Miałam trzynaście lat. Akurat zdałam do Gimnazjum imienia Królowej Jadwigi. To był ostatni rok właśnie, to znaczy ostatnie wakacje przed wybuchem drugiej wojny światowej. Później były komplety, bo niestety już gimnazjum nie mogło być.
Nauka zaczęła się już w październiku. Nawet u mnie w domu były komplety. Przychodziła grupa młodzieży i profesorowie, którzy u mnie [uczyli], bo akurat mieszkałam na Marszałkowskiej 74, tu gdzie był później batalion. Mieliśmy dość duże mieszkanie narożne na trzecim piętrze, tak że nie było problemu, żeby akurat zajęcia się tam odbywały. Z tym że później zrobiło się coraz gorzej, bo zaczęli nas śledzić. Tam niektórzy sąsiedzi, którzy mieszkali przez ścianę, od razu byli zaangażowani mocno w sprawy podziemne. Tak że często podrzucali nam gazetki. To tylko było pukanie w ścianę czy tam w drzwi, drzwi się otwierało, paczka wpadała... Niestety, później właśnie ci państwo zostali aresztowani wszyscy w nocy. Przyszło gestapo. No więc nie było już w ogóle mowy, żeby dalej kontynuować u mnie te zajęcia. Tak że później zmieniłam szkołę. Chodziłam do Gimnazjum Świeżyńskiej-Słojewskiej na Marszałkowskiej 35.
Nie, to były kursy. Tak to się nazywało, kursy przygotowawcze do szkół zawodowych, a zajęcia ogólnokształcące były tak samo po kryjomu robione.
No tak, tak. W ogóle u mnie była rodzina bardzo patriotyczna, więc nie było nawet cienia sprzeciwu.
Nie, nie było przeszkodą. Absolutnie nie było przeszkodą.
Proszę pani, to chyba zależy wszystko od szkoły. W szkole miałam znakomitych profesorów, którzy w ogóle bardzo patriotycznie wychowywali. To były każde święta, każda akademia, wierszyki... Naprawdę jak się teraz patrzy na obecne wychowanie, gdzie są wywiady z młodzieżą, która nie wie, dlaczego – powiedzmy – obalono Dzierżyńskiego czy to czy tamto, to śmiech ogarnia.
Tak! Bardzo! Ja wiem, że jak zmarł marszałek Piłsudski (u mnie w domu był w ogóle kult marszałka Piłsudskiego), to pamiętam, że sama nosiłam żałobę na rękawie. Dlatego że po prostu ktoś ważny umarł.
Mieszkałam z rodzicami i z dziadkami. To był wielopokoleniowy dom. Mieszkaliśmy na Marszałkowskiej 74: i dziadkowie, i moi rodzice, i mój brat, który nota bene zginął w Powstaniu Warszawskim.
W czasie okupacji było bardzo ciężko. Matka nigdy w ogóle nie pracowała, więc tylko tyle, co ojciec pracował. Tak że wiem, że było bardzo ciężko w czasie okupacji.
Częściowo, jak mówiłam, to już nawet w szkole, w gimnazjum, do którego chodziłam. Między koleżankami rozchodziło się, że są kursy, szkolenia, takie sanitariaty, że można było przeszkolić się na sanitariuszki i – jak mówiłam poprzednio – gazetki. U nas był punkt przekaźnikowy.
Nie. Nie czytałam, bo to były paczki zapakowane i tylko stacja przekaźnikowa u nas była, tak że nie czytałam. Ale często się zdarzało, że musiałam po prostu wziąć w torebkę i przykryć ziemniakami czy jakiś kamuflaż zrobić, że wychodziłam i przechodziłam do innego domu, żeby pod wskazany adres przekazać. To była moja konspiracja w czasie okupacji.
Tak. Te kursy nie były specjalnie zapisywane, tylko chodziło o to, żeby nie było żadnych śladów, że tam ktoś przychodzi […]. Przychodziła pielęgniarka, przychodziła pani doktór, objaśniała, jak się bandażuje, jak się zastrzyki robi, jak to, jak tamto.
Nie. Myśmy [spotykały się] w określonych punktach zborczych, u znajomych czy u koleżanki jednej czy u koleżanki drugiej. To było, jak się mówi, latające szkolenie.
Tak.
W świadomości było, że to niedługo potrwa […]. Nikt nie przewidział, że to potrwa pięć lat. My sądziliśmy, że to będzie lada moment koniec, i że pojedziemy do Królewca wszędzie tu, tam i ówdzie, i będzie nasze zwycięstwo. A poza tym sądziłyśmy, że to jednak jakimś tam krwawym [wydarzeniem] się skończy.
Tak. Piętnaście lat, szesnaście… Jak Powstanie wybuchło, miałam już osiemnaście, więc już coraz starszy człowiek był.
Tak.
Nie.
Nie. W czasie okupacji nie należałam do harcerstwa. Natomiast w momencie, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, zatrzymał się tramwaj na rogu Hożej i Marszałkowskiej. Mnóstwo ludzi wysiadło, którzy byli bezdomni…
Tak, już mówię o godzinie „W”, 1 sierpnia. Wtedy wszyscy lokatorzy z tego domu wzięli pod swoją opiekę każdego pasażera, który został, po prostu nie dojechał do domu. Myśmy też przygarnęli panią Zofię i ona była cały czas z nami, przez cały czas Powstania. U nas mieszkała, matka ją żywiła i tak dalej. Tramwaj później przewaliliśmy i zaczęliśmy budować barykadę w poprzek ulicy Marszałkowskiej.
Tak. Nie był, powiedzmy, od razu przewodnikiem, tylko zawsze się w grupie znajdzie ktoś, kto przewodzi. Ci ludzie, którzy byli właśnie z tego tramwaju, lokatorzy z okolicznych [budynków] wiedzieli, że to już wybuchło Powstanie, że trzeba się bronić, i zaczęliśmy budować barykadę. A następnego dnia, 2 sierpnia już był u nas punkt werbunkowy na Marszałkowskiej 74, tam dawniej był sklep „Cieszkowski” z czapkami, kapelusze i czapki. Od razu zgłosiłam się już 2 sierpnia, byłam ochotniczką w tym punkcie. Teraz skąd mój pseudonim „Jola”. W szkole miałam przyjaciółkę, która miała na imię Jola – Jolanta. Ja byłam w niej, jak to się mówi, bardzo zakochana, bo to była śliczna dziewczyna, i chciałam strasznie być sama Jolą. No więc, gdy spytano się mnie, jaki [chcę] pseudonim, powiedziałam „Jola”. A później, w czasie Powstania, jak tu zginął ktoś, tu zginął ktoś, tu brat mi zginął, tu koleżanki poginęły, powiedziałam sobie tak, że jeśli w życiu kiedykolwiek będę miała rodzinę i córkę, będzie nosić to imię na pamiątkę. Tak się stało. Moja córka ma na imię Jolanta.
Tak.
Tak, oczywiście. Niestety mój dowódca zginął 8 września. Został postrzelony w krtań przez snajpera. Wyszedł na zmianę warty przed budynek, do bramy i tam akurat go ustrzelił. Przy mnie zginął, przy mnie umarł, tak że to też przeżywałam. To był porucznik „Lech”, bardzo przyjemny, młody człowiek, i ciężko było.
Nosiłam rozkazy.
Tak. Później przyszedł taki moment, że trzeba było i robić opatrunki, i ratować. Dlatego byłam i łączniczką, i sanitariuszką na potrzeby zależne od tego, jak [wyglądała sytuacja].
Oczywiście. Dostaliśmy szare kombinezony, szare furażerki, opaski biało-czerwone na ramieniu, na prawej ręce się nosiło. Mieliśmy. Było bardzo ciężko z żywnością. Była kuchnia polowa na ulicy Skorupki, ale było coraz gorzej. Koledzy chodzili po różnych magazynach. Przynosili a to worki z mąką, a to z kaszą, a to co mogli, czy jakieś konserwy, czy to, czy tamto. W końcu było tak ciężko, że zaczęło się chodzić po ziarno do „Haberbuscha”...
Tak. To był strasznie ciężki ostrzał. To był tak ciężki ostrzał, że to tylko ktoś bez wyobraźni może przeżyć.
Tak. Najgorzej przez plac Grzybowski, jak żeśmy przechodzili. Było bardzo ciężko, tylko świstały kule, a myśmy się czołgali dosłownie. Później z kolei Niemcy na Krochmalnej wymacali, że tam są magazyny i bardzo dużo powstańców przychodzi po ziarno. Były tam nastawiane tak zwane krowy. Parę razy uderzyły, dużo też posiekało młodzieży. Mnie się udało i szczęśliwie wróciłam z ziarnem.
Zupę „pluj”. To była tak okropna rzecz, że... To wszyscy znają. Zupa „pluj“, bo kręciło się to na maszynce do mięsa, z plewami, ze wszystkim. Jak było trochę cukru, to się słodziło. Jak nie było, to i tak się jadło, aby tylko cokolwiek było.
Były, ale między wierszami można też było ugotować.
Byłam w tej szczęśliwej sytuacji, że miałam mieszkanie na trzecim piętrze. Oczywiście wszyscy byli w piwnicach, bo na górze nie było mowy, żeby spać, więc wszyscy spali w piwnicach. Pozostali żołnierze byli rozmieszczeni na kwaterach.
Nie. Też byłam w piwnicy, nawet nie w tej, w której rodzice byli, tylko w zupełnie innej. Tam gdzieś węgiel odrzucony na bok, ziemniaki były i tam na podłodze żeśmy w tym pyle, w tym kurzu, w brudzie się tak spało.
W kranach nie było wody, więc chodziło się do punktów studziennych. Jeden był na placu Trzech Krzyży, drugi na Marszałkowskiej pod osiemdziesiątym którymś numerem. Stało się w kolejce z wiaderkami, żeby przynieść wodę.
Tak.
To było straszne. Nie ukrywajmy, że wszyscy byli, powiedzmy, zainfekowani. Natomiast jeszcze pamiętam, to było 13 września, zginął mój brat...
Nie, w czasie Powstania. Była u nas jeszcze jego narzeczona, która nie zdążyła dojść do domu. Była u nas i było już bardzo ciężko z żywnością. Pamiętam, Halinka powiedziała: “Wiesz co – mówi – pójdę do rodziców, do domu, może się jakoś przedostaniemy na ulicę Kruczą – bo mamy nie było, matka była gdzieś poza Warszawą – ale – mówi – pewnie u mamy coś tam jeszcze jest, jakaś żywność”. Razem z bratem – brat był w obronie przeciwlotniczej – przedostali się, bo przekopy były między bramami, z piwnicy do piwnicy. Można było przejść sobie na wszystkie prawie kierunki. Oni przeszli właśnie na ulicę Kruczą. To mieszkanie było na ulicy Kruczej, róg Wilczej. No i trzeba trafu, że akurat były naloty. Bomba uderzyła i cały dom został zniszczony, zburzony, tak że do dzisiejszego dnia śladu nie [zostało]. Nic nie znaleźliśmy ani z Halinki, ani z mojego brata. Ponieważ oni nie wrócili, więc byliśmy bardzo zaniepokojeni. Na drugi dzień poprosiłam kolegę z oddziału, pseudonim „Wąsaty”, i jeszcze paru, [i dotarliśmy] tymi korytarzami, piwnicami, ale niestety śladu nie było. Nic, dopalało się wszystko. Cała kamienica czteropiętrowa była zburzona, tak że nie mogliśmy trafić.
Tak, ale nie zawsze. Pierwotnie nie było przejść, stopniowo robiło się...
Wszystko powstańcy.
Nie było żadnej przeszkody, przecież dla nich to też była łączność z innymi, z inną kamienicą, z innymi ludźmi. Ludzie sobie pomagali […]. Największy [podkop] mieliśmy w kinie „Hollywood”. Tam byli jeńcy niemieccy sprowadzeni z różnych okolic, jak gdzieś zostali złapani, i wszyscy byli skoszarowani w kinie „Hollywood” na Hożej 29. Niestety, sami Niemcy spuścili bombę i wtedy była straszna masakra, ze sto osiemdziesiąt osób zginęło. Tam żeśmy ratowały Niemców…
Tak, obojętne kto. Jak ginie, to się ratuje.
Nie, że może jakieś były, ale nie spotkałam się z tym. Teraz, parę dni temu na spotkaniu jedna z koleżanek powiedziała, że była oburzona, że się ratowało Niemców.
Wszystko zaciera mi się w pamięci, ale pamiętam, że miałam na przykład rozkaz przejść z rozkazem. Szłam ulicą Hożą, przeskakiwało się, tak to się mówi, z bramy do bramy. Jak była cisza, nikt nie strzelał, wyskakiwało się, leciało się do następnej. Przeszło się, znów wyskakiwało się, znów do następnej, z tym rozkazem przeszło się. Później po powrocie zdawało się meldunek, gdzie się było, czy czasami… Wypytywali, czy czasami nie wstąpiłaś gdzieś, nie byłaś gdzieś, czy nie odwiedziłaś kogoś...
Konspiracja już taka była, czy rzeczywiście jesteśmy solidnymi łącznikami.
Nie. Tak że było właśnie dość skrupulatnie [sprawdzane].
Małej PAST-y i „Telekomunikacji” na Pięknej.
Nie, przeważnie wychodzili już z bronią. Dopiero jeżeli byli ranni czy coś, wtedy korytarzami chodziło się do kolegów.
To byłam sanitariuszką. Jak nie byłam sanitariuszką, to się wszystko robiło, nawet w kuchni pomagało. Jeśli trzeba było kręcić zupę „pluj“ na maszynce, to też się robiło.
Nie, batalion nie był specjalnie uzbrojony. To znaczy zrzuty, które były, przeważnie trafiały do Niemców. Nie były akurat do nas skierowane, tak jakoś, ale trochę trafiło. Akurat amunicja nie ta, niewiele było z tego pożytku, ale czasami chłopcy zdobyli gdzieś, na punktach. Wpadali do niemieckiego, uzbrojonego magazynku i wtedy broń do nas trafiała. Ale jeżeli chodzi o ilość, nie wiem. Natomiast przechodziliśmy rusznikarskie szkolenia.
Tak. Na ulicy Marszałkowskiej w izbie były robione „filipinki“. Jak robione, też nie powiem, ale w każdym razie miałyśmy tam przeszkolenie, jak się odbezpiecza, zabezpiecza, żeby nie wystrzeliło, żeby to, żeby tamto.
Nie. Sanitariuszki nie mają broni poza bandażem i innymi [narzędziami].
Marzyli. Nawet jak hełm zdobyli po Niemcu, to tak samo nosili i byli dumni, że mają niemiecki hełm na głowie. Według mnie to nie było dobre, bo było mylące. Człowiek z daleka nie wiedział, czy to w sumie jest Niemiec, niby opaska biało-czerwona była obowiązkowa. W sumie dla młodych to było wielkim sukcesem, jak ktoś mógł zdobyć, założyć.
Tak, było niebezpieczeństwo. Pamiętam, że miałam rozkaz do przekazania, i miałam taką koleżankę, też łączniczkę, która miała pseudonim „Ewka”. I ona mówi: „Daj, ja pójdę, ja pójdę z tym“. No i zostałam, a ona już nie wróciła. Została postrzelona przez snajpera, dostała w serce. Ona była tak czarna jak pana bluzeczka. Wylew był taki, że… Myśmy ją potem przynieśli. Oczywiście, na ulicy Skorupki był cały cmentarz. Tam się wszystkich chowało, tych Niemców, co w kinie „Hollywood” zginęli, i wszystkich łączników, żołnierzy, kolegów. To tam był cmentarz taki właśnie, gdzie chowaliśmy [ludzi].
Pochówek? Najpierw był pogrzeb. Oczywiście zachowane były możliwe [rytuały].
Kapelan był taki dochodzący. Był jakiś na cały okręg. Zawsze jak mogliśmy, zmówiło się pacierz, staliśmy, parę słów żegnania i zakopywało się.
Msza polowa była na ulicy Wspólnej. Tam kiedyś byłam na mszy polowej. A przedtem w ogóle była przysięga. Na podwórku to wszystko się odbywało.
To było przeżycie. Największe jeszcze przeżycie było w momencie, kiedy wybuchło Powstanie, a myśmy wszyscy zeszli do piwnicy i zaśpiewali „Boże, coś Polskę“.
Wszyscy.
Najpierw było tyle entuzjazmu, że nareszcie coś się skończyło, że będziemy wolni, że niedługo to potrwa, że jednak, jak to się mówi, dokopiemy im. Wszystko się szybciej skończy. Niestety, tak się pociągnęło, jak było.
Specjalnie nie, to znaczy w mojej kamienicy nie było żadnych takich. Odwiedzałam matkę z ojcem w piwnicy. Matka bardzo przeżyła śmierć mego brata i chorowała później na krwawą dyzenterię, więc w piwnicach to wszystko się odbywało, [było] bardzo ciężko. W związku z tym nie mogłam później z batalionem iść do niewoli, bo musiałam się nią zaopiekować. Wyszliśmy właśnie z ludnością cywilną 2 października.
Myśmy byli wszyscy bardzo entuzjastyczni. Nawet w momencie, gdzie, powiedzmy, ciągle nas ubywało.
Bardzo przeżywa się taką śmierć.
Bardzo. Ja na przykład właśnie bardzo przeżyłam śmierć naszego porucznika „Lecha”, który zginął i który właśnie przy mnie umarł. [Podobnie] koleżankę, która, można powiedzieć, ja bym była w jej sytuacji, gdybym poszła ja, a nie ona. Dużo było, pomimo wszystko, entuzjazmu, że nie dawaliśmy się. Jeszcze pamiętam, jak zrzuty były, to myśmy jeszcze z koleżanką na Marszałkowskiej 72 wzięły eter z apteki. Myśmy [go] w miednicy paliły, żeby jak zrzuty będą, dać znać, żeby [zrzucano] w to miejsce. Przecież ten eter byłby później potrzebny przy operacjach.
Koło nas tylko zrzuty sucharów były, ale to Rosjanie zrzucali już po trzynastym, we wrześniu, w końcówce.
W czasie Powstania były roznoszone biuletyny. Wiedzieliśmy, że za Wisłą stoją „berlingowcy” i czekaliśmy. [Wiedzieliśmy,] że każdego dnia i każdej godziny mogą przyjść i nareszcie nam pomóc. Ale niestety, tak się nie stało.
Tak, oczywiście. Były gazetki, zawsze przeważnie optymistyczne informacje.
Tak. Czas wolny był wtedy, kiedy nie było strzałów. Kiedy, jak to się mówiło, „krowy” czy „grube Berty” przestały strzelać. Jak była jakaś przerwa, to korzystało się z tego. U nas deptakiem, jak to się mówi, była ulica Księdza Skorupki. Była w zaciszu, te groby były i tam od czasu do czasu się przechodziło z bramy do bramy – spacerek, pomachało się komuś…
Twarzą w twarz nie.
Byli w bardzo ciężkim stanie. Bomba uderzyła w sam środek. Byli pilnowani, mieli swoich wartowników. Byli skoszarowani zupełnie poza naszym batalionem. Dopiero w momencie, kiedy ta bomba uderzyła, to myśmy tam przekop zrobili, żeby ich wyciągać z tego kina.
Nie. Nawet jak chcieli czy pić, czy coś, to też człowiek każdemu podał. Tacy sami już wtedy byli jak inni.
Oni w większości zginęli, a później chyba zostali przetransportowani gdzieś w inne miejsce, bo tam tylko gruzy zostały z tego kina. Myśmy już później z nimi nie mieli żadnej łączności.
Nie. Nie spotkałam się, nie miałam łączności. Ani z „ukraińcami” na szczęście…
Nie, jeżeli byłam świadkiem egzekucji, to jeszcze przed Powstaniem. W Alejach Jerozolimskich przy Marszałkowskiej, tu gdzie obecnie stoi hotel „Forum”.
Tak.
Nie, tam specjalnie nikt nie przychodził. Przypadek zrządził. Podjechały ciężarówki, wyciągnęli więźniów z Pawiaka czy z Szucha, nie wiem skąd. W każdym razie oni mieli na twarz zakładane worki i [Niemcy] ich rozstrzeliwali.
Byłam nie po tej stronie, bo prawdopodobnie też bym kulką dostała. Akurat byłam po drugiej stronie Alei Jerozolimskich, tam gdzie prawdopodobnie była restauracja „Żywiec”, tam stałam. Przypadkowo po prostu. Oni zaraz piorunem sprzątali, przyjechały worki z piaskiem, krew była zasypywana od razu. Sprawnie to robili.
Dowódca jeden zginął – zaraz drugi nastąpił. Myśmy tak działali do końca, do 2 października. Myśmy nie odczuwali, że nie mamy kogoś w dowództwie, absolutnie. Wszystko działało sprawnie, można powiedzieć.
Tylko tyle, że było coraz gorzej z żywnością. Człowiek marzył o kropli mleka, o jednym ziemniaku, żeby mógł zjeść, ale to wszystko było w sferze marzeń.
Nie, ja nie mogłam.
Tak, że możemy. Jeżeli ktoś chce iść z rodziną, z ludnością cywilną, to może opuścić miasto, a jeżeli ktoś chce iść do obozu, wtedy pójdzie razem z oddziałem. Ponieważ matka była ciężko chora, miałam osiemdziesięcioletniego dziadka, który też był już niesprawny, i ojciec mój, myśmy postanowili wyjść, [a także] ta pani, która przypadkowo się do nas dołączyła i cały czas była z nami. Pamiętam, że mama poszła na górę. Mieszkanie było całe, tylko szyby były wybite. Natomiast klucze miałam w kieszeni, [myśląc] że prawdopodobnie wrócę za jakiś czas i będę mogła objąć mieszkanie. Niestety.
Tak. Mama liczyła się z tym, że nie ma żywności. To, co zostało: trochę grochu, kaszy – to w plecaki. Nie fotografie, nie żadne pamiątki, nic takiego, tylko cokolwiek z żywności zostało, to w plecak i żeby przetrwać. Tak żeśmy przeszli.
Wielkimi kolumnami się szło…
Dużo wyszło.
Nie. Myśmy już wierzyli, że w tym momencie nikt nam już kulki nie da w plecy. Bo tak, to przecież nie było mowy... Trafiła do mnie ankieta, któraś z pań się interesuje i przysłała ankietę – pięćdziesiąt pytań: Co myśmy robiły, czy była moda w czasie Powstania, czy [prowadziłyśmy] jakieś życie towarzyskie [...]. Ja mówię: „Zupełny bezsens! Człowiek bał się własnego cienia, z bramy do bramy przebiegał, jeżeli przechodził, to tylko piwnicami”.
Bezpiecznie mogłam się pani czuć tylko przez parę minut, pół godziny. To była w naszym przypadku ulica księdza Skorupki, to był taki zakamarek, zaułek, gdzie wydawało się [być bezpiecznie]. Chociaż tam, jak pani zobaczy na zdjęciach, bomba uderzyła. Zniszczyła naszą stołówkę i inne domy tak samo poszły w gruz.
Piwnice zostały i wszyscy znosili [wszystko] do piwnicy, [myśląc], że w piwnicy się uratuje. Wszystko zostało: i futra mamusia zaniosła, i srebra, i to, i tamto, wszystko pochowała, [myśląc], że w piwnicy będzie uratowane. [Zostawiła to] na kłódeczkę ładnie zamknięte. Myśmy wyszły z plecakami, z torbami, kto co miał – jakąś torbę większą czy mniejszą czy walizeczkę – i z tym się wyszło. Nie wzięłam żadnego zdjęcia, nic. Do dzisiaj nie mogę sobie darować, że tego nie mam.
Tak.
Tak. Myśmy szli do Dworca Zachodniego. Szliśmy ulicą Śniadeckich, później szło się do Grójeckiej i do Dworca.
Tak, Niemcy pilnowali po drodze cały czas. Stali z karabinami. To nie było tak, że idziemy sobie na spacerek.
Nie, już szło się spokojnie, bo to już były ofiary wojny: inwalidzi o laskach, przeważnie ludzie starsi, bo młodzież przeważnie poszła do obozu.
Kikuty stały – dużo wypalonych domów, zniszczonych bombami, tak że życia żadnego nie było na górze, po drodze. Przywieźli nas pociągiem, bydlęcymi wagonami do Pruszkowa. W Pruszkowie wszystkich nas wysadzili do Zakładów Taboru Kolejowego. Tam były puste baraki, każdy się cieszył, jak złapał dwa metry kwadratowe, że to już jest jego mieszkanie, że położy się, będzie mieszkał.
Już było bardzo smutno, bo nie wiedzieliśmy, co będzie dalej. Zrobiłam wielkie głupstwo, bo miałam legitymację akowską. Była selekcja, mnie z ojcem Niemcy przeznaczyli do obozu, a matkę ze starszym dziadkiem zwolnili jako ludność cywilną. To już było w Pruszkowie, po paru dniach. Parę dni nikt się nami nie interesował. Staliśmy z ojcem na tym placu. W pewnym momencie patrzę, a tu idzie ta grupa wolnych, których Niemcy zwalniają. Widzę, że idzie moja matka – płacze – i dziadek. Patrzę, że Niemiec odwrócił się, szus zrobiłam i do tej grupy przeskoczyłam. Nawet w pewnym momencie ten plecak mi się urwał, jeszcze wróciłam, podniosłam go. Wprost nie chce się wierzyć, jak teraz się o tym mówi, że to było naprawdę. Ja sama już nie chcę wierzyć, że człowiek był taki nierozsądny, że wiedział, że za chwilę przecież ten Niemiec może karabinem zabić. Przeskoczyłam do matki, wplątałam się w tłum. To było moje najgorsze posunięcie. Miałam ze sobą legitymację AK i bałam się, że jak będą jeszcze sprawdzać, to znajdą i będę zdemaskowana.
W ogóle nie wyszłam w kombinezonie, bo już od razu wiadomo było, że to powstaniec. Zostawiłam kombinezon, opaskę i furażerkę w batalionie. Zniszczyłam moją legitymację, a była właściwie jak relikwia.
Kontrolowali jeszcze parokrotnie. Szliśmy ósemkami, zatrzymywali co chwilę i tak [sprawdzali] każdego po kolei.
Nie byłam rewidowana, ale byłam wyciągnięta, że jestem za młoda, że ten wiek, to powinnam tam iść. Matka zaczęła lamentować – oczywiście rozmowy były w języku polskim, Polacy też [tam] byli – że jestem po operacji... Rzeczywiście miałam operację, ale rok wcześniej. [Matka] zaczęła mówić, że dziadek stary, że ja to jedyna ostoja, że jestem opiekunką, i tak jakoś nas przepuścili. Załadowali nas znów do wagonów bydlęcych i transportem ruszyliśmy w Góry Świętokrzyskie, do Starachowic.
Trudno powiedzieć, ale ze dwadzieścia cztery godziny. W międzyczasie parę osób zmarło w tym wagonie. Ludzie rzucali nam co mogli – przeważnie cebulę, marchewkę, bo wiedzieli, że jedzie wygłodniała ludność Warszawy.
Przyjechaliśmy do Starachowic. Pociąg zatrzymał się na stacji. Myśmy nic nie wiedzieli, czy nam wolno wysiąść, czy nie wolno, ale ponieważ długo staliśmy i patrzymy, że Niemców koło nas prawie nie ma. Zaczęliśmy wysiadać. [...] Starachowice to niewielkie miasto, a tu tyle warszawiaków przyjechało. Nie mieliśmy się gdzie tam podziać. Z nami nadal była ta pani z Powstania Warszawskiego, która się do nas dołączyła. Mój dziadek zawsze był bardzo komunikatywny, zawsze potrafił od razu nawiązać kontakt. Poszedł do proboszcza. Z proboszczem od razu [wdał się] w rozmowę. Mówił, że jesteśmy z Warszawy, że nie mamy gdzie się zatrzymać. Proboszcz nam powiedział: „Zaraz tu zorganizujemy, jest tu szkoła, może w tej szkole będziecie mogli się zatrzymać”. Zaczęliśmy się troszkę włóczyć po mieście. I podszedł do nas bardzo młody, obcy człowiek i mówi: „Państwo z Warszawy?”. – „Tak, z Warszawy”. – „I co, pewnie nie macie państwo gdzie się zatrzymać”. Ja mówię: „No tak”. – „To ja was zabieram do siebie. Mam mieszkanie, matki nie ma, wyjechała. Proszę bardzo, możecie w tym mieszkaniu zamieszkać” – zupełnie obcy człowiek. I myśmy do niego poszli.
Parę dni żeśmy u niego byli, ale wiadomo było, że nie możemy przecież być na czyimś utrzymaniu. Nic nie robimy, nie pracujemy, bo przecież nie ma pieniędzy, nie ma nic, nie ma żywności nadal, tylko tyle, co on nas poczęstował – korzystaliśmy z jego zapasów. Mój dziadek wyszedł rano na rynek i mówi: „Słuchajcie, przyjechały podwody i chcą warszawiaków zabierać na wieś. Może pojedziemy na wieś?”. To szybko rozniosło się po mieszkańcach. Wyszłam też na miasto i zaczęłam rozmawiać z tymi ludźmi. Rzeczywiście, furmanki stały i jeden z panów mówi: „Poszukujemy [ludzi]. Państwa chcemy zabrać, a gdyby jeszcze jakaś nauczycielka była, to my bardzo chętnie”. Ja mówię: „Nauczycielką ja mogę być”. Byłam już po tak zwanej małej maturze. „Małe dzieci mogę uczyć”. „To my chętnie [weźmiemy], kto jest jeszcze?”. Ojca już nie było, bo zabrali go Niemcy do obozu – [został] tylko dziadek, matka i ja. I ta pani, ale ona powiedziała, że już na własną rękę zacznie działać. Myśmy w trójkę [wsiedli] na tę furmankę i pojechaliśmy. Jechaliśmy chyba ze dwadzieścia kilometrów tą furką po bruku, polnych drogach. Przyjechaliśmy do tej wsi. Wieś nazywała się Rzechów – taka długa wieś, ulicówka. Byliśmy oglądani jak jakieś eksponaty z ogrodu zoologicznego. Wszystkie dzieci wychodziły na drogę, wszystkie kobieciny. Już wiedzieli, że będzie jechała nauczycielka; pamiętam jeszcze te rozmowy, te dialogi. Siedziałam z matką na tej furze, a oni mówią: „Patrz, jedzie nauczycielko! Ta młodo? Nie, ta staro! Nie, ta młodo!” – takie były rozmowy. „Staro” – czterdzieści lat moja matka wtedy miała, to było „staro”. A ja byłam „ta młodo”. Rzeczywiście dostaliśmy taki pokoik u jednej z gospodyń. Dla nas to było Eldorado. Nikt nie strzela. Człowiek zobaczył litr mleka, kawałek chleba – coś, o czym można było tylko marzyć. Wieczorem tak samo: puk, puk do drzwi: „Dla pani nauczycielki” – ktoś przyszedł, przyniósł pięć jajeczek; ktoś puk, puk: „Dla pani nauczycielki” – serek; ktoś puk, puk – coś tam. Pierwsze dni byliśmy goszczeni, oglądani...
Wiedzieli! Wszystkim wydawało się na podstawie tego, co słyszeli, że dwa miesiące w takim strasznym ogniu, to już pewnie takie pazury mamy, dzicz jakaś prawdopodobnie. Byliśmy jedynie rzeczywiście bardzo zawszeni. To była wielka kwarantanna, walczyło się z tym niesamowicie, zanim się doszło do normy. Dziadek, jako starszy, łóżeczko dostał, mama też. Dla mnie już łóżka nie było i spałam na zwykłej, drewnianej ławie przy piecu. Byłam szczęśliwa, że piec był ciepły. Poduszek nie było, więc plewy owsiane sypało się do woreczka i to [podkładało się] pod głowę. Powiedziałam, że pierwszą rzeczą, [jaką zrobię], jeżeli wrócę kiedykolwiek do Warszawy, [będzie] to, [że] kupię sobie poduszkę, żebym mogła normalnie się przespać. Chodziło o to, że były małe dzieci: pierwsza, druga i trzecia klasa. Nie było szkoły w tej wsi, i one chodziły do sąsiedniej wsi, [oddalonej o] parę kilometrów, więc [zadeklarowałam], że chętnie będę te dzieci uczyła. Sołtys wygospodarował izbę, postawiło się ławki i zaczęłam uczyć dzieci. Później doszedł syn wójta, już starszy – też mu dawałam lekcje z historii. Starałam się coś z siebie dać za to, że nas przygarnięto. Jeden taki nauczyciel, który był tam przypadkowo – nie uczył, tylko tam mieszkał – był naszym opiekunem. Zaczął opiekować się [naszą] rodziną, żeby nam nic nie owało. Później, jak nastąpiła ofensywa radziecka, było tak, że wieczorem przychodzili partyzanci, w nocy Rosjanie, a rano Niemcy, [którzy] brali na budowę okopów [...]. I tak dotrwaliśmy do stycznia.
W styczniu, kiedy poszła wiadomość, że Warszawa jest wolna, to powiem, że radykalnie wszystko się zmieniło. Miejscowa ludność od razu uważała, że „macie wolną Warszawę, to możecie iść”. Tak że ja sama poszłam na zwiady, miałam ciągle klucze do mieszkania w woreczku.
Do Warszawy! Pieszo, przez zaspy śnieżne! Zostawiłam matkę z dziadkiem, a sama pieszo szłam.
Nie, nie po torach. Pierwsza najbliżej tej wsi – to był Rzechów – położoną miejscowością była Iłża. To było mniej więcej 12 kilometrów. Przeszłam sama i to też było wzruszające, bo dochodziłam już do Iłży i jeden z chłopaków z tej wsi czekał na mnie z osełką masła, żeby mi dać na drogę [...].
Na razie nigdzie, szłam pieszo. W pewnym momencie jechała stara kareta, jak to dawniej było – takie stare drewniane budy. To wszystko, jak teraz opowiadam, to państwo mogą myśleć, że to bajki – bajdy ciotki Adelajdy. Gdy sama z perspektywy tych lat wspominam ten czas, to myślę sobie: „Boże, przecież mi się to nie śniło. Przecież tak było”. Zatrzymała się ta kareta – a trzeba pamiętać, że miałam osiemnaście lat, to nie byłam w tym wieku co teraz, gdzie pewnie nikt by się nie zatrzymał. To była kareta jakiegoś prezydenta z Radomia, który tam jechał. I ja za chwilę znalazłam się w tej karecie, jak księżniczka z bajki. Do Radomia dojechałam, a w Radomiu miałam przyjaciółkę z gimnazjum, z tej ostatniej szkoły. Wiedziałam, że jej ojciec tam mieszkał i że one – to były dwie siostry, nazywały się Baucz – są tam w Radomiu. Jak już byłam w Radomiu, to byłam, jak to się mówi, u siebie w domu. Odnalazłam moje przyjaciółki i u nich się zatrzymałam. Długo to nie trwało, bo tylko się przenocowało. Następnego dnia szły już kolumny ludzi do Warszawy. To był niesamowity zryw w odwrotnym kierunku. Wszyscy chcieli iść do Warszawy, bo tam byłą cząstka ich życia. I szliśmy. Śniegi były straszne, wtedy była wyjątkowo śnieżna zima. Modne były kozaczki z takiej wełny, filcowe; miałam takie. To było jeszcze gorsze od zwykłych kozaków, bo nasiąkły śniegiem, wodą i było bardzo ciężko iść, no ale się szło.
Dokładnie pamiętam tę trasę. Wyszłam z Radomia i szłam na miejscowość Jedlińsk, chyba. Zaczęły jechać samochody konwojujące [...] z benzyną. Cysterny rosyjskie jechały w stronę Warszawy. Wszyscy chcieli się dostać chociaż na stopień, żeby ci ich podwozili. Cała kolumna jechała. Niestety, nie zatrzymywali się, nie chcieli [nikogo podwieźć]. Pomyślałam sobie, że w takiej grupie całej, gdy wszyscy podbiegają, nie dam rady. Starałam się odseparować, żeby iść sama. [Myślałam], że może mnie się uda jakoś tam dostać. I dobrze myślałam, bo tak się stało: któraś z rzędu cysterna zatrzymała się i ruski zaprosił do kabiny. W kabinie była już jedna pani i ja się dosiadłam. Okazuje się, że ta pani jest znajomą z widzenia, bo miała sklep na ulicy Hożej, więc byłam bardzo szczęśliwa, że jest jakaś bliska osoba. I myśmy z tą cysterną się [zabrały]. Jechali przez Białobrzegi, chyba tam mieli tego dnia dojechać, nie pamiętam [...]. Chyba były to Białobrzegi czy Grójec. Tam się zatrzymywali, mieli nocleg, posiłki. To była taka kolumna, chyba ze dwanaście samochodów. Muszę się przyznać, że bardzo przyzwoicie się zachowywali. Nie było żadnych, jak to się później mówiło, gwałtów czy czegoś takiego. Nie. Naprawdę bardzo kulturalnie zachowywali się w stosunku do Polaków i tych, których wieźli ze sobą.
Nie, właśnie podziwiam, że byłam może za bardzo ufna, za bardzo otwarta. Wierzyłam, że nic takiego złego mi się nie stanie. Każdemu jakoś wierzyłam. Myśmy tam się zatrzymali. Oni przygotowali kolację, wszystko mieli w puszkach amerykańskich: posiłki, makarony, konserwy... Tylko się otwierało puszeczki i wszystko było – amerykańskie. Następnego dnia całą kolumną jechali do Warszawy i za Warszawę.
Tak. Myśmy tam [nocowali]. Gospodarze dawali różne [pomieszczenia]: stodoły, nie stodoły. Tam się przenocowało. Następnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę. Oczywiście trzymałam się tego ruskiego, a on już był zaprzyjaźniony ze mną. Już byłam Marusią, [mówił:] „Marusia, ja się z tobą ożenię, jak przyjedziesz do Moskwy” – i tak dalej. Jechaliśmy dalej. W ten sposób trafiłam do Warszawy. I to jeszcze było tak, że myśmy jechali na przedzie. Jeszcze mu mówiłam, gdzie mieszkałam, bo mam klucze od mieszkania. Myśmy skręcili w ulicę Poznańską, do Hożej. Tam dalej barykady. Za nami pojechała cała kolumna, więc się zrobił zamęt niesamowity. Wyskoczyłam, patrzę: dom jest cały spalony, nic nie ma. Nic. Weszłam na górę, po schodach – wszystko wypalone, meble spalone, wszystko wygrabione. W ogóle ruina. Zeszłam do piwnicy, wszystko – tak jak moja mamusia zamknęła na kluczyk – wyrwane, po pas tylko pierze fruwało, rozprute pierzyny, poduszki... I śladu nie było po całym dobytku. Wróciłam do tego Rosjanina, wsiadłam z powrotem, ta pani wysiadła, bo akurat też mieszkała na Hożej. Nie miałam gdzie się zatrzymać. Wróciłam i mostem pontonowym – inaczej bym się nie przedostała – przedostałam się na Saską Kępę, bo wiedziałam, że tam z kolei mieszkała moja ciotka, więc sądziłam, że ona tam jest. Z Rosjaninem pożegnałam się: „Pa, pa, Marusia, wszystko było bardzo ładnie, napisz [do mnie]”. [Powiedział,] żebym napisała, bo on się ze mną ożeni. Poszłam na ulicę Kryniczną na Saskiej Kępie. Karteczka na furtce: „Lokatorzy tej posesji mieszkają w Aninie”. No i koniec, świat się urwał. I teraz dostać się do Anina. Samochodziki takie chodziły, platformy, załadowałam się i dojechałam do Wawra.
Nie, to nie była [komunikacja] miejska. Ludzie zarabiali sobie za parę groszy.
W styczniu. Pamiętam dokładnie, bo moje urodziny były 22 stycznia, a ja akurat szłam i 25 stycznia byłam w Warszawie. Doszłam do Anina, była już ciemna noc, nie miałam gdzie się zatrzymać, nie miałam nikogo znajomego poza tym, że wiedziałam, że w Aninie moja ciotka z ulicy Krynicznej gdzieś tam jest. To znów śmieszne, bo podchodziłam pod różne mieszkania i nasłuchiwałam. I po którymś tam – piątym czy dziesiątym – domu słyszę perlisty śmiech mojej ciotki. Zapukałam. No i faktycznie – ona tam nie mieszkała, tylko akurat przyszła do kogoś znajomego. Była wielka radość. Też myślała, że nam już takie paznokcie urosły, że w ogóle nikt z nas nie żyje prawdopodobnie, więc było dużo radości.
Parę dni u niej pobyłam i później z tą wiadomością, że właściwie nie ma do czego wracać w Warszawie, musiałam wrócić do matki i dziadka. Szłam już wtedy przez zamarzniętą Wisłę. Następnym punktem mojego postoju byli kuzyni, mieli willę w Gołkowie pod Warszawą, za Zalesiem. Chciałam tam dotrzeć. Dotarłam i tam przypadkowo spotkałam mojego ojca, który wrócił z obozu – Niemcy go zwolnili. Mój ojciec był bardzo potężnym mężczyzną, ważył 125 kilo, wysoki, ale kiedy wrócił z obozu, to nawet nie ważył pięćdziesięciu paru. Był dosłownie [jak] szkielet: skóra i kości. Bardzo chorował. Był pod Hanowerem, [więc] gdybym z nim razem pojechała, to prawdopodobnie bylibyśmy razem w tym obozie. Dostał się do Warszawy różnymi sposobami i był u tych kuzynów. Jeżeli znalazłam ojca, to musiałam go zabrać i wrócić na wieś. Tak jak mówiłam, sytuacja się zmieniła, bo każdy już uważał, że warszawiak powinien iść do siebie, a ja jeszcze z ojcem przyszłam.
Nie pamiętam, już chyba nie. Chyba młodego syna wójta uczyłam, ktoś jeszcze tam przychodził, ale małych dzieci już nie. Do kwietnia – luty, marzec – żeśmy tam przebyli, później wszyscy opuściliśmy [to miejsce]. I znów – do Radomia, jako pierwsza stacja kolejowa właściwie. Jeszcze opuściłam sprawy, [że] chciałam [coś] z siebie dać. Był moment, w którym była wymiana pieniędzy. Oni prosili – bo ja jestem z miasta, więcej znam się na tym, na tamtym – żebym pomogła im wymianę pieniędzy załatwić. W porozumieniu z wójtem i sołtysem robili listy wszystkich [mieszkańców] żywych i umarłych, i jeździłam z tymi listami do Starachowic na wymianę pieniędzy. W pewnym momencie, w nocy zostaliśmy zatrzymani przez jakichś partyzantów, którzy sprawdzali, co wieziemy furką, bo to furką się jeździło. Później w Starachowicach to już było UB. Zaczęli sprawdzać te listy i byłam zabrana na rozmowy.
Nie. [Mówiłam] tylko, że byłam po prostu z Warszawy, ale oni się domyślali, bo wiedzieli, że [chłopi] powstańców przyjęli. Ale wiedzieli, że [byliśmy] bez broni.
Ale powiem państwu, że wiele było takich wypadków, że myśmy widzieli, jak sąsiednie wsie, gdzie byli warszawiacy... Niemcy całe rodziny palili w tych domach. Już po Powstaniu, kiedy oni jeszcze byli. Od października do stycznia to jeszcze oni tam królowali. Gdzie wiedzieli, że partyzanci przychodzą, że ktoś się nimi opiekuje czy dokarmia, to były wypadki, że przyjeżdżali, otoczyli całe domy, wrzucali granaty i palili, i wszystkich [zabijali]. Tak że jeżeli tam byli warszawiacy, to, niestety, ginęli. Tak to było.
Przenieśliśmy się do Warszawy. Nadal punktem zbornym była [ulica] Kryniczna na Saskiej Kępie, u mojej ciotki. Z tym że to już było tak, że pan dozorca z piwnicy zajął mieszkanie na piętrze po panu doktorze, a piwnica została wolna, jego suterena, więc my byliśmy szczęśliwi, że chociaż ta suteryna jest i w niej się mieszka.
To był kwiecień, a w maju zgłosiłam się do Biura Odbudowy Stolicy i zaczęłam tam pracować. Dostałam malutką kawalerkę na Narbutta, bez wody, bez ubikacji – taki pokoik na strychu. Tam mieszkałam. Ojciec nie nadawał się absolutnie [do pracy], zresztą pożył tylko dwa lata i zmarł. Mama nigdy nie pracowała, ale musiała zacząć pracować. Dziadka zabrało wujostwo, którzy przenieśli się do Gliwic, a matka, ponieważ znała się trochę na dziełach sztuki, więc pracowała w antykwariacie, a ja pracowałam jako sekretarka w Biurze Odbudowy Stolicy.
Nie, nie miałam żadnej łączności i bardzo nad tym ubolewałam. Nie miałam żadnego kontaktu, nic. Dom spalony, wywieziony – nikogo.
Nie, w ogóle się nie przyznawali. W ogóle nikt nie przyznawał się do tego, że należał do AK.
Kiedy zaczęłam pracować w Biurze Odbudowy Stolicy, był 1945 rok. W 1946 poznałam tam mojego byłego męża i wyszłam za mąż. Wtedy przeniosłam się. Jego rodzice mieszkali na Żelaznej, musieli przenieść się, bo tam getto było, więc dostali zamianę mieszkania [na mieszkanie] na Pradze. Ponieważ jego rodzice już nie żyli, przenieśliśmy się na Pragę. Byliśmy szczęśliwi, że chociaż mamy mieszkanie. [Zawsze 1 sierpnia odwiedzałam groby powstańców na Woli i na Powązkach Wojskowych].
Wszyscy mi ciągle mówili: „Słuchaj, przecież ty musisz nawiązać [kontakt], [idź] do kombatantów”. „Nie!”, bo kombatanci to było w ogóle coś złego. Byli popierani przez władzę ludową. W ogóle nie chciałam nawet o tym słyszeć. O AK się w ogóle nie mówiło – „zapluty karzeł reakcji” i tak dalej… Tak że nie łączyłam się i w ogóle nigdy nikomu tych wspomnień nie mówiłam. Tak jak na spowiedzi, to chyba dopiero państwo pierwszy raz jesteście…
1 sierpnia to były zawsze cmentarze – cmentarz wojskowy i cmentarz na Woli, gdzie wierzyłam, że są zwłoki mojego brata. Tam odnalazłam grób mojego dowódcy, porucznika „Lecha”, który znajduje się tam, na Woli. I tak każdy 1 sierpnia był obchodzony.
Oczywiście, jest to ten moment, kiedy brat zginął, kiedy szliśmy z nadzieją, że on tam może gdzieś jest. A drugi, to jak bomba uderzyła i tych Niemców tylu było zabitych. Trzeba było ich ratować tak samo jak Polaków.
Mówi się, że młodzież nie jest patriotyczna. Uważam, że oni nie mają możliwości wykazania się, że gdyby nastały takie same czasy i taka sama okoliczność, że wróg stoi za drzwiami, to myślę, że chyba tak samo by było. Tak mi się wydaje.