Antonina Chobotko „Antosia”
Antonina Chobotko, urodzona 13 stycznia 1918 roku w Barszczewie, z zawodu pielęgniarka. W czasie Powstania Warszawskiego pracowałam w szpitalu na Mokotowskiej 55, od pierwszego do ostatniego chorego, aż do likwidacji [szpitala] i kapitulacji Powstania.
- Proszę powiedzieć, jak siostra wspomina lata przedwojenne, bo siostra się urodziła w Barszczewie?
Tak.
- Co to była za miejscowość? Wioska?
Barszczewo to wieś blisko Białegostoku. [Ludzie] przeważnie zajmowali się rolnictwem, moi rodzice też. Tam kończyłam szkołę powszechną i później należałam do Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Polskiej, gdzie pracowałam bardzo ofiarnie. Należałam do chóru. To była bardzo miła praca, wśród młodzieży i domowa.
- Jakie wtedy wiodło się życie przed wojną?
Swobodne życie, bardzo miłe, spokojne. Wycieczki z młodzieżą wszędzie, wszędzie [pozytywne] przyjmowanie. Należałam do chóru, tak że dużo się udzielałam i bardzo miłe mam wspomnienia. Gdy miałam osiemnaście lat, znalazłam się w Wilnie u sióstr, przypadkowo. Czy myślałam o zakonie? Czułam się źle w świecie. Czegoś mi zawsze owało, więc przy spotkaniu w domu – bo mieszkamy nie w samej wsi, mieszkamy w lesie na pustkowiu – zjawił się w czasie karnawałowym wikariusz z parafii. Wybierałam się wtedy na ślub rodziny. On pyta, kiedy mój będzie ślub, a brat: „E, chyba pójdzie do zakonu, bo wiecznie w kościele siedzi”. – „A chcesz iść?”. Mówię: „Chcę”. Na tym się zakończyło, w ogóle nie myślałam o zakonie jeszcze, skąd. Pojechałam na wesele. Ponieważ wesele było bardzo długo, a ksiądz już napisał list, otrzymał odpowiedź i musiałam już jechać. Wezwał mnie do szkoły i mówi: „W sobotę masz jechać do zakonu”. Przeżyłam to bardzo, ale uważałam, że to jest głos Boży. Tak to sobie wyobraziłam i zgodziłam się. W sobotę wyjechałam do Wilna bez adresu, bez nazwy zgromadzenia... bo miały wyjechać po mnie na stację siostry. Mały dziennik i biały beret – to była moja legitymacja. Odjechałam, pamiętam dzień – niedziela, byłam żegnana przez młodzież, kolegów, koleżanki bardzo serdecznie, tak że nawet zainteresował się konduktor i mówi, że: „Chyba do zakonu jedzie, bo tak wszyscy płaczą”. Znalazłam się u sióstr. Pracowałam u sióstr franciszkanek od cierpiących. Bardzo się zdziwiłam, że to zakon bezhabitowy, nie wiedziałam gdzie jadę, nie wiem, absolutnie. Ale kaplica była blisko, usłyszałam... też należałam do chóru, usłyszałam śpiew sióstr i przekonałam się, że dobrze trafiłam. Odwiozła mnie siostra i zostałam. Pracowałam jako sanitariuszka w szpitalu, bo siostry miały szpital. Później kończyłam maturę. Przez dwa lata byłam w Wilnie, z Wilna nowicjat i w czasie nowicjatu wojna 1939. Przeżyłyśmy to bardzo. Nie ma co opowiadać, bo każdy przeżywał. Ale pracowałam wtedy jako sanitariuszka w szpitalu powiatowym w Kozienicach i spotykałam się właśnie z chłopcami, którzy nieraz w nocy przychodzili do szpitala po pomoc i tak dalej. Praca była bardzo ciężka. Stamtąd poszłam do szkoły pielęgniarskiej.
- Ale co działo się, gdy wybuchła wojna we wrześniu 1939 roku?
W 1939 roku byłam w Kozienicach w nowicjacie. Przeżyłyśmy bardzo, Niemcy weszli do naszego domu, zajęli cały dom. Ponieważ przełożona dobrze znała niemiecki, to się udało nam jakoś utrzymać. Tak że zajęli nam cały nowicjat. Myśmy mieszkały na jednej sypialni, Niemcy na drugiej sypialni. Były różne komedie nawet, bo Niemcy się też różnie czuli w takiej sytuacji. Młodzież, tu nie wiedzą co to jest. Ale się grzecznie do nas odnosili i nie mieliśmy żadnych przykrości. Natomiast bomby różne, naloty bardzo nam [dokuczały]. I różne były wieści, że zakony wywożą, że to i to. Różne były przejścia. Przebierano nas za dziewczęta świeckie w różne kolory i tak dalej. Później znowu, że wywożą dziewczęta. Różne były komedie i wesołe, i smutne, i płaczące. Stamtąd, z Kozienic, pojechałam do szkoły pielęgniarskiej.
- Jak traktowali panie żołnierze z września?
Bardzo dobrze się odnosili do nas, bardzo dobrze, na przykład jak nieraz w nocy adoracja była, bardzo dużo było kapelanów niemieckich, bardzo dużo. Oni też odprawiali mszę świętą, nieraz nie było kapelana, to oni odprawiali. Tak że praca z nimi układała się spokojnie. Nie mieliśmy żadnych absolutnie przykrości. Nawet jak deszcz padał czy co, to świecili lampką, żeby nam przejść. Tak że doznawałyśmy nawet życzliwości. Przez cały czas okupacji.
- Ale wtedy we wrześniu to wszyscy wierzyli, że Polska zwycięży i że Niemcy odejdą.
Trudna była wtedy orientacja, bo to Kozienice, małe miasteczko, Warszawa daleka. Nie było żadnych informacji, nie wiedzieliśmy, co się dzieje w świecie. Dopiero później jak już weszli Niemcy, to wtedy się otworzyły wszystkie informacje, któreśmy zdobywali z różnych stron.
- Czy siostra z Kozienic pojechała później do Warszawy?
Z Kozienic pojechałam do szkoły pielęgniarskiej do Warszawy, 1942 i 1944 rok.
- Gdzie znajdowała się szkoła w Warszawie?
Na Pradze.
- Siostra tam gdzieś mieszkała?
Nie, mieszkałam na Wilczej i dojeżdżałam. Trzy nas kończyły. Właśnie skończyłyśmy szkołę pielęgniarską, jeszcze nie podjęłyśmy pracy i alarm! Jesteśmy w domu po egzaminie, dyplomów jeszcze nie otrzymałyśmy i czekamy na spotkanie, jeszcze na dyplomy i... Powstanie, alarm. O godzinie piątej nie wiemy, co się dzieje, zresztą w ogóle nie wszyscy mieszkańcy Warszawy byli zorientowani, co się dzieje. Ale kapelan nam zaraz oznajmił, że jest Powstanie. Jak Powstanie to już inne było nasze nastawienie.
- Mam jeszcze pytanie, jak wyglądały lata okupacji w Warszawie? Czy siostra widziała łapanki, rozstrzeliwanie na ulicach?
Widziałam. Wszystko widziałam. Na Pięknej widziałam. Nie mogłam patrzeć na to, nie mogłam. Uciekałam. Widziałam łapanki. Chodziłyśmy do szkoły i pielęgniarki wtedy nie były rewidowane, znaczy miałyśmy specjalne zaświadczenia, chodziłyśmy w mundurkach i nieraz w czepkach. Widziałam łapanki. Widziałam jak w kościele Świętego Krzyża – byłam akurat na mszy świętej – wpadli Niemcy, przerwali mszę świętą, księdza od ołtarza [odciągnęli] i rozbierali organy. Tak że msza się wcale nie skończyła, do świętej Anny żeśmy poszły wtedy. Tam [była] łapanka. Jechał samochód, to na błotnik stanęłam, trzymałam się przez cały czas. Most Kierbedzia przejechałam, a kierowca mówi: „To cudownie”. Cudownie. Jak to było? Nie wiem też. Tak żeśmy ocalały. Żadna z nas nie była ani wzięta, złapana, bo wszystkie pielęgniarki pracowałyśmy, zajęte byłyśmy u chorych.
- Czy na Wilczej Niemcy przychodzili?
Nie, spokój był na Wilczej, spokojnie. Siostry nie należały do żadnej organizacji, bo wszystkie pracowałyśmy po szpitalach. Byłyśmy chronione właśnie przez szpital przy sanatorium świętego Józefa. Siostry tam pracowały bardzo długo i aż do tych czasów, czasów zmian.
- Czy w czasie okupacji przychodzili na Wilczą na przykład mieszkańcy Warszawy? Czy jakaś pomoc była zorganizowana?
Oczywiście, oczywiście. Bardzo duża, bardzo. Kontakty były, ale też kontakty musiały być niejawne, bo kto przychodzi, po co przychodzi? Zaraz wywiady, więc wszystko się tak po przyjacielsku załatwiało.
- Czy w czasie okupacji na Wilczej była prowadzona kuchnia dla mieszkańców?
Nie była kuchnia, ale przychodzili, dostawali. Były wyznaczone dni, godziny, siostra nieraz nosiła tym, którzy sami nie mogli przyjść. Bardzo się Wilcza udzielała, bardzo. W czasie okupacji i w Powstanie też.
- Czy siostry pomagały ludności żydowskiej?
Nie, w tym się nie orientuję. W Kozienicach tak, bardzo dużo siostry ochroniły, ale w Warszawie nie wiem, bo chodziłam do szkoły, byłam zajęta szkołą, tak że mnie te sprawy nie interesowały.
- W Kozienicach była siostra świadkiem, jak siostry pomagały ludności żydowskiej?
To znaczy nie byłam tam wtedy, już byłam w Warszawie. Do Kozienic wróciłam na trochę dopiero po obozie.
- Jak wybuchło Powstanie, prawda? Bo siostra miała przyspieszony kurs pielęgniarski, szkołę?
Nie, nie przyspieszony kurs, tylko przyspieszony był egzamin. Miał być 30 lipca, to był, przypuśćmy, 28 lipca. Później miałyśmy dostać zakończenie i dyplomy. Jak skończyłyśmy chyba 29 lipca i zaraz 1 sierpnia Powstanie i koniec już. Dopiero dyplom otrzymałam po powrocie z obozu.
- 1 sierpnia jak siostra mówiła, ksiądz kapelan powiedział, że...
Tak, ksiądz kapelan oznajmił, że jest Powstanie i siostry bardzo czynny udział brały. Barykady wszędzie... Później jak poszłam do szpitala, to już nie wiem, co się działo. Cały dzień w szpitalu, na noc się tylko przychodziło do domu, bo to Mokotowska 5, Wilcza 7, bardzo blisko. Trzeba było przechodzić i to bardzo niebezpiecznie, bo bardzo dużo gołębiarzy było. Kilka razy tak kula świsnęła przy uchu, ale... szczęśliwie się żyje.
- Jak został zorganizowany szpital na Mokotowskiej?
To lekarze zorganizowali. Od razu pierwszego dnia Powstania, drugiego, zgłosił się na Wilczą doktor Maciejewski z [innym] doktorem. Od razu zostałyśmy wydelegowane po szkole dwie, Pola i ja. Od pierwszego... dnia siostry odstąpiły, był internat, to musiałyśmy zorganizować łóżka, w ogóle urządzić szpital, sala operacyjna i od pierwszego chorego do ostatniego przy łóżku chorego.
- Jaki był siostry pierwszy ranny? Proszę opowiedzieć o swoim pierwszym rannym w szpitalu.
Jak tylko urządzałyśmy wszystkie, drugi, trzeci dzień już miałyśmy pierwszego chorego, poparzonego bardzo. Kilka dni tylko żył. Na drugi dzień już właśnie... pamiętam nazwisko jego, Rawicz, operator filmowy, bark przestrzelony. Trzeci, czwarty dzień, codziennie. Tak że za kilka dni cała sala się zapełniła. Ponieważ była sala operacyjna bardzo blisko, często asystowałam. Dużo młodych chłopców było, dużo śmierci było. To były bardzo ciężkie przeżycia, bardzo duże przeżycia. Z każdym dniem powiększała się liczba chorych. Trzeba było przejść z drugiego piętra na pierwsze, z pierwszego na parter, z parteru do piwnicy i w piwnicy już do końca Powstania. W piwnicy były przebite wszędzie do innych piwnic otwory i było połączenie. Tak, tu miejsca, tam się inne szpitale też... Dużo chorych, bardzo dużo chorych do nas przyjeżdżało. Zasypanych z całej Warszawy, ze Starówki kilka chłopców też przyszło. W ogóle nie można było poznać, że to są ludzie młodzi, dlatego że z kanałów powychodzili. Wody nie ma. Wodę... trzeba było przebiegać przez Aleje Jerozolimskie do parku, żeby przynosić wodę. Nieraz się biegło w czasie alarmu, bo wtedy nikogo nie było, kolejek nie było. Gromadziłyśmy w beczkach wodę, wiadomo, to ciężka praca. Z żywnością było różnie, ale ludność warszawska w ogóle się zachowała bohatersko. Przynosili pościel, żywności, co kto miał – dzielił się ze wszystkimi. Szalona serdeczność była. Ale bomby, „krowy” i pociski wszystkie, to... dokoła już była ruina. Ale my jakoś szczęśliwie [przeżyliśmy]. Jeden tylko zginął syn lekarza Wąsowskiego, to do dzisiaj pamiętam tą tragedię. Zginęła jedna łączniczka chyba przez pociski, uderzył. No i tych trzech chłopców, co u nas przychodzili, ci młodzi chłopcy, osiem, dwanaście lat. Bardzo ciężko byli ranni i jeden z nich później jak wyszli, to zmarł. Przygotowałyśmy im Pierwszą Komunię Świętą. Bardzo było uroczyście, msza święta była. Każdy otrzymał malutki podarunek, że... chłopcy bardzo przeżyli. Łączniczki przynosiły nam różne wiadomości. Też jedna zginęła i to właśnie zginęła w bramie. Najwięcej było w bramie. Jak nieraz szłam na Wilczą po dyżurze, to zawsze szłam pod samymi murami, żeby [było bezpieczniej]... Tak że bardzo ciężko było. Bardzo.
- Niech siostra opowie nam o trzech chłopcach. Co to byli za chłopcy?
Oni wydostali się przez kanały ze Starówki, później już Niemcy uchwycili wyłaz i wszystkich wykańczali. Przyszli do nas zmarznięci, brudni, głodni. No co im dać, jak my nie mamy? Ale prosiłam: „Czekajcie, zdobędę wody, to was umyję”. Kiedyś przywieźli mi staruszka, zasypanych gruzami chłopców kilku, połamanych bardzo. Jeden tak był zasypany, że w ogóle siwiuteńki. Myłam go i zawsze mówiłam: „Dziaduniu, jak tylko woda będzie, to zaraz dziadunia umyję”. A dziadunio tak się śmiał! Mówię: „Słuchajcie, jak ten dziadziuś się uchował, że takie bieluteńkie zęby ma?”. Jak umyłam, wyłania się piękny młodzian! Było różnie i były przyjemne niespodzianki dla nas. Ale praca była bardzo ciężka.
- Ale ci trzej chłopcy, dla których była zorganizowana pierwsza komunia... Oni byli ranni, ale jeszcze nie byli u komunii?
Tak. A, ci młodzi? Tak. Pierwszy raz komunia święta była, msza święta była. Bardzo uroczyście to przeżyli, dłuższy czas byli. Jak pisałam, trafił do nas też jeden Niemiec, gestapowiec, strasznie wysoki, ogromny. Łóżko było małe, trzeba było zorganizować dla niego specjalne łóżko. Prosił o broń, żeby się zastrzelić. W ogóle nie miał zaufania do nikogo. Miał zgorzel nogi i po kilku dniach zmarł.
- Bo nie pozwolił na amputację?
W ogóle. Ani pić nie chciał, ani nic, tylko broń. Czekał, nie chciał z nikim mówić. No w ogóle... dojścia do człowieka nie było. Nie wierzył w ludzkość. Miałam na przykład... dwunastu chyba niemieckich żołnierzy, to ich traktowałam jako chorych. Nawet pamiętam, dostałam dużą torbę cukierków. Miałam szalone przeżycie: dać im, czy nie dać im? Ale myślę sobie, to jest człowiek, chory człowiek i wszystkich ich poczęstowałam. Proszę sobie wyobrazić, że oni później, wychodząc po kapitulacji, zwrócili się do swoich władz, żeby żaden chory nie był traktowany jako jeniec, tylko jako chory. Faktycznie, wszyscy chorzy byli przenoszeni bardzo delikatnie. Co chcieli to ze sobą wzięli, wszystko mieli, a to ich zasługa była, no i nasza też, że ich się traktowało. Nie zapomnieli o tym i właśnie się odwdzięczyli.
- To byli Niemcy, jeńcy Wehrmachtu?
Jeńcy Wehrmachtu, prości żołnierze byli, bardzo grzeczni. Ale leżeli na oddzielnej sali.
- Dlaczego leżeli na oddzielnej sali?
Nie razem z chorymi. Żeby nie byli z chorymi, bo to nie byli chorzy, to tylko byli jeńcy. Oni normalnie zdrowi byli, a chorzy to byli chorzy.
- Czy ci jeńcy pomagali przy chorych?
Nic. Nie pomagali. Byli w oddzielnej sali, byli traktowani jako jeńcy. Dostawali to co my dostajemy, porcje, jeżeli było coś. Tak że normalnie byli traktowani jako chorzy.
- Ale można było z nimi nawiązać kontakt?
Można było jak któryś znał polski, bo nie wszyscy [z nas] znali niemiecki.
- Natomiast z gestapowcem kontaktu nie było żadnego?
Nie, był jeden, co trochę rozumiał. Były kontakty, zawsze się porozumiało trochę. Lekarze przecież niektórzy znali trochę niemiecki.
- Ale chodzi mi o gestapowca...
A, gestapowiec! Nie było żadnego kontaktu. Leżał jak trup, okropny był poza tym. Nie wierzył w dobroć ludzką, nie wierzył. I zginął okropnie.
- Może nie chciał pomocy właśnie od Polaków?
No nie chciał właśnie. Nie wierzył w naszą pomoc, bo na pewno sumienie miał nieczyste. Tak...
- Czy w kaplicy na Wilczej odbywały się msze święte?
Normalnie się odbywały msze święte.
Śluby były. Pamiętam, Jeziorański miał ślub… Kontaktowali się bardzo, bo tam mieszkał, zatrzymał się kapelan Augustyniak, ksiądz Augustyniak. Był kapelanem całej grupy AK i się z nimi kontaktował i ich sprowadzał. Spotykali się, ale nic nie wiem, bo mało wiem, co się na Wilczej działo. Cały dzień byłam w szpitalu.
- To siostra nie była na ślubie u Jana Nowaka-Jeziorańskiego?
Nie, dopiero później się dowiedziałam. Nie byłam. Cały dzień przy chorym. Chorzy... ciągle przynosili [nowych]... przecież to stany bardzo ciężkie, bardzo!
- Ale skąd bandaże, lekarstwa?
Nieraz chłopcy aptekę zdobyli, to od razu przynosili materiały. Ludzie co mieli – prześcieradła – to też przynosili i to się darło na bandaże. Materiał był. Lekarze też co mieli u siebie może, przynosili, zdobywali skądś, tak że materiały mieliśmy na sali operacyjnej i leki też były.
Jak nie było prądu, to później akumulatory były, a jak nie było to świece. W piwnicy świece trzeba było świecić przy operacjach. Bardzo trudno było, żeby wosk, żeby nie [kapnął]... trzeba było [uważać]. Praca była bardzo ciężka, bardzo.
- Czy siostra ze świeczką stała?
No tak, z boku i zasłaniałam, żeby czasami wosk nie [kapnął]... To niejedna świeca. Trzeba było kilka. Później doszły sanitariuszki, doszły jeszcze pielęgniarki z Wilczej, doszło trzy czy cztery. Lekarze doszli, dużo lekarzy doszło. Tak że szpital się bardzo rozszerzył. Wszystkie piwnice były zajęte.
- Oprócz siostry, która była tam pielęgniarką, były też inne siostry?
Były, cztery nas było.
Janina Trzaskowska, Pola Gołębiowska, Henia Kawczyńska... Później spotkałyśmy się dopiero jak jechałyśmy do sanatorium. Były dwie jeszcze. To nas sześć było, w obozie spotkałyśmy resztę. A nas z Mokotowskiej wyjechały tylko trzy pielęgniarki: Janina Trzaskowska, Henia Kawczyńska (już nie żyją) i ja.
- Ale to były wszystkie siostry franciszkanki od cierpiących?
Siostry franciszkanki od cierpiących z Wilczej wszystkie byłyśmy. To nas trzy było na Mokotowskiej, pielęgniarki. Myśmy odpowiedzialne były za wszystkich chorych.
- Na Wilczej był tylko nocleg, tak? Siostry tam spały?
Na nocleg chodziłyśmy na Wilczą, trzeba było i tam nieraz zostawać w nocy, jak trzeba było. Krwotok czy coś, przywożą chorych, opieka, to trzeba było zostać.
- Czy na Wilczej mieszkańcy Warszawy też mieli schronienie? Przychodzili czasem, nocowali?
Nie wiem. O Wilczej bardzo mało wiem, bo byłam ciągle zajęta przy swoich chorych. Mało wiem.
- Mogłaby siostra opowiedzieć o pożegnalnej mszy świętej?
Ostatnia msza święta – jak odczytano kapitulację, to wtedy było zarządzenie, rozporządzenie: albo do cywila personel przejdzie, albo zostanie przy chorych jako wojskowi. Wszyscy przeszli do cywila, zostałyśmy tylko my z Henryką i Janka Trzaskowska, we trzy i teraz jesteśmy też na bezdrożu, co mamy robić. Zadecydowała nasza matka generalna, że naszym obowiązkiem jest być przy chorych i... już jesteśmy pewne. Zostałyśmy przy chorych. Jak wszyscy już wyszli, to zostali tylko chorzy i Niemcy zaczęli już [wchodzić]... a była ostatnia msza święta 7 października, to pamiętam. Na sali, na parterze. Odprawiał ksiądz Paciorkiewicz. Wszyscy chorzy, kto tylko chodził, to wszyscy byli, ale straszne przeżycie było. Wtedy grałam właśnie na pianinie, a jeden z chorych, Komar, grał na skrzypcach. To było rzewne strasznie, że nie można było śpiewać. Skrzypce mu opadły, ledwo dokończyłam, udzielił nam ksiądz ostatniej absolucji, bo też nie wiadomo, co z nami będzie. Modlitwy zakończone i msza święta z błogosławieństwem przeżyciem strasznie wielkim. „Boże, coś Polskę” zakończone. Byłyśmy wolne. Nikt nas już nie pilnował. Było zakończenie i trzeba było się szykować. Już Niemcy na drugi dzień rano zaczęli wywozić. Pobiegłam tylko na Wilczą. Co siostry miały na stole, kto chciał, to brał. Też co tylko można było z jedzenia wzięłam... Każdego chorego trzeba było ułożyć na nosze i Niemcy wywozili do sanitarek i na Dworzec Zachodni do pociągu. Z ostatnim chorym wyjechałam, zabrałam wszystko co mogłam... Zostaliśmy przyłączeni do pociągu, który już stał na Dworcu Wschodnim na wyjazd. Nie wiemy, gdzie jedziemy. Zajechaliśmy rano do Łodzi. Prawdopodobnie doszły do nas wiadomości, że cały obóz zostanie w Łodzi i będzie przewieziony do Rudy Pabianickiej. Niemcy zrobili wielki błąd. Kazali nam chorych powynosić, na perony już poszykować, a młodych chłopców wzięli na samochody i powieźli do Rudy. Jak się łodzianie dowiedzieli, że to są powstańcy, zrobili straszną owację. Kwiaty, żywność! Niemcy byli zdumieni, nie wiedzieli, co mają robić. Teraz drogę mają zamkniętą, bo jak wezmą chorych to jak przejadą? Wrócili z chłopcami i prawdopodobnie (nie wiem, czy to było prawdziwe, ale takie do nas dochodziły wieści) porozumienie było: gestapo, żeby nas zniszczyć, a Wehrmacht – nie wolno, to są jeńcy i zwyciężyło wojsko i wyruszyliśmy do Zeithain. Łódź powinna być odznaczona wielkim krzyżem. Przecież jak pociąg był kilometr długi, przywozili jedzenie ciężarówkami, z koszami, no w ogóle! Do mnie doszła Niemka nawet jedna z dwoma koszami, byłam w ostatnim pociągu. Zanim dobiegłam, to już było rozdzielone i na drogę nie miałam jedzenia. Pytam: „Dlaczego pani tu...?”. – „A, tak. Bo szukałam, komu potrzeba”. Pokazała mi znaczek i powiedzieli mi chorzy, że to Niemka była. Wyjmowała masło, smalec, chleb, no całe z dwóch koszy na drogę do Łodzi. Jeszcze jak pociąg ruszył, bo to towarowy, to wrzucali nam jeszcze łodzianie paczki. Mnie wpadły jeszcze trzy paczki, to proszę sobie wyobrazić, jakie było jedzenie. Wszystko było, co kto chciał. Chorzy się cieszyli. Miałam siedemnastu chorych i to ciężkie stany. Ale osoby towarzyszące, właśnie Świderkówna Ania, była matka jej i ojciec ich ranny i były różne żony i tak dalej, i tak dalej. Były osoby towarzyszące, które pomagały. No i dojechaliśmy do Zeithain. Zeithain to był obóz międzynarodowy, Włosi, Francuzi, Anglicy, wszystkie [narodowości]... Musieli Włochów gdzieś przetransportować, a nas zgromadzili w jednym obozie i już zostaliśmy do wyzwolenia.
- Jakie warunki panowały w obozie?
Jakie warunki panowały? Głód był, bardzo duży głód. Baraki były zawszone okropne, brudy wszędzie. Dostawaliśmy porcje, to wiadomo było co – kawałek marmolady, zupa brukwiowa i tak dalej. To samo dostawali chorzy, ale jeszcze mieliśmy zapasy, dla ciężko chorych to się coś robiło na tym. Nie wolno było nam w obozie nic robić, palić świateł, nie wolno było nam mieć w ogóle z rzeczy, żeby coś gotować na maszynkach. Nie wolno było używać prądu. W zimnie [siedzieliśmy], bo to już był październik, listopad i grudzień przyszedł, zima straszna. W ten sposób umieścili w obozach: chory interna, zakaźne choroby i chirurgia. Pracowałam na chirurgii na oficerskim baraku i swoich chorych miałam siedemdziesięciu i jeszcze dochodzących. Sala operacyjna była bardzo dobrze wyposażona, bo z sobą zabrano wszystko. Doktór Będkowski był kierownikiem. Nasze siostry pracowały też na sali operacyjnej i każda z sióstr miała przydział. Umieszczono nas w jednym baraku. Było nas siedemdziesiąt pielęgniarek. Byłyśmy bardzo zżyte. Nie było żadnych [konfliktów]... wszystko życzliwe, jedna do drugiej, pomagały jak tylko mogły. Było bardzo zimno. Ukradła komendantka nasza kubeł węgla. Niemiec któryś zobaczył. Przyszli, rewizję zrobili, zabrali węgiel, zabrali nam wszystko. Tu Boże Narodzenie idzie, mróz dwadzieścia, trzydzieści stopni. U nas na baraku zimno, światła nie ma, ale wytrzymałyśmy. Wytrzymałyśmy. Śpiewałyśmy sobie, pogadanki [robiłyśmy]... Przy chęci, życzliwości ludzkiej, przy wierze w Boga, ufność – to trzyma człowieka. Poza tym wspólna życzliwość, to trzyma. Przecież chorych było [dużo]... Też miałam przypadek... Zabronione było używanie wszelkiego prądu. Święto idzie, wszy straszne, więc poprałam koszule, chciałam przeprasować wszy, żeby... Dowiedziałam się, że jedna ma żelazko i pożyczyła mi. Postawiłam ochronę z jednej, z drugiej strony, prasuję. Wchodzi Niemiec. Nogi mi się zatrzęsły, patrzę na niego i mówię: „Niech mi pan pozwoli dokończyć koszulę”. Wyrwał żelazko i poszedł. Cztery czy sześć dni bunkier głodowy za to. Wigilia na drugi dzień. Co robić w baraku? Chorzy, no... wszystko przygotowane, mnie zamkną, co będzie? Pułkownik Zagórowski i chorzy zaraz mieliśmy już paczki, składka. Poszedł do Holtza, do naszego komendanta ze wszystkimi darami, żeby mi darował karę. Długo go nie było. Bardzo żeśmy się denerwowali, modlili wspólnie, żeby jakoś darował mi karę. Nic nie wziął, ale żelazka nie oddał. Teraz tak, kto ma żelazko? Ta, która mi dała, ona będzie odpowiadać. Znowu do pułkownika: „Panie pułkowniku, godzę się na karę, na bunkier godzę się. Niech tylko odda żelazko”. – „Coś ty, zwariowała?”. – „Tak. Nie mogę wkopać koleżanki”. Znowu składka, znowu do Holtza. Proszę sobie wyobrazić, że wziął tylko papierosy, oddał żelazko. Czy to nie cud boski? Przychodzi pułkownik, mówi: „Urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą. Masz żelazko”. Była piękna Wigilia, przygotowane wszystko, pięknie się skończyło.
Już dostawałyśmy paczki, więc chorzy się składali. Kompot był w balii, porobiliśmy kanapki dla każdego chorego, opłatek zdobyliśmy też. Co jeszcze było? Jakąś kaszę przynosił mi w kieszeni… Pracował jeden chory w [kuchni] i kaszę żeśmy ugotowali i schowaliśmy na Wigilię. To po deczko każdy dostał kaszy z kompotem. Wigilia była wspaniała, przy choince, kolędy. Nikt nie czuł, że jest obcy. Co łączy? Życzliwość. Jeden drugiemu życzliwy i wiara w Boga. To jedynie zbawia człowieka.
- Czy były kontakty z innymi jeńcami, z angielskimi, z francuskimi, z włoskimi?
Siostry pracowały. Jedna pracowała we włoskim baraku, bo jak... Ale może i były kontakty. Osobiście nie miałam z nikim, ale na pewno były kontakty, bo jedna z naszych sióstr pracowała we włoskim w obozie. To było zamknięte... każdy miał swój teren. Najbardziej był pilnowany obóz polski. Kolczaste druty i nie wolno było nikomu... Jak ktoś uciekł, to zaraz bunkier głodowy i siedział w bunkrze głodowym. Ale mało uciekało, mało. Mało się decydowało ludzi na ucieczkę. No i wytrwaliśmy.
- Czy ranni, chorzy wiedzieli, że siostry są zakonnicami?
Nie, ale każda siostra... Wiedział chyba pułkownik Zagórowski, bo mówi do mnie tak, on leżał w lecznicy świętego Józefa jako chory: „Siostra to podobna do sióstr od świętego Józefa”. Mówię: „Bo jestem od świętego Józefa”. Już wiedział, kim jestem, ale wtedy już zupełnie się inaczej opiekował, pomagał i tak dalej. Traktowanie już było [inne]. A tak chorzy nie wiedzieli. Nie, absolutnie nie wiedzieli.
Wyzwolenie każdy szykował na swoją rękę, a ponieważ moi chorzy już dochodzili do siebie, to już się organizowali. Nas wyzwolili Rosjanie. To jeszcze bardzo ciekawy też incydent, że Polacy, wszyscy nasi lekarze, zajęli się chorymi rosyjskimi jeńcami. Bo obóz został bez nikogo. Niemcy zostawili, jeszcze do nas nikt nie przyszedł, więc jesteśmy wolni. Wtedy Włosi opuścili baraki, już wyszli. Francuzi wyszli, Anglicy wyszli, zostaliśmy tylko my i właśnie nasi lekarze, personel zajął się chorymi, rosyjskimi jeńcami. To się nie wypowie jakie były warunki, jak oni leżeli. Na słomie zgniłej... to w ogóle nie ma słów. Ale wszystkich się przeniosło na baraki, wyporządkowało. Pracowałam na rosyjskim baraku prawie dwa tygodnie chyba. Dobrze się pracowało z nimi, dobrze. Pomagaliśmy bardzo, uratowaliśmy nawet jednego chorego... No i wtedy każdy organizował na własną rękę. Ponieważ moi chorzy już dochodzili do zdrowia, to przeszłam na gruźlicę, do ciężkich chorych. Na gruźlicy bardzo ciężkie stany były. Jeden zmarł nam nawet już po wyzwoleniu. Przyjechał mąż jednej chorej na gruźlicę, bo było chyba pięć kobiet gruźliczek czy sześć, a mężczyzn było chyba ze czternastu. Przyjechał z przyczepą, zabrał cały personel, wszystkich chorych i nas i przywiózł do Krzyżatki na Śląsk do sanatorium. Pracowały tam jeszcze Niemki diakonisy i lekarze niemieccy, więc bardzo wszyscy nam pomagali, bardzo. Nawet Niemki nam ustąpiły swój pokój i bardzo nam pomagały. […] Każdy już się organizował, a nam nie można było, przecież chorych nie zostawimy – lekarze i my. Ale jakoś więcej pielęgniarek też przybyło i przyjechał chory z Warszawy, przywiózł też gruźlików do sanatorium. Mówi: „Siostro...” – i był zmęczony. To się nim zajęłam, [przyniosłam] herbaty, niech pan odpocznie... „Czym się wywdzięczę?”. Mówię: „Niech pan zawiezie mnie do Warszawy”. Mówi: „Do Warszawy nie zawiozę, tylko do Wrocławia”. Mówię: „To cudownie”. To ja [szybko poszłam] do doktora Wartenbacha i z siostrą naszą Władzią Sokół [wyjechałam]. Dał nam Wartenbach taki urlop. My do samochodu, przywiózł nas do Wrocławia. Słyszymy: pociąg do Warszawy odjeżdża z tego toru, pociągiem... w Warszawie jesteśmy.
- Dlaczego siostra tak bardzo chciała wrócić do Warszawy?
Do swoich, do sióstr. Jeszcze jak jechałam rikszą, to już moi chorzy z baraku byli w Kopciuszku i zobaczyli, że rikszą jadę. Wyskoczyli, zatrzymali. „Gdzie cię odprowadzić?”. Myślę, gdzie ich do zakonu poprowadzę? „Do sanatorium świętego Józefa. Mam tam znajomki”. Żeby nie wiedzieli, kim jestem. Mnie zaprowadzili i zostawili i gdzieś żeśmy się umówili, spotkanie z profesorem Świderkiem. Prowadził różne zaoczne komplety i miał egzamin z chemii. Jak uczcimy to, że szczęśliwie wróciłam i tak dalej? Wszystkim da piątki i wszystkich przepuści na egzaminie. Przepuścił wszystkich. Takie były spotkania. Listów miałam bardzo dużo, spotkania później... Taki był mój cudowny przyjazd do Warszawy. Na tym się zakończyło.
- Siostra jeszcze mówiła, że siostry chorzy byli w „Kopciuszku”? Co to jest „Kopciuszek”?
Cukierenka już była zorganizowana w Alejach Jerozolimskich i z cukierenki zobaczyli. Pociąg przyszedł, wyjrzeli, zobaczyli... Bo riksze były, w rikszę wsiadłam i jadę już Alejami do Warszawy. Radość wielka!
- Rodzina siostry ucierpiała w czasie wojny?
Moja rodzina nie bardzo ucierpiała, bo bracia są starsi, już niezdolni do wojska, a młodzież, dzieci to... nie było. Ale na pustkowiu było dość spokojnie i nie ucierpiała. Nikt do obozu się nie dostał. Później jak przyjechałam, to już odwiedziłam rodzinę.
- Czy władze komunistyczne represjonowały siostrę w jakiś sposób za to, że siostra była pielęgniarką w czasie Powstania Warszawskiego?
Nie. W czasie Powstania to pracowałam... Właśnie w czasie... mam trzy czy cztery zwolnienia z pracy za czasów komunistycznych. Lecznica świętego Józefa, szkołę pielęgniarską zorganizowałyśmy. Ze szkoły pielęgniarskiej, z naszego... prywatnych szpitali Królikarni, kolej wszędzie przyjęła. Na kolei pracowałam.
- Ale co, komuniści zabierali, zwalniali?
Zwalniali, jak się dowiedzieli, że zakonnica – Wilcza 7, to im wystarczyło. Nawet mieszkały dziewczęta na Wilczej 7, to –Wilcza 7? To zostały zwolnione, więc musiały się później wykazać, że nie są zakonnicami.
- Czyli siostra za to, że była wykształconą pielęgniarką, za to, że tylko była zakonnicą przez władze komunistyczne była zwalniana z pracy?
Przecież nam zabrali lecznicę, lecznicę Ministerstwa Zdrowia. Ale pracowałyśmy w lecznicy Ministerstwa Zdrowia. Też pracowałam przy komunistach wszystkich... Bardzo byli życzliwi dla nas, nie mieliśmy represji żadnych. Nawet jak później byłyśmy wszystkie zwolnione, radzili, co mamy zrobić i tak dalej. Dali nam szpital w Garwolinie.
- Siostra w czasie okupacji miała pseudonim „Antosia”? Tak na siostrę wołali?
Nie, tylko w czasie okupacji [nosiłam] pseudonim „Antosia”. Jak stukał w nocy, coś takiego to: „Antosia, Antosia, Antosia...”. Ale tam byłam krótko, bo w 1942 roku wyjechałam. Tam siostry dużo pracy włożyły, bardzo. Wyjechałam w 1942 roku do Warszawy do szkoły pielęgniarskiej.
- W czasie Powstania Warszawskiego siostra miała dwadzieścia sześć lat?
Dwadzieścia sześć lat miałam.
- Mam pytanie, czy jakby siostra miała znowu dwadzieścia sześć lat, czy poszłaby siostra też pomagać w Powstaniu?
Od razu, od razu. Poszłabym tą samą drogą jak dzisiaj, tą samą drogą.
- Jaki był siostry najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim? Co siostra źle wspomina z Powstania Warszawskiego?
W Powstaniu Warszawskim najgorszy dzień? Wszystkie były okropne. Jak tylko... no „krowy” strasznie dawały. Waliło się wszystko, to jak uchronić chorego? „Zakładajcie poduszki na głowę!”. Nic więcej, tylko w ten sposób. Nie było. Gdzie? Pod łóżko? „Krowy”! Kiedyś akurat wracałam z Wilczej... a to takie nadciąganie było „krowy”, łu, łuż, łu, i już się zaczęło... Na Mokotowskiej jest balkon, gdzie stoją górale. Wcisnęłam się pod balkon i górale mnie uratowali, bo wszystko się waliło, a ja stałam i nic. Chorzy myśleli, że też zginęłam. Już rozpacz była. Wchodzę... Boże! Jak przeżyłam? Bo wiedzieli, że wracam, że poszłam tylko po coś. Były takie... Nie wiedziałam, czy żyję, czy nie żyję i tak myślę sobie... Za ucho się wzięłam, moje ucho. Takie były też [momenty]...
- Ale były też momenty radości w czasie Powstania?
Były też komiczne sprawy. Przychodzi sanitariuszka i prosi: „Siostro, chory prosi kaczkę. Skąd wezmę mu kaczki. Skąd wezmę?”. Mówię: „Dostanie, chodź”. A kaczki to basen, butelka, co się nazywa kaczka. Zachodzę i mówię: „Masz, zanieś mu kaczkę”. Wszyscy w śmiech. Oczywiście, myślała, że kaczkę normalną do jedzenia. Mówi: „To?”. Mówię: „Tak, to się nazywa kaczka. Każdy chory będzie wołał o to, to pamiętaj, że chce siusiu zrobić”.
- Jeszcze może siostra pamięta jakieś komiczne sytuacje?
No właśnie, z „dziadkiem” też były komiczne. Przecież jak go umyłam, wyłonił się piękny młodzian... Na sali to było przeżycie. Były różne śmieszne [sytuacje]... Sanitariuszki nieraz, to przyjdzie dzieciątko młode, dziewczątko... Nie wie, „Siostro...”. To trzeba było wytłumaczyć. Tak że była i przyjemna praca. Poza tym wdzięczność ludzi, rodziny, społeczności warszawskiej, to przecież no... Tyle się dostawało wdzięczności, pomocy. Kto co miał, to niósł, dzielił się. To się odczuwało. Załamań nie było żadnych. I chorzy dobrze się czuli.
Anielin , 5 listopada 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama