Alicja Drygajło „Ala”
Nazywam się Alicja Drygajło, w czasie Powstania Engel.
- Podczas Powstania była pani sanitariuszką?
Tak. W punkcie sanitarno-ambulatoryjnym, Wilcza 29A.
- Już wiemy, że nie należała pani do żadnej organizacji konspiracyjnej, natomiast przeszła pani tuż przed Powstaniem szkolenie sanitarne.
Tak.
- Wie pani, kto to organizował?
Nie wiem, nie pamiętam. Wiem tylko, że była siostra Dea, a więcej nie pamiętam.
Nie wiem, naprawdę nie pamiętam.
Udzielania pierwszej pomocy: opatrunki, bandażowanie, zastrzyki. Robiłam później zastrzyki podskórne i domięśniowe. Punkt nasz na Wilczej obsługiwał nie tylko żołnierzy, ale ludność cywilną. Ludzie chorowali.
- To było duże zgrupowanie? Dużo ludzi pozostało podczas Powstania w swoich domach?
Bardzo dużo, zwłaszcza że to było Śródmieście, gdzie normalnie ludzie żyli jeszcze w swoich domach, póki nie zostały zbombardowane. Ludzie chorowali na różne choroby i coraz więcej. Myśmy mieli pełne ręce roboty.
- Jak wyglądał ten punkt sanitarny?
Punkt sanitarny był urządzony w gabinecie kosmetycznym, na parterze, od strony podwórka. A potem, we wrześniu, kiedy już było bardzo niebezpiecznie przy ciągłym bombardowaniu, punkt był przeniesiony do dużej piwnicy w podwórku.
W tym samym domu. Tam był doktor Białokos i doktor Karaś, para lekarzy. Była jeszcze wykwalifikowana, dobra pielęgniarka, Muszanka, Kuszanka, coś takiego.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądała godzina „W”. Gdzie się pani znajdowała, jak wybuchło Powstanie i jakie były pani dalsze poczynania?
Pierwszego sierpnia normalnie byłam w pracy, bo już pracowałam w wydziale szpitalnictwa, w dziale gospodarczym. Pracowałam jako księgowa. Miałam przygotowanie, dlatego że Niemcy zamknęli wszystkie gimnazja i licea, i wszystkie wyższe szkoły, i pozwolili tylko na zawodowe szkoły. Chodziłam na pensję Popielewskiej i Roszkowskiej, to było bardzo dobre gimnazjum. Ta pensja po prostu zamieniła swój szyld na szkołę handlową i miałam ukończoną dwuletnią szkołę handlową.
- Jak szkoła handlowa, to już się Niemcy nie czepiali?
Tak, to już w porządku. Później jeszcze był dział administracyjno-handlowy, coś takiego.
- Mogła pani tam uzyskać maturę?
Nie. To znaczy myśmy miały komplety pod płaszczykiem szkoły handlowej, niezależnie od przedmiotów handlowych miałyśmy normalne lekcje z naszymi nauczycielkami. Potem, jak pracowałam, oczywiście mój kontakt ze szkołą się zerwał i chodziłam prywatnie na komplety, z moją koleżanką. Miałam dwie nauczycielki, polonistkę i matematyczkę. A praca trwała dziesięć godzin, od siódmej rano do piątej po południu.
- Potem jeszcze na komplety?
Tak. Czasem mnie zwalniano w ciągu dnia, jak mogłam wyjść na przepustkę. A tak, to dopiero wieczorem.
- Wróćmy do 1 sierpnia. Pracowała pani. Kiedy się pani dowiedziała, że coś się dzieje?
Jak już była strzelanina, to już byłam zorientowana, że coś się dzieje, więc przypuszczam, że wcześniej wróciłam do domu, bo mieszkałam niedaleko. Pracowałam na Żurawiej, a mieszkałam na Kruczej 16, więc mogłam przelecieć ten kawałek i w domu czekałam na wiadomość. Ale ponieważ nie dostałam ani telefonu, ani nikt do mnie nie przyszedł, więc w pół do dziewiątej wieczorem spakowałam torbę i wyszłam z domu. Ale już byłam przygotowana, miałam spódniczkę, białą bluzeczkę, czerwoną kurteczkę, żeby było patriotycznie i ładnie.
- Opaski pani jeszcze 1 sierpnia nie założyła?
Nie, to później, dopiero na punkcie. Dopiero jak przyszli, to miałam opaskę. A tak to po prostu czułam się w obowiązku, że muszę iść, bo przecież wszyscy moi koledzy, koleżanki pracują.
- Co pani zastała na Wilczej? Dużo osób już było?
Nie, na razie na punkcie były dwie osoby – lekarze i pielęgniarka. Wojsko było – brama w sąsiednim budynku, Wilcza 29, to był róg Marszałkowskiej, a myśmy byli następną kamienicą, 29A. Tak że myśmy obsługiwali tamtych żołnierzy, ale oni byli w innym budynku. W naszym budynku nie było wojska, był tylko punkt. Oczywiście pierwszą pracą była całonocna praca przy budowie barykady. Od tego się wszystko zaczynało.
- Gdzie była usytuowana ta barykada?
Na Wilczej róg Marszałkowskiej, bo to są pierwsze kamienice.
- Już nie było wjazdu w Wilczą?
Już nie. Przyjechał czołg pod barykadę, ostrzeliwał Wilczą, ale widocznie chłopcy go unieszkodliwili, bo później odjechał.
- Widziała pani jakieś oddziały powstańcze koło siebie?
Nie, to był taki szczęśliwy punkt.
- Jak się rozwijała sytuacja? Czy od razu mieliście rannych?
Nie, na początku nie. Moja praca na początku, po wybudowaniu barykady, właściwie sprowadzała się do tego, że pan doktor poprosił mnie, żebym chodziła po domach i zbierała potrzebne rzeczy do szpitala i do punktu. Wobec tego wchodziłam na podwórka i krzyczałam: „Zbieram koce, baseny, nerki, materace, poduszki, pościel, bieliznę pościelową!”. Muszę powiedzieć, że w pierwszym okresie był ogromny entuzjazm, więc ludzie naprawdę bardzo dużo rzeczy nam dawali i dzięki temu można było urządzać. Nasz najbliższy szpital chyba był na Mokotowskiej. Do punktu trochę rzeczy też się nazbierało – wiadra, mnóstwo rzeczy było potrzeba. Wszystko było potrzebne.
- A zaopatrzenie w jakieś medykamenty, leki? Kto to organizował?
Centrala sanitarna była Krucza 29, tam chodziłam po leki i po środki opatrunkowe.
- Długo działała ta centrala?
Niestety pod koniec września, gdzieś może tak tydzień przed końcem, byłam ostatni raz i proszę sobie wyobrazić, co dostałam: papierowe bandaże i puszkę chloraminy. Chloramina to był biały proszek, z którego robiło się płyn, którym dezynfekowano latryny, śmietniki, spluwaczki. Przed wojną w każdym urzędzie były spluwaczki, było bardzo dużo gruźlików, którzy ciągle pluli, więc spluwaczka był rzeczą normalną.
- Czyli już leków nie było?
Już nie było leków. Proszę sobie wyobrazić polewanie ran taką chloraminą i bandażowanie papierowym bandażem. Ale ludzie byli wytrzymali, jakoś wszystko wytrzymywali, jak trzeba było.
- Cały czas była pani na Wilczej 29A?
Cały czas, od początku do końca.
- Czyli w takim razie ten punkt przerodził się chyba w szpitalik?
Nie, bo tam nie było leżących chorych, tylko dochodzący. Jeżeli byli ciężko ranni, to wtedy brałam chłopców do pomocy i na noszach zanosiliśmy do szpitala na Mokotowską.
- Czyli udzielała pani jedynie pierwszej pomocy?
Tak.
- Ale nie owało pani roboty?
Harowałam od rana do nocy. Przede wszystkim byłam czymś w rodzaju salowej, przecież trzeba było dbać o porządek, zdobycie wody. Póki była w kranie, wszystko w porządku.
Nie pamiętam. Ale potem trzeba było chodzić po wodę, a to było zawsze niebezpieczne. Był lej na Wilczej i w tym leju chyba była studnia. Jeden z naszych kolegów tam zginął.
- Niemcy ostrzeliwali to miejsce?
Tak. Wrócił z akcji, był brudny i mówi: „A, to dzisiaj ja pójdę po wodę”. Złapał wiadro, poleciał i już go przynieśli. Tak że ludzie ginęli przy wodzie. Ludzie bardzo chorowali. Myśmy mieli pełne ręce roboty z normalnymi chorymi.
- Po prostu chorującymi, nie rannymi?
Tak. Ludność cywilna też była ranna. Proszę sobie wyobrazić: my mówimy cały czas tylko o wojsku. Owszem, zginęło te 20 000 akowców, ale ludności cywilnej zginęło 150 000 do 200 000. To jest nieobliczalne, nie możemy dokładnie obliczyć. I ludność cywilna przechodziła straszną gehennę. Stykałam się nimi, dlatego że kiedy szłam do centrali, to mogłam iść górą pod obstrzałem albo piwnicami, które były wszystkie połączone, bo były przebite dziury.
- Mówiła pani o gehennie ludności cywilnej.
Tak, bo mnie bardzo o to serce boli.
- Początkowy entuzjazm ludności cywilnej, która tak chętnie oddawała swoje rzeczy na potrzeby szpitala, potem przygasł?
Tak. Może nie tyle miejscowej ludności, która – nie mogę powiedzieć – bardzo nam pomagała, bo w dalszym ciągu starali się nam dać czy jedzenie, czy uzupełniać nasze i, ale ludności, która napływała z innych dzielnic. To były istne koczowiska, to był druga, podziemna Warszawa, tak zwana piwniczna. Wszystkie piwnice, korytarze były przeładowane. Proszę sobie wyobrazić: schodzi się do piwnicy w starej warszawskiej kamienicy. Nie były specjalnie szerokie przejścia, to nie były autostrady, to były normalne, wąskie przejścia. W tych przejściach, na odwróconych skrzynkach, na ławkach, na połamanych krzesłach koczowały całe rodziny. [Leżały] toboły – każdy jak uciekał, miał ze sobą tobół swoich rzeczy. Były małe dzieci. Ci ludzie byli pozbawieni jakiegokolwiek komfortu. Proszę sobie wyobrazić, że kanalizacja, kiedy już nie było wody, przestała istnieć, ubikacje już były nieczynne, zatkane, zapchane. W każdej kamienicy przed wojną była latryna, ale latryny też były nieoczyszczane. Mijały tygodnie i miesiące, więc rozwijały się straszne choroby. Przynajmniej połowa ludności cierpiała na tak zwaną czerwonkę, to jest czerwona dyzenteria. Były grypy, anginy, było masę gruźlików, którym bardzo stan się pogarszał. Wiem, bo moja siostra była gruźliczką. Ich stan bardzo się pogarszał, byli odcięci od odmy (to specjalne zabiegi, którymi się leczyło wtedy gruźlicę). Gruźlik, wiadomo, musi być dobrze odżywiany, a tu nie było odżywiana, więc gruźlica też kosiła. Ludzie normalnie umierali, nawet nie ranni, gorączkowali. Myśmy mieli do dyspozycji środek, chyba niemiecki, omnadyna się nazywał. Tych zastrzyków najwięcej robiłam, po prostu tym ludziom, którzy gorączkowali.
Przeważnie już wszyscy schodzili [do piwnic]. We wrześniu już wszystkie rodziny mieszkające w danym budynku koczowały w piwnicach, więc piwnice były zajęte przez mieszkańców danej dzielnicy, natomiast na korytarzach, we wgłębieniach, wszędzie byli uchodźcy. Przeżywali piekielny koszmar. Tak że naprawdę wolałam biec górą, po wertepach. Proszę sobie wyobrazić, że wszystkie chodniki, wszystkie płyty chodnikowe były powyrywane, więc nie było kawałka prostej drogi, to były jedne wielkie wertepy. Do tego jeszcze sprowadzały się gruzy z rozwalonych kamienic po nalotach, po „krowach”. Wolałam biec pod ścianą, pod obstrzałem, narażona na „krowy”, niż iść dołem, przepychać się między tymi koczującymi ludźmi i wysłuchiwać ich. To się nie da opisać, zresztą wcale się im nie dziwię. Mówili: „My nie mamy nic wspólnego z Powstaniem, my cierpimy”. Dzieci umierały bardzo szybko, bo chorowały, nie było żadnych leków, jedzenia. Oczywiście kwitł handel wymienny. Na moich oczach pani posiadająca roczne dziecko zdjęła złotą bransoletę za torebkę grysiku. Ktoś tam oddał złoty zegarek za, powiedzmy sobie, jakieś ziemniaki, kawałek słoniny.
Wzruszający był mój kolega, który mnie odnalazł, wszedł nieśmiało do punktu i trzymał rękę za sobą. Mówię: „A co ty tam masz?”. – „Wiesz, zawsze przychodziłem do ciebie z kwiatami, a dzisiaj mam coś innego, może ci się to bardziej przyda?”. Wyciągnął, na ręku miał kawałek wędzonej słoniny. Do dzisiaj mnie się łzy kręcą, jak sobie pomyślę, że on z tym biegł przez pół miasta, żeby mnie przynieść. To nie był mój narzeczony, ale po prostu miły kolega.
Co jeszcze? Ranni. Proszę sobie wyobrazić: miałam siedemnaście lat i musiałam od razu wejść… Decydowałam sama o sobie, o tym, że pójdę na Powstanie. To był absolutnie moja decyzja. Proszę sobie wyobrazić: po bombardowaniu wychodzę z bramy, żeby się zorientować, jak wygląda ulica i w bramie leży młoda kobieta ranna w brzuch. Wnętrzności są, że tak powiem, odłożone na bok. Podchodzę do niej i swoimi rękami– instynkt – z powrotem te wnętrzności jej wpycham w brzuch, biorę jej ręce, przykładam. Ona oczywiście jęczy nieludzko, ale w tym wiecznym hałasie człowiek i tak tego nie słyszy. Proszę, żeby leżała spokojnie. Biegnę do najbliższego punktu, bo to było poza moim terenem, po nosze, werbuję jakichś chłopców i mówię: „Błagam, jak najszybciej chodźcie ze mną”.
- Liczyła pani na to, że się ją uratuje?
Nie, nie liczyłam na to, ale przynajmniej żeby dostała jakiś zastrzyk, żeby tak strasznie nie cierpiała, bo zanim się wykrwawi – to jest młode ciało – to jeszcze jakiś czas pożyje. Myśmy ją władowali na nosze i odstawili do szpitala. Prawdopodobnie dostała zastrzyk i spokojnie umarła.
Teraz coś zabawnego, właściwie tragikomiczna historia. Wchodzi na punkt – już byłyśmy w piwnicy, to już był wrzesień, chyba pod koniec, w ostatnim tygodniu – wysoki, bardzo przystojny, młody blondyn, dwudziestoletni najwyżej, niebieskooki. Skrzywiony. Jesteśmy obie z koleżanką. „Co się stało?”. – „Jestem ranny w pośladki”. Zdejmujemy mu spodnie, ona bierze pęsetę, ja trzymam nerkę pod pupą. Ona wyciąga pęsetą odłamki, on bardzo dzielny, nie krzyczy, oczywiście zaciska zęby. Później [ona] bierze rivanol czy chloraminę (nie wiem, co jeszcze miała), polewa, żeby zdezynfekować i zrobić opatrunek, i w tym momencie do „nerki” leci różowy kał, bo jednocześnie miał biegunkę. Proszę sobie wyobrazić: dwie młody kozy, on młody człowiek.
Krępujące, a my nie możemy opanować śmiechu. Parskamy śmiechem. Naturalnie strasznie się nam głupio zrobiło, przeprosiłyśmy go, on się zrobił cały czerwony. No ale nic, to była normalna rzecz. Później już wszystko poleciało normalnie, żeśmy go wyczyściły, wymyły, wydezynfekowały, zrobiły opatrunek jak trzeba. Już się więcej nie pokazał. Właśnie takie momenty człowiek zapamiętał najbardziej. Poza tym mam mnóstwo białych plam.
- Jak długo istniał ten punkt?
Cały czas.
Tak, od 1 sierpnia do końca, oczywiście. Doktor Białokoz był. Później pracował jeszcze w szpitaliku przeciwgruźliczym i obydwoje z doktor Karaś chodzili codziennie piwnicami na Żurawią, ale codziennie wracali i tutaj wszystkie ciężkie przypadki sami załatwiali. Poza tym chodziłam do chorych z doktorem Białokozem, do cywilnych ludzi.
- Gdzie były mniej więcej pani trasy?
Wilcza, Krucza, Marszałkowska, Mokotowska, to był ten odcinek.
Tak i o tyle miałam szczęście, że tam nie było Niemców. Nie mieliśmy Niemców, nie trzeba było uciekać. Dookoła były [nasze] punkty – myśmy byli otoczeni przez nasze wojsko, które broniło dostępu.
- Czy byliście zorientowani, co się dzieje w okolicy i dalej, w ogóle w Warszawie, jak to wszystko przebiega? Czy mieliście jakąś informację, docierała do was?
Oczywiście. Ciągle przypływali ludzie. Przede wszystkim uciekinierów było coraz więcej, ze wszystkich dzielnic przypływali. Zatrzymywali się na chwilę, było ciasno, to szli dalej, ale ciągle mieliśmy wiadomości.
- A docierały wiadomości ze źródła w postaci „Biuletynu Informacyjnego”?
Tak, biuletyny też, oczywiście, no i radio. Na pewno gdzieś było uruchomione radio, ludzie przechowywali radia gdzieś po piwnicach, po strychach, tak że zaraz były uruchamiane. Bardzo żeśmy się cieszyli, jak wyzwolili Paryż, jak wyzwolili Pragę. To była niesamowita radość. Ale jeśli chodzi o nasze nadzieje, to właściwie szybko prysły. To znaczy jeszcze w sierpniu był taki nastrój, że będzie wszystko dobrze. Najlepszy dowód, że chyba ostatniego sierpnia Niemcy zrobili jeden dzień przerwy, przerwali bombardowanie, że kto chciał, mógł wyjść z białą szmatą i trochę ludzi na pewno wyszło.
- Czy mieliście pomoc duchową w postaci kapelana, księdza?
Tak. Na każdym podwórku były ołtarze i ludzie, jak tylko było względnie spokojnie, śpiewali litanie i księża na pewno przychodzili.
- Były Matki Boskie podwórkowe i ludzie się zbierali.
Tak, na każdym podwórku.
- Wtedy modły były najgorętsze.
Oczywiście.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało zakończenie Powstania i wasza droga, jak rozumiem pod eskortą?
Już byłam wcielona, miałam możliwość, że mogę wyjść do niewoli. Niemcy już wiedzieli, że muszą uznać żołnierzy za kombatantów, bo z innych dzielnic, wcześniejszych, mogli sobie wysyłać do obozów koncentracyjnych, ale już po podpisaniu kapitulacji musieli uznać nas za wojsko. Panów było dużo więcej, chyba z osiem tysięcy, nas było około dwóch tysięcy. Jak się już wszystko uspokoiło, ucichło i można było wyjść na ulicę, to właściwie byliśmy strasznie zdziwieni, że jeszcze tyle ludzi zostało, bo człowiek był przekonany, że to wszystko już wyginęło, że my jakimś cudem żeśmy przeżyli, ale pewnie są same trupy, że w ogóle już nic nie ma. I nagle okazało się, że jednak z tych dziur, jednak z tych ruin wychodzą żywi ludzie.
- Którego dnia wychodziliście?
5 października. Oczywiście z prowizorycznym plecakiem. Był strasznie przykry moment, jak wszyscy chłopcy oddawali broń, trzask tych rzucanych…
- Z jakiego zgrupowania to byli chłopcy?
Wszyscy. Bo to już szły formacje, zresztą na filmach widać, jak to wygląda. Myśmy się wszystkie starały być porządnie ubrane, wszystkie miałyśmy na głowie czapki z biało-czerwonymi baretkami, opaski biało-czerwone, wyczyszczone, umyte, przygotowane, żeby Niemcy nie myśleli...
Tak. Szliśmy cały dzień, trzydzieści kilometrów do Ożarowa, ale już nie gestapo, tylko żołnierze Wehrmachtu się nami opiekowali, pilnowali nas z karabinami. W Ożarowie był nocleg na terenie fabryki, okropnie było, ale to był jeszcze początek. Potem wpakowali nas do bydlęcych wagonów. Było tak ciasno, że byłyśmy dosłownie jak śledzie. W końcu wieczorem, po całym dniu stania jakoś musimy się rozlokować. Nie wiem, chyba stałyśmy na zmianę, jedne siedziały, drugie stały. Sporo miejsca zajmowała dziura w wiadomym [celu].
- Czy dostaliście cokolwiek do jedzenia?
Nie pamiętam. Nie, myśmy jeszcze miały swoje jedzenie, dlatego że jak skończyło się Powstanie, to wszyscy runęli na Pole Mokotowskie.
Tam były ogródki, tam były pomidory, ogórki, marchewka i tak dalej. Zostało to wszystko momentalnie ogołocone. Poza tym jeszcze, jak myśmy szły do Ożarowa, to ludzie wychodzili z domów, mieszkańcy tamtych okolic, i rzucali nam jedzenie, chleb, kiełbasę, nie wiem co, więc troszkę jedzenia miałyśmy, tak że z jedzeniem nie było kłopotu. Największe kłopoty były ze sprawami sanitarnymi, to było okropne.
- Pani była z grupą swoich koleżanek z punktu sanitarnego?
Nie, dlatego że pielęgniarka w ostatnich dwóch tygodniach… Byłam już tak wpracowana, że mogłam zostać na punkcie jako najstarsza po lekarzu. Były ochotniczki z kamienicy, panie, które nam pomagały. Natomiast [pielęgniarka] była oddelegowana do robienia granatów, ponieważ to była zaufana osoba. Gdzieś w piwnicy, na Kruczej chyba czy na Mokotowskiej była taka fabryczka. Bardzo było potrzeba [granatów]. Ona tam była zatrudniona i tylko dochodziła na noc, ewentualnie coś pomagała, jeżeli w nocy były jakieś wypadki.
- Czyli te współtowarzyszki to nieznane pani osoby?
To były zupełnie nowe, świeże dziewczyny. Nie, przepraszam, [było] towarzystwo z BIP-u, czyli moja przyjaciółka i jakieś jej dalsze koleżanki. Później już z różnych innych oddziałów. To już było nieważne.
Pierwszy obóz, to był sławny Lamsdorf, dzisiaj Łambinowice. Tam oczywiście byłyśmy sfotografowane i dostałyśmy numer. Miałam numer 106495. Już nie byłam człowiekiem, byłam numerem.
- Nazwisko już nie było potrzebne?
Już nie było potrzebne nazwisko.
- Potem, w następnych punktach, ciągle się ten numer zawsze powtarzało?
Tak, zawsze tylko numer. Chociaż na kartkach pocztowych oczywiście pisałam, ale tak to już tylko numer.
- Długo zostałyście w Łambinowicach?
W Łambinowicach byłyśmy około miesiąca. To było ogromny obóz. Latryna… Wybudowali dla nas, proszę sobie wyobrazić, rów, nad tym rowem żerdzie, nie żerdzie, jak dla kur w kurniku, grzędy. Wchodziło się na taką grzędę. A proszę sobie wyobrazić, że nasz obóz był w środku, a za drutami byli różni mężczyźni: Polacy, Rosjanie, Serbowie, bo to raczej były słowiańskie narody. Więc siedziało się na takiej żerdzi i miało się wgląd.
Tak, wszyscy. To był pierwszy obóz. Przepraszam, że tak mówię, ale te sprawy naprawdę są straszne. Może o tym nigdy nie mówią, dlatego mnie bardzo śmieszy, to znaczy nie śmieszy, razi mnie, jak ktoś mówi, że to były najpiękniejsze dni w jego życiu. Tyle strasznej tragedii, tyle rozpaczy matek.
- Najpiękniejszy mógł być sam wybuch Powstania.
Może tak, może w pierwszych trzech dniach, ale to nie można powiedzieć, to jest taki bezmiar rozpaczy, nieszczęść, tragedii ludzkiej. Nie mogę powiedzieć, że to było… Już nie mówiąc o zwykłych naszych potrzebach, które nie były zaspakajane tak, jak trzeba, i byłyśmy właściwie na dnie upokorzenia. Potem nas wywieźli do Mühlbergu. Mühlberg to był też wielki, międzynarodowy obóz w Saksonii, gdzie byli już Francuzi, Anglicy, Kanadyjczycy, z całego świata. Oni mieli lepsze zaopatrzenie i tam było, można powiedzieć, najlepsze jedzenie, dlatego że się z nami dzielili. Otrzymywali normalnie, systematycznie paczki.
- A wy jeszcze nie? Jak już zostałyście zaewidencjonowane?
A skąd? Od razu były wysłane listy do Czerwonego Krzyża, ale ponieważ nas przerzucali z obozu do obozu, to zanim te paczki doszły do, powiedzmy sobie, Lamsdorfu, to już nas nie było. To goniły nas do Mühlbergu. W Mühlbergu byłyśmy też tylko miesiąc.
Z Mühlbergu nas przewieźli do Altenburga. To był stosunkowo przyjemny obóz, jeżeli można [tak] mówić, dlatego że na terenie teatru. Teatr altenburski był zamieniony na dużą halę, gdzie ustawiono prycze. Ale ja nie byłam w teatrze, tylko na dziedzińcu teatralnym były trzy drewniane baraczki i w tych baraczkach były sale, ale znośne, po dwadzieścia parę osób. Przed salą był nawet mały przedpokoik, w którym stało sławne wiaderko, bo nas zamykali zawsze wieczorem. Nie pamiętam, o siódmej czy o ósmej wieczór, do ósmej rano czy do piątej. Kiedy sobie tam główny kierownik obozu życzył, o której miał być apel, dopiero nas wypuszczano na apel, a tak byłyśmy zamknięte, więc byłyśmy zawsze skazane na kibelek.
Tam spędziłyśmy Boże Narodzenie i Wigilię. Nawet nie wiem, jakim cudem, ale jeszcze w plecakach na dnie chyba były jakieś smakołyki, bo Wigilia była nawet znośna. Choinki nie było. Ale jak się wychodziło na dziedziniec teatralny, to dookoła widziało się miasto, normalnych ludzi, chodzących, góry na horyzoncie, bardzo dobre powietrze, bo to górska miejscowość. Tam był urządzony sylwester. Proszę sobie wyobrazić, że w sali teatralnej dziewczyny prycze poprzesuwały i tańczyły, śpiewały, były występy. Czego one nie miały na dnie tych swoich plecaków! Były nawet długie suknie. Tak. Polki są niesamowite pod tym względem.
- To był wasz ostateczny obóz?
Nie. Niestety z Altenburga nas w styczniu wpakowano w wagony. W Altenburgu żołnierze Wehrmachtu byli względni, to byli przeważnie już bardzo starzy ludzie, którzy się nie nadawali na front, wobec tego dali ich do opieki nad nami. Trochę z rozrzewnieniem patrzyli, porównując nas do swoich dzieci, wnucząt i tak dalej. Tam na przykład obserwowaliśmy straszny nalot na Drezno, bo to było niedaleko Drezna. Nad nami przelatywały samoloty, tak że widziałyśmy [i słyszałyśmy], jak: uuu, uuu, uuu! – [huczały] cały dzień, bo to był sławny dywanowy nalot i samoloty leciały cały dzień. Nawet jeden starszy „wermachtowiec” mówi: „Cieszcie się dziewczyny, bo to już nasz koniec się zbliża, a wasze wyzwolenie”. Pozwolili nam nawet, żebyśmy na drogę na dworcu ukradły brykiety. Zaopatrzyli nas w piecyki, malutkie kozy z rurą na zewnątrz, bo wiedzieli, że będziemy jechały przez całe Niemcy na północ, przynajmniej cztery, pięć dni. W każdym wagonie był taki piecyk, ale czym palić? Pozwolili nam ukraść brykiety, odwrócili się i powiedzieli: „Tam są brykiety, możecie sobie ukraść”. Żeby te brykiety nie zajmowały miejsca, to proszę sobie wyobrazić, wzdłuż wagonu brykiet koło brykietu żeśmy ułożyły, jak ziarenka różańca. W ten sposób miałyśmy zapas brykietów, który nam nie zabierał miejsca, więc główka zawsze myśli.
- Rzeczywiście pięć dni jechałyście?
Cztery. Cztery dni, cztery noce zamknięte w wagonach. Przejeżdżałyśmy przez Berlin. Od czasu do czasu pozwalali nam wysiąść, żeby się załatwić. Proszę sobie wyobrazić: przeczytałyśmy, że Berlin, że jesteśmy na dworcu w Berlinie, tylko tak z tyłu. Raptem pociąg się zatrzymuje, widocznie światła, oni rygle zdejmują i każą wysiąść, i załatwiać się. Patrzymy się: mamy się załatwiać na dworcu w Berlinie? To znaczy to nie był główny dworzec, tylko to było gdzieś poza, ale mimo wszystko jakoś nam było głupio. Ale potrzeba jest potrzebą.
Bardzo dużo żeśmy śpiewały. Boże, jaki śpiew jest ważny! Tak mi żal, że dzisiejsza młodzież nie ma w szkole lekcji śpiewu. Myśmy miały od pierwszej klasy szkoły powszechnej śpiew i śpiew nas ratował w każdej sytuacji. Zaczynałyśmy zawsze od pobożnych pieśni, później wojskowych, jak „Rozszumiały się wierzby” czy „Serce w plecaku”, a potem, pomalutku przechodziłyśmy do operetek, potem do piosenek kabaretowych, tak że repertuar był bardzo bogaty i urozmaicony. Była między nami poetka, która recytowała swoje wiersze. Proszę sobie wyobrazić: jedziemy pociągiem, w bydlęcym wagonie, stłoczone, wszystkie w kucki czy po turecku siedzimy, na środku jest piecyk, który trochę jednak daje ciepła, jest rozżarzony do czerwoności. Nie mamy żadnego oświetlenia, tylko płomień z piecyka i poetka… Pamiętam, że miała ucięte rękawiczki. Jak to się nazywało?
Mitenki, tak. Gestykulowała rękami i recytowała poezje, a myśmy były w nią wpatrzone, ona oświetlona różowym światłem rozgrzanego piecyka. Bardzo to było nastrojowe. Oczywiście żeśmy śpiewały i tak jakoś podróż nam zeszła. Przyjechałyśmy do Oberlangen. To był bardzo biedny obóz.
To był 1945 rok, tak. Już zima. Od stycznia do 12 kwietnia byłyśmy w Oberlangen. Byłam w baraku siódmym. Najpierw rewizja.
Zawsze i wszędzie. Przy każdym wyjeździe, przyjeździe, wszędzie były rewizje. Pamiętam, moja przyjaciółka miała pierścionek z brylantem. Myśmy cuda robiły z tym pierścionkiem, żeby go nie zauważyli. Najpierw mykwa. Proszę sobie wyobrazić, kto pracował w mykwie: musiałyśmy podnieść ręce do góry…
Tak, flitowały, dwie panie. Jedna to była Helena Grossówna. Robiła to z takim wdziękiem, z uśmiechem, żartowała, do każdej podchodziła jak do przyjaciółki. Flitowała nas w tych miejscach, gdzie mogła być wszawica, a niestety, po każdej podróży wszy były od razu. Zresztą już było tak, że każda wolna chwila, to człowiek zdejmował coś z siebie i oglądał. Wieczorem to przynajmniej godzinę trwało, zanim myśmy obejrzały całe swoje ubranie i wytłukłyśmy wszystkie wszy.
- Jak wyglądały te trzy i pół miesiąca?
Jeszcze wracam do mykwy. Niemcy dawali dziesięć minut pod prysznicem. Proszę sobie wyobrazić: mam długie włosy, warkocze. Nie wiem, czy mam umyć włosy, czy siebie. Ani tego, ani tego w końcu, tylko byłam spłukana. A mydełko to była glinka, którą nam dawali już w czasie okupacji na przydział, na kartki. Potem w obozie miałyśmy tylko tę glinkę, więc to ani się nie mydliło, ani… Coś okropnego. Dobra, jesteśmy już po mykwie.
- Proszę opowiedzieć, co pani zapamiętała z Oberlangen: system, jak was traktowano, czym karmiono i czym się zajmowałyście. Słyszałam, że miałyście tam bogate życie.
Bardzo, tak. Bardzo piękny gest zrobiły oficerki. Moja nauczycielka geografii, pani Irena Milewska, była komendantką obozu w Oberlangen. Wyszła w randze porucznika, tak jak zresztą moja przyjaciółka – w randze podporucznika – ale zdjęła dystynkcje, zamieniła. Milewska [w Oberlangen] była sierżantem, a Inka była plutonowym. W ogóle wszystkie komendantki były w randze plutonowego, ale to były wszystko oficerki, to były kobiety przeważnie z wyższym wykształceniem, bardzo wartościowe. Urządzały nam kursy języków, wykłady z filologii, z historii, z geografii. Poza tym była malarka, która w teatrze w Altenburgu, w podziemiach na ścianie wymalowała normalnej wielkości, piękną parę w polonezie, w stroju polskim, jeszcze inne rysunki, tak że została po nas piękna pamiątka. Dziewczyny robiły z blachy śliczne…
[Były] sławne kuchenki robione z puszek po konserwach, na których się gotowało. Na pokrywce z menażki smażyło się placki. Na przykład jeżeli udało się na komenderówce zdobyć kartofle, to te kartofle się dawało do menażki, gotowało się na kuchence, ale nie obierało się, bo szkoda było skórki.
- Jaka komenderówka przypadła pani w udziale?
To były różne komenderówki, bo rano człowiek dostawał przydział albo na następny dzień. Była komenderówka do kuchni, do sprzątania, do latryn była najgorsza, ale dawała możliwość wyjścia poza druty, żeby przez moment nie widzieć drutów. Dostawało się kij z wiaderkiem.
Tak, „kaperki”. Idę do „kaperka”. Najładniejsze były w Altenburgu, bo nam specjalnie wybudowali drewniane, siedziało się i można było towarzysko pogadać.
- Czy była pani świadkiem wyzwolenia 12 kwietnia i jak pani to zapamiętała?
Pewnie. To znaczy nie widziałam czołgów, bo to się wszystko odbywało na początku, może raczej [widziały] dziewczyny ze szpitala i komendantka z tamtej strony. Ja byłam z zupełnie innego końca, w przedostatnim baraku. To było już po południu. Już jakiś tydzień przedtem, może dwa tygodnie, słyszałyśmy artylerię, więc oczywiście było wiadome. Poza tym zmienił się już stosunek Niemców do nas. Co prawda jedzenia było mniej i soli nam nie dawał ten cholernik, ale myśmy już słyszały artylerię i wiedziałyśmy, że front się zbliża. Wieczorem na niebie były tak zwane żyrandole. Jak leciały alianckie samoloty, to żeby nie było ich widać, puszczali jakieś rozpryskujące rakiety. W każdym razie myśmy widziały te żyrandole, wiedziałyśmy, że już gdzieś są samoloty, które lecą na naloty na Niemcy, bombardują Niemcy. Myśmy były pod samą granicą holenderską, dokoła tylko torfowiska, nic więcej. Jeszcze wracając do latryny – jakie byłyśmy według mnie dzielne, fajne dziewczyny, bo chciałyśmy pokazać Niemcom, że się nie załamujemy. Ciągnąc cysternę z odchodami, trzymałyśmy dyszel i proszę sobie wyobrazić, że żeby im pokazać, że jesteśmy w dobrej formie, to śpiewałyśmy arie operetkowe Lehara, Straussa, żeby wiedzieli, że nam jest wesoło, że nic nas nie zastraszy. Poza tym czułyśmy, że to już niedługo. Oczywiście były marzenia, przypuszczenia, kto nas nie wyzwoli: że Anglicy, że Francuzi, że Amerykanie. Tylko nie Polacy, w żadnym wypadku. I później ta ogromna, ogromna radość: Polacy! W ciągu dwóch godzin myśmy stanęły do apelu i flaga już była wciągnięta na maszt. Przyjmował kapitan… Koszucki? Nie pamiętam. Nasza komendantka już miała swoje epolety.
„Jaga”. Ona była fantastyczna. [Było] bardzo przyjemnie. Oczywiście radość była niesamowita. Później mąż mówił: „Słuchaj, front się zatrzymał na dwa dni”. Dywizja pędziła i nagle front się zatrzymał, bo wszyscy brali przepustki do Oberlangen, żeby nas zobaczyć. Było wypytywanie: „A skąd jesteście, a z jakiej ulicy, a znacie…”. Oczywiście i
vice versa myśmy ich pytały o różnych naszych [znajomych]. Na przykład mój szwagier był w RAF-ie, był nie pilotem, tylko nawigatorem. Był w Dywizjonie 300, brał udział w nocnych nalotach. Później został zestrzelony, pięć dni spędził na „dyndze”, na kanale La Manche. Odnalazł ich w końcu samolot i chciał zabrać trzech, a dwóch zostawić. Powiedzieli: „Albo zabierzesz wszystkich, albo zginiemy tu razem”. W końcu pilot zabrał wszystkich. [Szwagier] pół roku był w sanatorium.
- Pokazywała pani, że ma pani legitymację, że była pani słuchaczem w szkole w Maczkowie.
Tak.
- Jak do tego doszło? Proszę opowiedzieć.
To troszkę jest zawikłane, dlatego że pomiędzy 15 sierpnia a 15 września byłam w Murnau. 2 Korpus, generał Anders, bardzo pozazdrościł Maczkowi, że ma 1 700 kobiet z Powstania i zaprosił kilkadziesiąt dziewcząt do siebie, że już mają w San Giorgio gimnazjum, liceum i najmłodsze mogą przyjechać, będą się uczyły. Mój wuj, major Uszycki, był dowódcą łączności w czasie Powstania. Był już na terenie 2 Korpusu i właśnie on przyjechał do obozu, żeby nas zaprosić. Jak go zobaczyłam w sali, później poszłam zameldować się do komendantki i mówię: „Melduję, że mój wuj tutaj jest”. On powiedział: „Oczywiście koniecznie musisz przyjechać, ja się już tobą zajmę”, więc wsiadłam w autobus z dziewczynami, jeszcze swoje koleżanki namówiłam i pojechałyśmy. Jechałyśmy dwa dni. W Murnau bardzo serdecznie nas przyjęli. Powiem, jak się nazywali „pewuiksowie”: pawiany. Tak się mówiło o tych, którzy byli z 1939 roku.
- Mówi pani, że serdecznie przyjęto was w Murnau. Jak to wyglądało, co na was tam czekało?
To był obóz naszych oficerów, którzy w 1939 roku zostali pobrani do niewoli. Byli bardzo sympatyczni, serdeczni, gościnni. Myśmy tam czekały cały miesiąc na samochody do Włoch, bo w tym czasie Amerykanie zamknęli cieśninę bremeńską, bo podobno była jakaś burda, i nie przepuszczali żadnych wojskowych samochodów. Musiałyśmy czekać, aż to minie. Przez ten miesiąc oczywiście panowie oficerowie zajmowali się nami. Traktowali nas jak dzieci, jak wnuki. Bardzo tam było miło i dobrze – cudowna okolica.
Raczej rekreacja. Byłam na Zugspitze, najwyższym wierzchołku Alp bawarskich, kolejką się wjeżdżało. Później nauczyłam się pływać w ślicznym jeziorku, w czyściutkiej wodzie. Boże, jak było pięknie! A z czego miałam kostium kąpielowy? Dwie chustki kupione od chłopek bawarskich, z jednej robiło się spodenki, a z drugiej…
- Rozumiem, że to pani wynalazła bikini?
Tak. Dzięki temu mogłyśmy pływać. Ale pod koniec miesiąca jedna z naszych koleżanek na auto-stop przyjechała z Maczkowa i powiedziała, że w Maczkowie jest już zorganizowane gimnazjum i liceum. Inka, moja przyjaciółka jest kierowniczką internatu. Mówi: „Jak chcesz, to wracaj ze mną”. Niewiele się namyślając… A czekała mnie podróż z wujkiem na Bliski Wschód, bo się wybierał, i zobaczyłabym i piramidy, i dużo pięknych rzeczy, ale w tamtych czasach już byłam zakochana, już znałam mojego przyszłego męża i jak nadarzyła się okazja, żeby wrócić na teren dywizji generała Maczka, to oczywiście wsiadłam w samochód. Miałyśmy dwie skrzynki winogron i dwie butelki szampana i z tym jechałyśmy na auto-stop z powrotem dwa tysiące kilometrów do Maczkowa. Oczywiście wsiadałyśmy tylko do samochodów wojskowych. Gdzieś do połowy drogi to były samochody z 2 Korpusu, a jak zobaczyłyśmy samochód i żołnierza z czarnym naramiennikiem, to byłyśmy w raju. Miałyśmy wielką sympatię do tych czarnych naramienników.
Dobrze. Był internat.
Nauka, tak. Profesorami byli ludzie z obozów jenieckich, „pewuiksi”, ale wszystko wykształceni, prawdziwi profesorowie licealni. Skończyłam pierwszą licealną, później w drugiej licealnej przerwałam, bo byłam bardzo chora na grypę. Później, 31 sierpnia wyszłam za mąż.
1946. Osiadłam przy mężu w Ulsen, to taka miejscowość, malutkie miasteczko.
Bo tam stacjonowała jego jednostka.
- Mogli się żenić i być tam z rodzinami?
Tak. Jak wojna się skończyła, to właściwie był już obóz byłych wojskowych. To znaczy Anglicy cały czas finansowali, oni mieli normalnie pensję i było kasyno, tak że pełne wyżywienie. To właściwie jedyny okres w moim życiu, gdzie nie wydawałam pieniędzy. Tylko jak przegrywałam w karty, to była jedyna możliwość wydania pieniędzy, bo jeżeli nawet coś kupowałam od Niemców, to za kawę albo papierosy. Handel wymienny.
- W jakich okolicznościach i kiedy postanowiliście wracać?
Byliśmy zdecydowani jechać do Anglii, ale miesiąc przed wyjazdem do Anglii przyszedł list od mojej teściowej, która odnalazła mojego męża, a wróciła z Syberii po sześciu latach. [Mąż] był jedynakiem. Jego ojciec… Wtedy jeszcze nie wiedział, wiedział tylko, że zaginął, ale później było wiadomo, że był w Ostaszkowie i został rozstrzelany w Twerze. Matka była zupełnie sama, w bardzo ciężkich warunkach, właściwie nie miała żadnego zawodu, bo to była przedwojenna, normalna żona. Schorowana, zniszczona życiem, Syberią. Tak że mąż i ja żeśmy się zdecydowali na powrót do Polski.
Za względu na matkę i ja bardzo tęskniłam. Codziennie płakałam.
- Miała pani tu do kogo wracać?
Tak, tu była moja rodzina. Maja rodzina szczęśliwie ocalała. Tak jak rodzina mojego stryja [nie], miał czterech synów, jeden syn umarł na zapalenie opon mózgowych przed wojną, dwóch zginęło w Powstaniu, a czwarty na białaczkę po wojnie, po Powstaniu. Z czterech synów nikt nie został, a my wszystkie trzy, bo miałam jeszcze dwie starsze siostry, jakoś żeśmy ocalały.
Dlaczego znalazłam się na Śląsku? Po powrocie do Piotrkowa był zjazd rodzinny i mój szwagier… Jeden to był lwowiak, ten co był w RAF-ie, w Anglii. W 1946 roku, rok przed nami, wrócił z Anglii, bo moja siostra powiedziała, że absolutnie do Anglii nie pojedzie, nie ruszy się. Musiał wrócić do kraju, zresztą strasznie za to zapłacił. Przed wojną pracował jako pilot w Locie, a po wojnie na parę lat, dwa czy trzy lata, był z powrotem przyjęty do LOT-u. Nie wiem, czy latał, czy był w naziemnej obsłudze, ale w każdym razie pracował w Locie. Ale potem, jak kurtynka spadła, w 1949 czy 1950 roku, to oczywiście wszystkich lotników z zachodu wyrzucili z LOT-u. Przez siedem lat dorywczo gdzieś tu pracował, tam pracował. Był technikiem z zawodu. Właściwie bardzo się zmarnował. Później dopiero, po 1956 roku wrócił do LOT-u, ale to już był zmarnowany człowiek.
- Przekreślone były szanse życiowe.
Przekreślone zupełnie. Tak jak mój mąż – cały czas na indeksie.
Jako „maczkowiec”. Nie było mowy, żeby miał jakieś wyższe stanowisko. Mógł być kierownikiem budowy, ale nic więcej.
- A czy panią dotknęły jakieś represje?
Nie, miałam to szczęście, że nie.
- Jak pani znalazła się na Śląsku?
Mój drugi szwagier był Ślązakiem i był na Śląsku. To był syn górnika, ale wykształcony, chyba nie miał skończonego prawa, ale był absolwentem prawa. Jak myśmy wrócili, to był dyrektorem administracyjnym Instytutu Onkologii. To znaczy dzisiaj to jest Instytut Onkologii, wtedy to był Państwowy Instytut Przeciwrakowy. Zostałam tam zatrudniona. Najpierw pracowałam w izbie przyjęć, a potem w księgowości, w administracji. Tam pracowałam czternaście lat. Urodziłam dwoje dzieci. Później pracowałam w spółdzielczym biurze projektowym, już byłam zastępcą księgowego.
Tak. Przede wszystkim mój mąż skończył politechnikę po siedmioletniej przerwie, bo go wywieźli tuż przed maturą i jak wrócił, to zapisał się na politechnikę. Tak że cztery lata ja tylko pracowałam, z mojej pensyjki żeśmy żyli w trójkę. Nie było dzieci, nie mieliśmy dzieci, ale cztery lata mąż był normalnie na dziennych studiach.
- Dziękuje ślicznie. Teraz byśmy poprosili, zgodnie z umową, żeby pani przeczytała to, co pani przygotowała.
„Powstanie to historia. Nic i nikt tego nie zmieni. Gdybanie jakiekolwiek jest bez sensu. Stała się wielka tragedia. Kto nie mieszkał w Warszawie w czasie okupacji niemieckiej, ten nie jest w stanie zrozumieć i nie pojmie tego zrywu maluczkich. Zginął kwiat wspaniałej, mądrej młodzieży. Odeszli wartościowi ludzie wśród ludności cywilnej. Przepadł ogromny majątek narodowy. Zniknęło miasto z jego specyficzną atmosferą i tradycją. Można tylko pochylić głowy z pełnym szacunkiem nad tymi, którzy zginęli. Być może ich ofiara nie poszła na marne, rzutując w pewnym stopniu na odzyskanie niepodległości. Przed dzisiejszą młodzieżą jest otwarty cały świat. Powinna tworzyć nowe, wspaniałe życie i cieszyć się tym, co ma i mieć może. I to jest moje przesłanie do następnych pokoleń: kiedy jest wojna, należy walczyć, po właściwej stronie oczywiście. Gdy nastanie pokój, należy pracować, pracować, pracować”.
Gliwice, 9 grudnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt