Barbara Jędrzejewska, emerytowany lekarz dentysta.
Zapamiętałam to doskonale, doskonale zapamiętałam wybuch wojny. W 1939 roku miałam willę na Woli. Gasiłam pożar na dachu z moim ojcem. Moja matka i sublokator, [który] mieszkał na dole, siedzieli w schronie. Ja się nie bałam, niczego się nie bałam. Niemcy zrzucali bomby na Haberbuscha – to jest taki zbiornik metalowy – uważali, że tam mogą zrzucać bomby, ale piwo wybuchało i koniec! Papiery leciały na mój dom i gasiłam pożary z dachu. Nic się nie bałam!
W czasie okupacji też nic się nie bałam! Nic się mnie nie stanie – tak sobie założyłam.
Żyłam ze starymi rodzicami. Moja matka zajmowała się gospodarstwem, prowadziła dom i ogród, a w jednej jedynej centrali telefonicznej Cedergrena pracował mój ojciec. Pracował [tam] do końca wojny. Był kasjerem – były budki telefoniczne, [on] sprawdzał pieniądze i nosił do księgowości. Getto zrobiło na mnie okropne wrażenie! Wyobraziłam sobie, że jestem totalnie zmaltretowana.
Chodziłam na komplety do Wazówny. Początkowo szkoła była na Niecałej, od pierwszej klasy do matury. Chodziłam do gimnazjum ewangelickiego. Bolsze był też patriotą, zginął w Oświęcimiu. [Potem] dyrektorka zorganizowała komplety, ale naprzód, w czasie okupacji, gimnazjum na Niecałej było zajęte, zniszczone, zbombardowane, a Reja zostało i jest do dzisiaj. Kircha też została, ale później była zniszczona. W pierwszej gimnazjalnej była szkoła modystek, a pod przykrywką modystek uczyłyśmy się historii, matematyki i tak dalej, ale tą szkołę zamknęli i zostaliśmy na lodzie. Dyrektorka utworzyła komplety po cztery dziewczyny. U mnie były lekcje łaciny i fizyki, u koleżanki na Widok była matematyka, a u czwartej koleżanki, Blanki, [która] była na Marszałkowskiej i przeniosła się na Chmielną, była historia. Podzielone było. Wracając do tego, że się nikt nie wtrącał (to jest moje prywatne zdanie) – i ojciec się nie wtrącał, i matka – jak prowadzę życie.
Chodziłam na komplety, w „Szarych Szeregach” byłam od początku, od zuchów jeszcze, od gimnazjum w szkole powszechnej.
W „Szarych Szeregach” i w konspiracji byłam natychmiast, podawałam paczki do getta z tramwaju (miałam piętnaście, szesnaście lat) i chodziłam jeszcze do konserwatorium. W tym czasie moja drużynowa powierzyła mi zastęp z młodszych koleżanek.
Podawałam jedzenie... Tramwaj chodził wolno Chłodną, zatrzymywał się i tak dalej. Podawałam tam paczki żywnościowe.
W „Szarych Szeregach” byłam zastępową. Szkolenia też przechodziłam, później byłam w sanitariacie. Kształciłam się w chirurgii [w Szpitalu] Dzieciątka Jezus. Uwielbiałam tą pracę.
Cały dzień miałam zajęty, nikt się mnie nie wtrącał. Ojciec był przeciwny konspiracji.
Od początku! Zaczęła się wojna, poszłam do gimnazjum. Pierwsza gimnazjalna – to jest wrzesień, październik – od początku byłam w konspiracji.
Mówię: działalność była niepopularna. Szkoliłam się w sanitariacie, miałam zastęp – drużynowa mi zleciła. Non stop tak działałam – były zadania, zbiórki, ale nie uczestniczyłam tak totalnie, że z bronią w ręku.
Nie, nie brałam udziału.
Byłam przydzielona na Powstanie z Woli, na ulicę Cichą (to jest na Tamce). Nie doszłam tam.
Nie doszłam. Ojciec mój przeciwstawił się konspiracji. Nie mówił nic i nie działał nic naprzeciw. Pogląd był taki, że się narażę.
Tak, [że] się narażę. Ojciec był stary i matka była stara, w stosunku do mnie, ale matka nie przeciwstawiała się. Matce powiedziałam, gdzie idę – na zbiórki i tak dalej, a ojcu nic nie powiedziałam. Nic z ojcem nie konferowałam, a mój ojciec był taki – wiedział wszystko i ja wiedziałam wszystko.
Tak, ze względu na ojca. Cofnęłam się spod świętego Wojciecha, jeszcze na Woli. Wyruszyłam na posterunek – ojciec nic nie mówił, ale cofnęłam się.
Stał na ulicy Gizów... Nie bałam się niczego. Kule strzelały, ale nie bałam się niczego! Wędrowałam do ojca. Powiedziałam sobie, że muszę iść na Powstanie, ale tak zastałam ojca: był rozkraczony na ulicy Gizów, naprzeciwko domu, trzymał rewolwer w ręce. Zastrzelił psa (jak dziś pamiętam), nic nie powiedział. Niemcy zapalali bomby i każdy dom był już zapalony, można było uciekać. [Ojciec] w pewnym sensie był szczęśliwy, że wróciłam. Nie wstydzę się powiedzieć, że zawróciłam. Od tego momentu zaczyna się okres wypędzenia z Warszawy do obozu przejściowego a potem na roboty do Niemiec:
Potem Niemcy sprowadzili mnie i rodziców do Włoch pod Warszawą, otoczyli [nas] kordonem i władowali do pociągu ożarowskiego. Stamtąd bydlęcymi wagonami dwie doby jechałam do Wrocławia, do Bautzen. Tak się skończyło.
Wszystko robiłam! Po Powstaniu koleżanki z Wazówny też dostały się do Bautzen – tam były obozy przejściowe, nie przejściowe. Już w obozie kradłam żywność dla dzieci, ratowałam. Śpiewałam ładnie i [jak] dzieci się układały do snu, śpiewałam kołysanki i rozprowadzałam, że ludzie się nie bali. Wydaje się, że się nie bali, a ja się nie bałam. W ogóle z ojcem byłam zaprzyjaźniona. Kradliśmy żywność dla dzieci z magazynu. Starsi się pożywili, nie wiem czym – burakami czy zgniłym jabłkiem. Matka była z boku, nic się nie odzywała, była skryta. Nie odzywała się i nie wtrącała się nigdzie. Dostałam się do ogrodnika. [...] To było już w Niemczech. Siedziałam w obozie przejściowym. Mój przydział był taki: do bauera, do ogrodnika, do wszystkiego, ale nie do fabryk amunicji. Starałam się, [żeby] do fabryk amunicji się nie dostać i nie dostałam się. Był taki zawiadowca... To była Saksonia – jest łagodniejsza. Ten dowódca miał taką córkę jak ja, to na roboty miał [mnie] wysłać? To jest niedopuszczalne, tak się wyraził do mnie (ja po niemiecku mówiłam). „Do bauera się chcę dostać, do bauera”. – „To pani znajdę do ogrodnika”. Było tak, że ogrodnik potrzebował dwie osoby – mnie i mojego ojca, a matki nie potrzebował. Wybłagałam, że matkę też musi [wziąć]. Matka była już w demencji, posądzałam, [że] była nerwowo chora. Dzisiaj się [to] rozpoznaje [jako] demencję. Schwartze był przyzwoity i wziął matkę. Nic nie robiła, siedziała w cieplarni i strugała pierze. Nic nie robiła i przestrzegała mnie i ojca, że nie może się wyrażać – żona Schwartzego mówiła po łużycku, rozumiała polski. Zorientowałam się później, jak matka mi powiedziała. Była w demencji, ale obserwowała to tu, to tam. Na mydło matki nie przerobił i posłał [ją] raz do lekarza. Mówiłam po niemiecku i zaprowadziłam [ją tam]. To było w Görlitz, między Dreznem a Zgorzelcem. Poniżej Pani opowiada o robotach przymusowych :
Wszystkim! Doiłam krowy. Miałam jedną krowę, dwie kozy i dwie świnie. Nauczyłam się doić krowy i dostałam czterdzieści stopni gorączki. Mięśnie mnie bolały od wszystkiego. Położyłam się. Na strychu miałam mieszkanie, zimno było, jak nie wiem, ale pod pierzyną byłam. Mieli osobny pokój i osobny miałam ja – na strychu. [...] W lagrze był też francuski oficer i pomagał Schwartzemu. Doiłam krowy, doiłam kozy i świniom dawałam. To jeszcze było mało – opiekowałam się półrocznym dzieckiem. Ogrodnik miał sklep. Sprzedawał chryzantemy, fiołki alpejskie, ogórki i pomidory. Miał też żyto, buraki i coś na własny użytek. Ja po niemiecku umiałam, to znaczek chowałam pod spód i krążyłam po mieście. Robiłam obrządek przy pomocy ojca. Wstawał jeszcze o świcie, a ja wstawałam później. Ten Francuz też pomagał w obrządku, też o świcie. Był jeszcze Leli – nie nadawał się do wojska, był debilny. Była też Niemka z Berlina z dziesięcioletnim chłopakiem, [który] był w Hitlerjugend. Rozchorowałam się, miałam czterdzieści stopni. Niemka mi pomagała – nosiła jedzenie, dawała mi proszki na obniżenie gorączki. Tak pielęgnowała mnie przez tydzień. Grabowski się nazywała. Mąż był w wojsku, a Erna była tutaj z Axelem. Ale Schwartze doszedł do wniosku, że będę pikować fiołki. Zrobię obrządek i będę pikować fiołki. Taką miałam [zdolność] do pikowania, że wychodziły mnie cudne fiołki. Jest sadzonka, muszę ją przesadzać dwa razy i trzeci raz w doniczkę. To była lżejsza praca. Axel był taki (nie bałam się nic i nie boję się nic) – przyszedł do mnie: „Ty polska świnio!”. Jak złapałam Axela (była mały, ja byłam krępa, ale potężna) za kołnierz, jak potrząsłam nim i rzuciłam o ziemię, to się nie pozbierał! Nic nie zdradził mamie, nic nie zdradził! Koniec pobytu w Niemczech
Do wyzwolenia.
Nie, do Częstochowy. Ten [dom] już był spalony.
Z rodzicami. Matka już była ciężko chora, dwa lata przeżyła i umarła. Ciubaryki były potworne, potworne! Nie da się opisać! Niemcy byli spokojni, na urlop przyjeżdżali do żon (Grabowski też był na urlopie), zostawiali mnie w spokoju, a Rosjanie byli [niezrozumiałe 28:50] i uprzedzeni. Byłam pod ochroną ojca i mój ojciec się bał... Jak Rosjanie wchodzili, to na czołgach były tłumy ludzi, żołnierzy. Mój ojciec znał angielski i rosyjski. Bylibyśmy się dostali do Amerykanów, ale przeciwstawiała się moja matka: „Jestem patriotka i koniec, kropka”.
Tak jest, chciała wrócić do Polski i ojciec uległ. Ja nie miałam znaczenia. Uległ jej. Jeszcze rower i wózek nam dał, to umościliśmy matkę na rowerze i dojechaliśmy do Legnicy. To jest kawał drogi, między Zgorzelcem a Dreznem. To jest osiemdziesiąt kilometrów. Na niewypałach do Częstochowy dojechaliśmy i tak się zaczęło.
Zgłosiliśmy się do rodziny, rodzina nas przytuliła. Do Sosnowca też... Ojciec mój znał moją ciotkę i przewersowaliśmy się do Sosnowca.
Do Warszawy nie wróciliśmy nigdy.
Ja wróciłam do Warszawy na studia.
1946 rok. Najpierw urzędowałam na studiach SGGW, tam się dostałam. Dostałam się na SGGW i na stomatologię. Mój ojciec mówił, że na stomatologię się dostanę. Zdawałam i tu, i tam – dostałam się i tu, i tam. Wybrałam SGGW, a z u miejsc stomatologia mnie nie przyjęła. Byłam szczęśliwa, o Jezus! Moja matka mówiła: „Konserwatorium musisz kończyć”. Grałam na harfie i na fortepianie. Harfistek poszukiwali, a ojciec się zaparł (miał na mnie kolosalny wpływ): „Na stomatologię będziesz zdawać i koniec, kropka!”. A stomatologia była za psi pazur chowana. To jest stomatologia teraz! Za nędzne pieniądze tam pracowałam dwanaście lat, półtora etatu miałam w szpitalu. Chirurgię szczękową skończyłam i w szpitalu pracowałam.
Tak, zostałam już w Warszawie. Dostałam mieszkanie po swoim domu. Mój mąż był administratorem domu. Tam dzicy lokatorzy wyremontowali sobie dom. Ta, co mleko nosiła, [powiedziała], że powinni mi zapłacić za pokój, że [mąż] zapłaci i dostanie przydział na mnie. Dom zburzyli do cna. [...]