Andrzej Pohorecki
Nazywam się Andrzej Pohorecki. W czasie Powstania mieszkaliśmy z rodzicami w Warszawie przy ulicy Puławskiej 130.
- Proszę powiedzieć, czym zajmowali się pana rodzice i czy miał pan rodzeństwo?
Ojciec miał wykształcenie techniczne i tuż przed wojną miał rozpocząć pracę w biurze projektowym w Katowicach, o ile dobrze pamiętam. Natomiast matka była z zawodu księgową. Nie wiem dokładnie, co robiła przed wojną, natomiast w czasie okupacji pracowała w polskim ZUS-ie, który funkcjonował w czasie okupacji w budynku na rogu ulic Książęcej i Ludnej, w którym teraz jest szpital. Ojciec w czasie okupacji nie zajmował się swoim zawodem, tylko uczestniczył w funkcjonowaniu jakiejś restauracji na ulicy Świętokrzyskiej (tak jak wielu ludzi, którzy w czasie okupacji potracili swoje zawody).
- Czy ma pan jakieś wspomnienia z czasów okupacji?
Jak wybuchło Powstanie miałem pięć i pół roku. Jak się zaczęła okupacja nie miałem nawet roku, bo urodziłem się w 1939 roku. Moje wspomnienia mogą się zacząć w wieku trzech, może czterech lat. To są bardzo luźne wspomnienia. Na przykład pamiętam, że przez jakiś czas mieszkaliśmy na ulicy Wilanowskiej – zanim zamieszkaliśmy na ulicy Puławskiej. […] Pamiętam, że odprowadzaliśmy z tatą rano mamę do pracy. Czasem ganialiśmy się wokół słupa ogłoszeniowego i raz naszą zabawą zainteresował się wehrmachtowiec na motocyklu… To takie bardzo luźne wspomnienie… Znalazłoby się może jeszcze ze dwa, trzy inne. Zwłaszcza z okresów letnich, kiedy ojciec zawoził mnie i mamę (siostry chyba jeszcze nie było, bo urodziła się w 1943 roku) do Świdra na letnisko. Mam też trochę luźnych wspomnień z tego letniska.
- Czy pamięta pan Niemców z czasów okupacji?
Oczywiście, że pamiętam. Pamiętam, że byli na ulicach i interesowały mnie pojazdy wojskowe. Pamiętam także, ale to bardzo mgliste wspomnienie, jak jechaliśmy z mamą, chyba tramwajem, i mama szybko zabrała mnie z tamtego rejonu, mówiąc, że jest łapanka. Czym była łapanka – nie miałem zielonego pojęcia…
- Proszę opowiedzieć, jak zapamiętał pan 1sierpnia 1944 roku?
Bardzo dobrze zapamiętałem. Będę pamiętał do końca życia. Nie pamiętam, co się działo przed południem, ale być może byliśmy na spacerze, bo było piękne popołudnie. Siedzieliśmy przy obiedzie i w całej Warszawie odezwały się syreny – prawie jednocześnie. Później się dowiedziałem, że to była godzina piąta, bo wtedy nie znałem się jeszcze chyba na zegarze. Ojciec powiedział: „To rozpoczyna się Powstanie”. Wszyscy uczestnicy tego obiadu, to znaczy: mama, ojciec i dziadek (chyba jeszcze wtedy był z nami), wszyscy wstali. Ja też wstałem i nie wiem, dlaczego wyobraziłem sobie, że słowo „powstanie” oznacza, że wszyscy wstają. O piątej nie było jeszcze bombardowań, nie było słychać strzałów, tylko wyjące syreny… Muszę dodać, że dźwięk syren tak głęboko we mnie zapadł, że później, mieszkając przez wiele lat na Śląsku, gdzie zmiany w fabrykach kończyły się dźwiękiem syreny, [czułem jak na ten dźwięk] we mnie aż ciarki przechodziły. Taki był zapamiętany przeze mnie pierwszy dzień Powstania.
- Proszę opowiedzieć o samolotach.
Z samolotami w Powstaniu mam bardzo wiele wspomnień. Zaczęło się od tego, że na początku Powstania Mokotów był bardzo szybko opanowany przez powstańców. W pierwszych fazach Powstania nie było wielkich walk ani nalotów. Jednym z zadań mojego ojca, który najprawdopodobniej był w służbach pomocniczych Armii Krajowej (choć ja tego nie wiem na pewno), było wypatrywanie, czy z Okęcia startują samoloty. Z naszego domu, z dachu, mimo że nie widać było samego lotniska, widzieliśmy samoloty, które wylatywały. Jednym z zadań ojca było siedzenie w określonym czasie na dachu – obserwatorzy się zmieniali – i wypatrywanie, czy wylatują z Okęcia samoloty, i w którą stronę lecą. Mimo protestów mojej mamy, bo miałem pięć i pół roku, ojciec zabierał mnie na dach. Mnie się to oglądanie startujących samolotów bardzo podobało. Później zaczęły się naloty na Mokotów. Nie wiem, czy dużo później, bo nie umiem ułożyć chronologicznie tych wspomnień… Zaczęły się naloty na Mokotów i samoloty przelatywały dość blisko. To były niemieckie sztukasy – samoloty szturmowe, które z mocnym pikowaniem i wyciem leciały w dół i przed samym wyjściem z nurkowania wypuszczały bomby. Nie były to autentyczne duże samoloty bombowe. W czasie jednego z nalotów, kiedy bomby zaczęły padać w rejonie ulicy Naruszewicza – to jest niedaleko miejsca, gdzie mieszkaliśmy (po drugiej stronie ulicy Puławskiej) – mama zabroniła mi wychodzić z ojcem na dach. Kolejne zdarzenie związane z nalotami było dosyć zabawne. Ogłoszono alarm. Alarm ogłaszany był przez syreny i jakąś informację, że samoloty lecą w stronę Mokotowa. Zawsze wtedy chowaliśmy się do piwnicy, która była już zabezpieczona przed zawaleniem przez stemplowanie belkami. (Nie pamiętam już kto i kiedy ją zabezpieczył.) Wszyscy uciekliśmy do piwnicy w czasie jednego z nalotów – nie do końca wszyscy, jak się za chwilę okaże. W piwnicy mama pyta ojca, gdzie jest Małgosia – moja półtoraroczna siostra. Ojciec mówi: „Przecież to ty miałaś ją wziąć”. Mama mówi: „Nie, ja byłam pewna, że to ty ją wziąłeś!”. I przerażenie, bo jest nalot, lecą bomby, my siedzimy bezpiecznie w piwnicy, a moja siostra została sama na pierwszym piętrze. Na szczęście nalot szybko się skończył. Wróciliśmy na górę i okazało się, że moja kochana siostrzyczka nawet się nie obudziła. Jak spała w swoim łóżeczku, tak przespała całe bombardowanie.
- Jak wyglądała sprawa zaopatrzenia w czasie Powstania?
Też dokładnie nie pamiętam. Wiem tylko, że przez pierwszy okres Powstania, przez kilka tygodni, nie chodziłem głodny. Nie pamiętam, co jedliśmy. Na pewno nie jedliśmy niczego, czego ja nie cierpiałem, bo bym pamiętał, że mi dają jakąś wstrętną starą kaszę czy coś podobnego. Nie było czegoś takiego. Raczej mieliśmy co jeść. Natomiast pamiętam taki moment, kiedy ojciec do mnie powiedział: „Szykuj się, bo idziemy na wyprawę po ziemniaki”. Mnie to bardzo zdziwiło, ponieważ, jak długo pamiętałem, nie było żadnych wypraw po ziemniaki, tylko brało się torbę i szło się do najbliższego sklepu na ulicy Puławskiej, i się kupowało. A tu naraz „wyprawa po ziemniaki”. Ale poszliśmy. Było parę osób, sąsiadów. Nie pamiętam w tej chwili, czy były inne dzieci. Bocznymi ulicami, prawie równoległymi do ulicy Puławskiej, poszliśmy w stronę Piaseczna. Po przejściu może kilometra, może mniej – bo Warszawa była wtedy znacznie krótsza, nie ciągnęła się aż do Piaseczna jak w tej chwili – zaczęły się pola. Na tych polach rosły ziemniaki. Po prostu nakopaliśmy ziemniaków i zapakowaliśmy do worka. Ja też miałem worek, do którego włożyłem ziemniaki i z wielka dumą przyniosłem je do domu jako zdobycz żywnościową.
- Jak wyglądało zaopatrzenie w wodę?
Chyba woda była cały czas. Nie wiem, jak przez mgłę przypominam sobie taki moment, że się gdzieś chodziło z wiadrami. Ale to raczej było w drugiej części sześćdziesięciodniowego okresu Powstania. Nie przypominam sobie, żeby były jakieś naprawdę dokuczliwe problemy z wodą.
- Czy były problemy z oświetleniem, z elektrycznością?
Tu problem pojawił się dopiero później. Wiem, że światło raczej było, ale zdarzały się chwile u elektryczności. Nie umiem powiedzieć, jak długo myśmy [nie mieli prądu]. Wiem, że elektrownia Powiśle działała przez prawie całe Powstanie. Ale czy prąd u nas często zanikał czy rzadko – w tej chwili tego nie pamiętam, bo raczej mam wspomnienia z dni. Natomiast był problem z piwnicą, bo im więcej było nalotów, tym częściej przesiadywaliśmy w piwnicy. Nawet w piwnicy nocowaliśmy, bo naloty się nasilały. Były tam zrobione dwie prycze (nie wiem, czy były przyniesione z mieszkania) i łóżeczko dla Małgosi. Tam spędzaliśmy okres nalotów i czasem nawet noce. Tam nie było oświetlenia. Któregoś spokojnego dnia, nie było prawie nalotów, ojciec mi powiedział: „Chodź, pomożesz mi i wykonamy prawdziwie męską robotę”. Wyszliśmy przez tylną bramę podwórka na ulicę Tyniecką i tam dopalał się osobowy samochód trafiony przez odłamek czy pocisk. Spalony wrak, ale jeszcze sporo w nim było. Ojciec otworzył maskę, wymontował akumulator, powyrywał kable, powyciągał żarówki i zanieśliśmy to wszystko do piwnicy. Ja mu pomagałem – podawałem narzędzia. Wspólnymi siłami zmontowaliśmy jakieś oświetlenie i pamiętam, że mama powiedziała, że jest z nas bardzo dumna.
- Proszę opowiedzieć o tak zwanych krowach.
Nie wiem, czy w tej chwili wiele osób wie, co to była „krowa”. Nazwa powstała w czasie Powstania. To był ogromny moździerz lub działo usytuowane prawdopodobnie na platformie kolejowej w okolicach Dworca Gdańskiego. Z tego moździerza co jakiś czas różne miejsca Warszawy były ostrzeliwane. To zostało nazwane krową dlatego, że wystrzelony pocisk wydawał odgłos, rodzaj wycia, jakby ryczała jakaś gigantyczna krowa w sposób powtarzalny. To było dość przerażające. To była jedna z niewielu rzeczy, które mnie w Powstaniu przerażały. Tak naprawdę, jako dziecko, nie czułem grozy Powstania. Dla mnie, jako dziecka, było sporo rzeczy interesujących, atrakcyjnych. Może to zabrzmi trochę świętokradczo, ale nawet spadające bomby były dla mnie atrakcją. Chociaż przekonałem się, że to nie jest tylko atrakcja. O co chodziło z „krowami”… Niedaleko nas, po drugiej stronie ulicy Tynieckiej, był szpital elżbietanek. (Nie pamiętam dokładnie, w którym miejscu. Zresztą ten szpital istniał do dziś.) W tym szpitalu była chyba reduta powstańcza, więc co jakiś czas był ostrzał z gigantycznego moździerza właśnie na szpital Elżbietanek. Pociski wybuchały bardzo blisko. Wybuchając, tworzyły ogromną falę powietrzną, która potrafiła nawet wyrywać drzwi z zawiasów. Kiedy tylko słyszeliśmy wycie tego pocisku, cała rodzina rzucała się przede wszystkim do otwarcia okien i do trzymania zamkniętych drzwi na klatkę schodową. Pamiętam, że zapieraliśmy się nogami w te drzwi. To zwykle był jeden wybuch, bo między jednym strzałem a drugim był czasem odstęp wielominutowy. Po wybuchu wszyscy z ulgą oddychali i można już było nie walczyć o drzwi do naszego mieszkania.
- Proszę opowiedzieć o innych zagrożeniach w czasie Powstania.
Pamiętam jedną rzecz, po której należało sobie uświadomić, że są rzeczy, które zależą tylko od Pana Boga. Wtedy, jako mały człowiek, nie mogłem sobie tego uświadomić. Opowiem teraz o zdarzeniu, w którym ewidentnie widać rękę Opatrzności czy Boga. Tam, gdzie mieszkaliśmy, przy ulicy Puławskiej 130 były trzy bloki. Jeden był wbudowany w ciąg domów przy ulicy Puławskiej, drugi stał za nim, a trzeci stał już od strony ulicy Tynieckiej. My mieszkaliśmy w trzecim bloku. Kotłownia była w pierwszym bloku od ulicy Puławskiej, a pomiędzy blokami był szeroki kanał, w którym szły rury ciepłownicze. Można było tam normalnie wejść i chodzić wzdłuż tego. Wielu mieszkańców, bojąc się zasypania w piwnicy, chowało się do tego kanału w czasie bombardowania. My też czasem tam się chowaliśmy – nawet chyba dosyć często. Przy którymś z bombardowań nie zdążyliśmy wejść do kanału, bo tam można się było dostać tylko przez piwnicę. W związku z tym zostaliśmy w piwnicy, bo już spadały bomby i jedna z bomb upadła bardzo blisko. Wybuchła z potwornym hukiem. Bombardowanie się skończyło, wróciliśmy do mieszkania i nie mogłem zrozumieć, dlaczego rodzice – a właściwie głównie mama, bo ojciec już poszedł, gdyż był w służbach ratowniczych – nie pozwalali mi w ogóle podejść do okien naszego mieszkania wychodzących na podwórze. Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że ta bomba trafiła w kanał i zginęło kilkadziesiąt osób z naszych trzech bloków. Tu nas chyba Pan Bóg uratował, że nie zdążyliśmy wtedy do tego kanału.
- Czy były jeszcze jakieś inne przypadki, kiedy widział pan działanie Opatrzności?
Też to było bombardowanie. Już nie chodziliśmy do kanału, zresztą już go nie było i nikt się tam nie chował. Uciekaliśmy w czasie nalotu do piwnicy. Usłyszeliśmy straszliwy gwizd lecącej bomby, potężny wybuch i cały dom się zatrząsł. Nas obsypało pyłem z piwnicy. Poodpadały ze ścian kawałki tynku. Byliśmy przekonani, że zawalił się cały nasz budynek i jesteśmy zasypani. Po jakimś czasie ktoś się zdecydował i wyszedł z piwnicy. Potem zawołał z zewnątrz, że nie jesteśmy zasypani i możemy wyjść. Wyszliśmy i okazało się, że bomba trafiła w drugą część budynku, który był trzyklapkowy. Bomba zniszczyła cały ciąg z ostatniej klatki i część mieszkań z klatki środkowej. Mieszkania w naszej klatce zostały nienaruszone. W nich dotrwaliśmy do końca Powstania. (Zresztą budynek można obejrzeć i dziś, bo jest odbudowany.) Można powiedzieć, że Pan Bóg pokierował lotem tej bomby. Co prawda uznał, że zabiera do siebie część osób, ale inni mają ocaleć.
- Proszę opowiedzieć o pracy swojego taty i czasie, kiedy jego życie znów było bezpośrednio zagrożone.
Kolejne bombardowanie. Nie zdążyliśmy zbiec do piwnicy. Ja stałem przy oknie kuchennym, z którego widać było część podwórza aż do budynku, który jest przy ulicy Puławskiej i który łączy się z budynkiem Puławska 128. W tym budynku mieścił się jakiś posterunek powstańczy. Ojciec przed bombardowaniem – właściwie to nie było bombardowanie, tylko jeden samolot nadleciał niespodziewanie – miał do tego budynku zanieść jakiś meldunek. Jakąś informację. Nie wiem dokładnie, co [to była za wiadomość]. Miał się tam udać. Widziałem ojca, jak biegł do wejścia do budynku Puławska 128. W tym momencie słychać było gwizd bomby. Już nie wiem, czy mi się wydawało, że widzę tę bombę, czy ją rzeczywiście widziałem. Natomiast na pewno widziałem wybuch bomby u nasady budynku. Budynek stał, jakby w ogóle go bomba nie trafiła. Poczym się cały zatrząsł i rozpadł się jak domek z klocków. Została z niego tylko kupa gruzu. W tym momencie moja mama, która też to widziała – bo zmartwieliśmy przy tym oknie i nawet nie próbowaliśmy się nigdzie chować – mówi: „Już jest po tacie!”. Do mnie zaczęło to bardzo powoli docierać. Nie bardzo wiedziałem, co to znaczy „po tacie”. Minęło może ze trzy, cztery minuty. Otworzyły się drzwi w przedpokoju. Ojciec wszedł cały w pyle. Co się okazało? Jeszcze w drzwiach powiedział: „Porucznik nie żyje”. Nie pamiętam nazwiska [owego porucznika], ale myśmy znali te osobę. Okazało się, że ojciec spotkał w drzwiach porucznika, przekazał mu to, co miał przekazać, i zawrócił do domu. W tym momencie usłyszał gwizd bomby. Na podwórku był murek o wysokości osiemdziesięciu centymetrów. Upadł za tym murkiem, a bomba trafiła w budynek. Wszystkich tam zasypało. Oczywiście ten porucznik zginął, ale ojcu się nic nie stało. Kolejne działanie Opatrzności Bożej.
- Czy ma pan jeszcze jakieś wspomnienia z Powstania?
Mogę powiedzieć jeszcze o dwóch rzeczach, które pamiętam dokładnie, o dwóch sprawach związanych z jedzeniem, bo już zaczął się głód. To był wrzesień. Jedzenia już było coraz mniej. Pamiętam, że jedliśmy dziwne rzeczy, ale w tej chwili nie jestem w stanie powiedzieć jakie. Któregoś dnia mama do mnie mówi: „Chodź, pójdziemy gdzieś”. Wzięła mnie za rękę i przeszliśmy przez główną bramę w budynku Puławska 130… bramę z pionowych, metalowych prętów. (Kto chce, może ją obejrzeć, bo brama jest do dziś.) Wyszliśmy przez tę bramę. Naprzeciwko była pętla tramwajowa (dzisiaj już tej pętli nie ma; choć jeszcze wiele lat po wojnie funkcjonowała) i w poprzek Puławskiej leżał przewrócony tramwaj. Mama mi się kazała schylić. Przebiegliśmy wzdłuż tego tramwaju. Jak przebiegaliśmy, to zaczęła się jakaś strzelanina, bo podobno Niemcy strzelali wzdłuż ulicy Puławskiej do każdego, kto przechodził. Po blasze tramwaju kule zaczęły tłuc jak werble, ale udało nam się przejść. Przeszliśmy za pętlę, za którą jest skarpa mokotowska. Zeszliśmy po skarpie i mama zaprowadziła mnie do jakiejś willi, gdzie mieszkała mamy znajoma, która podzieliła się z mamą swoją żywnością. Nie pamiętam, co to było, ale chyba resztki kaszy, mąka czy coś takiego. Ponieważ [ta pani] miała ugotowany kapuśniak, to poczęstowała nim mnie. To był najlepszy kapuśniak, jaki w życiu jadłem. Zawsze będę pamiętał smak tego kapuśniaku. To była jedna sprawa związana z żywnością. I jeszcze jedną rzecz pamiętam… Wyjrzałem na podwórze przez moje okno w kuchni, które było moim miejscem obserwacyjnym, a tam zebrało się sporo naszych sąsiadów. Jakoś dziwnie wyglądali, bo niektórzy z nich mieli jakieś miski lub inne naczynia. Wszyscy mieli noże w rękach. Za chwilę dobiegł tam także mój tata i wrócił ze wspaniałym kawałem końskiego mięsa. Okazało się, że odłamek zabił konia, który nie wiem skąd się wziął na naszym podwórku. Może go skądś przyciągnęli. Wszystkie trzy bloki pożywiły się tym koniem. Dla każdego był kawałek mięsa. Do dziś nie jestem przeciwnikiem jedzenia koniny, bo bardzo mi ta konina wtedy smakowała.
- Jak zapamiętał pan nastroje panujące wśród sąsiadów? Czy były to tylko strach i bojaźń, czy może duma?
Przypomina mi się jedno zdarzenie z okresu bombardowań Mokotowa. Ja tego nie widziałem – opowiedział mi o tym ojciec. Chyba już później, po wojnie, opowiadał o tym… To było prawie tragiczne a z drugiej strony humorystyczne zdarzenie, świadczące także o postawie mieszkańców cywilnych. Mianowicie na ulicy Naruszewicza, przy Puławskiej mieszkał nasz znajomy (nie pamiętam, jak się nazywał), który – jak przemaszerowywały oddziały powstańcze – wychodził na balkon i wołał do nich: „Bohaterzy, bohaterzy!” i coś tam jeszcze. W bardzo wzniosły sposób pozdrawiał ich z tego balkonu. W trakcie tego zdarzyło się, że nadleciał sztukas, rzucił bombę na ten budynek i balkon się urwał. On spadł razem z tym balkonem, ale nic mu się nie stało. To pamiętam. Takie wydarzenie. Natomiast ja nie miałem kontaktów z sąsiadami. Nie przypominam sobie żadnych dzieci zaprzyjaźnionych ze mną. Tam w ogóle chyba było mało dzieci w moim wieku. Raczej nie widziałem, tak teraz to wspominam, jakiegoś przerażenia. Raczej wszyscy nastawieni byli bardzo patriotycznie; to znaczy, uważali, że walka jest potrzebna i dobrze się skończy dla nas. Jak się skończyła – wiadomo. Teraz właściwie powinienem przejść do momentu, jak się Powstanie powoli kończy. Niemcy zajmują Mokotów. W związku z tym musimy opuścić nasze mieszkanie.
- Czy spotkał się pan bezpośrednio z powstańcami, na przykład podczas ewakuacji?
Na pewno ze dwa razy był u nas w domu porucznik, który zginął w budynku Puławska 128, ponieważ on był w jakiś sposób zaprzyjaźniony z ojcem, współpracował z nim. Już dokładnie tego nie pamiętam, ale był u nas może na jakimś obiedzie lub jakimś poczęstunku. Były jakieś rozmowy. Mnie w te rozmowy nie wciągano. Nie wiem, o czym się mówiło, ale wiem, że był. Przychodził, miał jakiegoś Stena swojego. Tak go teraz pamiętam: był w pelerynce, jak to się teraz mówi, moro… hełmu chyba nie miał. Nie pamiętam… Ze dwa razy był. Może więcej niż dwa razy, ale ja już tego nie kojarzę. Poza tym powstańców widziałem, jak się przemieszczali przez podwórko. My poza podwórko nie wychodziliśmy, nie licząc tych kilku razów: raz po ziemniaki, raz na wspaniały kapuśniak i raz na Tyniecką do samochodu. Te trzy wyjścia pamiętam. Innych [wyjść] poza podwórko w ogóle nie pamiętam. Przypominam sobie tych powstańców, ale nie zbyt wielu.
- Czy chciał pan być powstańcem?
Nie. Nie rozumiałem tego. Długo nie rozumiałem, o co tu chodzi. Dopiero po wojnie, jak już byłem dorosły, to czytałem na ten temat, rozmawiałem z ojcem, zrozumiałem, o co chodziło. Zanim się zaczęło Powstanie, to na letnisku w Świdrze bawiliśmy się z chłopcami w wojnę i bardzo nam się to podobało. Były jakieś karabiny z patyków i tak dalej… Potem nagle to się stało prawdziwe: strzelanie, prawdziwa wojna parę metrów od nas. Ale ja tego nie odczuwałem jako wojny. Mnie się wydawało, że to jakaś… Pan Bóg chciał, że nikt z mojej rodziny nie zginął, dlatego w trakcie Powstania nie odebrałem jego tragizmu. Może gdyby pozwolono mi zobaczyć rozbity przez bombę kanał, to by coś głębiej dotarło… Ale każdy, kto uzmysłowi sobie, że to dotyczyło dziecka, które miało pięć i pół roku, to zda sobie sprawę, że ja nie mogłem tego zbyt głęboko przeżywać.
- Czy spotkał się pan z Niemcem oko w oko?
To już się wydarzyło po upadku Powstania. Jest kilka rzeczy, które pamiętam z końcowego okresu. Pierwsza rzecz, to nasze przejście z ulicy Puławskiej na ulicę Narbutta. Szliśmy tam w sposób zupełnie niezorganizowany. To nie było wyjście, to była ucieczka z terenu, który zajmowali Niemcy. Wtedy nie można było nic zabrać ze sobą, bo trudno był o chodzić z wielkimi walizami, tobołami. Mama zabrała małą walizeczkę, gdzie były rzeczy dla siostry, ojciec [wziął] jakiś tobołek, a ja dostałem pod opiekę nocnik mojej półtorarocznej siostrzyczki przewieszony na chustce przez ramię. Przeszliśmy na ulicę Narbutta i tam przenocowaliśmy w jakiejś piwnicy. Wtedy jeszcze Niemców nie spotkaliśmy. Rano ogromny huk. Cały dom się zatrząsł. Światła wtedy żadnego nie było, tylko w piwnicy pojawiła się jakaś spalenizna, zapach prochu. Wydawało nam się znowu, że bomba trafiła w budynek i jesteśmy zasypani. Kilka osób zapaliło świeczki, bo mieli je ze sobą, i wtedy stwierdziliśmy, że wszyscy, jak jeden mąż i jedna żona, jesteśmy siwiuteńcy. Pamiętam, jak mama powiedziała do ojca, który miał czarne włosy: „Wacek, ty osiwiałeś”. Potem ktoś otworzył drzwi i pojawił się jakiś Niemiec, który kazał nam wychodzić. Kiedy wyszliśmy, okazało się po pierwsze, że już są Niemcy, a po drugie, że to nie siwizna tylko pył z tynku piwnicznego wszystkim tak włosy obsypał. Wtedy pierwszy raz zetknąłem się prawie bezpośrednio z Niemcami, ponieważ na ulicy Narbutta Niemcy zaczęli formować kolumnę cywilów, którzy mieli zostać przeprowadzeni do obozu przejściowego w Pruszkowie. W zakładach kolejowych w Pruszkowie… W czasie tego formowania na czele kolumny stał czołg z lufą skierowaną w naszą stronę i od czasu do czasu strzelał nad naszymi głowami. Przypuszczalnie po to, żeby wzbudzić strach. Ja się wtedy ucieszyłem, że jestem nie duży i pocisk przeleci mi nad głową i krzywdy nie zrobi.
Trochę tak. Ale bardziej bałem się tego, co będzie dalej. Już czułem, że utraciłem dom, miejsce, które mimo wielu bombardowań w czasie tych dwóch miesięcy, było bezpieczne. W nim dziecko czuło się bardziej zabezpieczone… Tego się bardziej bałem… Natomiast sam Niemiec w mundurze… Jakoś nie było ich widać… Niemcy, którzy konwojowali cywilów nie byli okrutnymi Niemcami, którzy zabijali, strzelali, bili… Nie. Krzyczeli ostrym tonem, ale nie budzili wielkiej grozy.
- Proszę opowiedzieć, jak się odbywało wyjście?
Nie pamiętam. Pamiętam tylko zdarzenia, a nie samo wyjście. Jak się uformował pochód na ulicy Narbutta, to doszliśmy jakimiś ulicami… Teraz wiem, że to była ulica Naruszewicza na Ochocie […] Tam nam zginął ojciec. Był i naraz go nie ma. Mama próbowała go szukać, ale to się nie udawało, bo nie można było zmieniać miejsca w szyku. Niemcy krzyczeli, że musi być
Ordnung. Nie wolno było się ruszać i mama nie wiedziała, co stało się z ojcem. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że obok przechodził w stronę Warszawy oddział młodych ludzi (z łopatami w rękach) skierowanych do jakiś robót, kopania rowów przeciwczołgowych czy czegoś. Któryś z tych ludzi, który być może miał dwa narzędzia, zorientował się, że jest w miarę młody człowiek (ojciec miał może trzydzieści pięć lat) i jak trafi do obozu, to na pewno go wywiozą na roboty do Niemiec. Oddał mu więc jedno z narzędzi i przeciągnął go na swoją stronę. Ojciec poszedł z nimi niby kopać rowy. Ale mama tego wtedy nie wiedziała. Następna scena, jaką pamiętam, miała miejsce na drodze brukowanej kocimi łbami. Po jednej stronie drzewa, po drugiej stronie drzewa i po obu stronach pola. Przypuszczam, że to było gdzieś w okolicach Opaczy. Szliśmy na końcu kolumny. Pilnował nas jeden wehrmachtowiec, który zamykał ten pochód. Szliśmy na końcu, bo mama już ledwo powłóczyła nogami – cały czas niosła na rękach Małgosię i walizeczkę. Po prostu nie miała już siły. Ten wehrmachtowiec podszedł do mamy i śląską gwarą (teraz to wiem, bo mieszkałem wiele lat na Śląsku), prawie po polsku powiedział: „Niech pani zostaje z tyłu, a potem ucieka w krzaki, w pole. Ja nic wam nie zrobię”. Mama nie bardzo mu dowierzała, ale w końcu uznała, że można mu wierzyć. Akurat mijaliśmy ogromne pole pomidorów – to były ostatnie dni września lub początek października [...] Daliśmy nura w te pomidory. Przeleżeliśmy tam ładnych parę godzin. Prawie do wieczora, bo szła kolumna za kolumną. Nie wolno nam się było ruszyć. Nie wiem, jak to mama zrobiła, że moja siostrzyczka ani nie płakała, ani nie kwiliła. Przede mną wisiały kiście dojrzałych pomidorów. Bardzo pachniały. Zapach tych pomidorów będę pamiętał do końca życia. W ogóle uwielbiam pomidory – pewnie od tamtego czasu. To było kolejne spotkanie z Niemcem, który tym razem okazał się bardzo przyzwoity. Potem dotarliśmy do Pruszkowa, nie pamiętam w jaki sposób. Mama zobaczyła jakąś szkołę. Gdzieś trzeba było przenocować, bo już była prawie noc. Szkoła była opuszczona. (Niedawno oglądałem tę szkołę. Jest czynna do dziś. Mieści się na ulicy Lipowej, niedaleko torów. Dlaczego ją zapamiętałem? Bo pamiętałem, że na końcu boiska, za płotem są tory kolejowe. Drugiej takiej szkoły nie ma w Pruszkowie.) Tam przenocowaliśmy na ławkach szkolnych i rano przyszedł Niemiec. Zobaczył nas i mówi:
Raus! Tak bardzo ostro. Mama zaczęła go prosić, żeby nam pozwolił zostać, bo nie mamy, gdzie się schować. Małe dziecko i tak dalej… On – nie.
Raus! W tym momencie moja siostra, którą trzymała na rękach mama – a Niemiec był bardzo blisko mamy – wzięła go rączkami za twarz i przytuliła się do niego. Jemu się oczy zaszkliły, coś się zmieniło w jego wyrazie [twarzy]. Machnął ręką i nas tam zostawił. Nie wiem, ile dni nocowaliśmy w tej szkole, chyba dzień czy dwa, po czym mama trafiła do mieszkania w Pruszkowie, w którym były już ze cztery rodziny uchodźców z Warszawy. U nas się mówiło, że mieszkaliśmy u woźnicy. Widać było, że to było bardzo skromne mieszkanie. Dlaczego u woźnicy? On miał wóz i tak się mówiło… Te cztery rodziny podkarmiał i trzymał. Mama przez kilka dni przychodziła pod bramę zakładów kolejowych, gdzie zostawiało się na kartkach na płocie wiadomości, że ktoś kogoś poszukuje albo się krzyczało przez płot. Mama była przekonana, że ojciec w końcu trafił do tego obozu i krzyczała nazwisko: „Wacław Pohorecki. Szuka żona”. Nic. Cisza. Nikt się nie zgłaszał. To potem było dalej podawane przez zamkniętych w obozie i się czekało – pół godziny, godzinę. Nie było odpowiedzi. Mama tak przychodziła kilka dni. Potem okazało się, że ojciec, który nie znalazł się w tym obozie, robił dokładnie to samo, tylko nie trafiali na siebie. Któregoś dnia przyszli o tej samej porze pod bramę i się spotkali. Od tego momentu byliśmy już razem. To jest moje ostatnie wspomnienie związane z Powstaniem. W jakiś sposób przejechaliśmy całą czwórką z Pruszkowa do Piotrkowa. W Piotrkowie mieszkaliśmy w kuchni, która była jednocześnie pokojem. Nie wiem, czy ojciec to wynajął od kogoś, czy co. Oczywiście pieniędzy żadnych nie mieliśmy. Mama gdzieś zdobywała mleko i cukier, i robiła z tego krówki, które sprzedawała. Dzięki temu było troszkę pieniędzy. Ojciec też coś robił, ale nie wiem co, bo trzeba był jakoś przeżyć. Wiem, że była zima i to bardzo ostra. My tam mogliśmy trafić w październiku lub listopadzie. Pamiętam też taką sytuację, że ojciec poszedł zarobić pieniądze, a mama była strasznie chora. Nie wiem na co, ale wiem, że miała bardzo wysoką gorączkę i była półprzytomna. Ja z moją siostrzyczką, która miała już prawie dwa lata (siostra urodziła się 19 kwietna 1943 roku – dokładnie w dniu wybuchu powstania w getcie), żeby coś zrobić dla chorej mamy wyszorowaliśmy całą podłogę w kuchni. Chodziliśmy na kolanach po podłodze, szorowaliśmy i wycieraliśmy szmatami. Takie mam wspomnienie. Później przyszli Rosjanie.
- Czy widział pan wejście Rosjan?
Widziałem tylko przez okno czołgi na ulicach i bezpośredniego kontaktu z Rosjanami nie miałem. Oni przyszli i poszli. Front się przewalił przez Piotrków. Niemcy uciekli. Uciekając, Niemcy podpalili w Piotrkowie ogromne magazyny wojskowe z żywnością. Wszyscy się rzucili, żeby z tych magazynów wyciągnąć, co się da, żeby wreszcie przestać głodować. Nie wiem, czy mama była jeszcze chora i nie miała siły protestować, czy uznała, że się przydam, że razem więcej przyniesiemy – w każdym razie ojciec zabrał mnie do magazynów, których część się paliła, a do [innej] części można było wejść. Pamiętam ogromne płomienie, jak myśmy weszli do hali i braliśmy puszki z sardynami, jakieś konserwy, jakieś ciastka, słodycze… Nabraliśmy tego, że ledwie mogliśmy przenieść. To nas uratowało od permanentnego głodu. To jest kolejne takie wspomnienie, bo cały czas powtarzam, że ja mam obrazy, nie mam ciągłości. Później jakoś było tak, że ojciec wrócił do Warszawy, ale nie udało się odzyskać mieszkania. W związku z tym – ponieważ ciotka Hela, która miała pilnować mieszkania, posiadała taki nieduży, parterowy domek w Kobyłce koło Warszawy – jakoś wszyscy (bez ojca i bez mamy) znaleźliśmy się w Kobyłce. Była tam druga ciotka, Bronisława, do śmierci nazywana przeze mnie ciocią Montutą […] Byli jeszcze mój brat cioteczny, Rysiek, troszkę starszy ode mnie (syn siostry ojca), i moja siostrzyczka, która już chodziła. To już było lato, może czerwiec… […] Byliśmy w Kobyłce a ojciec z mamą (o czym się później dowiedziałem) znaleźli się na Śląsku. Śląsk był takim miejscem, gdzie wielu ludzi, którzy potracili domy w Warszawie, usiłowało się odnaleźć. Ojciec dostał pracę w Biurze Rewindykacji i Odszkodowań Wojennych. Dostał również mieszkanie poniemieckie – pół domu po Niemcach, którzy uciekli i zostawili całe wyposażenie. To jakby nam troszeczkę zostało wynagrodzone, żeśmy wyszli bez niczego z Warszawy. Pamiętam, że mama napisała do ciotki Montuty: „Sprowadzamy was do Gliwic. Mamy dom i w tym domu jest wszystko od pierzyn do igły”. Później ojciec zorganizował jakiś transport, ciężarówkę… Nie pamiętam, w jaki sposób myśmy wyjechali z Kobyłki, ale pamiętam nocną jazdę ciężarówką, w której już ktoś także się przemieszczał na Śląsk. Potem w Łodzi myśmy zabrali jeszcze jedną rodzinę. Jechaliśmy na pace tej ciężarówki, pod plandeką, tak że całkiem nas przygnietli. Drogi nie pamiętam. Później pamiętam już tylko rozładunek na ulicy Lublinieckiej w Gliwicach, gdzie wprowadzono nas do [pomieszczenia], gdzie czekała mama. Ojca nie było, bo był w pracy. [Mama] pokazała nam ten dom z ogrodem i tam zaczęło się już moje normalne rodzinne życie. Ojciec miał pracę, mama też dostała pracę… W Gliwicach skończyłem szkołę podstawową, średnią i część studiów.
- Czy w tym domu zostały jakieś pamiątki po Niemcach?
Właściwie można powiedzieć, że wszystko zostało, dlatego że oni błyskawicznie się zwinęli, jak wchodziła chyba rosyjska armia. Jeden z członków tej rodziny... Nie wiem, czy był w SS, czy w jakieś partii hitlerowskiej NSDAP, ale zwinęli się błyskawicznie. Mama mówi, że jak ojciec dostał decyzję, że może ten dom zająć, to jeszcze stały ciepłe garnki w kuchni. Tak że właściwie zostało wszystko. Ubrań było nie za wiele. Być może kilka waliz czegoś zabrali, ale główne wyposażenie mieszkania było: łóżka, umeblowanie – wszystko. Później my z siostrą (ja jako dziecko) uważaliśmy [to mieszkanie] za nasze rodzinne, bo myśmy się w nim wychowali. Nigdy nie myśleliśmy, że to jest poniemieckie, tylko [po prostu] jest. […] Później, jak się wyprowadzałem z Gliwic do Warszawy (wyprowadziłem się w 1966 roku, bo ożeniłem się z dziewczyną z Warszawy), to czułem bardziej, że to [gliwickie mieszkanie] jest moje rodzinne [bardziej] niż to, które w Warszawie straciłem. Z tego, co straciłem w Warszawie, niewiele ocalało. Ocalało trochę zdjęć, które ojciec zabrał z biurka, którego nie udało się wynieść i na podłodze były rozrzucone… Ojciec robił piękne albumy, w których gromadził swoje zdjęcia, naklejone na czarnym papierze, opisane. Część [fotografii] jest zupełnie nie ruszonych, a część jest nadpalonych, bo mieszkanie też wyglądało trochę jakby je jakiś pożar dotknął. To właściwie jest jedyne, co z tego ocalało.
- Proszę opowiedzieć epizod z powrotu ojca do Warszawy.
Kiedy myśmy byli w Piotrkowie, jak tylko Warszawa została wyzwolona i Piotrków został wyzwolony […], ojciec od razu nas zostawił i pojechał do Warszawy zobaczyć, co jeszcze da się ocalić z tego [mieszkania]. Dostał się na Puławską, pół budynku stało, nasze mieszkanie było całe. Tylko były wyłamane drzwi i wszystko było wyniesione. Wszystkie meble, wszystkie nasze rzeczy… Nic nie zostało poza ciężkim dębowym biurkiem, które albo było za ciężkie, albo w drzwiach się nie mieściło. W biurku właśnie były zdjęcia luzem, a na podłodze były rozrzucone arkusze z [ojca] albumu. Ojciec to wszystko pozbierał, zabrał ze sobą. Zdobył jakieś dechy, gwoździe, młotek; zabił deskami wyłamane drzwi, napisał: „Mieszkanie zajęte” i pojechał szukać ciotki Heleny. Wiedział, że ona jest gdzieś w Warszawie. Nie wiem, gdzie była, ale [ojciec] ją odnalazł następnego dnia czy po trzech dniach. Dlaczego jej szukał? Chciał, żeby ona zajęła to mieszkanie, a on by po nas wrócił do Piotrkowa. Jak z ciotką Heleną przyjechali do tego mieszkania, to tam już mieszkały cztery rodziny. Nie było możliwości zajęcia mieszkania i z tego powodu ojciec podjął decyzję, żeby szukać zajęcia i jakiegoś lokum gdzie indziej. W konsekwencji, to były Gliwice.
- Proszę opowiedzieć historię listu, który pana ojciec wysłał do ciotki.
Najpierw w roku 1969 zmarła moja mama, potem w 1981 roku zmarł ojciec. Wtedy likwidowałem mieszkanie w Gliwicach. Pozbyliśmy się tamtego domu i zamieszkaliśmy w mieszkaniu. Przywiozłem wtedy do Warszawy sporo dokumentów: starszych, młodszych, różnych. Trafiłem także na pożółkły list poczty powstańczej. Bardzo mnie to zainteresowało i poruszyło. Później dowiedziałem się od ciotki, która była adresatem listu, że ona dostała ten list. Był on wysłany z ulicy Puławskiej na ulicę Żurawią. (Teraz jest to Ministerstwo Rolnictwa, ale kiedyś stał tam budynek, w którym miały mieszkanie moje ciotki). Po wojnie obie ciotki też trafiły do Gliwic. Ciotka Helena, która była adresatem tego listu, oddała go ojcu jako pamiątkę. To było w papierach. Ojciec nigdy o tym nie mówił. Ja znalazłem list w papierach. Pokazałem go chyba moim synom i dalej sobie leżał [w szufladzie]. Gdy ojciec zmarł, ja już mieszkałem w Warszawie. Nie bardzo miałem go, gdzie przekazać, bo po pierwsze: jeszcze nie było 1989 roku i jeszcze panował ustrój, w którym związki z AK i Powstaniem Warszawskim nie były mile widziane; po drugie: pracowałem dość intensywnie, zajmowałem się pracą i nie miałem czasu o tym pomyśleć. I dopiero jak powstało Muzeum Powstania Warszawskiego, pomyślałem sobie, że ten list powinien tu trafić.
- Jakie były pana najszczęśliwsze i najsmutniejsze wspomnienia z Powstania?
To bardzo dobre pytanie… To może się wydać dziwne, ale dla mnie bardzo szczęśliwym wydarzeniem był kapuśniak na Dolnym Mokotowie. To pamiętam, bo wreszcie się najadłem i żadna zupa nigdy w życiu mi tak nie smakowała. To wydarzenie można uznać za najszczęśliwsze. Najtragiczniejsze, najbardziej smutne wydarzenie to był moment, kiedy mama powiedziała, że ojca już nie ma. To się potem zmieniło w wielką radość, że ojciec jest, ale był taki moment, kiedy sobie uświadomiłem, że mogę już więcej ojca nie zobaczyć.
- Jak ocenia pan Powstanie po latach? Czy uważa pan, że było potrzebne?
Rozumiem, że jest to pytanie do mnie w tej chwili, jako dorosłego… Moim zdaniem było potrzebne. Może znalazłoby się kilka elementów, które były niewłaściwe… Nie wiem, czy moment był właściwy, czy przygotowanie było właściwe, ale nie mnie to oceniać. Pomijam całą stronę polityczną Powstania, bo przecież wiadomo, jaki był jego cel. Ale to, że w Powstaniu z wielkim entuzjazmem wzięła udział ogromna ilość młodych ludzi, którzy w większości nie przeżyli, powinno być przykładem dla wszystkich młodych ludzi dzisiaj. Uważam, ze Powstanie powinno być przykładem, może bardzo tragicznym i przejmującym, czym jest patriotyzm, co to znaczy oddać wszystkie swoje siły dla kraju, z którego się pochodzi, w którym się urodziło. To jest bardzo ważne, żeby nie zatracić poczucia, że jest się Polakiem, że tu są nasze korzenie. Mogę powiedzieć jeszcze jedną rzecz – byłem przez rok za granicą – w Australii u mojej siostry Małgosi, która tam mieszka. Spotkałem wielu emigrantów z Polski z różnych okresów – powojennego (to już któreś kolejne pokolenie), z lat sześćdziesiątych, z okresy stanu wojennego (tak zwanych politycznych, którzy nie mieli nic wspólnego z polityką, tylko korzystali z okazji i uciekali, bo „może będzie lepiej”). Wszyscy mają zapewniony byt materialny, mają domy… I ani jednego szczęśliwego emigranta nie widziałem. Po prostu nie można się odcinać od korzeni. Uważam, że Powstanie może w tym sensie bardzo dużo dać, mimo tak strasznej ceny.
Warszawa, 24 lutego 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus