Edmund Skwarczyński „Globus”
Skwarczyński Edmund, urodzony 16 listopada 1925 roku. W czasie Powstania miałem pseudonim „Globus”.
- W jakim oddziale pan walczył?
To była „Baszta” na Mokotowie.
- Co robił pan przed wybuchem wojny, przed 1 września 1939 roku?
Chodziłem do szkoły. W 1939 roku we wrześniu skończyłem siedem klas szkoły powszechnej.
- Pamięta pan, gdzie mieściła się szkoła?
Na ulicy Karolkowej przy Wolskiej, numeru już nie pamiętam.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Wybuch wojny zastał mnie w domu. Wiedzieliśmy już, że coś się dzieje. Wtedy byłem jako najstarszy syn z rodziny. Ojciec umarł w 1938 roku. Tylko została chora matka i dwie młodsze siostry. Jeszcze był starszy ode mnie syn, który też nie pracował, bo wtedy nie było pracy, trudno było dostać.
- Czym się zajmowała pana rodzina w czasie okupacji?
Przed wojną mój ojciec był murarzem. Gdy umarł w 1938 roku, to już nikt nie pracował, żeśmy troszkę handlowali warzywami, żeby się utrzymać. Pochodzimy z rodziny robotniczej.
- Co robił pan w czasie okupacji? Czym się pan zajmował?
Trudno powiedzieć, handlowałem papierosami, żeby utrzymać matkę i dwie młodsze siostry. Z tego się utrzymywaliśmy. Starszy brat został złapany na ulicy i wywieziony do Niemiec na roboty. Brat był ode mnie trzy lata starszy. Zostałem w domu jako najstarszy, na utrzymaniu miałem matkę i dwie młodsze siostry.
- Jak to się stało, że trafił pan do konspiracji?
Nasz dom był przedwojenny, wybudowany jeszcze za carskich czasów. Urodziłem się na Karolkowej 25 i miałem kolegów w moim wieku, dwóch młodszych. Jeden z nich chodził do harcerzy na ulicę Dworską; obecnie ta ulica nazywa się Kasprzaka. Żeby być w harcerzach, trzeba było mieć mundur. Mnie nie było stać na mundur, a on już chodził przed wojną do harcerzy. Znał drużynowego, którego nazwisko pamiętam – Józef Karuk. Pewnego razu w roku 1942, nie pamiętam, jaki to był miesiąc, ale pamiętam, że w tym czasie powiesili pięćdziesięciu socjalistów i komunistów razem na obrzeżach Warszawy po dziesięciu. Józef Karuk, drużynowy spotkał się z kolegą Edwardem Larkowskim i zaproponował wstąpienie do konspiracji. Powiedział w ten sposób (bo ten kolega nam potem opowiadał, jaka była rozmowa z Karukiem, drużynowym harcerzy), że proponuje wstąpić do konspiracji, walczyć przeciwko Niemcom. Oczywiście my, młodzi chłopcy, żeśmy się zgodzili. I umówił się kolega Edward Laskowski z drużynowym na spotkanie. Pierwsze spotkanie odbyło się u niego w domu. Mieszkał na ulicy Bema, gdzie jego rodzice mieli domek. Jego ojciec pracował na kolei, był kolejarzem, nieźle im się powodziło przed wojną, ich było stać. Pierwsze spotkanie, oczywiście rozmowa na temat konspiracji, żeby to utrzymać w tajemnicy, nie rozgłaszać nikomu. Chyba że mam jakichś kolegów zaufanych, ich wciągnąć. W ten sposób zaczęła się nasza pierwsza konspiracja. Pamiętam, miał na kartce spisane pseudonimy na „G” literę, żebyśmy sobie wybrali. Każdy, jakie mu się podobało, wybrał: „Góral”, „Grom”, „Grzmot” „Gibont”. Nie byłem taki bystry, został mi pseudonim „Globus” i tak zostało. [Drużynowy] spisał nasze pseudonimy i umówił się z nami, że będzie się spotykał raz na tydzień w lokalu najpierw u niego, potem [w innym], jak ktoś będzie miał wolny lokal. Ulica na Bema była mało uczęszczana. Nasz dom też nie był tak uczęszczany, ale mieliśmy kolegę, który na facjacie mieszkał, był sam. Starszy był od nas o trzy lata. Jego matka była na wsi i co jakiś czas dowoziła mu jedzenie i ten kolega zgodził się, [żeby spotkania były u niego], a do konspiracji nie chciał należeć. Potem się okazało, już po wojnie, że należał do tej samej organizacji, tylko do innego zgrupowania. Jego zgrupowanie walczyło tu na Woli, ale chłopak zginął. Była nauka o broni. Kolega Karuk, pseudonim „Górny”, przynosił na spotkania po dwa pistolety, [które] zawsze miał przy sobie. Uczył nas jak obchodzić się z bronią, z pistoletami. Potem mieliśmy chodzenie po mieście, w patrolu, [uczyliśmy się] jak obserwować, czy patrol żandarmerii idzie, jak się chować, jak się zachowywać. Potem nas zabierał za miasto w teren, wyjeżdżaliśmy do Międzylesia, do Kabatów, Pyr, [gdzie] jest Las Kabacki, na Szczęśliwice. Na Szczęśliwcach to już była nie sekcja, a drużyna. Zbierał dwie, trzy sekcje i żeśmy po prostu ćwiczyli w terenie.
- Czy pana rodzina wiedziała o tym, że wstąpił pan do konspiracji?
Nie, nikt nie wiedział.
Matka moja umarła w Zielone Świątki przed Powstaniem. Nie pamiętam już, jaki to miesiąc. Zostałem z młodszymi siostrami. Oni się dowiedzieli wtedy, jak był tak zwany próbny alarm. Wtedy okazało się, że obok drugiego domu jest normalne przejście, nie było zagrodzone. Dwóch kolegów też należało do konspiracji, też do „Baszty”, do III plutonu. U jednego z nich w komórce była broń. Mieliśmy rozkaz, żeby nasza sekcja spotkała się na placu Zbawiciela i była tam do godziny siódmej, kiedy dostaniemy rozkaz co dalej. Załadowali broń na rikszę. Były karabiny, amunicja, granaty i żeśmy się zdekonspirowali, bo cały dom się o tym dowiedział, widział, jak tę broń wynoszą. W worku mieli broń, a lufy wystawały z tego worka. Byliśmy na placu Zbawiciela do godziny siódmej, a do ósmej wtedy było wolno chodzić. Nikt do nas nie przyszedł. Byliśmy oczywiście całą sekcją w pięciu. Przyjechaliśmy tramwajem do domu. Na drugi dzień przyszedł nasz drużynowy i powiedział nam, że będziemy mieli pogotowie alarmowe na ulicy Asfaltowej 4, [gdzie] był niewykończony dom, [w którym] był tylko dozorca. Tam żeśmy cały dzień siedzieli od godziny dziewiątej rano do godziny piątej i zwalniano nas do domu. Karuka w czasie okupacji aresztowali i zginął. Naszym sekcyjnym został Stolarski, pseudonim „Dolar”, nie pamiętam w tej chwili jego imienia. Przejął po Karuku naszą sekcję. W czasie pogotowia przyszedł do nas rozkaz, że na ulicy Krochmalnej, niedaleko komisariatu numer 7, prawie
vis-à-vis w stolarni są dwa karabiny i dziewięćdziesiąt sztuk amunicji do karabinów. Dostaliśmy pistolety, [które] żeśmy zapakowali, po prostu zawinęliśmy w papier jako paczkę. Jedna z karabinami, druga paczka z amunicją dziewięćdziesiąt sztuk i z ulicy Krochmalnej musieliśmy się dostać na ulicę Asfaltową, to jest przy Rakowieckiej. Asfaltowa odchodzi od Rakowieckiej. Mieliśmy trochę i strachu, i problemów. Doszliśmy do Alej Jerozolimskich, wsiedliśmy w tramwaj i tramwaj skręcał w Marszałkowską, co nam oczywiście pasowało. Jedziemy tramwajem i to było widoczne, po prostu młode chłopcy, paczka nietypowa. Przychodzi do nas konduktor: „Czyje to jest?”. – „Nasze oczywiście”. – „No, dobrze”. Odszedł od nas. Oczywiście wszyscy, pięciu [nas było], mieliśmy pistolety. Naraz mówi: „Tramwaj jedzie tylko do placu Zbawiciela. Dalej nie jedzie, bo coś tam się stało”. Z placu Zbawiciela Marszałkowską szliśmy do placu Unii pieszo. Jeden szedł na przedzie jako czujka. Jeden niósł dwa karabiny, a drugi w pewnej odległości amunicję. Ja z sekcyjnym żeśmy szli z tyłu jako obstawa. Pierwszy, jako czujka kierował drogą, żeby nie spotkać patrolu żandarmerii. Jakoś szczęśliwie przez plac Unii [przeszliśmy], żeśmy szli po lewej stronie ulicy Puławskiej i potem musieliśmy przejść na prawą stronę do Rakowieckiej. Szczęśliwie się udało. Po drodze jakiś esesman stanął na środku jezdni i patrzył. Z sekcyjnym żeśmy już byli gotowi na najgorsze. Ale stanął, popatrzył, odwrócił się i poszedł. Puścił nas. Żeśmy jakoś szczęśliwie doszli do Asfaltowej 4, żeśmy zapukali. Od razu czekał na nas dozorca i jeszcze jeden konspirator. Weszliśmy z tymi pakunkami i odetchnęliśmy z ulgą.
- To było przed samym Powstaniem?
To było przed samym Powstaniem.
- Godzina „W” zastała pana na Asfaltowej?
Tak, na Asfaltowej. Przybiegł łącznik do drużynowego, bo był już, i drużynowy kapral „Wolski”. W tej chwili zapomniałem jego nazwisko. Tam nas właśnie zastała godzina „W”. Przybiegł łącznik, powiedział, że mamy się zbierać na ulicy Wiktorskiej w szkole. Żeśmy zabrali broń, dwa karabiny, amunicję i oczywiście jeden za drugim doszliśmy do Wiktorskiej, gdzie już prawie pół kompanii przyszło. To było gdzieś koło godziny trzeciej, czwartej. Żeśmy tę broń zdali. Potem dowódca plutonu czy kompanii zaczął rozdawać broń. Na pluton dostaliśmy siedem karabinów, parę pistoletów i jeden Thomson.
To była kompania B-3. Zbierała się w szkole na Wiktorskiej.
- Co się działo dalej po rozdzieleniu broni?
Dowódcą kompanii był porucznik „Michał”. Wtedy miałem przydział do III plutonu, [którym dowodził] sierżant podchorąży Henryk Królikowski pseudonim „Tadeusz”. Przed piątą żeśmy z ulicy Wiktorskiej przeszli na pozycję wyjściową. Mieliśmy atakować szkołę na ulicy Kazimierzowskiej róg Narbutta. Niestety atak się nie udał. Nasz sekcyjny „Dolar” został zabity w pierwszej minucie, kiedy przebiegał pod obstrzałem przez jezdnię. Pierwsze wrażenie było dla nas niedobre. Niestety atak na szkołę na ulicy Kazimierzowskiej się nie udał, w nocy żeśmy się wycofali w głąb Mokotowa, na południe, gdzieś przy szkole na Woronicza, gdzie żeśmy w jakimś domu przenocowali. Rano znowuż zajęliśmy [pozycje]. Nasz dowódca plutonu „Tadeusz” Henryk Królikowski wyprosił w jakiejś willi miejsce, żeby nas wpuścili. Był jakiś mecenas, bardzo chętnie nas wpuścił, poczęstował jedzeniem, kanapkami, miał służące. Nasz cały III pluton był w pogotowiu. 2 sierpnia nastąpił atak na szkołę Woronicza. W szkole na Woronicza zdobyto sporo granatów, [które] nie były ubezpieczone, trzeba było je ubezpieczać, spłonki wkładać. Zdobyto Panzerschreck i około sześćdziesięciu pocisków do niego. Panzerschreck to jest broń rakietowa, kaliber 88 milimetrów. Donośność tej broni była skuteczna sto, sto pięćdziesiąt metrów. Sierżant „Bury” z naszego plutonu znał niemiecki. Była instrukcja, jak obsługiwać ten Panzerschreck i szukał ochotników. Ja i pięciu innych kolegów zgłosiliśmy się na ochotnika. Sierżant „Bury” Mieczysław Opoczyński, jego zastępcą został wtedy kapral „Wolski”, następny był „Flet” Stanisław Kamiński, potem był „Dziedzic” Henryk Michalak i ostatni ja, Edmund Skwarczyński, pseudonim „Globus”. Z tą bronią, z Panzerschreckiem poszliśmy na Królikarnię. Oczywiście sierżant „Bury” nas zaprowadził, instrukcję miał do tego, jak obsługiwać. Każdy musiał [się nauczyć], jak ładować broń, jak naciągać spust, jak celować. Jednym się na początku udawało, a jakoś złapałem dryg i pierwszy załadowałem. Najpierw trzeba było naciągnąć iglicę, potem załadować. Pocisk miał kabelek, baterie były. Dopiero później żeśmy się dowiedzieli, że trzeba było włożyć wtyczkę. Wtedy był już ten Panzerschreck, nazywaliśmy to rurą do strzału. Pierwszy strzał wykonał kapral „Wolski”. Narysowaliśmy kredą na parkanie, odmierzyliśmy sto metrów. Na Królikarni był pałac ogrodzony parkanem. Przed wojną odbywały się [tam] kolonie dla młodzieży, było muzeum, już nie pamiętam, jakie. Królikarnia była dobrze utrzymana, budynki były. Sierżant „Bury” na murze kredą narysował człowieka i „Wolski” przycelował. Oczywiście broń okazała się skuteczna i celna. Sierżant „Bury” zameldował w dowództwie u pułkownika „Daniela”, że mamy taką zdobyczną broń. Pułkownik „Daniel” skierował nas na ulicę Bałuckiego do majora „Burzy”. Zajęliśmy kwaterę na Bałuckiego 25, to jest trzy domy od niego. Byliśmy w stałym kontakcie. Jak się pokazały gdzieś czołgi, to nasz łącznik przybiegał na naszą kwaterę. Jak dostaliśmy przydział kwatery na Bałuckiego 25, to do tego Panzerschrecka jeszcze nam przydzielili samochód terenowy z kierowcą kapralem, który nazywał się Remigiusz Sygodziński pseudonim „Remek”. Przyleciał pewnego dnia łącznik, że w alei Niepodległości były dwa budynki do obrony. Jeden się nazywał „Alkazar”, a drugi „Pudełko”. Kapral „Renek” podwiózł nas samochodem do alei Niepodległości, która była ostrzeliwana już przez czołgi od ulicy Rakowieckiej. Udało nam się szczęśliwie przebiec. Mieliśmy amunicję w skrzynkach. Miałem dwie skrzynki. W skrzynce mieściło się po dwie sztuki. To był dosyć duży ciężar, dwie skrzynki ważyły jakieś trzydzieści kilo. Dobiegliśmy w aleję Niepodległości do „Pudełka”, gdzie na pierwszym piętrze zajęliśmy stanowisko. Tam stał czołg. Ostrzeliwał cały budynek z karabinu maszynowego. Celowniczym został kapral „Wolski”. Sierżant „Bury” zobaczył, że on dobrze strzela, a ja byłem ładowniczym, bo miałem smykałkę do ładowania. Nieraz się załadowało i źle włożyło się wtyczkę, do góry nogami. Trzeba było o tym pamiętać. To było na baterię plus i minus. Jak się odwrotnie włożyło, to pocisk nie wystrzelił. „Wolski” się przyłożył, strzelił z Panzerschrecka, ale była za duża odległość. Czołg zorientował się chyba, że mamy broń przeciwpancerną, że drugi raz możemy go dosięgnąć. Wycofał się na ulicę Wiktorską, gdzie stał samochód pancerny. Czołg się w ogóle wycofał i nie pokazał. Mieliśmy z sobą jedno kb i do tego pociski przeciwpancerne. Były trzy rodzaje pocisków: ekrazytówki, przeciwpancerne i normalne pociski karabinowe. Strzelec „Flet” Kamiński Stanisław ostrzelał ten samochód pancerny i widocznie trochę go uszkodził. Nie wiadomo co, czy opony mu przestrzelił, bo widzieliśmy, że biorą samochód pancerny na hol i odjeżdżają. Byliśmy tam parę godzin. Uciszyła się strzelanina i wróciliśmy na kwaterę. Pamiętnym dniem był dla nas 9 sierpnia. Pamiętam, dano nam znać, że [atakowany jest] róg Puławskiej i Różanej, to było niedaleko od nas na Bałuckiego. Przebiegliśmy przez Szustra, zaprowadził nas jakiś cywil. Dom był już opuszczony przez ludność cywilną. Pobiegliśmy na pierwsze piętro. Zobaczyliśmy, że czołg ostrzeliwuje róg Puławskiej i Szustra, gdzie byli nasi, zdaje się, że ze zgrupowania „Jeleń”. Oczywiście znowu załadowałem tę rurę. Już byłem ładowniczym, „Bury” mnie wyznaczył. Mówi: „Ty będziesz ładowniczym, ty się już nie pomylisz”. Przyłożył się, „Wolski” odsunął tylko firankę i przez szybę strzelił do czołgu. Oczywiście trafił go, czołg został unieruchomiony. Po wystrzale żeśmy się od razu wycofali stamtąd. Nawet w instrukcji było napisane, że po wystrzale z Panzerschrecka trzeba zmieniać pozycję. Byliśmy sami, nie mieliśmy żadnej obstawy, nic. Żeśmy się wycofali. Po jakimś czasie przyjechał drugi czołg, wziął tego na hol i wyciągnął. Na kwaterze siedzieliśmy, jak to się mówi, bąki zbijaliśmy, bo nie było co robić. Czekaliśmy tylko na łącznika, żeby nas zawiadomił.
- Co działo się z panem dalej w czasie Powstania? Akcja miała miejsce 9 sierpnia?
Potem wysłano nas na dolny Mokotów. Jeszcze przed tym „Flet” został ranny. Po tym, jak byliśmy w alei Niepodległości został ranny, urwało mu dwa palce w prawej ręce, jeden wskazujący i następny. 20 sierpnia przybiegł łącznik, dostaliśmy [wiadomość], że mamy się zgłosić na ulicę Czerniakowską róg Chełmskiej. Tam była barykada i silne ostrzeliwania artylerii, atakowała piechota. W czasie ostrzału artyleryjskiego został ranny sierżant „Bury”. Trzech nas zostało wtedy: ja, „Wolski” i „Dziedzic”. Barykada była, ale nie bardzo pasuje być z Panzerschreckiem na barykadzie. Żeśmy znaleźli sobie [miejsce] jakieś trzydzieści, pięćdziesiąt metrów przed barykadą na ulicy Czerniakowskiej, idąc od placu Bernardyńskiego po lewej stronie. Właściwie prawa strona to były same pola. Żeśmy na parterze zajęli sobie stanowisko. Na polu siekierkowskim „Wolski” trochę z karabinu postrzelał do Niemców, ale nie dało to efektu. Na Wiktorskiej był warsztat. Sierżant „Bury” z „Wolskim” pomyśleli, jak to zrobić. Mówi: „Panzerschreck to jest prosta broń, znaleźć rurę, zobaczyć, co jest w środku, jaki zapalnik”. Zanieśli na ulicę Wiktorską do warsztatu, gdzie były aparaty do szwejsowania i ślusarz „złota rączka”. Popatrzał, porozkręcał, co można było rozkręcić i zobaczył jak działa spust. Okazało się, że w tym są baterie. Wzięli dwie baterie, złączyli, wyszukali rury kanalizacyjne tego samego wymiaru, jakie miał nasz Panzerschreck. Wszystko się zgadzało i zrobili osiem sztuk Panzerschrecków. Pierwszy żeśmy wypróbowali na ulicy Bałuckiego i strzelaliśmy w stronę ulicy Różanej, gdzie akurat był mur. Kapral „Wolski” jako celowniczy oczywiście wypróbował. Wspaniała broń. Zrobiono osiem sztuk Panzerschrecków. Ze swoim Panzerschreckiem i z tym zrobionym żeśmy poszli na Chełmską róg Czerniakowskiej. Sierżant „Bury” został ranny w nogi. Wtedy zostało nas tylko trzech. Przyszedł rozkaz, żebyśmy, ja i „Wolski”, z Panzerschreckiem przyszli na ulicę Belwederską róg Promenady, a „Dziedzic” został z tym nowym zrobionym Panzerschreckiem na wysuniętej pozycji z jednym z [chłopców, których] żeśmy uczyli jak obsługiwać Panzerschrecka. Żeśmy zostawili dwa pociski w skrzynce, a ja z „Wolskim” przyszliśmy na Belwederską róg Promenady, gdzie były duże ataki piechoty i ostrzał artylerii. Mieliśmy stanowisko na pierwszym piętrze, bo na parterze nam zasłaniało. Za jakiś czas pokazał się czołg. Załadowałem Panzerschrecka, „Wolski” przymierzył się, oddał strzał i trafił go. Oczywiście okrzyk, bo akurat nasz pluton bronił tej placówki na rogu Belwederskiej i Promenady. „Wolski” zostawił mnie z Panzerschreckiem, a sam gdzieś poszedł. Naraz ostrzał artyleryjski, zostałem ranny w rękę szrapnelem, w łokieć, wyrwało mi kawał łokcia, zostałem sam. Nikogo nie mam, jestem sam, zastanawiam się, co robić. Nic. Czekam na rozkazy, przecież bez rozkazu nie można się ruszać. Za jakieś dwie godziny pokazuje się drugi czołg. Podjeżdża jakby nigdy nic, załadowałem. Nie wolno, żeby Panzerschreck był załadowany i gdzieś stał z boku. Załadowałem, przyczaiłem się i czekam, czy podejdzie bliżej, czy nie. Jeszcze parę metrów przysuwa się, zaczyna się ostrzał z karabinu maszynowego i ostrzał z czołgu. Akurat moment taki złapałem, podbiegłem do okna, oparłem o parapet, pociągnąłem i trafiłem go. Niesamowita radość, że trafiłem z Panzerschrecka, chłopaki krzyczeli, ściskali mnie. Już mieliśmy trzy sztuki na koncie. Promenada róg Belwederskiej, „Wolski” poszedł oczywiście na opatrunek, bo [był ranny] tylko w rękę, to mógł chodzić. Pobyłem tam parę dni, nic się nie działo, był ostrzał artyleryjski, ataki piechoty, czołgi już się nie pokazały. Jak się ściemniło, chłopcy wyszli na przedpole i znaleźli jeden erkaem, sześć czy siedem karabinów i parę granatów. Leżeli tam pozabijani Niemcy. Przedtem zgłosił się Niemiec z białą chorągwią, że chcą rannych zabrać. Nasz dowódca plutonu Henryk Królikowski, pseudonim „Tadeusz” zgodził się na to i zabrali rannych, ale powiedział, że nie wolno ruszać broni: „Będziecie ostrzelani, jak ruszycie broń, rannych możecie zabrać”. Zabrali. Nasz pluton był tam parę dni, potem zmienił nas II pluton. Przed tym jeszcze na drugi dzień przychodzi „Dziedzic” z ulicy Czerniakowskiej i krzyczy do mnie z daleka: „»Globus«, załatwiłem czołg!”. – „W jaki sposób?”. – „Podjechał mi pod samo okno. Na parterze było mieszkanie i okno było. Załatwiłem czołg”. – „To dobrze”. Ale potem się okazało, że to nie on strzelił, tylko ten, którego uczyliśmy strzelać. To przypisał na swoje konto, ale niewielki grzech, bo on do tego się też przyczynił. Wróciliśmy na kwaterę na Bałuckiego 25. Dwa czołgi na ulicy Belwederskiej róg Promenady [zostały] zniszczone 21 sierpnia.
Później żeśmy roznosili Panzerschrecki i uczyli [innych], jak się z nimi obchodzić. Zostaliśmy przydzieleni z powrotem do naszego III plutonu. Byliśmy w dyspozycji naszego sierżanta podchorążego „Tadeusza”, byliśmy pod jego rozkazami. Nic się specjalnie nie działo. Zajmowaliśmy stanowiska na Dolnej przy kościele świętego Michała. Ale już nie mieliśmy okazji, żeby strzelać. Wtedy kwaterowaliśmy na ulicy Ursynowskiej przy Bałuckiego. 25 września przyszedł samochód terenowy, ale już nie był nam potrzebny, bo nie można było się samochodem poruszać. Niemcy ze wszystkich stron zajmowali teren. Naraz zostaje ranny w szyję nasz kierowca, podchorąży „Renek”. Wtedy jak łącznik przybiegł, że szkoła na Woronicza jest atakowana, nie miałem z kim iść. „Dziedzica” nie było, gdzieś się podział, ranni, też ich nie ma. Sam na kwaterze. Co tu robić? Biorę Panzerschrecka na ramię, na pasku to się nosiło, skrzynkę amunicji i dwa pociski w rękę. Wiem, że na Woronicza zostało jeszcze dużo pocisków. Ci, którzy mieli nowe, przez nas zrobione Panzerschrecki, przychodzili i kwatermistrz im dawał. Z dwoma pociskami jakoś szczęśliwie przebiegłem pod ostrzałem artyleryjskim przez park Dreszera. Pobiegłem do szkoły na Woronicza, gdzie dowódcą był sierżant „Szary”. Skierował mnie na róg Woronicza i Puławskiej do narożnego budynku. Stamtąd, gdzieś na przodzie Puławskiej nasi zajmowali stanowisko. Dostałem rozkaz, żeby pobiec z Panzerschreckiem. Stanowisko, gdzie nasi chłopcy się bronili, było [oddalone] jakieś 300 metrów. Sam nie wezmę dwóch skrzynek amunicji, bo trzeba było rowem łącznikowym biec cały czas. Dali mi jakiegoś strzelca do pomocy, żeby te skrzynki z amunicją [zanieść], z Panzerschreckiem biegniemy, a oni się już wycofują, nie mogli wytrzymać. Z powrotem przyszedłem do budynku na rogu Puławskiej i Woronicza, zająłem stanowisko. Chciałem zająć na parterze, ale tam był już karabin maszynowy i nie chcieli mnie dopuścić. Musiałem znowuż iść na pierwsze piętro. Postawiłem sobie stół przy oknie w głębi pokoju, tak żeby nie wychylać się na parapet, bo Niemcy już byli przed szkołą na Woronicza. Po jednej stronie była szkoła na Woronicza, a po drugiej już ogródki działkowe, tak że niebezpiecznie było wyjrzeć na parapet. Naraz Niemcy przypędzili cywilów, żeby zasypywali rów przeciwczołgowy, który był wykopany przez całą Puławską. Przybiegł do mnie dowódca, nie wiem kto, jakiś kapral i mówi: „Zrób coś, żeby cywile nie zasypywali tego”. Dali ze dwie serie z karabinu maszynowego, ale za chwilę Niemcy znowuż przypędzili cywilów. Mówię: „Mogę strzelić w obwałowanie”. – „To strzelaj”. Strzeliłem. Cywile się rozbiegli i już Niemcy przestali ich napędzać do zasypywania rowów. Chcieli zasypać rów, żeby czołgi mogły swobodnie przejechać przez Puławską. Na Królikarni już czołgi buszowały. Naraz na rogu Puławskiej i Woronicza pokazał się mały czołg rozpoznawczy, tankietka. Miał tylko karabin maszynowy. Strzeliłem do niego raz. Patrzę, stoi, nie rusza się. Za jakiś czas strzeliłem drugi raz i został uszkodzony, aż się na bok przekręcił. Tak stał, stał i za jakieś pół godziny był niesamowity ostrzał artyleryjski i zostałem ranny w ramię, krew się lała jak z cebra. Sanitariuszka przybiegła, obandażowała mnie i zaprowadzili mnie na tyły do parku Dreszera. [Teren] już tak był zmieniony bombardowaniem, że trudno było trafić ze szkoły Woronicza na ulicę Ursynowską i Bałuckiego. Nasz pluton stał na ulicy Asfaltowej, gdzie miał swoją kwaterę, niedaleko był szpital. Przez park Dreszera już sam przebiegłem, bo znałem drogę. Wpadłem do naszej kwatery na Ursynowskiej, gdzie był już „Dziedzic”, ranni „Wolski” i „Renek”. Zaprowadzili mnie na opatrunek do szpitala na Asfaltowej. Nasz kompanijny chirurg zrobił opatrunek, ale popatrzył, kazał mi ruszać palcami, ręką. „Masz chłopie szczęście w nieszczęściu, że nie masz uszkodzonej kości”. Zostałem w szpitalu, bo rana była taka jak pięść, wyrwane było, bo to był odłamek artyleryjski. Leżałem na parterze. Jak w dalszym ciągu był ostrzał artyleryjski, zawalił się potem sufit, tynk mnie przysypał całego i znieśli nas, wszystkich rannych do piwnicy. To było 25 września. 26 przeleżałem i naraz 27 cisza, naszych w ogóle nie ma. Są ranni, sanitariuszki są. Naraz słychać głosy niemieckie. Oczywiście chorągiew z czerwonym krzyżem była wywieszona. Wpadają Niemcy i po niemiecku słyszymy głosy. Mówią: „Są ranni cywile, tu nie ma wojska, tu są sami cywile”. – „My sprawdzimy. Wszyscy wychodzić. Wszyscy ci, co mogą chodzić, niech wyjdą”. Sanitariuszka przybiegła: „Chłopcy, jeśli macie coś wojskowego, to niszczcie, bo jak sprawdzą, że kłamiemy, to nie wiadomo, co z nami zrobią”. A pytała się przed tym: „Co wy z nami zrobicie tutaj? To cywile”. – „Co będziemy chcieli, to zrobimy”. Nam to tłumaczyła. Miałem przy sobie legitymację akowską, to wziąłem porwałem i zjadłem. Byłem tylko w samych spodniach i w butach. Byłem cały obandażowany i cały okrwawiony, rana w dalszym ciągu krwawiła. Zeszyli mnie oczywiście. Sanitariuszka koc mi narzuciła, byłem tylko w spodniach i w butach. Ze szpitala prowadzili w stronę alei Niepodległości, gdzie był wykopany rów przeciwczołgowy. Nasi już się stamtąd wycofali i myśl taka przyszła: „Chyba nas tu wykończą”. Ale nie. Zaprowadzili nas do jakiegoś generała. Wszystko młode chłopaki, jako cywile żeśmy się podawali, ale to od razu się rzuca w oczy. Generał jakiś wyszedł: „Kto zna niemiecki, to będzie tłumaczył”. Jeden umiał po niemiecku i tłumaczył: „Będziemy traktowani jako jeńcy wojenni, jak nakazuje Konwencja Genewska. Niczego się nie bójcie”. Zaprowadzili nas na fort przy alei Niepodległości, gdzie już było pełno cywilów. Naszą grupkę też wtłoczyli do cywilów. Za jakieś dwie, trzy godziny przychodzą nasi jako jeńcy wojenni. Chłopcy byli ubrani w kombinezony koloru lotniczego. Przed tym „Baszta” zdobyła magazyny z kombinezonami. Naraz przyszli, stanęli jakieś 10 metrów od nas na tym forcie. Spotykam „Dziedzica”. Mruga do mnie: „Co tu robisz?”. Patrzę, tu cywile z walizkami. Otwierają walizki, jedzą, a chyba ze dwa dni już nic nie jadłem. Do tych drugich kolegów [mówię]: „Idę do nich”. – „Kto jeszcze ze mną idzie? Spytam się wachmana czy możemy przejść do wojska, do naszych chłopców”. Pytam się wachmana, że my wojsko, chcemy iść. Mówi
Gut, Gut, „Dobrze, idźcie”. Przyszliśmy do nich. Uradowany byłem, że spotkałem swoich chłopców. Niemcy podwody zorganizowali i wszystkich rannych przewieźli furmankami do Pruszkowa. Po paru daniach lekarze mi zmienili opatrunek. Stamtąd do Skierniewic, następny etap, też zgłosiłem się do szpitala, też mi opatrunek zmienili, ranę wyczyścili, bo cała ropiała, pełno robaków już było na tej ranie. Podobno dobrze, że te robaki były, bo ropę wyjadały. Ze Skierniewic pociągiem sanitarnym wszystkich rannych przewieźli do Grabowa do Stalagu XIA . Potem selekcja wszystkich rannych, który więcej ranny, który mniej. Mniej rannych przesłali na rewiry, a mnie i innych do szpitala. Leżałem w szpitalu.
- Ile czasu spędził pan w stalagu?
W stalagu byłem do Nowego Roku 1945. Rana mi się wygoiła, mogłem już rękami ruszać. Stamtąd nas wysłali na komando pracy, tak zwaną komenderówkę. Wysłali nas w góry Harzu. Pracowałem w odlewni pocisków artyleryjskich, gdzie odlewali surowe pociski. Stamtąd dawali na tokarnię i obrabiali. Robota była bardzo ciężka. Tylko jedną rękę miałem zdrową, druga [była] chora. Odlewali odlewnikami, formierzami, my byliśmy do pomocy, [do noszenia] gorącego żeliwa z pieców. Dodali mi jeszcze jednego, Ukraińca, był na przodzie, odlewał. Skurczybyki przeklinali nas, wyzywali, ale nie było rady. Przyszedł taki dzień, [kiedy] już nas nie wysyłali na odlewnię. Jak odlewnia była, to dzień i noc pracowała i z tych pieców ogień się [wydobywał], to był dobry znak dla samolotów amerykańskich. Pewnego dnia nie wysłali nas wcale, już siedzieliśmy w obozie. Naraz widzimy chmarę samolotów amerykańskich. Nie wiem ile ich było, pięćdziesiąt czy sto. Dwadzieścia kilometrów od nas było miasteczko Halberstadt, [gdzie] jak się potem dowiedzieliśmy, było sto tysięcy ludzi. Przez jakieś czterdzieści minut, jak bomby rozwalały miasto, cały czas słychać było tylko dudnienie, jakby pociąg jechał po nieskręconych szynach. Za jakiś tydzień była ewakuacja naszego obozu. Ewakuowali nas, mieli nas zaprowadzić z powrotem do Altengrabowa, bo żeśmy pod ten stalag należeli. Oczywiście Polacy jak umieli po niemiecku, zawsze zajmowali jakąś funkcję. Był Polak [dolmeczer]. Mówili: „Wolniutko idźcie chłopcy, żeby jak najdłużej, żebyśmy nie doszli do Altengrabowa”. Faktycznie, przeszliśmy jakieś dwadzieścia kilometrów i zastała nas noc. Każdy miał koc ze sobą, niektórzy po dwa, pozabieraliśmy ze swoich prycz. W komando pracy byłem sam z naszego plutonu, a wszyscy chłopcy byli z Żoliborza i ze Śródmieścia. Jakoś zżyłem się z nimi, jakoś dobrze było. Zastała nas noc, położyliśmy się na trawie, koc jeden rozłożyliśmy na trawę i po trzech, czterech nakryliśmy się, przytulił się jeden do drugiego i tak noc przespaliśmy. Rano się budzimy, wachmanów nie ma. Konwojowali nas wachmani w starszym wieku, tak zwany
Volksturm. Patrzymy, a dalej gdzieś hen, hen, jakiś kilometr czy półtora jadą jakieś wozy, czołgi. Nie wiemy co i jak. Dwóch takich, jak to się mówi, odważnych, wzięło chusteczki w rękę i pobiegli. Machają chusteczkami. Leżymy i obserwujemy. Przejechał jeden samochód, czołg przejechał. Naraz widać mały samochód, zatrzymał się i rozmawiają. Stoją, rozmawiają. Wycofują się i biegną z powrotem, machają, ale nic nie słychać, bo to daleko. Jak przybiegli bliżej słyszymy: „Wolność! To Amerykanie!”. O, Jezu! Jak to wszystko się zerwało z tej ziemi, jak żeśmy się zaczęli całować. Boże kochany! Niesamowita radość. Zauważyliśmy, że jakieś sto metrów dalej na wzgórku są Niemcy. Żeśmy poszli do nich. [Ja] oczywiście nie, ale starsze chłopaki poszli patrzeć, a tam mają Panzerfausta, trzy karabiny. Niemcy zostawili ich jako odwrót, a sami się wycofali. Trzech czy czterech zostawili z tym Panzerfaustem i z trzema karabinami. Żeśmy zabrali tego Panzerfausta, karabiny, ich na przód i idziemy. Idziemy w kierunku, gdzie żeśmy widzieli czołgi i samochody. Poszliśmy, zatrzymali się Amerykanie, zobaczyli Panzerfausta, od razu nam zabrali. Panzerschreck to była pierwsza seria, a Panzerfaust to było lepsze uzbrojenie od Panzerschrecka. Wiem o tym, bo po wyzwoleniu żeśmy mieli już jednego Panzerfausta i żeśmy z niego strzelali. To była bardzo dobra broń. Niemcy użyli jej w obronie Berlina. Żandarmeria amerykańska od razu zabrała nam tego Panzerfausta, na kupkę położyli, gdzie już mieli tych Panzerfaustów sporo i kazali nam iść do miasta Halberstadt. Jak żeśmy kiedyś wolno szli z obozu, tak nie wiadomo kiedy żeśmy znaleźli się w Halberstadcie. Wchodzimy, a tam same ruiny, nie ma wolnego domu. [Miasto] zostało zbombardowane, jak żeśmy byli w obozie i słyszeli to. Skierowali nas tam, bo Amerykanie bez przerwy przejeżdżali przez to zbombardowane miasto. To było na ich szlaku wojennym. Poszliśmy do obozu francuskiego, [który był] na peryferiach. Francuzów nie ma, są kotły pełne grochówki, ale grochówka skiszona już, bo wcześniej widocznie ten Halberstadt został wyzwolony przez Amerykanów. Nie ma ani gdzie nocować, ani nic. Patrzymy, prycze piętrowe tak samo jak i nasze, po tych pryczach ślimaki chodzą, po łóżkach, wszędzie pełno. Ratowali się Francuzi jak mogli, bo dla nich to był przysmak. Wszyscy zatrzymali się w teatrze, który nie był zniszczony. Dla nas tułaczka i wojna się skończyła. Każdy potem już na swoją rękę kombinował.
- Nie wrócił pan od razu do Polski?
Nie. W tym zbombardowanym mieście zajęliśmy kwatery, potem nas przesłali do koszar. Koszary niemieckie na uboczu miasta nie były zbombardowane, calutkie były. Były trzy czy cztery bloki, dwu- czy trzypiętrowe, kuchnia, magazyny. Zajęliśmy pokoje trzy- czteroosobowe, każdy był w pokojach. Znalazły się kucharki i kucharz. Od razu organizacja. Znalazł się i w naszym obozie profesor porucznik Kowalski, który podawał się za szeregowca. Żeśmy na niego ułożyli piosenkę: „Nasz porucznik, pan Kowalski”. Profesorem był i objął nad nami dowództwo. Byliśmy w tych koszarach parę tygodni. Okazało się, że według porozumienia aliantów [ten teren] zajmują Rosjanie, że to będzie NRD. Przesłali nas do Blankenburga, sześćdziesiąt kilometrów od Brunszwiku (Brunszwik czy Braunschweig – jedni tak mówili, drudzy tak), gdzie byliśmy chyba rok. Potem zaczęła się ewakuacja do Polski. Znowu zebrało się nas kilkudziesięciu, że do Polski nie jedziemy. Jak byliśmy w Brunszwiku, to trzech czy czterech przyjechało do Polski. Przeszwarcowali się przez ruską granicę, bo już Rosjanie byli na granicy. Od nas z Blankenburga do granicy były trzy kilometry. Trzech czy czterech chłopców przeforsowało się przez granicę. Przyjechali do Warszawy, jeden był ze wsi, pojechał na swoją wieś. Powiedzieli, jak się sytuacja przedstawia w Warszawie. Zobaczyli plakaty: „AK zapluty karzeł reakcji”. Dowiedzieli się od rodziców, że aresztują. Wtedy już aresztowali oficerów i innych, kto podpadł. Przyjechali, opowiedzieli nam. Trzy kilometry od nas, od Blankenburga był obóz poniemiecki dla rekonwalescentów, którzy zostali ranni na froncie i tutaj odzyskiwali zdrowie. Bardzo ładny obóz, baraki parterowe, kuchnia, sala teatralna. Likwidowali to już. Przejęli to Anglicy. Byliśmy pod okupacją (żartem to mówię) angielską, ale nie mieliśmy do nich sentymentów, jak do Amerykanów. Tamte byli lepsze chłopaki. A ci [wprowadzili] zaostrzenia, to, tamto. Mieliśmy karabiny swoje karabiny – pozabierali nam. Chodziliśmy do lasu na strzelnicę uczyć się strzelać. Zawsze marzyliśmy, że pójdziemy jeszcze do wojska. Zrobiło się tak, że likwidują obóz. Zgłosiło się nas chyba ze czterdziestu, jedziemy do strefy amerykańskiej, do kompanii wartowniczych. W Braunschweigu wsiedliśmy w pociąg. Z Braunschweigu do Hanoweru, z Hanoweru do Kassel. Już mieliśmy załatwiony u Amerykanów przejazd darmowy. Stamtąd pojechaliśmy aż do Austrii, gdzie była zbiórka wszystkich, którzy chcą wstąpić do kompanii wartowniczych. Jechaliśmy przez Dunaj, o ile pamiętam, to miasteczko nazywało się Winzer. Jak dostaliśmy się tam, przyjechali kupcy z kompanii wartowniczych i dziesięciu pan kapitan wziął do swojej kompanii. Przyjechali samochodami ciężarowymi, żeśmy wsiedli w samochód ciężarowy i znaleźliśmy się w miasteczku Erding, trzydzieści kilometrów od Monachium. Tam było poniemieckie lotnisko, gdzie stacjonowali Amerykanie ze swoimi samolotami, były myśliwce amerykańskie, mieli swoje magazyny. My żeśmy wstąpili do tej kompanii wartowniczej i pilnowali lotniska. Miałem stopień starszego strzelca, dostałem kaprala, byłem zastępcą dowódcy plutonu. Miałem smykałkę do tego, bo przed wojną marzyło mi się wojsko. Pisałem listy do Warszawy, nikt nie odbierał. Dom został zbombardowany, mieszkałem na Karolkowej 25. Jak poszedłem do Powstania, zostały tylko moje dwie młodsze siostry, którymi opiekowała się ciotka, bo mieszkała w tym domu. 13 sierpnia przyszli do nich Ukraińcy i wszystkich wysiedlali z dzielnicy Wola i z domów [przeznaczonych] na rozwałkę. 12 sierpnia rozstrzeliwali. 13 sierpnia postawili cały dom ludności cywilnej pod fabrykę Klawego, gdzie przed wojną była fabryka leków (do dziś stoi, tylko inaczej się już nazywa). Wstawili ich, obstawili karabinami maszynowymi, mieli ich widocznie rozstrzelać. Naraz na rowerze przyjechał Niemiec, wermachtowiec, wiem z opowiadania mojej siostry, dał temu dowódcy kartkę. Okazało się, że od 13 sierpnia nie wolno już rozstrzelać cywilów na Woli. Do 12 sierpnia na Woli była niesamowita rzeź. Zginęło tam prawdopodobnie czterdzieści tysięcy cywilów. Moja siostra z wujkiem, z ciotką, dwie siostry zostali wywiezieni do Niemiec. Pisałem listy, nie dostawałem. W 1947 roku szedł do Polski ostatni transport tych, którzy chcieli wracać, takie ogłoszenie dostała kompania wartownicza. Jak kto zostanie dalej, to może jechać, ale za własne pieniądze, na własną rękę. Dostałem dwa tygodnie przed tym list. Moja ciotka się dowiedziała, że na Siekierkach jest jakaś znajoma, […] mieszkała niedaleko mnie na Dworskiej. Ciotka jakoś się dowiedziała. Z nimi korespondowałem. Ciotka dostała wiadomość, poszła do nich, zobaczyła moje zdjęcie, akurat duże. Napisali list, bo mieli do mnie adres. Jak napisali list, to od razu się zapisałem na wyjazd do Polski. Do Warszawy przyjechałem w połowie października. Oczywiście bieda, nędza, roboty nie ma, starsza siostra wyszła za mąż w Niemczech za znajomego Polaka. Osiedlili się we Wrocławiu. Młodsza przyjechała z ciotką, jak wróciła z Niemiec miała czternaście lat. Po dwóch tygodniach poszedłem do pracy.
- Czy był pan represjonowany za to, że był pan żołnierzem Armii Krajowej?
Jak przyjechałem, to przede wszystkim pytanie: „Dlaczego żeś tak późno wrócił?”. Musiałem się zgłosić na komisariat, żeby się zameldować. Na początku nie chcieli mnie meldować, bo meldunkowa nie pozwoli. „Dlaczego tak późno wróciłeś? Gdzieś był?”. Powiedziałem, że pracowałem na roli, że zostałem wywieziony z łapanki. Nie przyznawałem się, że byłem w AK. „Dobrze, ale dlaczegoś tak późno wrócił? Gdzie byłeś, w jakich okolicach?”. Powiedziałem, że byłem w kompaniach wartowniczych w Erding koło Monachium, ale nie przyznawałem się, że w AK. Byłem w kompaniach wartowniczych i wróciłem do Polski. Pytają: „Gdzie cię szkolili?”. Pytam się: „Jak to szkolili? Codziennie w marszu szkoliłem chłopców z gimnastyki”. – „Ty nie rób ze mnie frajera” – tak się odzywa. „Mówię to, co prawdą jest”. – „A może w Monachium byłeś?”. – „Nie. W Monachium nie byłem, nie wolno nam było jeździć. Przepustki trzeba było mieć, nie dawali przepustek w kompanii wartowniczej”. Do Monachium jeździłem raz na dwa tygodnie, gdzie spotkałem jednego kolegę w kompanii wartowniczej w Monachium. „Będziesz się meldował co tydzień na komisariacie”. Meldowałem się na komisariacie co tydzień chyba przez dwa miesiące. Potem zacząłem pracować w odlewni żeliwa i metali, musiałem z czegoś żyć. Zamieszkałem u ciotki i wujka, pokoik malutki taki jak kuchenka, trzy metry na cztery, czy trzy na dwa. Dwa łóżka, z wujkiem spałem, siostra z ciotką spała, bieda. Niesamowita bieda. Potem ożeniłem się, żona mieszkała w tym samym domu, żeśmy się zapoznali, jak przyjechałem. Przyjechałem w 1947, w 1948 wzięliśmy ślub. Poszedłem mieszkać do żony. Żona mieszkała w suterynie z matką. W 1957 roku, po wielu staraniach, na szczęście zlikwidowali wszystkie facjaty i suteryny. Czekaliśmy pół roku aż dostaniemy mieszkanie. Chodziliśmy na Karową, gdzie przydzielali mieszkanie, trzeba było się starać, pisać podania, dać zaświadczenia. Urodziło się nam dwoje dzieci, córka i syn. Chorowali, bo wilgoć. Żeśmy nazbierali różnych zaświadczeń. W tym czasie akurat mieszkania w suterynach likwidowali. Szczęśliwie od 1957 roku mieszkamy tutaj.
- Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?
[…] Trudno powiedzieć o najlepszym wspomnieniu. Stale byliśmy w ruchu, stale byliśmy na odcinkach, na pierwszych pozycjach. Tylko takie wspomnienia mogę powiedzieć. Ze dwa tygodnie żeśmy siedzieli i nic nie robili, bo nie było już potrzeby, żeby nas jak straż pożarną gdzieś wysyłać.
- A najgorsze wspomnienie z tego czasu?
Najgorsza była myśl: „Kto następny?”. Jeszcze przed 21 września zostaliśmy nie ruszeni ja i „Dziedzic”. Zawsze myślałem: „Boże, jak zostanę zabity, to trudno, jak zostanę ranny, aby nie w nogi, żeby w ręce, żeby móc uciekać od tego. Jak w nogi, to nie będzie miał kto przynieść. Może się i tak zdarzyć”. Z sekcji, [w której] byliśmy w konspiracji, w czasie okupacji zginął „Góral” Edward Larkowski zastrzelony przez żandarmerię na ulicy Czerniakowskiej, drugi – Stefan Mońko, pseudonim „Grom” [24] chyba na Królikarni został przestrzelony z karabinu maszynowego przez nogi, urwało mu nogi. Tego nie widziałem. Z kolegami z naszego plutonu żeśmy się trochę znali, bo już zostałem przydzielony do plutonu. Z okupacji żeśmy też się znali, bo chodziliśmy na ćwiczenia, spotykaliśmy się na ulicy. Jedni mieszkali na Karolkowej, drudzy mieszkali na Okopowej, blisko siebie. Mnie to powiedzieli. Jeszcze mówił: „Dobijcie mnie, dobijcie”. To były jego słowa. Miałem najgorsze myśli, że jak zabiją, to żeby od razu albo jak zostanę ranny, to żeby po rękach, żebym mógł wycofać się z linii.
- Dużo pan mówił o swoich kolegach. Czy zawarł pan szczególne przyjaźnie, które przetrwały wojnę?
Tak. Z „Dziedzicem” byliśmy kumplami. Ale biedak w 1953 czy 1954 umarł na gruźlicę. Leżał w szpitalu w Otwocku i umarł. Kapral „Wolski” też fajny kumpel, nie wywyższał się. Ożenił się w Niemczech. Przyjechał do Polski, zamieszkał w Wałbrzychu, gdzie już jego rodzice mieszkali, miał z nimi kontakt, jak jeszcze był w Niemczech. Był w Hanowerze po wyzwoleniu, a ja byłem tu koło Brunszwiku. Raz u niego byłem. Przyjechał do Polski z żoną i z dzieckiem, w Wałbrzychu mieszkał i wyszedł [chyba często wychodził] do parku na spacer z dzieckiem z wózkiem i z żoną. Spotkał w tym parku dwóch ruskich. Zobaczyli, że ma zegarek na ręku
Dawaj czasy. Postawny chłopak z Woli, mieszkał tutaj na Skierniewickiej. My wszyscy z Woli byliśmy, prawie cały nasz pluton. Zaczął się z nimi bić, nie chciał dać im zegarka. Potem jego żona opowiadała. Dranie wyjęli noże i go zadźgali. Rodzice przyjechali do Warszawy szukać jakiejś pomocy. Co tu można było pomóc w latach 1946, 1947? Takie było nasze życie. Dużo chłopców z Mokotowa – nie wiem, czy byli aresztowani, czy nie. Z naszego plutonu nikt nie był aresztowany. Po wojnie spotykałem się tylko ze Stanisławem Gancem, pseudonim „Grzmot”. Mieszkał w Pruszkowie. Do niewoli nie poszedł, uciekł. Za okupacji pracował na poczcie i miał dobry
Ausweis. Mógł się poruszać po Warszawie.Pracowałem trochę prywatnie, nie miałem żadnych papierków, nic. Trochę handlowałem, żeby jakoś żyć, co tu dużo mówić.
- Czy na zakończenie wywiadu chciałby pan podsumować swój udział w Powstaniu, chciałby pan powiedzieć coś, czego jeszcze nikt nie mówił?
Nasza rodzina była patriotyczna. Starszy brat brał udział w wojnie w 1939 roku, był celowniczym cekaemu. Został odznaczony Krzyżem Walecznych. Jak już brat nie żył, to jeden opowiadał, że [brat] był bojowy. Był w Dywizji generała Skwarczyńskiego, która, jak to się mówi, dostała w kość w Kozienicach w 1939 roku. Podobno generał Skwarczyński nie za [dobrze] dowodził, takie są pogłoski. Co tu dużo mówić, u komuchów nikt dobrze nie dowodził, wszyscy źle. [Generał] został powieszony w Warszawie, kiedy tych pięćdziesięciu wieszali. [Brat] przed wojną należał do PPS-u, pracował na tramwajach jako konduktor. Drugi brat został złapany w łapankach i był w Niemczech koło Metz przy granicy francuskiej. […] Pracował u bauera. Jak wojna się kończyła, zobaczył, że działa partyzantka francuska i zgłosił się. Dokładnie nie wiem, ale był najmniej trzy tygodnie. Potem Amerykanie z dywizją de Gaulle’a, alianci zdobyli Paryż. Jak był w partyzantce, dowiedział się od Francuzów partyzantów, że w Paryżu organizuje się wojsko polskie. Oczywiście rzucił partyzantkę, pojechał do Paryża i zgłosił się do wojska. Wszystkich Polaków, którzy byli z okolic, wywieźli do Anglii. Przeszli szkolenie i brat był w 2. dywizji. 1. dywizja pancerna Maczka już działała na froncie, a oni się szykowali na wojnę. Już byli szykowani, wszystko poszło dobrze, ale już nie wysłali ich na front, bo wojna już była na ukończeniu. Został w Anglii. Nie przyjechał do Polski, nie miał do kogo. Został tam, ożenił się. Tu było ciężko. Pisał listy do ciotki, do siostry. Wtedy byłem jeszcze w Niemczech. Dopiero po dwóch, prawie po trzech latach wróciłem do Warszawy.
- Czy brat wrócił do Polski?
Nie, umarł tam. Był ode mnie trzy lata starszy. Trzy razy był w odwiedzinach. Pierwszy raz był w 1996 roku […]. Zenek umarł w Anglii w 1980 roku. Takie są moje wspomnienia.
Warszawa , 16 listopada 2007 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski