeszcze powiem jedną rzecz, że w czasie jeszcze okupacji, tak jak wspominałam, mieszkało dwóch folksdojczów. Z tymi jednymi nie wiem, co się stało. Może bym i nie wiedziała o tych drugich, znaczy wiedziałam, że są, nazywali się [Wizjerowie. Pewnego dnia, kiedy byłam sama w domu przyszedł do mnie (a było to już w czasie istnienia getta żydowskiego Lutek – był to Żyd, który w dzieciństwie wybił mi ząb. Prosił, abym mu dała cokolwiek z jedzenia. Nie pamiętam co to było, ale nie wyszedł z pustą ręką]. Byłam wtedy sama w domu, pamiętam, i mówię: „Lutek – o, Lutek się nazywał – jak tyś się tu dostał?”. A on okropnie wyglądał, w łachmanach był, mówi do mnie: „Słuchaj, no nic, czy masz coś do jedzenia?”. Miałam wtedy dwanaście, trzynaście lat, mówię: „Słuchaj! To co mam, to dam. Rodziców nie ma”. Dałam mu, pamiętam, cały chleb jeden, dałam mu kaszę. On to schował za pazuchę i mówi: „Słuchaj, bo już muszę uciekać”. Mówię: „Słuchaj, a co z rodzicami?”. – „Jeszcze żyją”. Tylko to mi powiedział i poszedł. To było za [pierwszym] razem. Drugi raz on przychodzi znowu do mnie i znowu jestem sama. Pytam się: „Jak tam u was jest?”. – „Okropnie wybijają”. Tylko to mi powiedział i poszedł. Po trzech dniach jest mamusia i ja w domu, przychodzi policjant z [najbliższego] komisariatu i mówi: „Pani córka przyjmowała Żyda”. Ja nawet… nie powiedziałam mamusi. Mamusia mówi: „Słyszałam o tym. Mówiła córka”. – „A dlaczego?”. Coś tam mamusia zaczęła mówić, a on mówi: „Proszę nie mówić. Córka ma odpowiadać”. – „Co mówił?”. Mówię: „Nic, przyszedł i prosił o chleb, prosił o jedzenie”. On mówi: „Nie obchodzi mnie wszystko, tylko jest donos i mam obowiązek zgłosić to”. A ponieważ to był jeszcze przedwojenny policjant, który znał swoich [mieszkańców], mówi: „Ja to zataję, spróbuję tego nie powtórzyć nigdzie”. I nie powtórzył. Zginął zresztą, bo wszystka policja została wybita przez Niemców w czasie Powstania właśnie. Więc nie powtórzył. Ci folksdojcze, Wizjerowie, widocznie po tym fakcie, nie wiem, wyprowadzili się gdzieś podobno, słyszeliśmy, do jakiejś niemieckiej dzielnicy. [Prawdopodobnie to oni donieśli o wizycie Żyda Lutka]. [
A ta druga rodzina, nic o niej nie wiem. Już nic nie wiem.
- Czy coś jeszcze pani chce [dodać]?
Mam jeszcze w ogóle taką ciekawą historię. Obok gdzie mieszkałam, było puste mieszkanie. Tam zamieszkała pewnego dnia dziewczyna, taka ze siedemnaście lat, osiemnaście. I ja się [nią] zaczęłam interesować. Ona się tam stale zamykała, ale ja się zaczęłam interesować. Była dziwna dla mnie, bo wtedy sobie nie zdawałam sobie sprawy, bo to jeszcze jest przedpowstaniowe wspomnienie, więc miałam wtedy może trzynaście lat, czternaście, ale ona mi tak jakoś… Śpiewała, lubiła piosenkę taką, potem się dowiedziałam, że to żydowska piosenka, ale to już potem, wtedy nie zdawałam sobie sprawy. Ale to trwało bardzo krótko. Prosiła, żebym nic nie powiedziała rodzicom, żebym nic nie powiedziała. Nie powiedziałam, mimo że miałam zaufanie, ale nie powiedziałam. Ale trzeciego dnia po tym, jak tam poszłam ją odwiedzić, coś jej zaniosłam, to oczywiście już jej nie było. Już jej nie było. Nie wiem, co się stało. Czy została przez swoich ludzi zabrana stamtąd, czy przez [Niemców]? Ale przez Niemców to byśmy wiedzieli, bo byśmy widzieli, że Niemcy, ludzi tam przecież tyle mieszkało, więc ktoś ją stamtąd zabrał. Widocznie to był taki przejściowy, kilkudniowy pobyt i więcej już nic o niej nie wiem.
- Czy jeszcze coś o którymś z mieszkańców chciałaby pani opowiedzieć?
Nie, myśmy specjalnie nie utrzymywali kontaktów z sąsiadami, tylko z najbliższymi. Bo tak, chodziłam do szkoły, mamusia w domu była zajęta, tatuś pracował, mało tam było inteligencji, tak że znaliśmy się wszyscy, ale nie utrzymywaliśmy bliższych kontaktów.
- To może teraz przejdziemy do 5 sierpnia. Co się wydarzyło? Jak się ten dzień zaczął?
[Pierwszego] sierpnia byłam u koleżanki na Jelonkach. Miałam koleżankę jeszcze ze szkoły podstawowej, powszechnej, Miecia się nazywała. Byłam właśnie na Jelonkach, jak wybuchło Powstanie.
- A pamięta pani jej nazwisko?
Gałązka. […] Mieczysława Gałązka była jedynaczką, mieszkała na Jelonkach. Tam każdy miał swój domek, ogródek. To była moja koleżanka właśnie ze szkoły [powszechnej]. Od pierwszego [dnia], jak usiadłyśmy razem w ławce, tak potem całe siedem lat tak siedziałyśmy. Ja potem poszłam do gimnazjum, ona nie była zainteresowana dalszą nauką. Ale mimo wszystko utrzymywałyśmy kontakt i właśnie byłam u niej, jak wybuchło Powstanie. Nagle w pewnym momencie strzały, straszne strzały, bo to oni tam właśnie od Jelonek szli. „Co się dzieje?!”. Wyskoczyliśmy. „Co się dzieje?!” – krzyczą ludzie. Już wiedzieliśmy, że Powstanie [wybuchło] w Warszawie.
Nie wiedziałam co zrobić, więc oczywiście lecę do domu. Ale nie biegłam już przez ulicę Wolską, tylko pani Gałązkowa mi powiedziała: „Biegnij tyłami przez cmentarz prawosławny, przez cmentarz katolicki i tam wyskoczysz”. I rzeczywiście tak zrobiłam, już w tej chwili nie pamiętam dokładnie, ale wiem, że tyłami poza cmentarzem katolickim, potem minęłam prawosławny i już byłam na przeciwko domu. Dobiegłam do domu, brama była zamknięta, a cały czas strzelali. Cały czas, ale nie na Woli, tylko gdzieś tam w Warszawie. Brama była zamknięta, zaczęłam walić, dozorca mieszkanie miał w bramie. Otworzył mi dozorca i wpadłam do mieszkania. Tatusia, jak już wspomniałam nie było, była mamusia. Tatuś był u babci wtedy, właśnie na Ordona, tam u swojej matki. Przyszedł i popłoch na podwórku: „Powstanie! Powstanie!”. Ale muszę powiedzieć, że te pierwsze trzy dni to właściwie tak przeszliśmy spokojnie, z tym że przeżywaliśmy strasznie to, co się dzieje, że ludzie tam cierpią, to młodzież przede wszystkim.
Potem 4 [sierpnia] już zaczął się nerwowy nastrój, nie wiedzieliśmy co, bo brama była cały czas zamknięta. Jak ktoś z lokatorów [przychodził], to wtedy się [otwierało]. Tatuś chodził codziennie do swojej matki, bo to na Ordona, więc bliziutko, przechodził tylko przez ulicę. Nie wychodził nawet bramą, tylko na podwórku, bo to olbrzymie podwórko z boiskiem, z ogrodem, i była piekarnia na końcu, przez tę piekarnię można było przechodzić na Ordona, tak że nie narażał się, gdy tam biegł do nich. I to robił codziennie, gdzieś tak koło dziewiątej, po ósmej, wychodził, tylko zobaczył, że wszystko w porządku i wracał.
Rano. Tego dnia się właśnie to samo powtórzyło. Wyszedł i jeszcze spokojnie było, ale już tak jak powiedziałam, że dzień przed tym zaczęła się nerwowa [atmosfera]. Przyszedł [od babci], powiedział, że wszystko w porządku, wszyscy żyją. Potem, po czterdziestu minutach mniej więcej, po dziewiątej, zaczęła się ta tragedia.
[…] W dniu 5 sierpnia, to było tak między dziewiątą a wpół do dziesiątej, tak raczej bliżej w pół do dziesiątej, wpadli do nas [Niemcy]. Ponieważ mieszkałam na drugim piętrze, więc usłyszałam straszny krzyk. Patrzymy – Niemcy. Na naszym podwórku pełno Niemców, oczywiście z karabinami, wszyscy mają wychodzić z budynku. Wszyscy, bo jeżeli nie wyjdą, to dom zostanie podpalony i żywcem spłoną. Zaczęli wszyscy uciekać i schodziliśmy. Wtedy właśnie widziałam przykry widok, bo tak jak powiedziałam, aptekarz był sparaliżowany, żona jego ciągnęła [go na wózku] po schodach, nie zdążyła. Spalili się, zostali spaleni. Wszyscy wybiegliśmy na [podwórko]. Tłum się zrobił, to było olbrzymie podwórko. Niemcy z karabinami [kazali iść] w kierunku bramy: Weg! Weg! Weg! Weg! I wyprowadzili nas na drugą stronę [ulicy]. Naprzeciwko naszego domu był park Sowińskiego. Poprowadzili nas tam pod park i dochodząc, to muszę powiedzieć, był chodnik przed naszym domem, szeroka jezdnia i tory tramwajowe, potem był trawnik, chodnik i dopiero park Sowińskiego. Kiedy nas prowadzili, to tak mniej więcej przed torami tramwajowymi, powiedzieli, żeby mężczyźni przeszli na stronę prawą, wskazali gdzie, a kobiety z dziećmi do lat czternastu na lewo. Rozdzielili nas. Wtedy rozdzielili właśnie mojego tatusia i wszyscy mężczyźni tam poszli. A kobiety z dziećmi, z wózkami głębokimi jeszcze z budkami podniesionymi, potem opowiem tragedię okropną, wszyscy [poszliśmy] oczywiście na ten chodnik. Czy zacząć, jak to się skończyło, czy zacząć od tego, co potem widziałam?
- Po kolei proszę. Jesteście państwo na chodniku i co się dzieje?
Jesteśmy wszyscy na chodniku i w pewnym momencie widzimy, że stoją trzy karabiny maszynowe pod naszym domem. Jeden stoi przy domu Hankiewicza, ale bliżej ulicy Ordona, drugi stoi przy naszej bramie wejściowej i trzeci stoi już nie tam przy Prądzyńskiego na końcu, tylko tak mniej więcej ze dwadzieścia metrów dalej, może piętnaście, trzy karabiny. Zanim żeśmy się zorientowali, to poszła salwa strzałów z tych karabinów maszynowych. Poszła jedna salwa, poszła druga salwa i cisza. I wtedy zobaczyłam… Oczywiście, wszyscy padli i trupy zabitych… Ukucnęłam, właściwie tak siadłam, o w ten sposób [bokiem], i tu nogi. Za mną była moja mamusia, koło mnie. Po pierwszej salwie słyszałam, jak mówiła, bo już się zaczęły jęki, już ludzie zabici byli, a podobno karabin maszynowy ma to do siebie, że jeden dostanie trzy kule, a drugi obok nic, więc tam było różnie wtedy, „Danusia, żyjesz? Żyjesz?”. – „Żyję, mamo”. Byłyśmy w takim kontakcie, nie widziałyśmy się, bo też upadła, wszyscy ludzie upadli, jak zaczęli strzelać, i te trupy też. Mówię: „Żyję, żyję”. Jak przyszła druga salwa, to już po drugiej salwie mamusia mnie nie pyta, jest cisza, tylko ja pytam: „Mamusiu, żyjesz?”. Nic, cisza. Już wiedziałam, że nie żyje. […] I tak leżeliśmy w ich krwi. Przy drugiej salwie przede mną upadła dziewczyn, znałam ją, dziewiętnaście lat miała, ładna dziewczyna, blond włosy, warkocz długi do bioder i ona bezpośrednio [przede mną stała] i mnie zasłaniała, bo była wysoka, wyższa ode mnie, i jakoś widocznie przykucnęła tylko tak, że jej głowa wystawała. Tak się miało widocznie stać. Byłam w jesionce, mamusia mi ją dała, bo mówi: „Może gdzieś nas wywiozą”. Ludzie mówili wtedy, jak nas prowadzili, że pewnie nas wywiozą, że mężczyzn może gdzieś do obozów, a nas? Nie spodziewaliśmy się tego. Dopiero wtedy, jak odwróciliśmy się pod parkiem frontem do budynku, to wtedy zobaczyliśmy. Ta dziewczyna właściwie w pewnym sensie może mi uratowała życie, tak jakoś dostała od Niemców, że cała czaszka i te kawałki [czaszki], to tak mi [spadły] na moją jesionkę. Wokół mnie same trupy. Zresztą, jak się później okazało, to leżałam bliżej wejścia do parku, gdzie właściwie tylko ja ocalałam, ale to jeszcze później powiem, bo na tym nie koniec. Na pewno by sporo osób ocalało, ale oni zrobili chyba tak z piętnaście, dwadzieścia minut przerwy.
Po tej drugiej salwie. Pili wódkę przede wszystkim, byli tam „własowcy” i Niemcy. I jedni, i drudzy pili. Pili wódkę i podchodzili [do nas] i robili sobie zabawy. To znaczy wchodzili między trupy, przystawali przy brzegu i karabinem ręcznym zabijali. Jak widzieli, bo przecież to był upał, że ktoś oddycha czy porusza się, to strzelali i zabijali. Mówi się o tym, że tam mogło wtedy być pięćdziesiąt strzałów, mogło zginąć [pięćdziesiąt osób]. Ci ludzie by przeżyli. Taką zabawę sobie robili, nie jednorazową, bo prawdopodobnie w pierwszym przypadku słyszeliśmy, że tam sobie popijają, bo:
Schnaps, Schnaps, ale pochodzili co jakiś [czas], nie wiem, bo w czasie to trudno jest powiedzieć, ale podchodzili i tak właśnie w ten sposób [zabijali]. Im było później, dłużej, tym ludzie się tam..[ruszali]. I wtedy zabijali tych ludzi. O godzinie mniej więcej między czwartą a piątą, przecież zegarka nie miałam, nie wiedziałam, między czwartą a piątą, tak ustaliśmy później, usłyszałam, że jedzie motor od strony Warszawy. Podniosłam głowę, patrzę – dwóch Niemców jechało. Zatrzymali się na jezdni i po jakimś czasie coś tam rozmawiali pod naszym domem, spalonym, jeszcze się palił. Jeden z Niemców podszedł i mówi, że „Kto żyje, niech wstanie, niech się nie boi, życie mu będzie darowane”. W drugim końcu, bliżej Elekcyjnej, był krzyż murowany. Może troszkę chaotycznie mówię, ale… Dwóch Polaków z naszego domu, dziewiętnastoletni czy siedemnastoletni chłopak, nie wiem, ile mógł mieć lat, i drugi pan, właściciel sklepu spożywczego, poderwali siatkę i pod siatką uciekli przez park. Niemcy ich zobaczyli, zaczęli strzelać, ale to była już duża odległość i oni ocaleli właśnie. Z mężczyzn ocaleli tylko oni. Ani jeden mężczyzna nie ocalał. [Po apelu Niemca], że niech wstaną wszyscy, to wtedy wstałam. Nie widziałam nikogo. Zobaczyłam, że przede mną trupy leżały od siatki przez całą szerokość chodnika, przez trawnik i zajmowały nawet tory tramwajowe. Ile mówiło się, że tam było ludzi? Aha, około sześćset osób było zabitych wtedy. Zobaczyłam, że wstał chłopiec, dziewięcioletni, znałam go, był tak skrwawiony, tak trząsł się cały i Niemiec go zabił, dobili go. On by zresztą chyba nie dał rady przejść do kościoła, gdzie nas prowadzili, tak mi się [wydaje]. Teraz mam taką ocenę, ale w każdym razie go dobili. Wtedy powiedzieli do nas, żebyśmy po prostu wyszli. Podniosłam się tylko ja, nikt więcej z tego mojego okręgu, poza tym chłopcem. Tylko bliżej kapliczki, tam gdzie uciekli ci mężczyźni, powstała pani Szlacheta, której zginął mąż, dwie córki i dwóch synów. Wszyscy byli w wieku od szesnastu lat, najstarszy syn miał dwadzieścia cztery lata, w tym wieku. Wszyscy zginęli. Podobno wstały jeszcze trzy osoby, trzy kobiety, ja już ich nie widziałam. Panią Szlachetę spotykałam później na cmentarzu Wolskim [wiem to od niej]. Ja ich nie widziałam, już więcej ich nie spotkałam i nie wiem.
W sumie tak, w sumie pięć [osób]. Nie! Tak, trzy te, których nie widziałam i nawet może nic mi nazwiska nie powiedziały, bo nawet później pani Szlacheta, z którą miałam kontakt, mówiła mi, to nie pamiętałam tych osób, bo to taka kamienica, byłam zajęta szkołą, to nie pamiętałam tego. Panią Szlachetę to znałam dobrze. Już nie żyje. Poprowadzili nas do kościoła. [Był to] kościół Świętego Wawrzyńca. Tam nas zaprowadzili do tego kościoła Wawrzyńca. Tam już było trochę osób, tak już było ze sto osób. Jak na kościół to nie było tak dużo. Tam zresztą spotkałam moją babcię z Ordona i jedną z jej wnuczek, czyli moją siostrę cioteczną, które ocalały i tam się znalazły, od których się dowiedziałam, że właśnie tam, gdzie mój tatuś chodził, to tego samego dnia wpadli Niemcy na podwórko. To było nieduże podwórko, zresztą to był ich dom, taki jednopiętrowy, murowany dom, oni byli właścicielami. I wpadli na podwórko, na schody i na… Akurat schodził wujek, czyli szwagier mojego tatusia, schodził ze schodów z córką młodszą i zabili ich. Chciałabym też podać ich nazwiska.To byli, nie pamiętam imienia wujka, ale Tybora, a córka była Janina Tybora. [W kosciele spotkałam moją babcię i cioteczną siostrę, do których właśnie na Ordona chodził mój tata, które mi opowiedziały, że z ich domu tez zostali wszyscy zabici. One zaś były w tym czasie nieobecne. Wiadomość ta spotęgowała moją rozpacz. Dostałam nieznanych mi dotąd spazmów, których nie mogłam powstrzymać]. W tym czasie wszedł do kościoła uzbrojony Niemiec i wyciągnął mnie z kościoła. Babcia mnie zaczęła trzymać, bo [mnie] zabiją. Po prostu mnie prowadzi, zabije.
Poprowadził mnie pod dom parafialny, gdzie mieszkał proboszcz. To było w sadzie, owoce, sierpień. I mówi, żebym tu poczekała na niego, ale jak ucieknę, to zostanę zabita na miejscu. Czekam na niego, patrzę, a on wychodzi z kubłem, pustym kubłem. Podchodzi do mnie i mówi, żebym narwala owoców. Ile tych owoców narwałam? On mi daje piętnaście minut i mam narwać owoców i te owoce zaniosę ludziom do kościoła. I rzeczywiście tak się stało. Co mogłam [to narwałam], tam były czereśnie wtedy, pamiętam, jabłka. Narwałam jedną trzecią, co ja mogłam tam wtedy? Trzęsłam się cała. Wróciłam. Jak wróciłam, to wszyscy odetchnęli. Muszę powiedzieć, że i wśród nich byli [przyzwoici ludzie], prawdopodobnie to był już zwykły żołnierz.
Następnego dnia wieczorem, kościół się zapełnił, jak się ściemniło, to poprowadzili nas wszystkich do Pruszkowa, [był to obóz przejściowy]. […] W Pruszkowie, nie wiem, nie pamiętam, były duże hale, olbrzymie hale. W halach tylko koce, coś tam, rzucone na podłogę. Każdy sobie zajął miejsce, ja z babcią i z [siostrą]. Codziennie, znaczy byłam tam chyba dwa dni, a w ciągu dnia podjeżdżały pociągi. Podjeżdżały pociągi takie dla bydła, zamknięte, towarowe z małymi okienkami. Ludzi pakowali i gdzieś w nieznane wywozili. Właśnie drugiego dnia ja z babcią i wieloma innymi [osobami], i z tą [cioteczną] siostrą, trafiliśmy do takiego wagonu. Jechaliśmy, można sobie wyobrazić, w jakich warunkach, bo przecież każdy się załatwiał i były też inne potrzeby. Ktoś miał dużo papierosów. Nie wiem dlaczego, ale ktoś miał bardzo dużo papierosów. Zaczęli palić papierosy, żeby ten zapach [zlikwidować]. Warunki okropne. Tak dojechaliśmy do Breslau, czyli do Wrocławia. We Wrocławiu, już nie pamiętam czy to tego samego dnia, czy nie, ale chyba tego samego dnia kazali się ustawić dwójkami. I tak, ja stałam i jakaś kobieta koło mnie stała, za mną stała babcia ze Stefą, a oni tak [raz na jedną, raz na drugą stronę rozdzielali ludzi]. I babcię ze Stefą tam [na jedną stronę], a mnie tu [na drugą], więc chciałam przeskoczyć, ale dostałam kolbą i musiałam iść. Tak że nas rozłączyli. Jesteśmy właśnie we Wrocławiu i rozdzielono mnie. Potem okazało się, że trafiłam do obozu Gross-Rosen. To znaczy [to] był pododdział ich, ale całe komando, wszyscy esesmani, to wszystko było tam. Byłam w tym obozie. Były baraki, ja oczywiście byłam na letnio, bo palto musiałam z siebie zrzucić. Chyba w takim baraku było sześć i cztery, chyba dziesięć prycz piętrowych, słoma, koc, jak w obozie koncentracyjnym.
- Powiedziała pani, że była w takim podobozie. Czy pamięta pani jego albo numer, albo nazwę? Powiedziała pani, że w Gross-Rosen było całe komando
Tak. Oni stamtąd przyjeżdżali. Nie, nazwy swojej nie miał, ale wiem, że miejscowość była, bo to było podobno trzy kilometry od tego, Langenbielau [Bielawa]. O, to pamiętam.
- Jak wyglądało życie w tym obozie?
Trafiłam do pracy, byli tacy, co nie pracowali w tym obozie i byli tacy, co pracowali. Chodziliśmy do pracy chyba z półtora kilometra. Oczywiście, cały obóz był drutami naszpikowany i pilnowało wojsko. Trafiłam do fabryki silników samolotowych, już nie pamiętam w tej chwili, jak się nazywa, ale znana firma. Trafiłam fatalnie, bo te moje dwie znajome właśnie, które spotkałam tam… Aha, bo spotkałam tam znajome, które pracowały tam jako ekspedientki w sklepie, [w domu] w którym mieszkałam. One gdzie indziej mieszkały, były starsze ode mnie, jedna chyba cztery lata, druga miała ze dwadzieścia dwa lata. Tam je spotkałam i już tam trzymałyśmy się razem.
- Czy pamięta pani ich nazwiska?
Pamiętam, ale ona już nie żyje. Jedna nie żyje. One trafiły bardzo dobrze, bo trafiły do pakowni. Natomiast ja pracowałam przy pasie transmisyjnym, mimo że byłam od nich [młodsza], bo [do pracy] nie wybierali Niemcy. Praca polegało na tym, że przychodził pas transmisyjny, każdy miał swoje siedlisko, podbierało się silnik samolotowy, przede mną była cała maszyneria. Silnik stawiałam na maszynerię, przykręcałam, żeby nie spadł jakieś śruby, dwie śruby musiałam takim wielkim śrubokrętem, oczywiście elektrycznym, przymocować i spieszyć się, bo [już był] następny. Była to praca okropna. Okropna! Przecież miałam wtedy szesnaście lat.
Ciężkie silniki. Mam takie ręce [powykrzywiane], nie mogę [do dzisiaj] wyprostować palców. Ten palec mam przez Niemca przybity, bo jak nie mogłam jednego silnika [podnieść], to jak mnie walnął jakimś, nie wiem, żelastwem, to mam taki dziki paznokieć. Była bardzo ciężka praca. Pracowaliśmy od rana. Już nie pamiętam, o której nas tam [prowadzili], bo z eskortą prowadzeni byliśmy do pracy. Jeszcze jak było ciepło, to jeszcze, ale jak przyszła zima, to już tragedia była. Śnieg pamiętam… Dostaliśmy chodaki drewniane i tak się chodziło do pracy.
- A ubranie? Była pani w letniej sukience przecież.
Tak, byłam w jakiejś sukience, więc dawali takie płachty jak peleryna i tak właściwe się tam chodziło. Tam pracowałam, potem już podchodziły wojska rosyjskie. To było chyba… Całą zimę tam pracowałam. Widywałam się z tymi koleżankami już wtedy, mimo że były dużo starsze. Widywałam się z nimi i współczuły mi, bo przychodziły i jak to tego… „Wiesz u nas to i porozmawiamy i pośmiejemy [się]”. Pakowaczkami były, a ja musiałam na czas to wszystko robić.
Potem jak Związek Radziecki zbliżał się, już słyszeliśmy, że zajęty jest Wrocław, to rozluźniła się ta cała straż, która nas pilnowała. Przede wszystkim już nie było tych takich strasznych niemieckich [strażników] tylko już tacy z Wehrmachtu
W każdym razie już zaczęli podchodzić ludzie, podawać nam chleb przez [druty], ale to już był ostatni okres. Wówczas poznałyśmy panów, trzech ich było, ojciec z synem i ich znajomy, którzy pracowali o trzy kilometry od nas, od naszego obozu.
Tak. A jeszcze była taka sytuacja, że jak potem wywozili nas do Niemiec, w głąb Niemiec, kto chciał, to powiedziałam, że nie pojadę do Niemiec. To mnie zostawili w tym [obozie] i te koleżanki też zostały. Wtedy jak się tak rozluźniło, to uciekłam z obozu Uciekłam do tych Polaków. To była wieś, która się nazywała Reisenberg czy coś, jakoś tak ta wieś się nazywała.
- Czy pamięta pani miesiąc, w którym to było, ta pani ucieczka?
Jeszcze nie weszli do nas Rosjanie, ale to musiał być… Nie wiem, nie pamiętam, musiałabym się skoncentrować. Nie jestem w tej chwili w stanie. W każdym razie wiem, to musiało być na jakiś miesiąc przed końcem wojny. To tak gdzieś musiało [w okolicach kwietnia]. Tak, bo jeszcze pracowałam później już, jak fabrykę zaczęli wywozić, kopaliśmy doły. Dostałam łopatę i doły kopaliśmy. Po co te doły? Czy to dla nich, żeby się schować? Czy żeby armaty, jak się front będzie zbliżał, to tam? W każdym razie wiem, że doły się [kopało]. Wtedy właśnie uciekłam do tych Polaków. Oni mnie tam przyjęli, mieszkali w prywatnym domu Niemców, drewniak, dwa piętra; i gdzieś pracowali, już nie pamiętam gdzie. Mnie Niemcy kazali się tam zgłosić. Najpierw kilka dni się ukrywałam, bo bałam się gospodarza.
- A pamięta pani nazwiska Polaków, do których pani uciekła?
Nie. Nie pamiętam zupełnie. Wiem, że był ojciec, syn nazywał się Janek. Zupełnie nie pamiętam, zupełnie.
I zgłosiłam się tam… Nie, nie tak było. Ja się tam przechowywałam, już przepraszam, ale [pamięć jest zawodna]. Tam w przedsionku, gdzie mieszkali, bo oni na pięterku mieszkali, to tam już [wychodziłam], załatwiałam się, oni to wynosili. Nie pokazywałam się przez kilka dni. Po kilku dniach przyszedł Niemiec, oni byli w pracy, ja byłam [sama], kazał otworzyć, bo jak nie, to zacznie strzelać. Otworzyłam, przyszedł z karabinem i mówi, co ja tu robię? Cóż, nie miałam co ukrywać, powiedziałam, że uciekłam z tego i z tego obozu. A on mówi, że tu jestem, to nie szkodzi, bo dużo ludzi pouciekało, tylko że się nie zgłosiłam, że się ukrywałam, a później się okazało, że gospodarze donieśli właśnie o tym, i żebym się tu i tu zgłosiła. Jak on się nazywał taki
Biermeister. Nie, nie Biermeister, taki jak u nas wójt czy coś takiego [Bürgermeister]. Ja się tam zgłosiłam i on mnie skierował do pracy, fatalnie [trafiłam] (nie miałam szczęścia); trafiłam do niemieckiej oberży, gdzie harowałam po prostu. Niemki mnie tak wykorzystywały, że najcięższą robotę musiałam robić, to znaczy wszystkie sagany myć, wszystkie podłogi szorować, schody tam były. Okropnie! Okropnie! Nic nie miały nade mną litości. Na podwórku była zbudowana ubikacja, za ubikacją był wysoki parkan. Kiedyś idę śmieci wyrzucać, bo tam był śmietnik przy ubikacji, słyszę, ktoś mówi poza tym parkanem. Mówię: „Kto to?”. Okazuje się, Żydzi tam byli za parkanem. Może to już nie będę opowiadała, bo tam niedługo zresztą pracowałam. Nie wytrzymałam. Powiedziałam, że niech mnie zabiją, a ja już tam nie będę. Poszłam do Bürgermeistra [i powiedziałam], że niech mnie zabiją, a ja już tam [nie będę pracować], bo pracowałam od piątej rano, a wracałam o dziewiątej stamtąd. Jak wszystko wysprzątałam, wszystko zrobiłam, to wychodziłam. Ja [jak znalazłam] w tych śmieciach kawałek chleba, [i to] co zostawili, coś tam na talerzu, to ja to jakoś [zabierałam] i przez ten parkan rzucałam kilka razy [dla Żydów]. Ale to tylko tak mówię jako… Nie chwaląc się, nie wiem, czy to trwało dwa, trzy dni, bo już później nie wytrzymałam.
Uradziliśmy z tymi Polakami, że wobec tego pójdę do Bürgermeistra i powiem, że już tak nie mogę pracować i rzeczywiście tak zrobiłam. Wśród nich też byli ludzie, zresztą cywile. Powiedziałam, że uciekłam z takiego i z takiego obozu i już nie mogę tam pracować. On mówi: „Dobrze, to dostaniesz inną pracę”. I pracowałam w tak zwanym Kulturarbeit. Tam już wtedy pracowali Francuzi, Słowacy, i już inne narodowości, i Polacy właśnie. Byłam pierwszą Polką, która tam trafiła, a potem doszli Polacy z tych obozów. Wchodziło się na górę albo z dołu… Były dołki, trzeba było kopać te dołki, tylko wytyczone były szpalery, i trzeba było sadzić drzewka. Przy sadzeniu tych drzewek pod górę i pod górę, a potem z powrotem i te dołki. I pracowałam tam już do końca. Tam przyszły z obozu te moje dwie znajome. Potem wracałyśmy razem i [z tymi trzema] Polakami, w piątkę. Pieszo szliśmy kawał drogi. Wiem, że ci Polacy postarali się o wózeczek, jakąś walizeczkę. Już mieliśmy [w co zapakować], bo jak tam się było i pracowało, to człowiek i koszulę miał i inne rzeczy. Tam to wszystko zapakowaliśmy. Miałam szczęście, muszę powiedzieć, że Pan Bóg mnie bronił, bo tak jak czuwał nade mną tam przy tych trupach, tak tutaj też. I tak idziemy w piątkę szosą, a bez przerwy jadą wozy, wozy, wozy. Oni uciekali.
Tak, w przeciwnym kierunku uciekali. Jeden Niemiec doszedł do nas, [pyta,] co mamy i gdzie idziemy. Pokazujemy, co mamy, i że idziemy do Warszawy, do Polski. Wybrał sobie mnie, byłam najmłodsza, żebym wsiadała do samochodu z nimi. Żaden opór, żaden opór, i wsiadłam, z tym, że mnie posadził przy kierowcy, a sam przeszedł tam, bo taka buda jechała [obok]. Oczywiście, oni myśleli, że to już po mnie będzie, ale tak jak powiedziałam, że Bóg nade mną czuwał, po jakimś, nie wiem, niecały kilometr, może pół kilometra, zatrzymała się [buda], kierowca zadzwonił do nich. O czymś rozmawiali ze sobą i jeden z nich wysiadł ze mną. Snopki były wtedy na polach, bo to tak między polami jechaliśmy. Prowadzi mnie do snopka, więc myślę sobie: „Pewnie mnie tutaj nie tylko zgwałci, a potem dobije i koniec”. I w tym momencie przejeżdżał jakiś drugi samochód z Niemcami, ale [prywatny], i się zainteresował. Podszedł, cywilny człowiek, i mnie uratował. On odciągnął ode mnie tego Niemca i o czymś z nim rozmawiał. Nie wiem, o czym, bo przy mnie nie rozmawiał. Tamten mnie natychmiast puścił i wsiadł do samochodu, odjechał, a ten, który mnie uratował, do swojego auta i pojechał. Miałam naprawdę szczęście. Wróciłam do rowu, bo rów był przy szosie, i tam siedziałam w rowie i czekałam, aż moi dojdą do mnie. Czekałam na nich, podeszli i tak doszliśmy, nie do Wrocławia, ale do pierwszej kolei. I wsiedliśmy, jadąc w stronę Warszawy. Oczywiście, dużo takich ludzi było jak ja, więc siedzieli na dachach, na stopniach, Polacy, już skądś wracali do Warszawy.
To było [już po 9 maja (niby mogliśmy się już swobodnie ruszać. Było to około 15 maja].
- Nie była podpisana kapitulacja?
Tak, [już] była. Ale jak przyjechaliśmy do [Warszawy], właściwie dojechaliśmy do Pruszkowa, jedna z tych moich koleżanek miała rodzinę w Pruszkowie. Tam wysiadła, a ja dojechałam do Warszawy z tymi panami. Oni się ze mną pożegnali, adresy zostawili.
Moje dalsze losy takie w Warszawie, oczywiście nie miałam gdzie się zatrzymać. Na Żytniej mieszkała mojej mamusi siostra. Poszłam tam do nich, wszystko zniszczone, zbombardowane, ich nie było. Poszłam do drugich kuzynów. Wszystko [puste], bo to było kilka dni po wojnie, więc Warszawa jeszcze się nie zaludniła. Zaczęłam się tułać i poszłam… Na Jelonkach, tam gdzie chodziłam do mojej koleżanki, to też mieszkali moi wujostwo. Poszłam do nich i tam się u nich zatrzymałam. Ale po kilku dniach … Już nie będę tego [opowiadać], a… W każdym razie poszłam znowu szukać tych moich [krewnych], bo chciałam koniecznie znaleźć siostrę mojej mamusi. Niestety, nie znalazłam. Wtedy sobie przypomniałam, że moi rodzice, już zaczęłam wtedy trzeźwo myśleć, mieli przyjaciół w Lublinie, z którymi utrzymywali kontakt, raz na dwa, trzy miesiące. Postanowiłam do nich jechać. Znałam tylko nazwisko i znałam numer, ulicę.
- Proszę powiedzieć nazwisko i ulicę.
To była ulica Świętoduska [5].
- Jak nazywali się znajomi?
A oni [nazywali się] Tomaszewscy. Pojechałam do nich do Lublina, znalazłam ulicę. Nie wiedziałam numeru bramy, ale cały czas wiedziałam, że to… Aha, oni mieli sklep tekstylny, z pasmanterią, przy rynku, więc wiedziałam, że to tam i odnalazłam. Okazało się, że tam mieszkała już wtedy, jak ja [przyjechałam], przez całą wojnę z moimi rodzicami nie widywali [się], zastałam tylko panią Tomaszewską. Okazało się, że oni pochodzili z Poznania. Jej mąż i ich syn został w Poznaniu, a ona, nie pytałam się dlaczego, znalazła się tu [w Lublinie]. W każdym razie bardzo często jeździła do Poznania. Jej mąż chorował na gruźlicę i umarł.
Ona zaopiekowała się mną bardzo. To musieli być bardzo bogaci ludzie. Mieszkała nad sklepem w kamienicy na pierwszym piętrze, miała gosposię, która– miała ze dwadzieścia osiem lat – [i równocześnie] pomagała jej w sklepie. Mieli cztery pokoje z kuchnią. Dostałam od razu pokój, ona się mną zaopiekowała, ubrała mnie. Zrobiło się już zimno, więc odzież mi kupiła i [powiedziała], że absolutnie u niej zostanę. Powiedziałam, że dobrze. I byłam u niej…
A nie, to lato było wtedy, bo to tak po maju. Pracowałam u niej, bo mnie zostawiała [sklep]. Ona mi bezgranicznie zaufała, to trzeba przyznać, bezgranicznie. Dziewczyna zajmowała się domem, a ja sklepem. Ona, jak powiadam, wyjeżdżała często do Poznania.
Chciałam się uczyć i uczyć, i uczyć! To było moją myślą przewodnią. Przez całe wakacje prosiłam ją, że wrócę do Warszawy, bo się muszę uczyć! Znajdę ciocię Malińską, siostrę mamy, i będę się uczyć dalej. Ona powiedziała: „Nie”. Nie chciała mnie [puścić]. Jak nastąpił wrzesień, to ona mówi: „Wiesz co, Danusiu? Tu jest szkoła pielęgniarek. Może pójdziesz do tej szkoły?”. Tak, aby mnie zatrzymać. Mówię: „No, dobrze”. Poszłam, zapisałam się, ona już się uspokoiła. I tak w połowie września do niej mówię: „Wie pani co? Pojadę do Warszawy, tu już mam szkołę załatwioną, i zobaczę, kto żyje. Przecież nic w ogóle nie wiem, kto żyje z mojej rodziny, czy zmarł [z rodziny] mamy czy z taty”. Ona mówi: „No to jedź”. Pojechałam przede wszystkim do mamusi siostry, tam gdzie były zgliszcza.
Tak, tam nic i nikogo nie było w dalszym ciągu. To był ich własny dom, duży ogród, w ogrodzie nikogo, lokatorów nie było, bo to wszystko zburzone. I jak to było dalej? Aha, poszłam do elektrowni na Wybrzeże Kościuszkowskie, bo wpadłam na myśl, że mój wujek pracował w elektrowni, mąż [siostry matki]. Może wiedzą coś w elektrowni na jego temat. Poszłam tam i dowiedziałam się, że już zaczął pracować. Ucieszyłam się, mówię: „Ale gdzie mieszkają?”. – „Na terenie elektrowni”. Po jednej stronie, jak jest Wybrzeże Kościuszkowskie, są biura, a po drugiej stronie był też teren, bo tam była cała część mechaniczna i tam był dom mieszkalny dla pracowników. Wujek z ciocią dostali pokój z kuchnią. Ja tam pobiegłam. Oczywiście, ciocia mnie zatrzymała. Powiedziała, że absolutnie, nie ma mowy, żebym jechała do Lublina. „Zostaniesz”. Oni [wujostwo] przeżyli tragedię, ich syn zginął na Pawiaku, był czynnym oficerem Wojska Polskiego. Przed wojną kończył [szkołę], został oficerem, ten najstarszy. Potem Niemcy wzięli go na Pawiak. Musiał być ważną osobą, bo nawet z Anglii jego żona dostawała pieniądze, żeby przekupiła Niemców, że może się [uda go wydostać].
Zygmunt Maliński. [Najpierw na Szucha, tam go strasznie mordowali. Potem] trafił na Pawiak i tam go zabili. Podobno, kuzynka dowiedziała się że tak był pobity, że właściwie nawet nie wiedzą, czy czuł to, jak go zabili. Dostał w czasie wojny nominację na kapitana z Anglii. Ale ja nie wiem, pani to później będzie… Ja się boję, że to wszystko będzie później [wykorzystane], nie wiem [gdzie].
- To są bardzo ciekawe informacje.
Średni syn, bo wszyscy trzej kończyli wyższe studia, skończył SGH przed wojną, zginął.. Najmłodszy nie dostał się w Warszawie na medycynę, dlatego że był synem ziemianina, jak oni to nazywali,. Nie podobał im się, przecież to były lata czterdzieste szóste już. Pojechał studiować do Wrocławia medycynę.
Wujostwo byli sami, nie było mowy, żeby mnie puścili. Mówię: „Ciociu, muszę chociaż pojechać do tej pani, przecież ona tak się mną opiekowała, że muszę w jakiś sposób ludzki z nią [postąpić]”. – „Oczywiście”. Pojechałam. Byłam w Warszawie ze dwa tygodnie, pani [Tomaszewska] była bardzo zmartwiona, ale mówi: „No trudno. Rozumiem, że musisz jechać”. Została sama, bo mąż jej umarł. Po powrocie do Warszawy dowiedziałam się od niej, że syn wrócił do niej, do Lublina.. Jej brat pracował w cyrku i zginął. Zaopiekowała się jego córkami. Byłam taka szczęśliwa, że ta kobieta nie została sama… Ja już się psychicznie uspokoiłam, bo miałam wyrzuty sumienia, że ją zostawiłam.
Mieszkałam z ciocią, wujek załatwił mi, mimo że byłam młoda i miałam osiemnaście lat, pracę w elektrowni. Zaczęłam pracować w elektrowni w księgowości. Nie znałam się na księgowości, ale tam pracowałam. Wszyscy wiedzieli, co przeżyłam, więc wszyscy bardzo mi pomagali, bardzo. Po jakimś czasie zaczęłam rozglądać się za szkołą. Za szkołą, za szkołą, za szkołą. Dowiedziałam się, że na Hożej 13 jest gimnazjum, powstało, dla pracujących. Poszłam tam i spytałam, czy bym mogła tutaj zrobić maturę. Powiedzieli, że oczywiście. Pracując w elektrowni, kończyłam wieczorowe gimnazjum, maturę zrobiłam na Hożej.
W międzyczasie, jak już tak troszeczkę odżyłam, ciocia zaopiekowała się swoją chrześnicą, a moją siostrę cioteczną, która też była bez rodziców. Poznałam koleżankę, która mówi: „Słuchaj, we dwie mieszkacie u wujostwa. Mam starszą ciocię, która mieszka na Dobrej, to zaraz przy elektrowni. Ma pokój z kuchnią. Może u niej zamieszkasz? Będziesz miała tam tak dobrze, jak tu”. I przeniosłam się tam na Dobrą. Mieszkałam na Dobrej, pracowałam. Zrobiłam w międzyczasie maturę, poznałam mojego przyszłego męża w tym gimnazjum Był w lesie w czasie okupacji, walczył. W tym gimnazjum było mnóstwo takich dwudziestotrzyletnich, dwudziestoczteroletnich, bo to byli właśnie chłopcy z lasu, z Powstania. Poznałam tam bardzo ciekawych ludzi.
Był rok 1950. Zrobiłam maturę, to mi było mało. Muszę iść na uniwersytet, a pracując w elektrowni, poznałam przyjaciółkę, która była później do śmierci moją przyjaciółką, umarła kilka lat temu. Chciałam koniecznie [studiować] medycynę. Niestety, medycyny nie mogłam studiować, bo musiałam pracować, a zajęcia były w ciągu dnia. I wtedy wybrałam wydział matematyczno-przyrodniczy.
W 1950 roku był mój ślub, dalej studiowałam. Przeniosłam się do rodziny mojego męża na… Skończyłam uniwersytet i zaczęłam pracować na Chocimskiej w Instytucie Hematologii, w pracowni mikrobiologicznej. Kierownikiem była Żydóweczka, która była później moją wielką przyjaciółką. Ona sobie mnie wybrała i powiedziała: „Ty zostaniesz u mnie, a na serologii”. Pracowałam z nią w Instytucie Hematologii do roku sześćdziesiątego trzeciego. I to były te moje [najszczęśliwsze] lata. Były dzieci, [byliśmy samodzielni]. Mąż pracował, był inżynierem. Potem to już jeździliśmy za granicę. A ja się uczyłam i uczyłam, stale się uczyłam. Pracowałam naukowo, tak jak chciałam.
- Jaki tytuł naukowy ma Pani?
Doktor nauk przyrodniczych, byłam adiunktem i kierownikiem Zakładu Mikrobiologii.
- Bardzo pani dziękujemy za ten obszerny wywiad, informacje.
Mój mąż niestety umarł, już dwadzieścia jeden lat nie żyje. Mam dwóch synów. Wspaniałych! Wspaniałych! Naprawdę! Naprawdę są wspaniali.
Warszawa, 21 stycznia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna