Danuta Wiśniowiecka „Hanka”
Nazywam się Danuta Wiśniowiecka, z domu Frydrych. Urodziłam się 16 października 1922 roku w Warszawie. Pseudonim: „Hanka”, stopień w czasie Powstania – starszy sierżant w kompanii łączności na Mokotowie, w Pułku „Baszta”.
- Jak pani wspomina swoje dzieciństwo?
Moje dzieciństwo było bardzo dobre. Byłam jedynaczką, najpierw wychowywałam się z rodzicami u dziadków, ponieważ mój ojciec studiował. Później rodzice mieli już swoje mieszkanie na Żoliborzu. Tam także chodziłam do gimnazjum sióstr Zmartwychwstanek. Nasza rodzina nie miała zasadniczo specjalnych problemów, również finansowych. Mój ojciec był radcą w Prezydium Rady Ministrów, a matka pracowała w laboratorium miejskim Miasta Stołecznego Warszawy.
- Jak pani zapamiętała przedwojenną Warszawę?
Bardzo dokładnie, bo nie byłam znowu taka mała. Chodziłam do teatru ze szkołą, miałyśmy też szkolne przedstawienia. Z koleżankami chodziłam zawsze na parady wojskowe, bo to było dla nas, młodych dziewcząt, wielkie przeżycie. Warszawę pamiętam z kościołów, bo zawsze w czasie Wielkanocy chodziłyśmy z Żoliborza na Stare Miasto po tak zwanych „grobach”.
- Jak toczyło się życie w przedwojennej Warszawie? Kiedyś nazywano ją Paryżem Północy, prawda?
Panie były bardzo eleganckie. Na ogół ludność była dość zamożna, niemniej bieda też była. Na Żoliborzu były tak zwane „baraki”, w których mieszkali bezdomni, a na Marymoncie – szkoła, gdzie chodziły bardzo biedne dzieci. Myśmy u sióstr Zmartwychwstanek przynosiły codziennie ekstra bułkę. Zanosiłyśmy potem te bułki w koszu na Marymont dla tych dzieci, które były bardzo często bez śniadania.
- Czy w 1939 roku czuło się, że będzie wojna? Mówiło się o tym?
Owszem, mówiło się. Mój ojciec, Roman, był legionistą. Byliśmy na wakacjach w Kazimierzu nad Wisłą i mojego ojca wezwali do Prezydium sporo przed wybuchem wojny. Wtedy właśnie ostatni raz widziałam mojego ojca – zginął w Katyniu. Moja matka robiła zapasy, bo ojciec mówił, że trzeba by mieć pewne zapasy. Podkreślał to, ponieważ przeżył pierwszą wojnę. Mówił, że nie chciałby, by mnie przyszło zaznać podobnych doświadczeń.
- Jak pani zapamiętała pierwszy dzień wojny?
Moich rodziców wezwano wówczas z wakacji do Warszawy – matkę do laboratorium, ojca do Prezydium. Zostałam w Kazimierzu z moją przyjaciółką i jej rodzicami. Ojciec tej dziewczyny był dyrektorem fabryki broni na Powązkach. Przyjechał do Kazimierza, bo dostał ewakuację gdzieś bardziej na wschód. Próbowaliśmy dojechać furami tam, gdzie jej ojciec miał znowu otworzyć fabrykę. Kiedy wracałam do domu z tej podróży, przeżyłam wraz z koleżanką straszny szok. Niemcy wyprowadzali naszych żołnierzy, wzdłuż szosy do Piaseczna widziałyśmy naszych, w strasznym stanie psychicznym. To byli ci, którzy się poddali.
- Mówiła pani, że ojciec zginął w Katyniu. Miała pani z nim jakiś kontakt, choćby listowny?
Owszem, ojciec przysłał dwa listy z Katynia. Później okazało się, że jest na liście ekshumowanych. Nie wszystkich oni tam odkopali, ale mojego ojca tak, wraz z dokumentami.
- Podczas okupacji została pani sama z mamą?
Tak, ale jako że moi rodzice mieli dość duże mieszkanie na Żoliborzu, to zjechała rodzina: byli dziadkowie, była moja ciotka z małym synkiem i wspólnymi siłami... Jedni pracowali, drudzy sprzedawali rzeczy i tak przeżywaliśmy okupację. Chodziłam do szkoły do Zmartwychwstanek. Zrobiłam maturę dopiero w 1942 roku na kompletach i cały czas pracowałam w Armii Krajowej, w „Baszcie”, od samego początku.
- Jak pani nawiązała kontakt z „Basztą”?
Pułk „Baszty” powstał z dwóch drużyn harcerskich gimnazjum księcia Józefa Poniatowskiego. Te dwie drużyny były początkiem całego Pułku „Baszta”. Koledzy byli już w konspiracji i wciągnęli mnie. Jestem bardzo dawno w konspiracji, bardzo dawno!
- Składała pani wtedy przysięgę?
Tak, w 1941 roku, na wiosnę. To było w prywatnej willi. Starsza koleżanka „Lena” zaprzysięgła mnie w ogrodzie.
- Czy mama o tym wiedziała?
Mama trochę się domyślała. Tylko jak nie wracałam do domu, to stała pod piecem i się kiwała ze strachu, czy wrócę!
- Na czym polegała pani działalność w konspiracji?
Najpierw byłam łączniczką w plutonie. Odbierałam z góry pocztę dla plutonu i gazetki, które się rozdawało chłopcom. Później, po kilku latach, zostałam łączniczką kompanijną, dlatego, że Jerzy Stawiński rozdzielił się ze swoim plutonem łączności na kompanie. Do Powstania poszłam już nie jako łączniczka kompanijna, tylko byłam pomocą naszej komendantki „Agnieszki”, byłam do jej rozporządzenia.
- Czy miała pani jakieś niebezpieczne sytuacje w czasie okupacji?
Było ich wiele. Nasz dom na Żoliborzu, tak zwany „pod Matką Boską”, Mickiewicza 30, był trzykrotnie otaczany przez Niemców. Robili bardzo dokładne rewizje mieszkań. Podczas jednej z takich rewizji miałam kilka aparatów telefonicznych, jako że byłam w łączności. Szczęśliwie moja babcia wrzuciła je do spiżarki za worki z sucharami. Jak Niemcy przechodzili przez całe mieszkanie, zaglądali wszędzie, ale tam nie zajrzeli. Innym razem, gdy byliśmy bardzo obstawieni, miałam duży rulon gazetek i poczty. To było o siódmej rano. Babcia przyszła do mnie i mówi: „Czy ty Danusiu masz coś niebezpiecznego?”. Szczerze odpowiedziałam: „Babciu, mam!”. Babcia wzięła koszyczek, włożyła kilka par butów, pod te buty schowała mój rulon, wyszła między Niemcami z domu i poszła do ciotki. To był bardzo nieprzyjemny moment, niepewność, czy oni to znajdą, czy nie znajdą.
- A czy były na przykład jakieś łapanki na mieście?
Były. Przyjaźniłam się wówczas z „Dzibą”, ona też mieszkała na Żoliborzu. Nikt nie mógł wiedzieć jakie jest jej prawdziwe nazwisko, więc tak na nią mówiłyśmy. Była łączniczką na tyły niemieckie, bo była córką Niemki, nawet hrabianka polska, świetnie mówiła po niemiecku. Jeździła w mundurze siostry niemieckiej poza granicę frontu. Kiedyś, wracając z Warszawy na Żoliborz, miałam pełne kieszenie poczty, a ona miała olbrzymią paczkę zawiniętą w szary papier. Dojechałyśmy do Placu Wilsona i Niemcy otoczyli tramwaj. Ona do mnie mówi: „Słuchaj, ty jesteś czysta, czy nie?”. Ja mówię: „Nie bardzo”. A ona mówi: „Ja jestem bardzo nie-czysta”. Ale ona świetnie mówiła po niemiecku, więc jak zobaczyła żołnierzy niemieckich, powiedziała: „Idź między tych dwóch, ale idź wtedy, gdy ja tam przejdę”. Poszła pierwsza, rozmawiała z nimi po niemiecku, coś pożartowała i poszła z tą olbrzymią paczką. Naturalnie ja za nią, pokazałam dokumenty, jedyne słowo, które znałam to
bitte, więcej nic po niemiecku nie umiałam. Przepuścili mnie. Jak żeśmy dopadły do mieszkania moich rodziców na Mickiewicza 30, to trzęsłyśmy się ze strachu! Trzęsłyśmy się! A ona wypaliła: „Ty wiesz, co ja miałam w tej paczce? Mundur niemiecki, bo miałam jechać zagranicę!”.
- Pamięta pani powstanie w getcie warszawskim?
Bardzo dobrze pamiętam, dlatego iż połączenie między Żoliborzem, a Śródmieściem przechodziło właśnie koło getta. Wtedy tramwaje z Żoliborza dojeżdżały tylko do Marymontu. Żeby dojechać w okolice Placu Zamkowego, trzeba było jechać furkami przez Stare Miasto. Przejeżdżało się koło płonącego getta. Na balkonach, jeszcze na początku, Żydzi wołali: „Prosimy o pomoc!”Moja babcia znała Żydówkę, która przychodziła z dzieckiem, jak było ciemno i babcia jej dawała trochę zupy i chleba. Ona gdzieś później znikała na Żoliborzu, nie wiedzieliśmy gdzie. Tylko tyle, że zawsze przyszła z dzieckiem po zupę.W naszej kamienicy ukrywali się Żydzi. W mieszkaniu, gdzie było dwóch chłopców, bliźniaków i starsza siostra, w moim wieku, ukrywano rodzinę żydowską. To było na czwartym piętrze. Siostry nie było, ojca nie było, przyszli Niemcy robić rewizję do tego domu. Ci chłopcy, ośmio-, dziewięcioletni, jak zapukali Niemcy i mówią: „Mamy robić rewizję!”, to powiedzieli: „Tatuś nam nie pozwolił otwierać drzwi, tylko musicie przyjść z dozorcą”. Oni z czwartego piętra zeszli na dół, a ci chłopcy wzięli klucz od strychu, gdzie się wieszało bieliznę, zaprowadzili tam rodzinę żydowską, zamknęli i poszli do domu. Tak ocalili tych Żydów, ocalili! Mali chłopcy!
- Miała pani narzeczonego w trakcie okupacji?
Miałam, pracowaliśmy razem w konspiracji, ale znaliśmy się już przedtem, jak ze wszystkimi na Żoliborzu.
Tak, w kościele Świętego Stanisława Kostki na Żoliborzu. Naturalnie, bardzo nieopatrznie, przyszło dużo kolegów i koleżanek z konspiracji. Co właściwie nie było mądre, bo mogli nas wygarnąć, tak jak na niektórych ślubach. Na placu Trzech Krzyży wybrali cały kościół właśnie z AK, ze ślubu. Ślub był skromny, bo to była wojna. Miałam niebieską sukienkę i brązowe futerko. To było w lutym 1944 roku.
- Było później jakieś wesele?
Owszem, było. Moja mamusia zrobiła wesele dla najbliższej rodziny i kilku przyjaciół.
- Państwo powiadamiali swoich znajomych o ślubie, czy oni przekazywali wiadomość między sobą?
Między sobą. To wszystko przechodziło takim ”głuchym telefonem”!
Dużo prezentów! Nawet trzy elektryczne żelazka żeśmy dostali!
- Późnej odbywały się przygotowania do Powstania Warszawskiego?
Ponieważ była duża wsypa w naszej kompanii, ukrywaliśmy się w Świdrze. Przyjechałam dwa dni przed Powstaniem. Mieszkaliśmy na ulicy Zgoda, u ciotki. Czekaliśmy na godzinę „W”. Rano dostałam zawiadomienie, że jeszcze muszę odebrać rower, który nam ktoś ofiarował na Powstanie. To było na ulicy, zdaje się, Widok. Poszłam, żeby odebrać ten rower, to było gdzieś koło godziny dwunastej. Cała kamienica była pełna Niemców, więc bardzo się bałam! Ale poszłam między tych Niemców. Na pierwszym piętrze Niemcy stoją i między dwoma lokalami przelatują panienki w samych
dessous. Więc śmiało idę, żeby wziąć ten rower. Ta pani się bardzo poskarżyła, że oni tak żyją, mają tutaj dom publiczny pod sobą. Wzięłam rower i pojechałam na Mokotów na Powstanie! I Powstanie wybuchło o piątej.
- Jak pani wspomina 1 sierpnia 1944 roku?
Pierwsze dwa dni, z punku widzenia naszej kompanii, było bardzo dużo zamieszania. Prowadziliśmy linie telefoniczne, rozstawialiśmy nasze UKF-y, czyli małe radiostacje, które miały zasięg tylko trzech kilometrów. Trzeba było to wszystko ustawić w odpowiednich miejscach. Naturalnie Niemcy jeszcze byli na Mokotowie, więc była bardzo utrudniona sytuacja. Drugi dzień to była rozsypka. Dowództwo nie wiedziało, gdzie są żołnierze. Na trzeci dzień natomiast wszystko się pierwszorzędnie zorganizowało. Już bataliony były na swoich miejscach, już kompanie były na swoich miejscach i zaczęliśmy działalność wojskową.
- Na czym polegała pani działalność?
Jako kompania łączności, dziewczęta nie zajmowały się radiostacją. To było troszeczkę trudniejsze, nadawanie Morsa’em i tak dalej. Miałyśmy łącznicę telefoniczną w domu prywatnym i łączyłyśmy dowództwo z batalionami.
- Gdzie ona się znajdowała?
Nasza kompania stacjonowała w pięknej willi państwa Fuchsów, chyba przy Malczewskiego. Fuchs to była olbrzymia fabryka czekolady. Zostawili nam całą willę, bo pan Fuchs, bardzo stary, był chory i rodzina poszła z nim do szpitala, do Nazaretanek na Mokotowie. Łącznica zaś była w piwnicy.
Musiałyśmy mieć dyżury, z tym tylko, że jeżeli nasz dowódca kompanii wiedział, że będzie natarcie, to wtedy starał się posadzić na telefonach taką łączniczkę, która potrafiła szybko łączyć. To chodziło o szybkość.Ja byłam dowódcą dziesięciu dziewczyn. Była „Maria”, bardzo wysoka, ładna dziewczyna. Przyjechała w pierwszy dzień Powstania dorożką pełną bębnów z kablami telefonicznymi. Przyjechała z ukochanym, doszła do naszej kompanii. Później była bardzo mała „Grażyna”. Już nie pamiętam. To było tyle lat temu i to były wszystko pseudonimy, nie znałam ich nazwisk.
Ja kwaterowałam w willi Fuchsów, a dziewczęta w pobliżu. Między willami poprzebijano przejścia w piwnicach. Chłopcy byli w jednych, dziewczęta w drugich. Jak był ostrzał, to mieliśmy komunikację między piwnicami, można było przejść.
- Miała pani kontakt z mamą, z mężem?
Z mamą nie, natomiast mąż był ze mną jako dowódca kompanii.
- Jak wyglądały sprawy z wyżywieniem?
W pierwsze dni Powstania mieliśmy dostawę z kuchni wojskowej. Chłopcy przynosili kotły, rozdzielało się zupę. Poza tym w willi państwa Fuchsów była kucharka i pokojówka i one bardzo chętnie gotowały nam obiady z zapasów właścicieli willi.. To później się już zupełnie urwało. W połowie Powstania przeważnie żyliśmy na jarzynach z działek. Chłopcy szli na działki na Pola Mokotowskie i przynosili. Żyliśmy z owoców w ogrodach i na sztucznym miodzie. Bo na Mokotowie była wytwórnia sztucznego miodu i fasowali nam sztuczny miód.
- Jak ludność cywilna się odnosiła do powstańców?
Ludność cywilna podchodziła do nas różnie. Przeważnie to były panie, panów było mało wśród ludności cywilnej. Jedne histeryzowały: „Co wy robicie! Niszczycie Warszawę! Niszczycie nas!” Inne były bardzo pomocni. Na przykład gotowały nam jakieś obiady ze swoich zapasów, dawały bieliznę. Chłopcy poszli na Powstanie w jednej koszuli. Po kilku tygodniach koszule już były brudne, w wielu wypadkach podarte, więc ludność cywilna nam dawała. I taki humorystyczny moment: dostałam większą ilość bielizny. Jakaś babcia nam dała bardzo duże majtki z falbanką, wykończone koronką. [...] Rozdzieliłam to między panów, czyli chłopców i oni byli zadowoleni, bo zmienili bieliznę na damskie majtki.
- Pani najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim?
Jak stałam do rozstrzelania!
- Jak był upadek Powstania Warszawskiego, to zapadła decyzja wejścia do kanałów?
Dostaliśmy rozkaz wejścia do kanałów. Oddziały, które walczyły, zupełnie zapomniały o nas, o kompanii łączności. Dopiero jak już widzieliśmy Niemców na przedpolu, to zaczęliśmy się wycofywać. Niemcy nie mogli do nas dotrzeć, bo był ostrzał z ciężkiego działa, które było na parowozie, bardzo blisko. Właśnie z takiego działa zostałam ranna w nogę w czasie wycofywania się z naszej kompanii. Mieliśmy się wycofać aż na Bałuckiego.
- Zdołali się państwo wycofać na Bałuckiego?
Owszem, zdołaliśmy. Na Bałuckiego chłopcy się rozkwaterowali po różnych mieszkaniach. Na drugi, czy trzeci dzień dostaliśmy rozkaz, że mamy wchodzić do kanałów, żeby się wycofać do Śródmieścia. No i weszliśmy.
- I rzeczywiście były jakieś przepustki?
Nie. Jak wychodziliśmy do kanałów, to staliśmy kompaniami, dowódca sprawdzał. Nawet major „Burza”, który był dowódcą batalionu kazał mi wypić pół szklanki spirytusu, bo obawiał się, że nie wskoczę do kanału. Staliśmy później w kolejce. Przy włazie leżało dwóch powstańców i jak był ostrzał, to myśmy się wstrzymywali, jak była przerwa, to podskakiwaliśmy do włazu. Oni brali nas za ręce i wpuszczali do kanału.
- Co pani czuła jak pani wchodziła do tego kanału?
Straszne! Bo ten pierwszy kanał, to miał przekrój zdaje się, pół metra. Trzeba było iść na kolanach, żeby dojść do większego kanału do włazu. Ten pierwszy moment był straszny: ciasno, duszno, i tak dalej.
Nie. Myśmy szli jedno za drugim, sznurkiem.
- Była ludność cywilna, która też chciała się dostać do tego kanału?
Nie, tylko powstańcy, bo na Bałuckiego już zostało bardzo mało ludności cywilnej. Do kanału wchodzili tylko powstańcy.
- Jak było w środku w tych kanałach?
Pierwsza rzecz: był smród, którego myśmy już później nie czuli, bo jak się jest w takim smrodzie parę godzin, to już się nie czuje. Druga rzecz: jak żeśmy weszli do takiego większego kanału, to już było lepiej. Już było więcej powietrza i już szliśmy mniej więcej po kolana, później troszkę wyżej. Nie powiem, że to była woda. To było coś mokrego. Tak doszliśmy aż do pierwszej bariery. Niemcy zrobili takie bariery z szyn, żebyśmy nie mogli przejść. To było bardzo ciężkie, bo trzeba się było przeciskać między szynami. Takich barier przeszłam dwie. Między pierwszą, a drugą barierą Niemcy wrzucili nam granaty do kanału i wtedy dostałam głazem w klatkę piersiową i upadłam. Łączniczka, która prowadziła mnie i jeszcze jednego rannego kolegę, poszła po tym granacie do przodu, a ja zostałam w tyle. Zgubiłam się w kanale, dlatego byłam w nim tak długo. Wracałam z powrotem na Mokotów i w pewnym momencie dołączyłam do takich trzech chłopców, nieznanych mi, nie z mojego oddziału i szliśmy razem. Już nie było wojska, które przeszłoby do przodu. Już jak wracaliśmy na Mokotów, to nie było nikogo. Były trupy, po których szliśmy. Zaczęło się robić troszeczkę więcej powietrza, troszeczkę jaśniej i w pewnym momencie usłyszeliśmy: „Chodźcie, chodźcie, chodźcie!” Podeszliśmy do dużego włazu i tam nas wyciągnęli z kanału Niemcy, na Dworkowej na Mokotowie. Zrewidowali nas i postawili na górce do rozstrzelania. No i właśnie tam przyjechał z zewnątrz oficer niemiecki, przypuszczam, ale się nie znałam na szarżach niemieckich. Wstrzymał egzekucję i zabrał nas do niemieckiego szpitala polowego. Tam mnie opatrzono, bo miałam zagazowane oczy, byłam ranna. W tym niemieckim szpitalu mnie opatrywali i były przesłuchania: nazwisko, to, tamto. Naturalnie nie podałam prawdziwego nazwiska, bo po prostu bałam się, że może coś z rodziną, czy coś takiego. Stamtąd zanieśli mnie na drzwiach do lochu. W tym lochu przyszedł Szwajcar, który mnie na drugi dzień wyprowadził do ludności cywilnej. Później przeszłam przez Pruszków i wylądowałam w szpitalu w Milanówku.
- Ile godzin spędziła pani w tunelu?
Dwadzieścia parę na pewno.
- Wchodziła pani do kanału razem z mężem?
Tak, ale ranni szli z tyłu. Ponieważ on był dowódcą, poszedł ze swoimi podwładnymi do przodu, przeszedł do Śródmieścia. A ja, jak dostałam granatem, wróciłam na Mokotów. Później byłam ranna, następnie rodzina mnie odnalazła, a mój mąż poszedł do Murnau, do oflagu.
- Czyli panią uratował ten Szwajcar?
Nie uratował mi życia, tylko tyle, że uratował mnie od obozu. Bo bym pojechała, tak jak inne łączniczki, do obozu, do Oberlangen, czy do innych. Po prostu poszłam do ludności cywilnej, wyszłam z ludnością cywilną! W Milanówku, jak leżałam w kinie, to później jak chodziłam, to w ogrodzie masę moich kolegów rannych leżało na powietrzu!
Tak. Zdaje się, że to było „Oaza”, ale dokładnie trudno mi powiedzieć, bo to już tyle lat!
- Pani najlepszy dzień w Powstaniu Warszawskim? Jak pani dobrze wspomina Powstanie Warszawskie?
Chyba wtedy, jak powstańcy zdobyli jakiś samochód i jechali przez ulice Mokotowa zdobycznym samochodem. To było bardzo podnoszące na duchu! To było najlepsze. Później takie bardzo, bardzo podniosłe było nabożeństwo dla wszystkich żołnierzy, razem ze wspólną spowiedzią.
- Jak wyglądała ta wspólna spowiedź?
W czasie wojny dają rozgrzeszenie wszystkim, którzy są żołnierzami. Są rozgrzeszeni przed bitwą.
- Pani wychodziła z Powstania jako starszy sierżant, tak?
Nie, nie wychodziłam, tylko miałam już tą rangę. Jak się we Włoszech musiałam weryfikować, to okazało się, że mam stopień starszego sierżanta!
- Dlaczego przybrała pani pseudonim „Hanka”?
Bo „Danka” i „Hanka” to bardzo blisko! […]
- Gdzie pani doczekała końca wojny?
Koniec wojny zastał mnie w Krakowie w szpitalu. Byłam bardzo ciężko chora i leżałam w szpitalu.
Z Rosjanami już przedtem się spotkałam, bo byłam w Zakopanem i partyzanci rosyjscy przeszli górami. Już wtedy się spotkałam z okupantem rosyjskim. Jak byłam w Krakowie, nie widziałam Niemców, bo sześć tygodni leżałam w szpitalu. Później jak wyszłam ze szpitala, to już tylko byli Rosjanie.
- Kiedy spotkała się pani z mężem?
Spotkałam się z nim we Włoszech w 1945 roku, w Boże Narodzenie, albo w 1946 roku w styczniu.
- Jakoś tam pani przyjechała, czy przeszła pani zieloną granicę?
Przeszłam przez zieloną granicę. Przez Czechosłowację, Austrię do Włoch.
Tak: pieniądze. Pieniądze. Dolary złote. Przejście kosztowało dwadzieścia dolarów.
- Dużo osób wtedy z panią przechodziło?
Nie, był tylko przewodnik i ja. Później ten przewodnik wrócił z Pilzna i przywiózł jeszcze jedną paczkę. Z Pilzna dostałam się do Monachium i w Monachium już czekałam na przerzut do Włoch.
- Podjęła pani decyzję, żeby zostać na Zachodzie, tak? Żeby nie wracać do Polski?
Z wojska generała Andersa wszyscy jechaliśmy do Anglii. Z tym tylko, że kto chciał wrócić do Polski, to mógł tam się zadeklarować i zostawał tam w obozach przygotowawczych na powrót do Polski. Żołnierze, oficerowie i cywile. Dużo cywilów też przyjechało z generałem Andersem.
- Dlaczego zdecydowała się pani jednak zostać na Zachodzie?
W czasie pobytu z moją matką w Zakopanem, mieliśmy wspólnie dużą willę z bratem Janka Nowaka – Jeziorańskiego, z Jędrusiem. On pisał rozprawy i mi strasznie napędził stracha, że już w ciągu dwóch lat bolszewicy zamkną tak granicę - i tak mi mówił stale - że mysz się nie wydostanie. Bardzo się bałam zostać w Polsce, bardzo się bałam. Tym bardziej, że mój ojciec zginął w Katyniu. […]
Stefan Stawiński. Scenarzysta, pisarz. Książki wydaje. Wydawał „Kanał”, „Piszczyka” i różne inne.
- Gdyby pani miała znowu 22 lata, czy poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Nawet gdybym miała 84, tak jak teraz mam, gdyby była konieczność walki o Polskę, poszłabym!
Londyn, 26 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama