Elżbieta Freyman-Markiewicz
Nazywam się Elżbieta Freyman-Markiewicz, jestem rocznikiem 1931, urodzona w Warszawie. Właściwie całe swoje życie wiążę z Warszawą, aż do dzisiejszego dnia. W czasie Powstania Warszawskiego byłam w Śródmieściu, Aleje Ujazdowskie 37. Byłam od pierwszego dnia Powstania, aż do 3 października, to znaczy do czasu, kiedy nas wyrzucili z Warszawy do Pruszkowa.
- Czy pani pamięta wybuch II wojny światowej?
Tak, pamiętam. Był piękny dzień, miałam iść do szkoły, tymczasem rozległy się syreny. Ojca już nie było, bo okazuje się – potem dowiedziałam się od mamy – był około dziesięciu dni wcześniej zmobilizowany, bo był oficerem służby czynnej, majorem dyplomowanym, szefem sztabu Brygady Mazowieckiej. Już był w terenie. Mama wiedziała, ale nic nie mówiła, bo jeszcze byłam dzieckiem. Była bardzo zdenerwowana. Wiem, że nie poszłam do szkoły. Syreny, pierwsze bombardowania, niepokój duży. Wtedy mama postanowiła, że mnie zawiezie do sióstr niepokalanek, do których chodziłam do pierwszej klasy. Pojechaliśmy do Szymanowa. W Szymanowie mama mnie zostawiła. Wróciła do Warszawy, bo jeszcze Warszawa była niezajęta pod koniec września. Byłam parę dni u sióstr, z powrotem mama po mnie przyjechała z babunią, czyli matką mojego ojca, zabrała mnie i już do Warszawy żeśmy nie dojechali. Jechaliśmy na wschód, tak jak wszyscy inni.
- Pamięta pani tłok na szosie?
Pamiętam tłok, pamiętam samochód, to był polski fiat, był wysmarowany pastą do butów, żeby się nie błyszczał w nocy, nie było odblasku od księżyca, bo piękna pogoda była, piękny wrzesień. Żeśmy cały czas jechali, spaliśmy, mama kombinowała benzynę i cały czas na wschód. W pewnym momencie, to było gdzieś na wschodzie Mińska Mazowieckiego, była taka sytuacja, że stała karetka wojskowa i był obraz jak po bitwie. Mama zajrzała do karetki, a tam był ojciec ranny w głowę. Wzięła go do samochodu i jechaliśmy do najbliższego szpitala. Dostaliśmy się do szpitala, mama go umieściła w Tarnopolu. To było jeszcze przed 17 września. Był leczony, miał postrzałową ranę w głowę. Wyczyszczono ranę i wszystko było już ku dobremu.
Raptem nastąpił 17 września. Mama codziennie chodziła do szpitala, a ja byłam z babunią. Mieszkaliśmy u jakichś państwa. Pamiętam moment, jak wjechały czołgi, jak oni wygrażali Polakom, do Polaków strzelali. Dzieciaki poleciały oglądać, a oni zaczęli z broni [strzelać] i wygrażali pięściami. Mama nie mogła się dostać następnego dnia do szpitala, bo nie wolno było. Od razu wojsko radzieckie zajęło wszystko, w związku z tym musi mieć przepustkę. Zapytała się: „A kto wydaje przepustkę?”. − „Komendant miasta”. − „A kto jest komendantem miasta?”. − „Generał Żukow”. Mama dobrze znała język rosyjski, bo pokoleniu przed nami języki bardziej były potrzebne. Znała dobrze język niemiecki, rosyjski. Przede wszystkim nam samochód zarekwirowali. Poszła do komendanta miasta po przepustkę, Żukow siedział rozparty, obok niego czelista. W ogóle nikt prawie nie chciał rozmawiać. Mama pyta się, mówi, że ma męża i tak dalej, oni nic. W końcu czekista wyszedł, to on się zerwał, pocałował mamę w rękę i powiedział: „Przepraszam panią bardzo, ale ja muszę się tak zachowywać”. Dostała mama przepustkę. Mam gdzieś tę przepustkę z odręcznym podpisem Żukowa. Mama przez cztery dni tam chodziła. On powiedział: „Niech pani przyjdzie za tydzień, to pani przedłużę tę przepustkę”. Mama poszła za tydzień. Okazało się, że już przepustki przedłużyć nie będzie mógł, dlatego że szpital zostaje ewakuowany na wschód. Mama była dosyć energiczna i zaradna, skombinowała cywilne ubranie, poszła do szpitala – mój ojciec miał na imię Marcin – mówi: „Marcin, przyniosłam, mam opłacone, że przez kotłownię cię wyprowadzę”. − „Czemu ty mnie dajesz do dezercji? Tu są moi koledzy, w życiu nie zdezerteruję! To jest mój honor, być razem z kolegami żołnierzami”. Za dwa dni żeśmy go odprowadzili. Szli ludzie, do dzisiejszego dnia mam w głowie – wszyscy wyjeżdżali, cały szpital był ewakuowany – jak szli bez dystynkcji w długich płaszczach wojskowych. Uderzenia butów o bruk do dzisiejszego dnia mam w uszach.
Szedł.
Widzieliśmy, aż do bydlęcych wagonów ich zapędzili. -->
Nie, skąd. Nic nie wolno było, to było stłoczone, z daleka żeśmy szli. Wsiedli do bydlęcych wagonów i odjechali. Mama, jak była wtedy u Żukowa, co nie mógł podpisać przepustki, mówił: „A gdzie pani mieszka?”. − „W Warszawie”. − „To niech pani zabiera córkę i matkę, niech pani natychmiast wraca”. − „Jak wrócę, jak jest granica zamknięta?”. − „Nie, tego i tego dnia będzie granica otwarta. Niech pani natychmiast wyjeżdża, bo panią wywiozą na wschód”. Mama rzeczywiście tak zrobiła. Tego dnia była otwarta granica na Bugu. Też do zapamiętania widok, jak od Niemców nikt nie szedł, a cała fala leciała w stronę niemiecką. To była granica na Bugu. Żeśmy się zabrali do Warszawy. Do 1943 roku mieszkaliśmy na Szucha.
- To było mieszkanie, w którym pani przed wojną mieszkała?
Przed wojną. Jeszcze taki epizod: moja mama działała w konspiracji, ale była aresztowana, siedziała na Pawiaku. Moja mama przed wojną pracowała w „Kurierze Codziennym” na Marszałkowskiej 3 czy 1. Tak zwany czerwoniak. Pracował technik, który obsługiwał maszyny rotacyjne. Mama na ogół była lubiana, rozmawiała ze wszystkimi, z tym technikiem. Miałam nianię, która wychowała mnie od [czasu], jak miałam dwa tygodnie. W czasie okupacji przyszła do nas i właściwie cały czas była z nami, aż do jej śmierci. Mama powiedziała: „Marysiu, w razie czego, jak coś będzie, to niech Marysia weźmie Żabcię − nazywano mnie Żabcią − za rękę i pójdzie do pana Rydla Mariana”. Zrobiła to, złapała mnie za rękę, poleciała, powiedziała. A on podpisał volkslistę. Dzieci Hitlerjugend, żona Niemka, mieszkanie na Flory. Przyjął do wiadomości wszystko, wróciliśmy. To był początek września. Październik nic, listopad nic, w końcu telefonuje w grudniu, żeby przygotować obiad, bo moja mama wraca. To był 1942 rok. Okazuje się, że on dla Polaków pracował, a podpisał „folksrajchslistę”. To były ciekawe rzeczy. Potem nie wiadomo, co się z nim stało, już nie wiem. To takie ciekawostki, jeżeli chodzi okres do Powstania.
- Czy pani i pani mama miały kontakt z ojcem?
Owszem, były dwa listy. Napisał tatuś ze Starobielska, bo tam wyjechał, że jest bardzo zimno, że prosi o coś ciepłego. Mama wysłała mu paczkę. Nie wiem, doszła czy nie. Przyszedł następny list. Mama napisała, już wrócił, że adresat nieznany. Też mam te listy. W każdym razie adresat nieznany, ale to już był prawdopodobnie kwiecień. W Rembertowie jest archiwum wojskowe, sprawdzałam, że 15 kwietnia został wywieziony ze Starobielska do Krakowa. Szesnastego kwietnia został zamordowany w Krakowie – według numerów. Znam tę historię.
- Czy pani pamięta, jak w 1943 ogłosili Niemcy, że Katyń, że Rosjanie…
Pamiętam moment, kiedy mama kupowała gazety. Tylko patrzyła, czy nie ma na liście: „Chwała Bogu nie ma!”. Tak się cieszyła, że nie ma, a nie wiedziała, że były trzy takie obozy. Wszyscy wiedzieli, że Katyń. Potem pamiętam zdjęcia w „Kurierze Warszawskim” czy „Kurierze Codziennym”. Nie wiem, jakie to było pismo. Zdjęcia, doły, pokazywali, że w tył, w potylice był strzał. Mama zmarła też 16 kwietnia, czterdzieści lat po ojcu. W 1980 roku naturalnie nie wiedziała nic, czy zginął czy nie, bo na liście katyńskiej nie było, a właściwie dopiero w latach dziewięćdziesiątych został odkryty Starobielsk.
- Nie zjawił się po wyzwoleniu.
Wszyscy mówili, że może wywieziony na Syberię. Na początku, że może za armią Andersa się dostał. W każdym razie nadzieje nikły. Na pewno mama już sobie zdawała sprawę przed śmiercią, że [ojciec] nie żyje, ale na ten temat raczej się nie mówiło.
- Co pani robiła w czasie okupacji?
Chodziłam do szkoły, do niepokalanek na Kazimierzowską. Na początku jeździłam z placu Unii Lubelskiej, bo mieszkaliśmy na Szucha do 1943 roku, dopóki nas nie wyrzucili Niemcy. Chodziłam do szkoły, ale kiedyś miałam przykre przeżycie, bo jak wracałam… Jechałam wtedy do babuni w aleje Ujazdowskie albo już mieszkałam w Alejach Ujazdowskich, nie pamiętam. W każdym razie to się działo, kiedy było rozstrzelanie przy Pięknej. W Alejach Ujazdowskich rozstrzeliwali Niemcy Polaków. Zatrzymali tramwaj, kazali nam patrzeć. Kątem oka zobaczyłam, jak z budy wypychają ludzi w workach. Worki mieli założone i bełkotali: „Oooo”. Naturalnie odwróciłam się, nie mogłam na to wszystko patrzeć. Usłyszeliśmy strzały. Nie puścili nas, żeby się rozjeść, tylko żeby patrzeć na to.
Wiem jeszcze, ale to już od rodziny, która jest za granicą: podobno w Londynie są dokumenty, w tych dokumentach było, że tatuś był dwa razy wieziony na Łubiankę. Urodzony koło Charkowa w guberni Wachmacz, znający świetnie rosyjski, ukraiński, wyszkolony oficer. Proponowano mu, żeby [wstąpił] do 1 Armii. Nie zgodził się. Brał udział w wojnie w 1920, za który został odznaczony krzyżem Virtuti Militari. Znał tych ludzi i nie chciał po prostu do nich pójść.
- W 1944 roku pani jeszcze była ciągle w szkole podstawowej?
Kończyłam. W 1944 roku miałam iść do Platerówny na Piękną. Byłam zapisana do [tajnego] gimnazjum. Nie było oficjalnej szkoły, tylko jakaś zawodowa naturalnie. To było tajne. Byłam zapisana. Nie zdążyłam, bo się zaczęło Powstanie. Ciekawa rzecz, że byłam koło Tarczyna u mojej rodziny, mieli nieduży majątek. Byłam przez lipiec i 1 sierpnia przyjechałam do Warszawy rano, a w wieczorem, po południu zaczęło się.
- Proszę powiedzieć o wysiedleniu pani z ulicy Szucha. Ulicę Szucha wysiedlono w 1943 roku, bo było tam gestapo?
Pod szlabanem się przechodziło. Chyba cztery rodziny zostawili. Myśmy mieli zarekwirowane mieszkanie, jak Niemcy przyjeżdżali, to się zatrzymywali. To było pięciopokojowe mieszkanie, pokoje były zarekwirowane. Były trzy wejścia do tego mieszkania, mieli tamtą część. Jakoś nam dawali względny spokój. Miałam specjalną legitymację, pod szlabanem się przechodziło. Potem, jak Niemca jakiegoś zabili przed domem, to nas wszystkich wywlekli do bramy i chcieli rozstrzelać, ale potem kazali w ciągu dwudziestu czterech godzin się wynieść. Myśmy się do babuni przenieśli właśnie w Aleje Ujazdowskie 37.
- Można było zabierać rzeczy z mieszkania?
Babunia miała swoje. Część do piwnicy było zniesione, nie wszystkie rzeczy naturalnie. W każdym razie było zlikwidowane mieszkanie.
- Czy pani zapamiętała jakiś szczególny ruch 1 sierpnia w Warszawie?
Wróciłam rano, był piękny dzień. Przyjechałam ja i moja niania, która razem z nami była. Mama już wiedziała, że Powstanie ma w nocy wybuchnąć. Moja niania pojechała, żeby przywieźć… Miała koleżankę, która miała działkę na Grochowie. Pojechała po różne warzywa i już nie wróciła. Zostałam z mamą. Z tym że ja poszłam do koleżanki, byłam na Kruczej, mama została. Za dwa dni po mnie przyszła.
W Alejach Ujazdowskich przez pierwsze trzy dni byli Niemcy. Potem nie było ostrzału, bo to było blisko dzielnicy niemieckiej, oni się bali po prostu. Potem byli już cały czas Polacy, aż do 3 października. Z tym że na początku było dosyć łagodnie. To znaczy strzelanina, palenie, to wszystko było. Ludzie ginęli, to się widziało, zaczęły powstawać pierwsze groby. W domu, gdzie babunia mieszkała, była przed wojną cukiernia Gajewskiego. Mieli swój ogródek przy tym, który jest obecnie zabudowany, wyrabiali ciasta, było całe zaplecze. Była nawet łąka, wszystko. Potem, jak Niemcy zajęli, to było „Cafe Below”, niemiecka cukiernia. Jak się zaczęło Powstanie, była mąka, były tłuszcze do wyrobu ciast. Na początku ludzie piekli i wyrabiali, dlatego że trzeba było się czymś żywić, jakieś zupy gotowali. Gdzieś pod koniec września, nie wiem skąd, Armia Ludowa się znalazła. Zamknęła to, ludziom nie dała nic jeść. Były trunki, popijawy były. Ludzie mieli pretensję, jak to można. Zaczynało grobów przybywać. W międzyczasie ze Starówki Batalion „Zośka” przeszedł kanałami, z Mokotowa kanałami przeszło wojsko. Zaczęło się robić u nas gorąco.
- Pani była na Kruczej przez dwa dni. Czy pani widziała Powstańców?
Przede wszystkim pamiętam, po południu była strzelanina. Znajoma powiedziała: „Nie wypuszczę ciebie, jutro rano zaprowadzę ciebie do domu”. W nocy padał deszcz i rano była cisza. Koło dziewiątej znowu zaczęła się strzelanina, bombardowania były, szyby wszystkie wyleciały. Moja mama szła po mnie. Okazuje się, że wszystkie stare domy miały przejścia w piwnicach. Pierwszą rzecz, co Powstańcy zrobili, to poprzebijali w piwnicach przejścia. Można było przejść piwnicami przez kilka ulic.
Z mamą częściowo piwnicami żeśmy doszły. Natomiast myśmy mogli na Mokotowską wyjść podwórkami, piwnicami. Kiedyś poszłam, jak to dzieciak – wszędzie latał, koleżanki miałam. Na moich oczach zbombardowali kościół Świętego Aleksandra na placu Trzech Krzyży. On się podniósł do góry i opadł cały, widziałam to naocznie. Poza tym było coraz więcej rannych, szpital zrobili polowy. Już zaczęło się bardzo przykro, bo to tu wykopali grób, to tam wykopali grób. Na początku były trumny z desek, a potem to tak zawijali ciała i układali.
To byli Powstańcy, cywile częściowo. Ponieważ na ulicy Mokotowskiej była woda – nie wiem, w jaki sposób, pewnie studnia głębinowa – to się chodziło z wiaderkami po wodę, bo naturalnie w kranach wody nie było. Światła też nie było, były jakieś świece. Pamiętam, wtedy chyba trzech cywili zginęło. Nie wiem skąd. Czy to jakiś snajper czy coś, ale po ludziach zaczął [strzelać].
W kolejce po wodę, to pamiętam.
- Czy na Mokotowskiej pani chodziła po wodę?
Też chodziłam po wodę, koleżanka szła to i ja szłam.
Częściowo piwnicami, częściowo trzeba było iść na zewnątrz, bo kran do wody był na zewnątrz. Była pompowana. Czy mężczyźni pompowali, a tu leciała woda – nie powiem, ale na pewno nie pompa elektryczna.
- Ludzie w pani otoczeniu mówili o Powstaniu, o Powstańcach?
Mówili, pomagali jak można, dzielili się wszystkim dosłownie, płakali, bo niejedna matka miała gdzieś syna, nie wiedziała, co się dzieje. Zaczynała być poczta polowa, przynosili łącznicy kartki, że ten żyje, to się cieszyli. Z drugiej strony ci, co nie mieli wiadomości, to płakali. Starsi taktowali ich jak własnych synów, naprawdę. Pamiętam wieczorne modlitwy, bo była figurka, jak to zwykle na tych podwórkach. Zawsze wieczorem była modlitwa „Wszystkie nasze dzienne sprawy”, pamiętam ten śpiew.
Przede wszystkim to była euforia, zadowolenie: nareszcie się okupacja kończy. Polacy zaraz przyjdą, wojsko polskie przyjdzie, bo stoi już, lada moment będzie.
Za Wisłą, tak. Krótkofalówki niektórzy mieli, coś łapali. Już niedługo! Wszyscy się cieszyli, że Niemców wypędzimy, że skończy się to wszystko. Potem było coraz gorzej, bo ło jedzenia, amunicji, ludzie ciężko ranni umierali, z u leków, wszystkiego. Właściwie koniec września, to się zaczęły… Dowiedzieliśmy się, że pod koniec września padł Mokotów, w międzyczasie padła Starówka, to już taki człowiek był… Potem przez szczekaczki oznajmili, że Powstanie zostało zakończone, wszyscy muszą wyjść, kierować się w kierunku dworca Warszawa Zachodnia.
- Gdzie pani mieszkała, w mieszkaniu?
Na początku mieszkałam w mieszkaniu na górze, ale potem żeśmy się przenieśli nisko, żeby nie latać, [jak były] alarmy. Były tak zwane krowy, pociski. One jęczały strasznie. Jeden pocisk spadł na nasze podwórko, to jak byłam w pokoju, to się znalazłam w szafie. Nie wiem w jaki sposób, pęd powietrza. Nie wybuchł akurat ten pocisk, ale „krowy” wpadały. Poza tym „Gruba Berta” strzelała, budynki zostały zniszczone. Chyba na rogu Kruczej i Alej Ujazdowskich też rąbnęła bomba. Już wszyscy ludzie byli zmęczeni.
- Pani z koleżankami gdzieś chodziła?
To był początek, można powiedzieć. Gdzieś do 20 sierpnia jeszcze było luźno. Mokotów walczył, Starówka walczyła, Żoliborz walczył, Śródmieście dalej walczyło, a tu była cisza, dlatego że Niemcy po prostu nie atakowali, bo wiedzieli, że to jest dzielnica niemiecka. Poza tym jak się chciało przejść, to przecież były barykady, pod ulicami budowane wykopy, żeby się ochronić od ostrzału. Potem już nie, potem już człowiek tylko się przemykał, jak musiał po wodę pójść, i koniec.
- Pamięta pani potrawy powstańcze? Co pani jadła?
Myśmy mieli trochę kartofli w piwnicy. Trzeba trafu: jak rąbnął jakiś pocisk, była nafta, naftą się zalały kartofle. Wszystko jedno, do ostatka jadło się te kartofle, mimo że naftą pachniały. Do dzisiejszego dnia czuję ten smak. Moja babunia na przykład nie wyrzuciła kawałka chleba, wszystko suszyła. Nie wiem, co potem z tym robiła. Był cały worek suszonych skórek. Babunia z zębami była słaba, a sucharków takich… Miała czosnek. Pamiętam jak dzisiaj, jak sucharki jadłam, pocierałam czosnkiem. Jakie to było wspaniałe jedzenie! Poza tym trochę zup gotowali, to myśmy też zupę dostali. […] Jak przyjechałam 1 sierpnia, to przywiozłam gęś. Nie wiem, w jaki sposób – żywą gęś. Z tą gęsią chodziłam na spacer na początku, jak była cisza. Ale koniec końców głód zajrzał, ktoś zabił, bo mama by nie zabiła gęsi. Mama ją rozparcelowała, bo przecież lodówek nie było, wszystkim porozdawała tę gęś. Ktoś mówi do mamy: „Pani tak rozdaje, co pani będzie jutro jadła?”. − „Jutro mogę nie żyć”. Pamiętam to jak dziś. Wszyscy jakieś pseudorosołki [gotowali], bez włoszczyzny, bez niczego, żeśmy zjedli tę gęś. Ale ludzie podobno jedli koty, psy, inne zwierzęta.
- Pani się stykała bezpośrednio z Powstańcami?
Tak, stale, bo biegali po podwórkach. To były dwa podwórka. Biegali szybko. Kiedyś granatnik rąbnął, trochę mnie dziabnęło. Stałam na klatce schodowej, było zamieszanie. Niektórzy lecieli poubierani, kto jak miał, to się ubierał. Wszystko młodzi chłopcy, młodzi ludzie czy dziewczyny młode, szesnaście, osiemnaście, dwadzieścia lat. Byli starsi też, ale oni raczej pracowali, kobiety albo przy szpitalu, albo przy gotowaniu, albo przy czymś. Była sama młodzież. Widziało się młode dziewczyny, potem patrzę: leży nieżywa. Tak że człowiek się napatrzył na śmierć. Może mniej niż inni, ale też.
Bałam się, mama mi dawała walerianę, bo miała, cała się trzęsłam. Wiem, że mi dawała tę walerianę. Potem śmierdziało to tak, jak nie wiem. Wszyscy się baliśmy, bo nie wiadomo było, co będzie za chwilę. Tu walą, tam walą.
- Pani mówiła, że Mokotów walczył, Starówka, skąd pani miała takie informacje?
Kanałami przechodzili i z poczty polowej. Na przykład ludzie dostawali kartkę: „Żyję, walczę, jestem na Żoliborzu” i taka matka chodziła, cieszyła się, że ma tę kartkę.
Nie pamiętam „Biuletynów”. Może były, nie pamiętam. W każdym razie pamiętam, jak ludzie przechodzili kanałami, opowiadali, co się działo. Ze Starówki przeszedł przecież cały batalion „Zośka”, u nas właśnie, w naszym domu siedzieli. Potem się porozchodzili dalej. Na początku, jak tylko przyszli, pamiętam, ludzie lecieli, trochę wody każdy miał, wymyć się czy coś. W kanałach pobrudzeni okropnie, pobandażowani, bo niektórzy ranni byli. Straszne rzeczy. To wszystko na oczy dziecka…
- Uciekinierzy z innych dzielnic też byli?
Też przychodzili ludzie, bo na przykład część osób ze Starówki zostało od razu do Pruszkowa ewakuowanych, ale część przeszła kanałami, przeszli z bliskimi. Potem poszli gdzie indziej, dalej. Tu był jak gdyby punkt zborny, bo na rogu Alej Ujazdowskich i obecnie ulicy Pięknej był wylot z kanału. To niedaleko naszego domu. Właz, tamtędy wychodzili wszyscy. Potem zobaczyłam kronikę popowstaniową, to nawet mojej koleżanki ojciec wychodził. Zawsze był elegancki, zawsze w kapeluszu chodził. Rzeczywiście, wyciągają go z kanału w kapeluszu. Z Belgijskiej przyszedł, z Mokotowa.
- Pani się zetknęła z Niemcami bliżej niż na odległość strzału w czasie Powstania?
Nie. Z Niemcami się, chwała Bogu, nie zetknęłam. Dlaczego? Bo oni byli pierwsze dwa dni, jak mnie nie było. Potem się wycofali na Szucha, zostawili wszystko. Natomiast zetknęłam się z Niemcami już w Pruszkowie.
- Ale w Powstaniu nie widziała ich pani?
Nie widziałam bezpośrednio, tylko snajperzy strzelali, znaczy pociski padały. Takie rzeczy, ale bezpośrednio, oko w oko nie spotkałam się z Niemcami.
- Na placu Trzech Krzyży były zrzuty. Czy pani to widziała?
Pamiętam o zrzutach. Nawet na nasze podwórko upadł zrzut. Pamiętam, że jakieś puszki z soją były, głównie jedzenie, czekolada.
Nie. Od razu jak zrzut był, na podwórko upadł, to wzięli ci, którzy kuchnię prowadzili. Były czekolady, mleko w proszku, wiem, że soja była w puszkach, bo nam dali tę soję do jedzenia, to pamiętam.
- Nie pamięta pani, kiedy to było? Czy w sierpniu?
Na pewno to już było we wrześniu.
- Uczestniczyła pani w jakiejś formie życia kulturalnego, w takichś przedstawieniach?
Nic, tylko były nabożeństwa, litanie odmawiane wieczorem, śpiew. Właściwie były tylko modlitwy.
- Inicjowane przez mieszkańców domu?
Tak, inicjowane.
Nie było księdza.
- Chodziliście do kościoła?
Nie, nic nie było, tylko koło figurki Matki Boskiej się wszyscy spotykali mniej więcej koło godziny siódmej, różnie. Były zawsze modlitwy, Powstańcy też się modlili, ludność cywilna razem.
- Pamięta pani upadek Mokotowa? Widziała pani, że ta dzielnica upadła?
Jak ludzie wyszli kanałami, to mówili, że już ludność cywilna została odesłana do Pruszkowa. Tu wychodzili Powstańcy, to znaczy ci, co się bali, że ich od razu Niemcy zatłuką. Przeważnie kanałami nie wychodziła ludność, tylko raczej osoby, które walczyły.
- Czyli po całej okolicy roznosiły się wiadomości?
Poczta pantoflowa tak zwana, bo „Biuletynu” żadnego nie widziałam. Może były „Biuletyny”, nie wiem, do mnie nie doszło.
- Jak pani pamięta koniec Powstania?
Koniec Powstania? Pamiętam, że się zaczęło robić zimno, zaczął trochę padać deszcz. Trzeba się było w ciągu dwunastu godzin zebrać, bo powiedzieli, że będą jeździć Niemcy, podpalać domy.
Tak, było. Jeździły szczekaczki. Powstanie upadło, została podpisana kapitulacja. Wszyscy mają się kierować w stronę Warszawy Zachodniej, będą przewiezieni do obozu przejściowego w Pruszkowie. Tak było powiedziane. Wtedy każdy co mógł… Wiem, że mama mnie ubrała dosyć grubo, w ciepłe buty. To już był październik. Miałam plecak na plecach, miałam jakieś rzeczy powsadzane. Mama tak samo plecak miała, też się ubrała ciepło. Tak żeśmy wyszli, zostawiając mieszkanie, wszystko. Babunia akurat wtedy była u swojego najmłodszego syna koło Grójca, w majątku. Tak że babuni nie było w Powstanie.
- Przez cały czas Powstania?
W Powstanie nie było.
- Co ludzie mówili? Co pani myślała? Czy kapitulacja to było zaskoczenie?
Wiem, że było bardzo smutno. Żeśmy szli drogą dosyć długo, koło Politechniki żeśmy przechodzili, Noakowskiego, chyba Wawelską, tak mnie się wydaje. Żeśmy tamtędy szli do Warszawy Zachodniej. Cały dzień żeśmy szli. Wszyscy smutni, każdy coś miał, jeden ciągnął wózeczek, drugi coś, trzeci z dzieckiem w wózku jechał. Przykre, że to wszystko się tak skończyło.
- Jak miasto wyglądało? Pani widziała je pierwszy raz od dwóch miesięcy?
Byłam przerażona miastem. Dlaczego? Bo na Marszałkowskiej już były popalone domy, porozwalane. O ile Aleje Ujazdowskie względnie ocalały, to jak żeśmy szli, było wszystko porozwalane. Gmach Politechniki ocalał. Potem żeśmy szli ulicami, kikuty domów były. Wszystko bardzo przykro. Zapach spalenizny mieszany z odorem trupim. To był zapach charakterystyczny dla Warszawy nawet w 1945 roku.
- Jak się zachowywali Niemcy, którzy państwa konwojowali?
Właściwie nas ani nie pędzili, ani nic, tylko patrzyli, żeby w bok nie uciekać. To był chyba nawet Wehrmacht. Wehrmacht się jeszcze zachowywał względnie, najgorsze było gestapo, SS.
- Czy zetknęła się pani z żołnierzami innej nacji w czasie Powstania?
Nie. Tylko potem oni nas pilnowali, żebyśmy doszli, żebyśmy w bok nie uciekali. Szczególnie, że okolice Wawelskiej to były pola, ludzie chcieli trochę z pola. Krzyk był straszliwy. W końcu nas upchnęli w bydlęce wagony. Całą noc żeśmy do Pruszkowa jechali.
Ani picia, ani jedzenia, ani nic nie dawali. W Pruszkowie nas wyładowali z wagonów, popędzili do hal. Zresztą potem w tych halach byłam, bo pracowałam w „Geoprojekcie”. Przypominałam sobie, jak to było. Naturalnie na betonie, kto co miał. Myśmy nawet walizki nie miały, to na czym usiąść? Na betonie tylko. Całą noc jechaliśmy. Następnego dnia już Czerwony Krzyż dawał dla dzieci mleko skondensowane, wodę czy coś takiego.
- Pani jeszcze się zaliczyła do tego wieku?
Miałam wtedy trzynaście lat, byłam dosyć potężna. Zaraz powiem, jaki miałam przypadek. Ale do dzieci mnie jeszcze zaliczyli, mleko dostałam, mama wodę. Zastanawiała się, a ludzie już sobie porobili koczowiska, niektórzy już byli tydzień, po prostu zaczynali mieszkać w tych halach. Porozkładali sobie jakieś pudełka, jak pamiętam. Mama mówi, że nie ma co tu siedzieć. Następnego dnia wzięła mnie za rękę, a była selekcja, jedni do Niemiec, ci zdatni do roboty, a drudzy do Polski byli wysyłani. Mama ze mną poszła. Mały cud się zdarzył, jak mówię. Poszła z nami, a Niemcy, pamiętam, w rozkroku, każdy miał psa. Ich stało ze dwudziestu z psami. Co ktoś chciał gdzieś iść nie tak, jak oni mu kazali, to od razu… Wtedy się zetknęłam, nie wiem, czy to było SS, czy gestapo, czy coś, ale w tych czapkach to chyba gestapowcy. Byli bezwzględni, nie pozwalali nigdzie tylko tam, gdzie oni wskazali. Taki moment był, że… Mama bardzo dobrze mówiła też po niemiecku, oni nas do Niemiec skierowali.
Na selekcji, na placu.
Olbrzymi plac, pełno ludzi. Jak gdyby w kolejce podchodzili, a półkolem stali Niemcy z psami przy nogach. Psy siedziały: „wrrrr”, owczarki alzackie. To była obstawa, a dwóch czy trzech patrzyli, decydowali, gdzie kto ma iść.
Tak, na wygląd. Mama podeszła, powiedziała, że mam trzynaście lat. „Nie tu, raus!”. Strasznie krzyczeli. W moim pokoju wisi Matka Boska, która ma ze trzysta lat. Jest z kości słoniowej, stara, szkło ma robione metodą jeszcze chałupniczą, nierówne. Mama ją wzięła, jak żeśmy wychodzili z Powstania. To mojej mamy, babci, stara rzecz. Wzięła, pomodliła się, rękę na sercu miała i mówi: „Chodź, Żabciu”. Przeszła na oczach Niemców do grupy do wywiezienia w Polskę. Ani pies nie warknął, ani żaden Niemiec się nie ruszył. Tak jakby mgły dostali wtedy. Mama przeszła i potem podstawione były wagony. Wieźli nas aż do Radomska i lokowali u ludzi. Papier dostaliśmy, że mają nas przyjąć. Żeśmy byli dwa dni, potem wróciliśmy do mojej rodziny, do majątku koło Grójca.
- Jak się wracało? Chodziły pociągi?
Chodziły, jak chciały. Po prostu pociągiem zamiast trzy godziny, jechało się pięć dni.
- Na dworzec panie przyszły?
Tak. Czekamy, bo to przecież nie do Warszawy, a w stronę Grójca. Już nie dochodziły do Warszawy pociągi.
- To nie było niebezpieczne?
Wszystko było niebezpieczne. Nie wiadomo, jak pociąg będzie szedł, czy będzie ostrzelany. Już bombardowania były sowieckie i angielskie, różne bombardowania, naloty dywanowe, bo już Warszawa padła. Człowiek nie wiedział, czy dojedzie, czy ludzie z lasu, jak się mówiło, nie napadną. Może jechać niemiecki konwój, Niemcy mogą jechać uzbrojeni. Tak że się jechało parę dni. Miałam miejsce w ubikacji, jak nas wywozili, i co chwila musiałam wychodzić. Straszne to było. To było jedyne miejsce, na które się można było dopchać. Straszne rzeczy. Mieliśmy już butelkę wody. Trzy dni w stronę Częstochowy, do Radomska. Już było coś do zjedzenia, do picia.
- Pani w Grójcu przetrwała do końca wojny?
W Grójcu, to znaczy moja mama mnie zostawiła u babuni. Ponieważ w tym majątku była kupa ludzi, która już wcześniej przyszła, i było kilka rodzin, nie było miejsca, to mama była u znajomych, w Podkowie Leśnej. Krążyła do mnie, szła szosą na piechotę, to prawie trzydzieści kilometrów było w linii prostej. To był majątek koło Karczewa, a mama była w Podkowie Leśnej. Z babunią w przedpokoju spałam. Wszystkie rodziny, znajomi poprzyjeżdżali. Byłam, jak Rosjanie weszli w styczniu. To było coś okropnego, karabiny na sznurkach to mało, ale głodni, brudni. Coś strasznego było.
Trudno powiedzieć, jak się zachowywali, bo doszli i zaraz poszli dalej. Przechodzili, przewalali się.
Wszystko łapali, kury z pierzami zjadali.
- Jak ludzie ich przyjmowali?
Niechętnie. Ludzie dzielili się, jak któryś był grzeczny, to jemu dali jeść. Przeważnie było pijane towarzystwo, bo wódę dostawali widocznie na przydział. To dzicz.
- Pani kontakt z nimi był krótki?
Chwała Bogu, że krótki. To była dosłownie dzicz.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Moja mama była dosyć energiczna, wróciła do Warszawy dzień po zajęciu Warszawy. Osiemnastego stycznia już była w Warszawie. Spotkała się z moją nianią, bo ona przyleciała z drugiej strony Wisły [sprawdzić], czy my żyjemy, czy nie, bo nic nie było wiadomo. Pierwsza rzecz – kiedyś były okna podwójne i na lato się na górę wynosiło okna, pojedyncze się zostawiało. W pojedynczych poleciały szyby, podwójne stały na górze, to założyły jakoś.
- Budynek nie był zniszczony?
Nie był zniszczony.
W Alejach Ujazdowskich nie był zniszczony, na Szucha też nie był zniszczony. Na Szucha było dowództwo rosyjskie, potem ambasada radziecka, potem niemiecka, w końcu ludzie coś odzyskali. Myśmy wszystko zrobiły i ludzie, co przychodzili do Warszawy, spali u nas. Po miesiącu czasu przyszło SPB i wyrzuciło nas na bruk – Stołeczne Przedsiębiorstwo Budowlane – bo sobie upatrzyli, że są mieszkania. Wtedy myśmy [pojechały] do Płocka, do rodziny mojej niani. Byłam tam przez pół roku, chodziłam do szkoły. Potem mama wróciła do Warszawy.
- A kiedy pani przyjechała do Warszawy?
Przyjechałam już w marcu do Warszawy. Jak nas wyrzucili, to zostaliśmy bez niczego. Przyjechał niani kuzyn i furką nas zabrał do Płocka.
- Trudno się przyzwyczaić do tego, że z własnego mieszkania jest się wyrzuconym.
Tak. SPB przyszło, wyrzuciło i koniec. Potem mama wróciła, mieszkała na Belgijskiej. Zaczęło się życie toczyć. Chodziłam do szkoły, potem skończyłam Politechnikę. Niczego więcej się nie dorobiłam, człowiek pracował od rana do nocy, bo pracowałam w biurze projektów. Mąż na Żeraniu. Dorobiliśmy się tylko, że mamy samochód i dwa pokoje.
- Czy utrwalił się pani na całe życie jakiś niezapomniany obraz z Powstania?
Pierwszy pogrzeb. Wiedziałam, że trzy osoby zostały zabite. Był ogródek ładny, bzy, były stoliki. Kiedyś tam orkiestra grała, była kawiarnia. Zaczęli kopać doły. Pierwsze trzy, to na mnie takie zrobiły wrażenie! Jak to można? Zawsze pogrzeb mi się z karawanem kojarzył. Kiedyś, jako dziecko, widziałam pogrzeb, prawdziwy karawan, czarne konie w czaprakach. Ludzie szli z latarniami. Mnie się wydawało, że każdy pogrzeb musi tak wyglądać, a raptem do ziemi chowają. Na mnie to takie wrażenie straszne zrobiło! Pierwszy raz się z taką śmiercią zetknęłam wtedy. Ostatecznie, jak się trzynaście lat ma, to człowiek inaczej patrzy na wszystko.
- Tamten czas obfitował w takie sprawy.
Obfitował. Pierwsze przeżycie dla mnie było w czasie okupacji, jak z tramwaju nam kazali wysiąść i patrzeć na rozstrzelanie. To była bardzo nieprzyjemna rzecz. Odwróciłam się, tylko strzały słyszę, potem widać było, że krew leci. To wszystko okropne. Potem Powstanie, pierwsza śmierć, Pruszków, przejście na oczach Niemców. Pamiętam to doskonale. Mama mnie kurczowo trzymała za rękę, a ja się bałam.
Warszawa, 22 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek