Edward Żółciński „Korsarz”
Nazywam się Edward Żółciński. Urodziłem się w 1924 roku. Wtedy kiedy miałem dwa lata, to rodzice przywieźli mnie do Warszawy. Od 1926 roku jestem warszawiakiem. Tu pobierałem wszystkie nauki, od początku aż do studiów, z których mam [ukończoną] szkołę Wawelberga i Politechnikę Warszawską.
- Proszę podać swój pseudonim i oddział, w którym pan walczył w Powstaniu?
[Pseudonim] „Korsarz”. To był oddział porucznika „Kazika” w Grupie Bojowej „Krybar” na Powiślu. Ale nie od razu byłem w Grupie Bojowej „Krybar”. W tej grupie byłem chyba od 6 czy 8 sierpnia, to trudno mi powiedzieć.
- Proszę opowiedzieć w skrócie, co pan robił przed wybuchem wojny?
Byłem na wakacjach u swoich dziadków w powiecie Radom. Byłem uczniem gimnazjum Rejtana. Już na ten rok szkolny zaczynający się 1 września nie wróciłem do Warszawy i to był pod względem szkoły stracony jeden rok. Ale ponieważ ja byłem dwa lata przed tym do przodu, to i tak w sumie [niewiele straciłem]. Jestem wcześniakiem, jeśli chodzi o pobieranie nauki.
- Proszę powiedzieć coś więcej o szkole.
Gimnazjum Rejtana wtedy, kiedy ja tam wstąpiłem, zdałem egzaminy wstępne, to mieściło się przy ulicy Książęcej 4. Ta kamienica dzisiaj nie istnieje, bo została rozwalona w czasie wojny. To była druga kamienica od placu Trzech Krzyży i od Nowego Światu. Chyba w 1937 roku, o ile dobrze pamiętam, to gimnazjum się przeniosło na Rakowiecką 23. Dyrektorem tego gimnazjum był Józef Jaroszyński. My, jako uczniowie tego gimnazjum, mieliśmy bezpośredni kontakt i odwiedzaliśmy Laski. Każdy z nas miał jedno dziecię niewidome z Lasek jako swojego opiekuna i kolegę. Ja miałem jedną niewidomą koleżankę, nie pamiętam, jak ona się nazywa. I myśmy z całą klasą odwiedzali Laski. Jedną z zakonnic, które się opiekowały niewidomymi, była córka naszego dyrektora. Odwiedziłem ją po wojnie, kiedy już była starą kobietą. Miała imię zakonne siostra Klara. Jej rodzice już dawno nie żyli, ale ona sobie mnie identyfikowała po roczniku.
- Proszę powiedzieć, jaki wpływ miała rodzina na pana wychowanie?
Na pewno pozytywny wpływ. Dlaczego? Dlatego że rodzina była na pewno polska i na pewno patriotyczna. Jako młody chłopak byłem w tak zwanym Związku Orląt. [...] To była młodzieżowa odnoga Związku Strzeleckiego, więc byłem młodocianym „strzelcem”. Myśmy byli umundurowani. Mieliśmy bluzy wojskowe koloru khaki, pas wojskowy i dystynkcje wojskowe. W wieku lat dwunastu byłem kapralem. Ten stopień miał się liczyć wtedy, kiedy będę dorosły i będę w wojsku. Tylko w czasie Powstania nie przyznałem się, że jestem kapral, tylko wojowałem jako szeregowiec.
Odbywaliśmy normalne ćwiczenia, tak jak wojacy. Braliśmy udział w zawodach strzeleckich i muszę się pochwalić, że w roku 1936, kiedy miałem dwanaście lat, zdobyłem mistrzostwo strzeleckie Warszawy w takich zawodach. Na końcu zepsułem całą uroczystość, co mi się czasem trafiało zresztą. Na czym to zepsucie polegało? Było mnóstwo publiczności, przynajmniej w tym, co mi się pamięta, i szyki tych „strzelców” dorosłych i „orlaków” młodocianych. Któryś pan pułkownik wzywa zwycięzcę zawodów strzeleckich, więc jako dwunastoletni smyk, szastnąłem kopytami i zameldowałem się posłusznie na rozkaz, bo to tak się meldowało. Pan pułkownik powypytywał mnie: gdzie chodzę do szkoły, do jakiej klasy. Po tym wypytaniu mówi: „Odmaszerować!”. To ja szast kopytami, odmaszerowuję. A tu słyszę: „Wróć!”. To wracam i znów melduję. A pan pułkownik pyta: „Przez które ramię robi się w tył zwrot?”. Okazuje się, [że] na końcu tego triumfu, popełniłem gafę. Ale przepraszam, to jest taka drobnostka.
Wychowanie w mojej rodzinie było na pewno patriotyczne. U nas w domu też wisiał portret marszałka Piłsudskiego, stojącego w towarzystwie dwóch pilotów, z których jeden to był Bajan, a drugi Pokrzywka. A kto to byli ci piloci? To byli zwycięzcy międzynarodowych zawodów lotniczych, które co roku wygrywali Polacy na polskich samolotach RWD. To podnosiło nas. Zresztą myśmy mieli szacunek do osoby marszałka i do dzisiaj wierzę, że to był prawdziwy i naprawdę dużej miary Polak.
- Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał moment wybuchu wojny?
To było z komunikatu radiowego. Byłem wtedy na wsi, jak mówię, na wakacjach u dziadka. Już 1 września nie wróciłem do szkoły, bo była sytuacja mocno podbramkowa. Widziałem żołnierzy piechoty, którzy wymaszerowali – szli na swoje miejsce. I z radia się dowiedziałem, że wojna właśnie wybuchła i to dokładnie 1 września. Wtedy byłem przekonany, że wojnę wygramy, że to niemożliwe, żeby było inaczej. Gdyby mi ktoś powiedział wtedy o klęsce, która nas ma czekać, to bym mu oczy wydrapał. Przecież to niemożliwe, żeby taki młody – miałem przecież piętnaście i pół roku, jak wojna wybuchła – uwierzył w możliwość klęski. Później ta rychła klęska była czymś tak przybijającym, czymś niesamowitym.
Do dzisiaj – nie wiem, może to bardzo romantycznie zabrzmi – pamiętam mój sen, jeszcze właśnie z wakacji poprzedzających wybuch wojny, jak jestem w tym śnie, takim symbolicznym, alegorycznym. Jestem nad stawem mojego wujcia i do tego stawu był zjazd drogą polną. Stopniowo coraz większa głębokość od jednej strony i wielki głaz leżał w wodzie do połowy, a do połowy wystawał ponad. Śni mi się, że stoję nad tym stawem, patrzę na ten głaz i usiadł na tym biały orzeł. To było jak proroctwo. Stanął w takiej pozie, jak na godle państwowym i spod skrzydła sterczała mu chorągiewka biało-czerwona. Nic się nie działo, tylko patrzyłem i orzeł odfrunął, i było mi niesamowicie smutno. I to jest koniec snu. Traktuję to jak proroctwo. Przepraszam, że się rozkleiłem trochę.
- Proszę powiedzieć, co pan robił w czasie okupacji przed wybuchem Powstania?
Istotne pytanie. Mieszkałem przy ulicy Grzybowskiej 56 mieszkania 52. Była to duża kamienica z mnóstwem lokatorów i miała jak niektóre kamienice warszawskie dwa podwórza. To znaczy od frontu przechodziło się przez bramę, z której były też wejścia na klatki schodowe do mieszkań z frontu. Później było jedno podwórze, przejściowa brama do następnego podwórza i znów oficyny mieszkalne. Te dwie oficyny mieszkalne i trzecia, zawierająca bramę, stanowiły jakby literę „U”, zamykającą podwórze. Granicą podwórza był mur, oddzielający tę posesję od posesji, do której wejście było od ulicy Krochmalnej – to była równoległa ulica do Grzybowskiej. Tamta posesja w czasie okupacji należała już do terenu małego getta. Z okien naszego mieszkania widziałem – tak jak się patrzy z wysokiego balkonu na sztukę teatralną – to podwórze, gdzie żydowskie przedszkolanki zajmowały się dziećmi żydowskimi. Do dzisiaj brzmią mi w uszach melodie, które te dzieci śpiewały, i słowa, które śpiewały. Odwiedzał te dzieci – później się dopiero dowiedziałem – Korczak. Ja go widziałem tak, jak się ogląda spektakl w teatrze. I to wszystko później, biedactwo, poszło do komór.
Co się działo? Jak powiedziałem, byłem uczniem gimnazjum Rejtana. Ostatnią klasę gimnazjum to już kończyłem pod trochę kamuflującym tytułem, że to była jakaś szkoła dokształcająca, zawodowa. Jakoś się to nazywało, ale to był ciąg dalszy gimnazjum Rejtana. A później dostałem się na studia do szkoły imienia Wawelberga i Rotwanda, bo trzeba państwu wiedzieć, szkoły ogólnokształcące nie istniały w czasie okupacji, natomiast istniały zawodowe. Wawelberg istniał pod okrojoną nazwą. Nazywało się to Państwowa Szkoła Budowy Maszyn i Elektrotechniki II Stopnia. A politechnika nazywała się PWST – Państwowa Wyższa Szkoła Techniczna. Te dwie uczelnie istniały oficjalnie, natomiast uniwersytet nie istniał, był na kompletach tajnych. Poza tym gimnazja i licea ogólnokształcące były wyłącznie na kompletach. Tutaj zwrócę uwagę na to, że w czasie okupacji niemieckiej, nie wolno było na wsiach i w małych miasteczkach prowadzić żadnych szkół, nawet tych elementarnych. A dopiero w miejscowościach od stu tysięcy mieszkańców wolno było prowadzić szkoły powszechne, obecnie zwane podstawowymi. A gimnazja, licea czy kierunki humanistyczne uczelni wyższych były wyłącznie na tajnych kompletach.
Jak wyglądał mój żywot? Najpierw zdałem egzaminy do Wawelberga. Pochodziłem tydzień czy dwa i mnie wyrzucili, bo byłem za młody. Student miał prawo mieć co najmniej osiemnaście lat, a ja miałem siedemnaście. No to co robić? Łaziłem, że tak powiem, żeby wypełnić czas, do jakiejś szkoły zawodowej, a jakże. Ale jednocześnie założyłem z bratem warsztat mechaniczny na Siennej 88 i byłem zapalonym mechanikiem i warsztatowcem.
Tu znów mała dygresja. Każdy Polak na pewno był w coś zamieszany, tylko była zasada, jak najmniej wiedzieć, bo jak nie znam, to żeby mnie ze skóry obdzierali, to nic z tego. Na przykład, jakie były te działania? Wcale nie oficjalne, bo nie należałem do żadnej organizacji podziemnej, aż dopiero wlazłem, tak jak się chwaliłem, w „Miecz i Pług”. Ale przedtem też brałem udział. Ale w jaki sposób? Na przykład: ktoś z rodziny ma znajomego, ten znajomy przyniósł magazyn od pistoletu maszynowego, od szmajsera, a moje zadanie iść z tym magazynem do firmy „Wyszomirski” na Towarowej 32 i obstalować tego tysiąc pięćset sztuk. To były magazyny do podziemnej roboty pistoletów „Błyskawica”. Nie robiłem tego z ramienia żadnej organizacji, tylko funkcja – stąd przenieść tam. I miałem tam jedną przygodę. Byłem młody, a mocno zamyślony, że potrafiłem nawet na latarnię wleźć. Idę z tym magazynem w kieszeni, patrzę na czubki moich butów. Idę od siebie z Grzybowskiej [ulicą] Żelazną, więc przekraczam Łódzką, Prostą, Pańską, a odcinek pomiędzy Prostą i Pańską po obu stronach cały zastawiony żandarmami z pistoletami maszynowymi skierowanymi na chodnik. I są tylko ci żandarmi i ja. W zamyśleniu wlazłem w tę obstawę, mając ten najstraszniejszy z dowodów rzeczowych w kieszeni. Tu jest działanie opatrznościowe, tak jak szedłem zamyślony, tak szedłem dalej. Żaden z nich mnie nie zaczepił. Gdyby zauważyli zamigotanie oczu czy jakiś niepokój, byśmy nie rozmawiali dzisiaj. I tak mi się przeszło. Na Pańskiej kończyła się obstawa. Poszedłem dalej, skręciłem w Sienną, w stronę Towarowej, wtedy dopiero odbałem się swoje. Zimno przeszło od pięt, łydek, przez plecy, do czubka głowy, później ciepło, później zimno – ochłonąłem. Traktuję, że to jest opatrznościowe – ocalanie człowieka. Takich ocaleń było ileś tam, bo byśmy nie rozmawiali dzisiaj.
- Kiedy zetknął się pan z organizacją „Miecz i Pług”?
To już było, jak byłem studentem Wawelberga, więc musiało być około roku przed Powstaniem. Ale przedtem to [nie], jak powiedziałem, bo przeniesienie magazynu to była drobnostka. Była jeszcze inna drobna okoliczność. Dostałem wzór chemiczny tak zwanego bromoacetonu, żeby zrobić ten związek. A bromoaceton to jest gaz łzawiący. Miałem strukturalny wzór chemiczny, a byłem między innymi zapalonym elektrykiem, chemikiem i mechanikiem. Młody człowiek to się potrafi zapalać do różnych zagadnień. I to mi się udało zrobić. I też nie wiem na czyje zlecenie, kto, co. Ale całe laboratorium uruchomiłem w domu. Ale to w ten sposób, że dostępny był w aptekach związek chemiczny NaBr – bromek sodu. Chlorek sodu to sól kuchenna, a to był bromek sodu. To było stosowane jako lekarstwo dla starszych panów. Oni to nazywali po prostu „brom”. W aptece kupiłem tego mnóstwo i z bromku sodu wypędziłem stężonym kwasem solnym wolny brom. Parę bromu kierowałem do rury, którą traktowałem jako reaktor i do tej rury było wejście również wrzącego acetonu. Tam była strefa temperatury wysokiej, później strefa chłodzenia. To, co się skropliło, szło do odbieralnika w postaci słomkowej cieczy, do olejku podobne było, a co się nie skropliło, to szło rurką przez okno na świeże powietrze. Cała kamienica płakała, bo to był gaz łzawiący, tylko nikt nie wiedział dlaczego. Tego nazbierałem trochę i to służyło do rozpędzania klienteli z kin. W kinach szły propagandowe, parszywe różne dodatki sławiące Niemców, więc było powiedzenie: „Tylko świnie siedzą w kinie”. I dywersancik lekki miał taką ilość, jak pół probówki tego olejku – bromoacetonu, właził razem z publiką do kina i po drodze wylewał, bo to ciemno, na chodnik, bo to chodnikami wyściełane podłogi były. I sam później uciekał z całą publiką z tego kina, spłakawszy się obficie oczywiście. To były takie drobnostki, jak mówię, że niby w organizacji nie był, ale coś się działo.
Inny obrazek. Przychodzą koledzy do warsztatu, który – jak się chwaliłem – pędziłem. Przyniósł pistolet, ale z urwanym zaczepem do wyciągania łuski naboju po oddaniu strzału. Zrobić mu to. Proszę bardzo. Oni to zostawili, oczywiście sam zamek ruchomy został u mnie w warsztacie i nabój na przymiarkę. Dorobiłem to, zahartowałem. Przyszedł kolega, odebrał, do kieszeni [włożył] i poszedł. Też jakaś działalność.
Ale jak to się dla nich skończyło? Stoi ich czterech na placu Krasińskich, gdzie tramwaj jeździł i była wysepka tramwajowa. Na przystanku mnóstwo ludzi stoi, a oni czterej stoją oddzielnie. I mój kolega z zapakowanym w gazetę zamkiem od pistoletu w kieszeni też bierze udział, jako jeden z czterech. Żandarmi ich otoczyli, tylko tę czwórkę. I dawaj, jeden wyszedł z koła żandarmów i ich maca. Namacał to, wyjął, włożył z powrotem – rewizja skończona. Odchodzi, ale odchodząc zatrzymał się, pomyślał, wrócił. Znów mu łapę do kieszeni [włożył], tym razem otworzył to, zapakował, włożył mu do kieszeni i poszedł. Ten sobie myśli: „Teraz będzie seria”, a oni poszli. Jak ja to rozumiem: on wolał nie ryzykować, tu coś zrobi, ale kto wie, może jakaś lufa jest wycelowana na niego gdzieś tam. Na wszelki wypadek poszli. Daję to jako obrazki, migawki. Tak że obojętnych ludzi nie było.
- Proszę powiedzieć coś więcej o swoim udziale w organizacji „Miecz i Pług”.
Szeregowy udziałowiec. Żadnych specjalnych funkcji, nic. Tylko nie doszła do skutku funkcja zabicia tej kobity. Więcej żadnych działań nie było. Nawet to niedoszłe zebranie to miało być u mnie w domu, ale nie dlatego, żem był jakimś dowódcą.
- Proszę opowiedzieć o swoim udziale w Powstaniu. Gdzie pan walczył i w jakich warunkach?
To jest znów dosyć obszerne pytanie. Zaczęło się od tego, że jak zebranie nie doszło do skutku, to z kolei ja wyskoczyłem na ulicę, ale to już w pół godziny po rozpoczęciu kanonady. Wyskoczyłem z pytaniem: „Gdzie macie swój punkt?”. – „A tu obok, u Haberbuscha”. To zostawiłem klucze – jak już mówiłem – u pani sąsiadki, zameldowałem się jako ochotnik. Skierowano mnie do oddziału, gdzie dowódcą plutonu był porucznik „Klim”. To było pseudo; jak on się naprawdę nazywał, to nie wiem. To był dowódca plutonu, w którym mnie umieszczono. Natomiast dowódcą kompanii był starszy sierżant „Wierny”. Czyli porucznik był dowódcą plutonu, a dowódcą kompanii był starszy sierżant.
Tam przeżyłem, z tym oddziałem, atak na tak zwaną Nordwache. Ten dom stoi do dzisiaj. To jest róg Chłodnej i Żelaznej. Kamienica, bodajże, czteropiętrowa z zaokrąglonym narożnikiem i podcieniem pod kolumnami, gdzie są sklepy. To była siedziba żandarmerii, nazywała się Nordwache. Byłem jednym z sześciu, którzy do nich włazili przez dach. Jak mnie tam skierowano do akcji, to kamienica stykająca się z Nordwache od ulicy Żelaznej była zajęta przez akowców. Tam było przerzucanie się przez dach pęczkami granatów i między innymi nas sześciu wysłał [tam dowodzący]. Jak jest dach pochyły i deska, po której łazi kominiarz, i rząd kominów, to my z tego wyjścia kominiarskiego, po tej desce [weszliśmy] i było nas po jednej stronie czterech, a po drugiej stronie wyjścia dwóch. Byłem drugi od strony, gdzie było czterech, czyli trzeci od wyjścia. Mieliśmy czekać na sygnał w postaci karabinu maszynowego, który się miał odezwać na dole. Długo czekaliśmy, trzymając się tej dechy, [a tu] pochyłość dachu, [a my] za kominem. Odezwał się karabin maszynowy, ale nie na dole, tylko na górze, i po nas. Tylko się cegły sypały z kominów, aż po twarzy szły odpryski. Że nie trafili, to bardzo mnie to dziwi. Widzę, że jeden niknie już we włazie kominiarskim i następny [za nim], to ja też nura [dałem], i nas stamtąd przepędzili. Ale to nie był nasz karabin maszynowy.
Byłem. Miałem – to jeszcze jeden punkt – „siódemkę” marki Czeska Zbrojowka. Byłem z własnym uzbrojeniem, co było dużo, bo byli tacy, co mieli tylko butelkę z benzyną i koniec. A taki, co miał pistolet, to już był ktoś. Jak do tego pistoletu doszło? Znów mała dygresja. Cokolwiek byśmy nie mówili, od razu [nasuwa] się moc dygresji. Otóż miałem brata ciotecznego, któremu dane było przeżyć Powstanie i dokonał już żywota własną śmiercią, który był w piątce siedemnastolatków w tym czasie. Oni mieli bardzo prozaiczne zajęcie – kombinowali broń. Rozbrajali Niemców w Warszawie na ulicy w biały dzień. Zaskakiwali ich:
Hände hoch! Mało [Niemiec] trzęsiączki nie dostał, strasznie odpinał ten pas z bronią. I kiedyś odwiedziłem tę piątkę. Wynajmowali pokoik na ulicy Solnej, na terenie późniejszego getta. Pod żelaznym łóżkiem mieli pasującą tam skrzynię wypełnioną bronią. Od nich miałem tę czeską zbrojówkę i dlatego byłem taki cholerny bohater, bo byłem uzbrojony.
Raz tylko im się nie udało rozbrojenie Niemca. Jakiegoś oficera zaczepili. Z wyfiokowaną damą szedł i taki siedemnastolatek podchodzi z pistoletem, mówi do niego:
Bitte, Hände hoch! A ten coś zaczął wrzeszczeć, że łapie za kaburę, to ten mu strzelił oczywiście [w szyję]. [Tamten] padł, zaczął charczeć. [Chłopak] jeszcze parę razy poprawił i się rozbiegli. To im nie wyszło wtedy, ale [z tego], co wyszło, to była pełna skrzynia amunicji i broni. Tak że chłopaki coś robili.
Teraz, jak to się stało, że wlazłem do „Haberbuscha”, a byłem u „Krybara”. Otóż, jak wyskoczyłem z domu o godzinie „W”, o której nie wiedziałem, tylko się dowiedziałem dopiero, to byłem w eleganckim garniturku i miałem na sobie sandały, bo to jeszcze był 1 sierpnia – „rzymki” się nazywały, takie paski. W takim ubranku pod krawatem stałem się powstańcem. A później, jak byłem wymieszany z gruzem, po ataku na Nordwache – bo tam była straszna rzecz, to później opowiem – to mi się rozleciały sandały.
[...] Jak nas spędzili z dachu – wrócę z powrotem do tego wątku – to później, następna próba [ataku, zakończona] już z powodzeniem, to była taka, że żeśmy walili kilofem we wspólną ścianę żandarmów i kamienicy, którą mieliśmy zajętą, na ostatnim piętrze. To było już u nas na strychu, a u żandarmów jeszcze nie był strych. Kilofem żeśmy przedziurawili ścianę. Ośmiu nas tam wlazło wtedy. Szedłem trzeci z ośmiu, tyle pamiętam. Najpierw był pokój z umeblowaniem kuchennym, później drzwi, następne pomieszczenie, znów drzwi. Przy tych następnych drzwiach przeszedł jeden, drugi i ja, a czwarty padł. Nastąpił wybuch. Na czym dowcip polegał? Zostawili łobuzy zasadzkę. Jak mieli granaty tłuczki z wywlekanym zapalnikiem – sznurek trzeba było wywlec i dopiero rzucać – to jedno było przyczepione do węgarka za drzwiami, a drugie do klamki. Jak nas trzech przeszło, to jeszcze przeszło, a czwarty już nie przeszedł. A to było tak blisko: tu on stoi, obok mnie, i pada, a ja nie. Dlaczego? Bo te wszystkie odpryski były skierowane nie tu, gdzie ja byłem, bo było za węgarkiem. Tak że ja byłem już pod osłoną. Ale żandarmi, których było dziewięćdziesięciu, jak się okazało, uciekli na dół, nie czekali na spotkanie z nami. Na dole przeskoczyli przez ulicę Chłodną, bo to był róg Chłodnej i Żelaznej. Naprzeciw żandarmerii, pod firmą „Sommer”, była knajpa. Do tej knajpy uciekło ich czterdziestu, a nasi przyłapali pięćdziesięciu czy odwrotnie, nasi przyłapali czterdziestu, a pięćdziesięciu uciekło, nie pamiętam. Wiem, że było podzielone trochę nie na pół. Tych złapanych na dole nasi odprowadzili do „Haberbuscha” jako jeńców wojennych. Z tym że oni byli później tam wybici. Nie wiem, czy państwo wiedzą, że żołnierzy Wehrmachtu trzymano jako jeńców wojennych, a żandarmów i esesmanów zabijano. Takie były reguły gry i ich też wytłuczono tam.
Ale po tym były tam dla mnie dosyć przykre i nieładne momenty. Jak była oficyna, w której od frontu kamienicy, która już nie istnieje, bo na to miejsce jest wybudowana inna, była wybudowana suteryna mieszkalna, a po przeciwnej stronie, też w suterynie, była kuchnia wojskowa i tam dowództwo siedziało po tej całej akcji z żandarmami. Aha, jeszcze drobny przypadek był. Jestem w kuchni, gdzie mam coś spożyć, a tu słyszę alarm, że Niemcy na strychu są. [Zastanawiam się]: „Zaraz, zaraz. Myśmy już ich wykurzyli. No dobrze, a skąd się wzięli?”. Mój dowódca, czyli porucznik „Klim”, mówi: „Pójdziecie, sprawdzicie”. Wiadomo, co to oznacza. Miałem pistolet maszynowy, ale niech teraz pani idzie po schodach i sprawdzi, czy są na górze. Przecież jak ja bym tam był jednym z nich na górze, to bym poczekał, aż ten sprawdzający się zbliży. Wiadomo, że jak będzie nieboszczyk, to znaczy, że Niemcy są. Ale rozkaz jest rozkaz wojskowy. Poszedłem, oblazłem strych naokoło. Zacząłem od miejsca, gdzie jest wyjście na dach. I teraz, [jak] za ten zakamarek wyjrzeć? Czy wyskoczyć od razu, czy delikatnie wyglądać? Udało mi się oblecieć. Całe szczęście, nie było Niemców, dlatego rozmawiamy dzisiaj. Narobiłem wrzasku, że Niemców nie ma. Ale było mi przykro, dlatego że ja byłem ochotnik, który przylazł, a to byli kumple, którzy tam byli, więc kogo wysłać na taką misję, no tego [ochotnika] oczywiście. Jak widać misja się udała. To było jedno nieprzyjemne. Ale rozkaz jest rozkaz.
Później tenże dowódca zostawił mnie w suterynie mieszkalnej z bardzo dla mnie dziwnym poleceniem: „Słuchajcie, czy Niemcy nie robią wierceń”. „Po co? Jacy Niemcy i jakie wiercenia? Przecież Niemców nie ma, bośmy ich wykurzyli”. Siedzę w tej suterynie mieszkalnej kamienicy, która sąsiadowała z żandarmerią. Może nie wszystko wiedziałem, co się dzieje, bo widziałem to, co się dzieje w zasięgu oka, ale nie dalej. Ale siedzę. A byłem niewyspany. To były już dwie noce, więc mimo że chłopak młody, to łepetyna się kiwa i tak mi się wydaje, że słyszę takie „wrrr”. Coś słyszę, ale nie wiadomo, czy to jawa, czy to sen. Biorę chłopaczka łącznika i mówię: „Poproś dowódcę, bo ja tu coś słyszę podejrzanego”. Przylazł, nasłuchuje: „Niby tak – on też niby coś tam słyszy, niby nie – być może, że wam się zdaje”. I poszedł. To ja znów słyszę to. Jeszcze raz poprosiłem dowódcę. Jeszcze raz nasłuchiwał. Już wyraźnie: „Tak, tak – on też słyszy – ale być może, że wam się zdaje”. Poszedł, a mnie się usnęło. A jak mnie się usnęło, to miałem sen. I znów sen: mój rodzony brat łapie mnie za ramię i mówi: „Edek, wstawaj!”, i mówi wyraźnym głosem. Obudziłem się, ale tak, jak bym resztę jego zdania słyszał i słyszę z daleka głos: „Uciekać, Niemcy wysadzają dom!”. Wyskoczyłem z tej suteryny do przeciwległej suteryny, gdzie było dowództwo i obsługa, sanitariuszki i coś tam – nie ma nikogo. Dziura jest w ścianie fundamentowej z sąsiednią kamienicą przy Żelaznej. Przez tę dziurę wlazłem, patrzę, czy nasi z mojego oddziału [tam są]. Tam ostatni włazi w następną dziurę, która prowadziła na teren posesji zbombardowanej w 1939 roku, a tam już tylko były pagórki gruzów i już brzózki zaczynały sobie wyrastać na tym. Widzę, że oni tam nikną, więc biegnę do nich. Jak byłem pośrodku, a tu [po bokach] były kolumny – bo to było obszerne pomieszczenie z kupą ludności cywilnej – podpierające strop i kiedy byłem na środku, chromotnęło. Wtedy nic nie widziałem, [miałem] pełne usta pyłu od muru, od tynku, od czegoś. Nie było czym oddychać. Smród od materiału wybuchowego. Aż przysiadłem z wrażenia, a ta publika cała, jak magnesem ściągnięta, w jeden kącik się zbiła. Ale ja miałem kierunek nadany, że tam jest dziura i w tę dziurę trafiłem. Na tej zburzonej już posesji w 1939 roku oni ciurkiem szli do Krochmalnej. Dołączyłem do nich i do „Haberbuscha” [poszliśmy]. Wszyscy byliśmy osypani pyłem, tak jak by ktoś zmielonym tynkiem nas posypał wszystkich na kupę. I tak się wszystko bractwo dziwowało, że tacy osypani, a im nic. No, poza tym jednym, co tam padł.
W czasie całej tej akcji moje sandałki rozleciały się w diabły. A ja tu mieszkam przez miedzę. Dowódca główny, od mojego dowódcy jeszcze ważniejszy był – ja tam nie znałem tych ludzi. Mówię, że chcę wymienić buty, bo coś tam i wmieszałem się do jakiejś rozmowy, i następny zgrzyt. Tak mi coś powiedział: „Odteguj się”, coś tam. To już było ponad miarę. Przecież ja byłem na pewno dobrym Polakiem, na pewno rozkaz sprawdzenia wykonałem w pełni poświęcenia, wiedząc, że jak są Niemcy, to już nie będę żył. To wszystko wiedziałem, a tu taka odzywka. Coś bardzo niepomyślnego sobie pomyślałem w duchu. Poszedłem bez żadnego zezwolenia do siebie do domu, przywdziałem buciory takie, że do końca wojny mi powinny wystarczyć, ubrałem się odpowiednio, ale już do tego oddziału nie trafiłem, tylko trafiłem na znajomych i znalazłem się w „Krybarze” wtedy. Trafiłem stamtąd do tamtąd. Nie byłem po żadnej przysiędze wojskowej i u „Krybara” dopiero złożyłem przysięgę. Cała nasza grupa była na ulicy Smulikowskiego – zdjęcie jest gdzieś tam w zasobach – i tam byłem już pełnoprawnym powstańcem, i stąd moja przynależność do Grupy „Krybar”. A zaczęło się gdzie indziej. Tak to opowiedziałem, jak nikomu przedtem na świecie, bo to są przeżycia bardzo osobiste.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądał pana udział w Powstaniu w szeregach Grupy „Krybar”?
Ograniczało się wszystko do misji warty na barykadzie, bo „Krybar” obejmował kilka barykad, ale ja byłem z oddziałem porucznika „Kazika” [na ulicy] Dobrej 5 i Solec ileś – nie pamiętam ile – to był przechodni dom, drugi od ulicy Czerwonego Krzyża. Od strony Dobrej było tylko wejście na klatkę schodową, a od strony Solca była brama wjazdowa na tę posesję. A ta posesja od sąsiedniej, też przechodniej posesji Dobra–Solec, była oddzielona murem wysokości na jakieś dwa i pół metra, tak na moje oko. I następna też murem oddzielona, tylko że w tych murach były dziury, przez które się przełaziło w jedną i w drugą stronę, to była komunikacja jedyna, bo ulicą to ostrzał. To polegało na służbie wartowniczej. Następnie miałem zadanie z gruchota strasznego, że tylko żelastwo zardzewiałe było, zrobić karabin. W okolicznym warsztacie stolarskim dorobiłem drewno do karabinu. A też taka była okoliczność, [że] ten warsztat był przy ulicy Smulikowskiego. Jest Dobra, tu [prostopadle] jest Czerwonego Krzyża, tam dalej jest linia kolejowa średnicowa, a tu Dobra 5 i naprzeciw Dobrej 5 akurat ulica Smulikowskiego się zaczynała, zakręcała i dochodziła do Tamki – taka krzywa uliczka – i tam się mieściło kuratorium czy jakiś wydział oświaty, i tam była ta przysięga. Naprzeciw Smulikowskiego, przy Dobrej 5, było tylko wejście na klatkę schodową i z tej samej klatki schodowej zejście na podwórze. A z drugiej strony była brama wjazdowa od ulicy Solec, a tu mur oddzielający od następnych posesji. Jak to było z atakiem? Tam się nic właściwie ciekawego nie działo, poza akcją w elektrowni, bo to też należało do Grupy „Krybar”. Elektrownia była opanowana zaraz pierwszego dnia Powstania i służyła prądem aż do zajęcia Powiśla przez Niemców. Niemcy byli zastopowani, zamknięci w piwnicy czy coś, bo chłopaki tam weszli zamiast z wałówkami dla którejś zmiany, to z koszami pełnymi broni i załatwili sprawę i to bez wielkiego krzyku.
A tutaj przeżyłem atak na Powiśle. W jaki sposób? To znów jest historia. Zostawił mnie dowódca przy oknie strzelniczym barykady. Jest fronton kamienicy Dobra 5 z wejściem na klatkę schodową, naprzeciw jest Smulikowskiego, a barykada szła po prawej stronie, jak się wychodziło z Dobrej 5, przez ulicę Dobrą i na końcu było wybrzuszenie, gdzie było kilka okien strzelniczych, taki bunkier zadaszony. A tu było, przy samej ścianie kamienicy Dobra 5, okno strzelnicze i tu byłem z karabinem na warcie, jak się odbywał atak na Powiśle. Naliczyłem na linii średnicowej trzynaście wagonów pancernych. Staje jeden z wagonów pancernych, jak się cały skład zatrzymał. Wieżyca się obraca i widzę tą armatę kolejową
en face, dziura na wprost, przez okno strzelnicze. Nie będę zwiewał, bo jestem tu postawiony. Zaczyna się ostrzał. Ten łobuz wszystko wystrzelił w bunkier wybrzuszony z oknami strzelniczymi – tylko cegły fruwały, kamienie i ziemia. A ja to cały czas widziałem przez okno strzelnicze i tu ani jeden pocisk, jak widać, nie padł, a wszystko tam wlazło. W trakcie [ataku] dowódca mnie przestawia z barykady do pokoju, który miał balkonik właśnie nad tym jedynym wejściem do klatki schodowej Dobra 5. Tam jakieś łóżko było, nie łóżko, materac oparty na poręczy łóżka, ja mam karabin i moim zadaniem jest ostrzał na ulicę Smulikowskiego. I znów nieprzyjemny przypadek mnie spotkał. Czatuję, gdzie ten Niemiec, a słyszę zgiełk i czołgi, hałasy różne, łomoty, walenia. W pewnym momencie gęba cywila zagląda przez uchylone drzwi: „Panie, Niemcy na podwórzu!”. „A nasi gdzie?”. „Panie, już ich dawno nie ma”. „O cholera! Zaraz! To trzeba było mi coś powiedzieć”. Nie wszystko było takie piękne jak w poezji. Wyskoczyłem z karabinem z klatki schodowej – jak mówiłem, było tylko wyjście na klatkę schodową – a tam z bramy wysypuje się zgraja Niemców, na nich wyskakuję. I w ich oczach przeskoczyłem przez mur. Byłem zawsze niedorostek, cherlaczek, nigdy w życiu na [lekcjach wychowania fizycznego] żadnych osiągnięć nie miałem. Jedyne sporty, jakie uprawiałem, to strzelanie – jak już się chwaliłem – i szybownictwo, bo to nie wymaga siły, to wymaga orientacji, innych zmysłów, ale nie siły. A tymczasem w oczach tych Niemców przeskoczyłem przez ten mur. Po wojnie pokazałem swoim wnukom, przez co dziadek przeskoczył. To miało dla mnie również wymiar trochę groteskowy. Dowiedziałem się później od jakiegoś lekarza, że to chyba był zastrzyk adrenaliny, który organizm [dostał] i z mojego tyłka zrobiła się katapulta, przeskoczyłem przez to. Bo najśmieszniejsze, że ja bym tego nigdy w życiu nie przeskoczył normalnie, a tak przeskoczyłem i [to] z karabinem. A jeszcze śmieszniejsze było to, że w tym murze była taka cholerna dziura, przez którą przechodziłem ileś razy dziennie. I jeszcze jedno, wiedziałem, że w tę dziurę żaden z Niemców nie zajrzy, bo tam przeskoczył jeden z karabinem, a oni nie byli tacy bohaterzy, żeby rzucić się w pościg, nie. On tam wolał nie zaglądać. Spokojnie sobie poszedłem wtedy. Przynajmniej byłem świadom, że tam żaden gęby nie wsadzi, w tę dziurę wzdłuż posesji, bo jak powiedziałem, w murach były przegrody, jak Solec się trochę zakrzywia.
Przeszedłem na drugą stronę Solca, znalazłem się w tak zwanym ogródku Kazimierzowskim – nie wiem, dlaczego tak się to nazywało – i przez ten ogródek patrzę, idzie trochę ludzi cywilnych i ci z „Krybara” też. Dołączyłem. Jakimiś schodami, przez jakiś budynek weszliśmy, bo tam była skarpa wysoka, różnica poziomów między ogródkiem Kazimierzowskim. I jak żeśmy weszli po schodach na górę, to znaleźliśmy się na terenie instytucji, która nazywała się Instytut Oftalmiczny, nawet nie wiedziałem, co to znaczy. To był jakiś szpital. Tam żeśmy byli, w tym szpitalu. Jak jest ulica Nowy Świat i ulica Chmielna dochodzi do Nowego Światu, to za Nowym Światem w stronę Powiśla jest ulica Foksal i ona się kończy placykiem okrągłym, a z tego placyku brama wjazdowa i naprzeciw tej bramy jest gmach tego Instytutu Oftalmicznego. W tym gmachu żeśmy się zagnieździli. I znów atak Niemców od strony Powiśla. Tutaj się strzelają nawzajem. Widziałem ludzi cywilnych tak strasznie pomaltretowanych, o rany boskie. To są rzeczy, które człowieka będą prześladowały jak wizja jakaś. Na pół spalony facet leży i tak [rusza] ustami, a cały zwęglony już jest, a jeszcze mu się usta ruszają – stosowali napalm [?], drzewo rosnące i świeże pali się normalnie.
Przepraszam, że ja tak skaczę z tematu na temat. Tam miałem też jedno przeżycie. Jak wyglądała akcja na terenie Instytutu Oftalmicznego? Dowódca zostawił mnie na rogu budynku szpitala – bo to był szpital, o ile dobrze wiem – z karabinem w pozycji klęczącej. Był taki moment, że w odległości dwadzieścia, dwadzieścia pięć metrów ode mnie, wychodzi przygarbiony Niemiec z pistoletem maszynowym i gapi się przed siebie. [Porusza się] skradającym się krokiem, a ja go widzę z boku. On nie wie, że z boku mam go na musze, gapi się przed siebie, na wprost. Byłem, jak już się chwaliłem, dobrym strzelcem i jakbym chciał w dziurkę od ucha [trafić], to by była dziurka od ucha, nie ma mowy, żeby mogło być inaczej. Już zacząłem naciskać pierwszy opór, bo jak się oddaje strzał, to najpierw jest lekki opór na spuście, później dochodzi do twardszego oporu, [po] którym nastąpi wstrzymanie oddechu i nie wiadomo, w którym momencie padnie strzał. Już pierwszy opór pokonałem, ale cofnąłem palec, bo wychodzi drugi, też skradającym się ruchem i ich sylwetki się pokryły. Tak sobie myślę: „Przecież karabin to przejdzie przez cztery łby, a nie przez dwa”. I pokusa: „Teraz mam ich”. Tu odbywa się we mnie niesamowita walka wewnętrzna. Nie wiem, czym to wytłumaczyć i nie wiem, jak na to patrzeć dzisiaj. Muszę zasięgnąć jakiejś opinii, nawet u księdza biskupa. Tak. Dlaczego? Były rozwieszone plakaty, gdzie był trupia gęba w hełmie niemieckim i napis: „Każdy pocisk, jeden Niemiec”. Chodziło o oszczędność amunicji, nie walić na wiwat, tylko do celu. A tu pokusa – jeden pocisk, a dwóch Niemców. Ale są obiekcje, oni mnie nie widzą. Nie wiem, czy wielu ludzi miałoby skrupuły: „Będę zabójcą”, a piąte [przykazanie mówi]: „Nie zabijaj”. Bo gdyby któryś spojrzał, to by był ich los przesądzony, nie ma żadnej dyskusji ani wahania, ale oni mnie nie widzieli. Nie byłbym żołnierzem, ale zabójcą. Nie wiem, ile gramów owało do tego, żeby padł strzał, ale po takiej walce wewnętrznej, wziąłem karabin pod pachę i odszedłem stamtąd. Okazuje się, byłem ostatni, bo już więcej nikogo nie było z „Krybara”.
Tam nastąpiła później przeprawa przez Nowy Świat w ulicę Chmielną i nasze znalezienie się w Śródmieściu. Do tego też się nikomu nie przyznaję, tylko państwu. Dlaczego? Bo można bardzo różnie oceniać taką postawę: słusznie postąpił czy nie? Ilu by takich było, którzy by taką walkę wewnętrzną stoczyli z sobą. Dlatego mówię, jeszcze nie rozstrzygnąłem, czy słusznie postąpiłem, czy nie. Będę się jeszcze radził, bo to jest otwarty problem, bo przecież to mogli być mordercy, którzy później mogli mieć na sumieniu coś, zwłaszcza że ja ich widziałem jako morderców i mnie nikt nie wytłumaczył, że są Niemcy porządni czy jacyś inni. Może doktor Schweitzer, ale nie Niemcy na ogół.
- Proszę opowiedzieć, jak pan zapamiętał żołnierzy ze strony nieprzyjaciół?
Bardzo, bardzo złe mam wyobrażenie o Niemcach. Jak patrzę na tablice pamiątkowe, że w tym miejscu hitlerowcy zamordowali iluś tam ludzi... Nie hitlerowcy – Niemcy. Przecież to nie byli Chińczycy ani Marsjanie, tylko Niemcy. A że oni poszli za głosem obłąkańca zwanego Hitlerem, którego dziadek zresztą był Żydem, to tylko świadczy źle o tym narodzie, bo taki osobnik jak Hitler powinien siedzieć w kaftanie bezpieczeństwa w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym. A tymczasem naród idzie za nim i uwierzyli, że należą do tak zwanych
Übermenschów. Widziałem ich. Jak szli żandarmi ulicą w czasie okupacji niemieckiej, [to] takie to było nadęte. Człowiek sobie wyobrażał, że jak by walnął pięścią w ten nadęty kałdun, to by to pękło jak balon. A widziałem tych samych Niemców na tak zwanych ziemiach odzyskanych, jak tylko się wojna skończyła i ich jeszcze nie wysiedlili stamtąd. Jakie to było służalcze, fałszywie uprzejme, uniżone. Wtedy mi zbrzydli, dokładnie zbrzydli do końca. A przed Powstaniem i przed likwidacją getta widziałem obrazek, którego do dzisiaj nie potrafię opowiedzieć spokojnie, jak żołdak niemiecki rozbijał żydowskie dzieci o bruk.
Na skrzyżowaniu Chłodnej i Żelaznej, o którym opowiadałem, bo tam była Nordwache, przed likwidacją getta była brama o czterech skrzydłach. [Były] cztery słupy, tak jak w wierzchołkach kwadratu i po dwa skrzydła. Albo skrzydła były zamknięte tak, że ulicą Żelazną było przejście, albo zamknięte tak, że ulicą Chłodną [było] przejście. I albo Żydzi przechodzili z małego getta do dużego, albo ludność polska przechodziła. Akurat szedłem z kościoła świętego Karola Boromeusza, który się mieści na Chłodnej, w tym rozszerzeniu, gdzie odchodzi Elektoralna, i akurat ta brama [była] zamknięta. Ona miała, ja wiem, z metr dwadzieścia, bo tylko chodziło o to, że zamknięte [lub] otwarte. Czekam, Żydzi idą. Podchodzi żołdak niemiecki, bo żołnierzem tego nie nazwę, i prowadzi trzech pędraków, oceniam na pięcioletnich chłopaczków, Żydów. Dwóch jedną łapą za ciuchy [trzymał], a trzeciego w drugiej ręce. Doszedł, za bety i o bruk. Tak tę trójkę załatwił. Przyszedłem do domu, chciałem opowiedzieć. A mówią, że dziewiętnastoletni chłopak nie płacze – nieprawda. I ja to widziałem, i widziałem tych uniżonych Niemców, jak byli pokonani. I mnie nikt nie wytłumaczy, Niemcy to naród podły. Tak jak zresztą w każdym narodzie, nie można mówić o wszystkich, bo na pewno jednostki dużej miary tam się znajdą, bo to jest trochę milionów, ale mówię o przeciętnym charakterze Niemca, bo ja widziałem przeciętnych Niemców i tych mocno nadętych, tych bardzo zbrodniczych, i tych bardzo uniżonych. To byli przeciętni Niemcy.
- Czy w czasie Powstania zetknął się pan z przypadkami zbrodni wojennych, popełnianych przez Niemców?
Nie. Bezpośrednio nie. Natomiast z przypadkami heroizmu ze strony Polaków, to tak.
- Proszę powiedzieć, jak ludność cywilna przyjmowała walkę pańskiego oddziału?
Na pewno ofiarnie współpracowała z żołnierzami. Ja bym tu nawet nie dzielił, że to jest cywil, to jest wojak czy żołnierz. Cała ludność brała udział. Czy wykonywanie jakichś prac na rzecz [Powstania], czy budowa barykad, to tam nie było, że ten jest wojskowy, a ten cywilny.
Oczywiście są różne – tak jak powiedziałem, w każdym narodzie – wyjątki. Nawet byli „gołębiarze”, ale to byli folksdojcze czy tam inni, którzy ze strychu mordowali. Ale to było co innego. Ale ludność polska na pewni była ofiarna.
- Czy zetknął się pan z przedstawicielami mniejszości narodowych, które brały udział w Powstaniu?
Bezpośrednio nie, ale – jak już się chwaliłem – mój brat cioteczny miał piątkę kolegów. Wszyscy byli siedemnastolatkami, od których miałem broń – czeską zbrojówkę. Jednym z tej piątki był Żyd. Nazywał się Jan Zabierek. Uważam Żydów za naród tchórzliwy i niepochlebnej reputacji, przepraszam. To nie znaczy, że jestem taki cholerny wróg Żydów, bo mi ich szkoda czasem nawet. Ten chłopak był wyjątkowy i był odważny. Całą okupację, z tego co mi wiadomo, jeździł rowerem po Warszawie, mając przy sobie dwa pistolety. Jeden [pistolet] zwykły, iluś strzałowy, a jeden węgierski marki Frommer, gdzie dziesięć naboi mieściło się w magazynie i jedenasty w lufie, i miał ogień pojedynczy i ciągły, tak że jak z pistoletu maszynowego siało.
Jak Niemcy spotkali jakiegoś faceta i podejrzewali, że to jest Żyd, to w przypadkach wątpliwych: „Właź do bramy, spuszczaj portki”, patrzyli. Tenże Janek Zabierek, o którym mówię, był obrzezańcem, ale ichni rabin czy inny, który to robił, zrobił ten zabieg niefachowo i bardzo paskudnie to wyglądało, jak jakieś stadium choroby wenerycznej. Na chorobach wenerycznych się nie znam, na obrzezaniu też się nie znam, więc nie wiem, na czym to podobieństwo mogło polegać, ale to zadecydowało o pewnym wydarzeniu. Ja wiedziałem, że to jest Żyd, ale ktoś, kto go nie znał, mógł nie zauważyć, że to Żyd, bo nie wszyscy Żydzi są tak bardzo do Żydów podobni. Niektórzy są mało podobni do Żyda, a niektórzy wręcz wcale. Zatrzymali go dwaj żandarmi:
Jude! On mówi:
Ich bin kein Jude. [Oni na to]: „Dawaj do bramy, spuszczaj portki”. A on ma przy sobie dwa pistolety naładowane. W tym miejscu podziwiałem tego człowieka. Spuścił portki, obtrzęśli się brzuchami ze śmiechu, machnęli łapą i poszli. Gdyby nie wytrzymał nerwowo, to by po nich posiał. Dla mnie to był dowód zimnej krwi i opanowania, a to był Żyd, więc to trochę nie pasuje do utworzonego u mnie obrazu Żyda.
Z tej piątki, o której plotkuję tutaj, to tylko mój brat cioteczny przeżył. Mówię o Geniusiu Ogieńskim. A wszyscy pozostali zginęli w Powstaniu. Nie mogę powiedzieć, że uważam Żydów za jawnych nieprzyjaciół, bo i kolegów miałem Żydów, ale wolałbym zbyt radykalnie swoich poglądów nie wyrażać.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało pana życie w czasie Powstania?
Na ogół stan niedospania. Poczucie obowiązku. Jak przyszła kolej na moją służbę czy na zbiórkę gdzieś tam, to wystarczyło mnie dotknąć, wstawałem. Widziałem, [że] kolegów to się budziło na siłę, szarpało, jeszcze się nie dawał, bo jeszcze by pospał trochę. Ale byłem przejęty tym, że jestem żołnierzem. Ale byłem przeważnie niedospany. Poza tym głód. Muszę się przyznać, że świadomie jadłem kiedyś psa i wiedziałem, co jem. Teraz wolę kotlet schabowy.
Pewien czas, jakieś ostatnie dwanaście dni, spędziłem na produkcji granatów – jak już się chwaliłem. Nawet mam tu gdzieś zdjęcie, gdzie wygłaszam odczyt, właśnie tam, gdzie się to odbywało. Bo to był zasięg działania tak zwanej „Obroży”, a nie „Krybara”. Byłem tam tylko oddelegowany jako warsztatowiec do produkcji.
Jak się to odbywało. Otóż, młodociane chłopaczki ściągały blachę z rozwalonych kamienic warszawskich, bo bardzo często dachy były kryte blachą nie cynkowaną, tylko cynkową. Bo czym innym jest blacha stalowa pokryta cynkiem, a czym innym blacha cynkowa. Blacha cynkowa służyła jako surowiec do odlewania skorup granatów. Na ulicy Chorzej 51 były warsztaty mechaniczne i zbudowane były piece na kształt dymarki przedpotopowej, w której topione były te blachy. Odlewnicy odlewali skorupy granatów obronnych nasiekanych, złożonych z działek. Te skorupy były obrabiane. Sztuka polegała na tym, że planowane było wejście do tej skorupy i robiony otwór pod gwint. Nie były toczone gwinty na tokarce, bo szkoda było tą machinę marnować i tokarza, czyli mnie i jeszcze jednego (dlaczego szkoda, to zaraz powiem). A za to dla dwóch tokarzy, którzy tylko zrzucali skorupy przewiercone i splanowane… I zatoczyliśmy korki, które trzeba było jeszcze później nagwintować i wywiercić. Później już stado ślusarzy ręcznie gwintowało, żeby już nie zajmować czasu tokarzowi. Korki też [gwintowano] ręcznie, krzywo się czasem wkręcał, ale to było mało istotne. To była wytwórnia granatów. Do tego jeszcze chemicy tam urzędowali.
Dlaczego ręcznie były niektóre operacje robione. Bo dwie tokarki były zasilane agregatem złożonym z silnika samochodowego i prądnicy trójfazowej. To wystarczyło na zasilenie dwóch tokarek, więc nie można było sobie pozwolić, żeby tam ucznia tokarskiego postawić. To musiał być ktoś, kto robi bardzo szybko, a ja do takich już należałem wtedy. I jeszcze jeden był, nie pamiętam jego personaliów. My byliśmy dwaj bohaterowie. Nawet się stołowaliśmy w kuchni dla oficerów, którą prowadziły zakonnice. Przez ścianę był zakon jakichś sióstr na tym terenie. Mam zdjęcie, jak prowadzę tam prelekcję i tam uczestnicy Powstania słuchają, jak to było z granatami, ale bym się za dużo rozgadywał na tematy techniczne.
- Jak spędzał pan czas wolny?
Na dyskusjach przeważnie, bo było o czym gadać wówczas. Licho wie. Na odespaniu na jakimś pęczku worków papierowych.
- Czy czytał pan prasę podziemną?
Tak, oczywiście. „Biuletyn Informacyjny” wychodził w czasie Powstania. Powiem pani jeszcze lepiej. Był taki szesnastopiętrowiec, to na piętnastym piętrze była zainstalowana radiostacja powstańcza. Nazywała się „Błyskawica”. Tę radiostację obsługiwał mój kolega z ławy szkolnej, bo ja w tym czasie byłem entuzjastą elektrotechniki i mój kolega też zapalony elektryk, tylko z nas się nabijali, bo ja akurat byłem najmniejszy w klasie, a on największy i akurat siedzieliśmy w jednej ławce i bardzo się kolegowaliśmy. Nazywał się Tadeusz Pawlak i on obsługiwał tę radiostację.
W czasie jego urzędowania przy „Błyskawicy” zostało zbombardowane trzynaste i czternaste piętro, a on był na piętnastym z radiostacją. Dziwne to się wydaje, dlaczego on tam był, a poniżej dwa piętra były zbombardowane. Otóż, jak się dobywało to bombardowanie? Bombardowanie przeprowadzały samoloty zwane sztukasami. Niemcy mówili na to: Stuka. To był tak zwany samolot bombowy nurkujący. Jak to się działo? Wchodził w nurkowanie, wyrywał, przechodził do pikowania w górę i w czasie tego wyrywania, odrywały się bomby, więc miały szybkość i położenie poziome, leciały jak pocisk artyleryjski i waliły w bok budynku, a nie z góry przez dach. Tym się tylko da wytłumaczyć, jak to się stało, że on siedział na piętnastym, a trzynaste i czternaste [zostały] zbombardowane. Tylko losy wojny rzuciły go za granicę i już tam został, do kraju nie wrócił tenże Tadzio.
- Czy dyskutował pan z kolegami o artykułach?
Tak i miałem też swoje widzimisię na temat naszej przyszłości. Z jednym [poglądem] doszło do starcia pomiędzy mną a takim facetem na Hożej, już jak byłem oddelegowany do granatów. Nazywał się Piotrowski, ale więcej jego śladów nie spotkałem i po wojnie go nie spotkałem. Strasznie czekał na przyjście wojsk sowieckich, z tęsknotą. I wtedy musieli nas rozdzielić, bo bym mu chyba do gardziela skoczył. Ale trudno, tam nie wszyscy byli tak bardzo przekonanymi Polakami. Byli tacy, co... Lepiej o tym nie mówić. Zresztą oni później rządzili po wojnie. A ja w dalszym ciągu czekam na to, co ma być, bo to jeszcze nie jest to. […]
- Jak atmosfera panowała w pana oddziale?
Atmosfera była dosyć różna. Najpierw entuzjazm i to na pewno szczery, niczym nie pohamowany. Później refleksja, powiedziałbym, jak były te nękające bombardowania Powiśla. Dokładnie co dwadzieścia minut, z zegarkiem w ręku, odbywało się bombardowanie, przed generalnym atakiem 6 września. Później rezygnacja. Jak już wycofaliśmy się do Śródmieścia, to nawet istniały plany, żeby stworzyć samozwańczą grupę, która się przedrze przez pierścień niemiecki na zewnątrz Warszawy, ale to nie miało żadnego sensu. Tak że zaczęła się wkradać rezygnacja. Później wierni zostali ci najbardziej wytrwali.
- Z kim pan się przyjaźnił w czasie Powstania?
Z tymi, którzy mnie zaprowadzili do „Krybara”, którzy byli już moimi kolegami w czasie okupacji. Dlatego tam się znalazłem, nie z przynależności akowskiej, tylko ze względu na koleżeństwo. Był taki Ryszard Kaczorek, pracownik elektrowni. Następnie Zbigniew Runo, też pracownik elektrowni, mieszkający na Dobrej 5. Oni mnie zapoznali z dowódcą oddziału, z porucznikiem „Kazikiem” i przylgnąłem do tego oddziału. Tak że to było tylko po koleżeńsku, wejście w ten oddział. Mam z nimi kontakt, biorę udział w spotkaniach „krybarowców”. To się odbywa na Koszykowej 52.
- Proszę powiedzieć coś o życiu religijnym w czasie Postania.
To było bardzo charakterystyczne. Każda ocalała posesja warszawska miała kształt podwórza otoczonego oficynami mieszkalnymi. Byli tacy, co mieli okna od ulicy, i byli tacy, [co mieli] od podwórza. W każdym ocalałym podwórzu była kapliczka Matki Boskiej czy inna figurka. Ludność wyłaziła na to podwórze, śpiewali, modlili się chóralnie. To był bardzo pobożny naród – jak trwoga, to do Boga. A później, jak już minęła trwoga, weszli bolszewicy, to ten i ów do partii się zapisał.
Opowiem pani własne przeżycie. To było na Powiślu w czasie tych nękających bombardowań. Zachowywałem się w sposób zrównoważony. Nawet to się dziwne wydaje niektórym, że szedłem jakby na strych kamienicy – jak już wiedziałem, że nadchodzi moment bombardowania – gdzie już dachu nie było, bo był zwalony, a tylko sterczał las kominów. Na stropie nieobecnego już strychu się usadowiłem, żeby zobaczyć, jak wygląda bombardowanie, jak samoloty nurkują, jak się bomby odrywają. Tak się gapiłem blisko, że widziałem gębę pilota. Jak bym miał czym strzelać, to bym go trafił. Jak bym chciał w lewe oko, to w lewe. Widziałem ludzi, widziałem, jak się bomby odrywają. Wydawałoby się to niesamowitym bohaterstwem, dziarskość czy coś. Nie, to tak wcale nie wygląda. Ja się mniej bałem niż ci, co siedzieli w piwnicy, bo tamci słyszeli tylko warkot, gwizd lecących bomb, huk rwących się bomb, a ja widziałem, gdzie ta bomba leci i wiedziałem, że nie we mnie. To ja inaczej przeżywałem, niż ten w piwnicy. To się tylko pozornie wydaje, że niesamowity kozak, że wlazł i się gapi, jak oni bombardują.
Ale zaczęliśmy o przeżyciach religijnych. Człowiek ma równowagę, dopóki jest religijnie uładzony i jest przygotowany na spotkanie z Panem Bogiem, na śmierć. Ale w czasie Powstania zaistniała u mnie potrzeba spowiedzi. I ręczę, że zachowywałem się jak, trudno mi powiedzieć tchórz, ale jak ktoś bardzo bojaźliwy. Każdy wybuch bomby, każde walenie się chałupy, [powodowało, że] aż się coś ściskało we mnie, aż mi się łydki trzęsły. Poszedłem do spowiedzi. Spowiedź była w piwnicy: stół udawał ołtarz, krzesło udawało konfesjonał. Przystąpiłem do spowiedzi, wyszedłem, cały świat podskakuje od bomb, a u mnie żadnej reakcji. Stwierdziłem, jak stan człowieka jest bardzo zależny od stanu uporządkowania spraw między człowiekiem i Panem Bogiem. Przynajmniej jakieś uładzenie, trudno mówić o uporządkowaniu, to jest obszerniejszy temat. Ale życie religijne miało podstawy do rozwoju właśnie wtedy, kiedy istniało generalne zagrożenie wszystkich.
[...] Mogę mówić o moich bezpośrednich doznaniach w grupach, w których byłem. Ale na przykład mam spotkania powstańcze z kolegami, gdzie się wymieniliśmy swoimi spostrzeżeniami. I na przykład, jak już mówiłem, serdecznie spotkanie z kolegą, który przeszedł kanałami ze Starówki. To był kolega z Wawelberga, z tej samej grupy. Nazywał się Ryszard Houwald. Z tej samej grupy był kolega Edward Bielawski. On miał straszną przygodę. Też przechodził kanałami, ale z Mokotowa. Przechodzili pod dzielnicami zajętymi przez Niemców. Po drodze Niemcy wrzucili do włazu granaty z gazem łzawiącym. Teraz [koledzy] mają do wyboru, albo się udusić, albo wyjść. Zdecydowali, że wychodzą. Edward Bielawski, ten mój kolega, który przeżył Powstanie i wojnę, wyszedł jako pierwszy. Po nim od razu seria [strzałów]. Dostał trzy kule i padł koło włazu. Widział jeszcze, jak żołnierz niemiecki z bagnetem na karabinie załatwił [go] bagnetem. Tylko ten bagnet pojechał po żebrach i go za nogi i z powrotem do kanału [wrzucił]. Dalej nie pamięta, ale do przytomności doszedł w szpitalu powstańczym w Śródmieściu.
Jak do tego doszło? Od Śródmieścia szła grupa oczyszczająca kanały z trupów, bo trzeba przejście zrobić dla innych. On był wyniesiony jako trup i rzucony na kupę. Tak by sobie dokończył żywota, gdyby nie to, że przechodził jego brat. Spojrzał na niego, dotknął, a ten się rusza. To go na plecy i do szpitala. Chłopak przeżył i dożył swoich dni, skończył studia. Nazywał się Edward Bielawski. Taki może powiedzieć, że na tamtym świecie był nie jedną, tylko obiema nogami.
- Proszę opowiedzieć pana najgorsze wspomnienie z okresu Powstania.
Najgorsze to sama klęska. Wyszedłem już jako cywil i widziałem rzeczy straszne, których się później nie oglądało. Na przykład trup, już prawie sam szkielet, ale jedna noga cała, bo w bucie z cholewami była. Takie to makabryczne wszystko było. Koło tego przechodzi rzesza wygnańców z Warszawy.
Jeszcze w czasie Powstania spotkałem kolegę, którym się chwaliłem, że był obsługą stacji „Błyskawica”. Mieli dom niezniszczony, na Mokotowskiej 24 stoi do dzisiaj. tam mieszkali. Ich ojciec był właścicielem restauracji „Pod Bażantem” na Wilczej i to byli dobrze sytuowani ludzie. W czasie Powstania zostałem poproszony do nich. Wyszedłem z chlebem pieczonym w brytfannie – to było niesamowicie cenne – i z kilową puchą konserw mięsnych. Z tym lecę na Hożą. Żeśmy tam byli z kolegami w czasie mojego majstrowania przy granatach, bo byłem tam entuzjastycznie przyjęty. Ale po drodze idzie facet naprzeciw mnie i mówi: „Panie, sprzedajesz pan tę konserwę? Dam panu to futro za to”. Ja mu coś niegrzecznie odpowiedziałem, pokazując tak zwany gest Kozakiewicza. Do handlu nie doszło [śmiech]. Cenność przedmiotów była według zupełnie innej skali przecież.
- Jakie wspomnienie z Powstania uznał by pan za najlepsze?
Właśnie. Trudne pytanie.
- Co najbardziej panu się utrwaliło z tego okresu?
Były również obrazki bliskie sielanki. Na czym to polegało? Były dzielnice, gdzie nie było ostrzału, opanowane przez Polaków. Młode mamusie spacerowały z wózkami i z dziećmi na wózku, bo ładny dzień. Tak, do tego stopnia. Oczywiście było wiadomo, [że] tam nie [można], tam też nie, ale były takie momenty. To była jakaś otucha. To był kawałek wolnej Polski. Ta część Warszawy to była prawdziwa Polska i prawdziwie wolna. Ludzie mieli tego świadomość. Później dopiero była ta druzgocąca klęska.
Albo na przykład były wyrywkowe sukcesy – złapanie na ulicy Szpitalnej żandarma w pełnym rynsztunku czy esesmana z nahajem. Za gębę go i...
- Co się stało z panem po kapitulacji Powstania?
Istotne pytanie. Wyszedłem z założenia, że jeżeli dane mi było przeżyć, to pewnie po coś. To ja nie mogę teraz patrzeć na koniec własnego nosa, tylko w dalszym ciągu jestem Polakiem. Na czym to polegało. Wyszedłem jako cywil. Uciekłem z transportu w Piotrkowie Trybunalskim. Po kolei. Najpierw przeszedłem przez obóz w Pruszkowie. W Muzeum Techniki jest w sprzedaży w kiosku książka pod tytułem: „Tędy przeszła Warszawa”.
- Proszę powiedzieć, jakie panowały w obozie warunki i jak długo pan tam był?
Chyba dwa czy trzy dni. Żeśmy koczowali w dużej hali fabrycznej. Później, na sygnał, wszyscy won. Na środku dziedzińca stał oficer niemiecki i cywil. Wtedy popełniłem jedną głupotę, bo rozdzielał na zdolnych do pracy i kaleki, starych dziadków, kobiety w ciąży na druga stronę. Ja się chcę dostać do kalek i połamańców, a jestem chłopak zdrowy, ale mam ślad na nodze, którym się posłużyłem. Dostałem kulę w nogę, w kość skokową, ale na trzy miesiące przed Powstaniem. Operacyjnie wyrzucili mi pocisk. Kość skokowa to jest cebulka, koło której kiwa się cała stopa. Lekarz operujący powiedział, że mam szczęście, że mi ta kość nie pękła, bo bym kulał całe życie, a ja na Powstanie już latałem jak stary. Ale tym się posłużyłem, że jestem ranny, a ten mówi: [niezrozumiałe]
Polnische Bandit – spluwę wyciąga. Włączył się ten cywil, okazuje się, przedstawiciel RGO. Mówi: „To mogło być przypadkowe”. [Oficer] dał się przekonać i z taką złością [skierował] mnie do połamańców. To sobie myślę: „Dobrze jest”. Jeszcze żeby to uwiarygodnić, to pożyczyłem sobie laskę od starszego pana i tak kuśtykałem, idąc na spotkanie z tym niemieckim oficerem, aż mi się gęba wykrzywiała za każdym kuśtyknięciem. Dostałem się do połamańców, rannych i starych. Myślę sobie: „Nie wiem, jak jednych i drugich będą pilnowali, ale tych zdrowych na pewno inaczej, a dziadów na pewno inaczej. To jak ja jestem chłopak na chodzie, a dostanę się do niepełnosprawnych, to łatwiej mi będzie wiać”.
Pierwsza okazja była dopiero w Piotrkowie Trybunalskim. Dlaczego? Nie mogłem wspólników znaleźć, a nie chciałem sam brykać, bo będzie kilku wachmanów do mnie strzelało jednego, to nie mam szans na to, żeby zwiać. A jak będzie nas iluś, to szanse rosną. Ale w Piotrkowie Trybunalskim pociąg się zatrzymał. A jechaliśmy w otwartych wagonach węglarkach.
Jeszcze powiem zabawny incydent przed ruszeniem pociągu z terenu obozu. To były warsztaty naprawcze kolejowe w Pruszkowie. Skład pociągu był ustawiony na torze, a później był jeden tor wolny i mur. Nie wiedziałem, co za tym murem jest, tylko wiedziałem, że jesteśmy w Pruszkowie. A tam nie było Pruszkowa, tylko rzodkiewka rosła, bo pola były za tym murem. Nawet nie wiedziałem, jak to wygląda. Jak się już dostałem do wagonu, to tam się poniewierały pecyny węgla. Ludzie patrzyli, że chyba zwariowałem albo coś ze mną nie po kolei, bo miałem do pioruna forsy. Byłem warsztatowcem prywatnym, jak już się chwaliłem. Najgrubszy banknot to była pięćsetka, nazywany popularnie „góral”, z wizerunkiem może nie górala, ile górnika w hełmie. W ten banknot zapakowywałem pecynę węgla i za mur. Niedorzeczne to działanie, prawda. Drugą pecynę, trzecią [rzuciłem]. Później pokazuje się na murze gęba chłopaczka i rzuca w nas kiełbasą, a o to chodziło. Wtedy się entuzjazm zrobił w wagonie pod kiełbachę. Mówię jako taki drobny obrazeczek.
Później chciałem zebrać jakichś wspólników do ucieczki, ale kto – [ktoś] z ręką na samolocie albo jakaś stara babcia będzie ze mną uciekała. Nie ma chętnych. Ale jeden się nazywał Bogusław Gier i był z Piotrkowa Trybunalskiego. W Piotrkowie zatrzymał się cały skład pociągu, a dopiero pierwszy brzask się zaczynał. Jeszcze było ciemno, ale wiadomo było, że za chwilę będzie widno. Jeden pan starszy mówi: „Panie, powiedz temu wachmanowi, żeby mnie wypuścił, bo muszę się wypróżnić”. To mówię wachmanowi, że jest jeden dziadek – teraz jestem trochę starszy od tego, którego nazywałem dziadkiem wtedy – który musi iść na stronę. „Nie wolno”. Mówię: „Panie, pociąg stoi. My go tu spuścimy. Przecież on nie ucieknie nigdzie. Potem wciągniemy go z powrotem”. „Ano” – łaskawie się zgodził. Upatrzyłem sobie tego Bogusława Giera, który był z Piotrkowa. Jesteśmy w Piotrkowie. Myślę, że teraz to będzie ze mną zwiewał na pewno, bo on tu mieszka. To żeśmy spuścili tego dziadka na jedną stronę wagonu. Zanim on się tam rozkulbaczył, to właśnie ten sołdat na niego się gapił wtedy. A my na drugą stronę hop z tym piotrkowianinem i przez tory. Tych torów tam było z pięćdziesiąt, przynajmniej tak mi się wydawało. Skakaliśmy przez te tory i na końcu bez podpierania przez płotek jakiś przeskoczyliśmy i wylądowaliśmy w ogródku warzywnym. Dom z nieotynkowanej cegły, bo kolejarze mieli wzdłuż torów swoje domy. Łomoczę do drzwi. Wyłazi przez uchylone drzwi gęba kolejarza, pana starszego z wąsami. Widzi, co jest: „Chodźta”. Po ucieczce. Tam nas potraktował mlekiem, bochnem chleba, bo od razu widać, o co chodzi.
Tam znów śmieszna bardzo rzecz. Chcę jechać w moje rodzinne strony, bo się urodziłem, jak się chwaliłem, koło Radomia, a jak miałem dwa lata, to mnie przywieźli do Warszawy. Chcę jechać do Radomia, ale trzeba mieć zezwolenie na kupno biletu. Jest tam jakiś urząd w Piotrkowie. To idę, a koleja ze sto metrów długa i włazi w jakieś drzwi. To idę wzdłuż kolejki w tym budynku i ona dochodzi do jakiegoś pokoju. Zaglądam, a tam moja znajoma wydaje przepustki, narzeczona mojego starszego brata. Miała na nazwisko Ziętala Marylka. Hipnotyzuję ją, [żeby mnie] zobaczyła. Spojrzała na mnie: „Panie Edwardzie, niech pan poczeka, zaraz wyjdę do pana”. Nie będę bez kolejki się wcierał, bo by mnie przecież rozdarli. Wyszedłem na zewnątrz. Ona wyłazi, ma już moje zezwolenie. Mało tego, wiedziała, że do Radomia będę [jechał]. W ten sposób dostałem się do Radomia.
Dalsze przygody ekspowstańca, który dopiero co uciekł z transportu. Z Radomia do mojej wiochy mam dwadzieścia pięć kilometrów. To będziemy szli na piechotę. Taksówek nie ma. Wyszedłem i na przedmieściu Radomia traktory są – Lanz Bulldog, tak strasznie tym swoim jednym garem łomoczące. Ciągną przyczepy z piachem, bo tam jakaś budowa się odbywała. I do jednego z nich [mówię]: „Panie, zawieź mnie do Goszczewic dwadzieścia pięć kilometrów stąd”. „Panie, ale widzi pan”. „Zostaw pan to”. Za skromną opłatą, bo na opłatę byłem przygotowany, zawiózł mnie traktorem Lanz Bulldog dwadzieścia pięć kilometrów. Triumfalnie wjeżdżam do swojej rodzinnej wiochy na traktorze.
Mało tego. Tam chłopy do mnie: „Panie, ucz pan nasze dzieci”. Pamiętajmy, że trwała okupacja niemiecka. I uczyłem dzieci, zgodnie z tym, co mówiłem, że jak dane mi było przeżyć, to przepraszam, ale po coś. Chłopi opróżnili z rodziny jedną chatę. Z desek zbili ławki i byłem jedyny nauczyciel czteroklasowej szkoły. Dzieci na podstawie pobieżnego egzaminku zakwalifikowałem od pierwszej do czwartej klasy. Dwie klasy były na jedną zmianę, później przerwa, dwie klasy na drugą zmianę. Byłem pan od polskiego i pan od rachunku, i pan od wszystkiego, bo nauczyciel to się nazywał „pan od polskiego”. Tam miałem pierwsze przygody pedagogiczne. Mało tego, jak hordy kacapskie wlazły do Polski, to zaczęła się kształtować władza ludowa i tą szkołę upaństwowili i to była państwowa szkoła, tylko już nie powszechna, podstawowa się nazywała. Później wybudowali murowaną szkołę, prawdziwą. Tak że byłem zaczynem tej szkoły. Jak wiadomo, zresztą mówiłem o tym, że na wsiach i w małych miasteczkach, nie było wolno w ogóle nauczać. Mam w tej chwili dokumenty, które stwierdzają moje nauczanie i mógłbym być kombatantem bez Powstania Warszawskiego, na podstawie tego nauczania. Tak że mam dwa motywy kombatanckie.
- Czy w okresie PRL-u był pan represjonowany za udział w Powstaniu?
Nie przyznawałem się do tego. Taki ładny obrazek. Byłem zarejestrowany w RKU – Rejonowa Komenda Uzupełnień się nazywała – w Radomiu, jako mieszkający pod Radomiem i dostałem wezwanie do woja w 1945 roku. Akurat był mój rocznik i wcale nie polazłem, bo wychodziłem z założenia, że w tej tak zwanej Polsce ludowej jest bałagan kosmiczny, jak na dzikim zachodzie, to jak ja nie pójdę, to też będzie bałagan. I nie poszedłem, i też był bałagan. Ale już tu mieszkając w Warszawie, a właściwie w Ursusie, bo Warszawa się zawaliła dla mnie, to podlegałem pod inne RKU we Włochach ówczesnych i z gębą do mnie: „Panie, to już upłynęło cztery czy ileś tam lat i pan się tu nie rejestruje. To dawaj, życiorys pisać”. To piszę życiorys. A to zabrali. „Pisać jeszcze raz”. I taki pan oficer pyta: „A wy w AK byli, a?” – tak czysto po polsku. „No skąd”. –
No możet wy zabyli, a? – „Nie, panie”. I pisać drugi raz. A ten jeden mi zabrali, bo pewnie coś tam inaczej będzie. Później przychodzi z tym życiorysem zastępca komendanta WKR-u, mówi: „Panie, pan pracuje w WSI – to była Wieczorowa Szkoła Inżynierska, byłem tam asystentem fizyki i prowadziłem pracownię fizyki doświadczalnej. Mówi: „Panie, chcę się tam dostać. Kiedy pan tam jest, w jakich dniach?”. Powiedzieliśmy sobie. „Wie pan co, niech pan nie pisze, pan nie ma czasu. Ja się do pana zgłoszę”. I się nigdy w życiu nie zgłosił. Pewnie jakimś gwizdkiem go wezwali do pojechania gdzieś indziej czy coś takiego, ale w ten sposób się wymigałem od wojska. Z Ludowym Wojskiem Polskim to miałem tyle wspólnego, że dałem się wziąć – mówię to oficjalnie – w roku 1961 dopiero, już jako stary koń, bo miałem legitymację oficera bez stopnia, bo taki, co miał studia i w woju nie był, to był oficer, ale stopnia nie miał. To mówią, co to za oficer bez stopnia. Jak dałem się wziąć do wojska, bo już parę razy się nie dawałem, ale to były moje sztuczki, bo Armia Ludowa mi nie bardzo pasuje. Byłem tam wykładowcą, bo chłopaki, którzy byli w wojsku, to ostatnie trzy miesiące spędzili na kursie dla traktorzystów, żeby – jak się rozpełzną po kraju – było do pioruna traktorzystów. Ponieważ mieszkałem w Ursusie, a w Ursusie jest fabryka traktorów, i jestem oficerem, to będę wykładowcą i będę szkolił kierowców traktorów. Taka to logika wojskowa, a ja mogłem być weterynarzem albo prawnikiem, albo kimś, kto się nie zna na traktorach i kierowcach, ale szkoliłem. I się nie ujawniałem, bo nawet nie miałem na to żadnego dowodu.
Warszawa, 22 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadziła Bogusława Karczewska