Nazywam się Danuta Przybylska, urodziłam się w Warszawie na Karowej, mieszkałam w Warszawie na Foksal 13 z tatą i z rodzeństwem, bo mama moja umarła, jak miałam rok i sześć miesięcy, i ojciec sam nas wychowywał.
Moje nazwisko panieńskie Klimowicz.
Trójkę rodzeństwa miałam: dwie siostry i brata. Brat zginął w Powstaniu, a siostry też już nie żyją, bo były dużo starsze ode mnie, ja byłam najmłodsza.
Z przedwojennych to chyba nie bardzo. To znaczy pamiętam tak jak każde dziecko, jakieś swoje własne zabawki. Wiem, że miałam taki dom i całą zastawę dla lalek, że chodziłam do parku z tatą, że chodziłam do Łazienek, karmiłam łabędzie, to pamiętam.
Mój tata był prywatnym przedsiębiorcą.
Budowlanej. Tata robił remonty u braci Pakulskich, u braci Jabłońskich. Ale to nie malowanie, tylko remonty. U hrabiów jednych, drugich – Zamoyskich, u Potockich… W dużych takich przedsiębiorstwach.
Pamiętam wybuch wojny, dlatego że tata kupił taki ogromny radioodbiornik, to się nazywało superheterodyna, z „magicznym okiem”, i ja byłam straszną miłośniczką słuchania radia. W czasie kiedy ogłoszono mobilizację, to ja wtedy nie rozumiałam, co to jest mobilizacja, ale tata się zgłosił do wojska, zostawiając nas, licząc na to, że zaraz wróci. Niestety źle się stało, bo nie wrócił. A ja w tym czasie słuchałam radia i w pewnym momencie to radio przestało grać, no więc pytałam się brata: „Co to jest? Dlaczego ono nie gra? Zepsułam radio czy jak?”. Nie, brat mi powiedział, że to jest wojna, że ogłaszali, że w Raszyn uderzyła bomba. Ale ja jako dziecko to nie bardzo to rozumiałam. Dopiero zrozumiałam wtedy, kiedy mój tata przyszedł w ubraniu, w mundurze i zobaczyłam, ponieważ mój ojciec był wysoki, a ja byłam malutka, to tylko zapamiętałam te jego błyszczące oficerki i te szamerowanie na mundurze. Tata powiedział, że dziewczyny mają się zająć mną i on na pewno niedługo wróci. Ale niestety, stało się inaczej, bo ojciec został ranny w obronie Warszawy od miny, te szrapnele uderzyły go w nogi. W związku z tym zabrali go do szpitala Dzieciątka Jezus i tam wyleczono go na tyle, że jedną nogę miał normalną i sztywną w kolanie, a druga, niestety została rana, która całe życie właściwie mu dokuczała, bo to się goiło i odnawiało, goiło i odnawiało, nosił wtedy specjalne buty. Biegaliśmy do tego szpitala – ponieważ nie mieliśmy w domu co jeść, to te siostry, które tam były w szpitalu, nas tam po troszeczku dożywiały. Ojciec był zażywny i bardzo szybko wrócił do zdrowia, no na pewno chciał wrócić do zdrowia i już wrócił do nas.
No chyba we wrześniu, wrzesień, październik, w tym czasie, bo wiem, że już zimą tata był w domu. Jak już wrócił, to już było dobrze, bo żeśmy się cieszyli, że on jest. Zresztą miałam ojca bardzo świetnego… Ojciec interesował się światem, skończył szkołę Wawelberga, był za granicą, władał trzema językami, w związku z tym wszystko starał się nam to przekazać, wiedząc, że nie będzie chyba szkoły, do której będziemy mogli chodzić. Ale jakoś później to się ułożyło. Brat skończył szkołę, a siostry też chodziły do handlówki, też skończyły.
Siostry to były sporo starsze, ze względu na to, że jak ja się urodziłam, to one już były dziewczynki takie nastoletnie właściwie. Brat był ode mnie starszy dziesięć lat, bo jak ja miałam osiem, to on miał dziesięć. A siostry były starsze. Siostry były starsze, bo siostry podczas okupacji wyszły za mąż, bardzo młodo, ale wyszły. No, po prostu chyba sytuacja zmusiła je do tego.
Ja najpierw to… Ponieważ na Ordynackiej był sierociniec sióstr szarytek, przełożoną tego sierocińca była siostra Bernadetta… Ona była przyjaciółką mojej mamy. Ona mnie w ogóle chciała zabrać do siebie, tylko tata mnie nie oddał. Więc ja do przedszkola tam biegałam – bo siostry prowadziły przedszkole i szkołę na Tamce – biegałam tam do przedszkola, a stamtąd później już poszłam do szkoły na Tamkę, do Świętego Kazimierza. Tam chodziłam do pierwszej i drugiej klasy. Moje wspomnienia z okupacji to są bardzo różne, ponieważ ja byłam takim dzieckiem wiercipiętą, gdzie mnie nie posiali, tam wyrosłam. Dużo rzeczy zauważałam, byłam bardzo sprytna, w związku z tym mam różne wspomnienia.
Na przykład na początku okupacji w domu żeśmy mieli psa Barrego, takiego bernardyna. Więc pierwsze przeżycie moje to było takie, że oficer, który się wprowadził do naszego mieszkania, a nas wyrzucono do półsutereny, chciał tego psa odkupić. Ten pies był taki duży i on mnie woził na sankach zimą. I w tę pierwszą zimę ten szwab go zabił – zabił go, jak ciągnął mnie na tych sankach. Więc to jakoś zmusiło mnie do tego… Po prostu zaczęłam ich nienawidzić.
Później była taka historia, że na podwórku (to była taka dzielnica trochę lepsza, tak to się nazywało przed wojną) był prowodyrem taki Kazik Białkowski, on był całym tam szefem. Więc myśmy sobie wymyślili, że [przyczepimy sobie] orzełka, ponieważ jak zaczęliśmy chodzić do szkoły, to mieliśmy takie marynarskie ubrania, z takim marynarskim kołnierzem, biało-granatowe – to pod tą klapką przyczepialiśmy sobie orzełka. Skąd te orzełki ci chłopcy brali, to nie wiem, ale to był jakiś akt odwagi: przyczepić sobie pod [klapkę] właśnie tego orzełka. Druga rzecz to była taka, że na Foksalu z boku, na samym końcu, przy pałacu Zamoyskich, Zamoyscy postawili taki dom dla gości i tam w tym domu Niemcy zrobili sobie kasyno oficerskie. I my jak żeśmy chodzili po podwórku, bawili się, to jak szedł taki oficer z tego kasyna, to się dochodziło do niego i mówiło się: Bitte Bonbon – żeby dał cukierka. Jak on nam dał, to myśmy poczekali, jak on już sobie poszedł, żeśmy ten cukierek wrzucali w kratkę ściekową. No to też był jakiś akt taki, że: o, nie zależy mi na tym.
No i towarzystwo… Ja wiem, co jeszcze pamiętałam? Pamiętałam to, to już później byłam starsza… A, jeszcze coś powiem. Na naszej ulicy była ambasada japońska. Mój tata, nie wiem, z kim się tam przyjaźnił, w każdym razie miałam wstęp do ambasady (mogę pokazać, mam zdjęcie właśnie tam). Pani ambasadorowa bardzo mnie lubiła i zawsze mnie, dokąd ta ambasada była, tylko nie pamiętam, czy ona przed samym Powstaniem nie została zlikwidowana, nie pamiętam, co się działo, ale w każdym razie pani ambasadorowa zawsze mnie dożywiała czekoladą, jakimiś ciasteczkami, jakąś dobrą wędlinką, zawsze mnie wołała do siebie, no i ja tam miałam prawo wstępu, ja się tam bawiłam. Oni nie mieli dzieci swoich. Pana bardzo mało pamiętam, pamiętam tę panią, była bardzo przyjemna, mówiła takim fajnym polskim językiem, trochę takim kaleczonym, ale sympatycznie.
A później no to normalnie, tak jak… O, i co jeszcze… Na Foksalu również było kasyno niemieckie, ale takie dla cywilów, dla tych wszystkich donosicieli. To było, nie wiem, pod siódmym albo pod piątym, na samym dole, prawie półparter. No to tam żeśmy też robili różne kawały, to znaczy szczury chłopaki zbierali i później tam podrzucili pod drzwi albo żeśmy tam jakiś proszek wpuszczali, jakieś coś, zawsze coś tam te dzieciaki wymyśliły na tej ulicy, zawsze było coś na złość Niemcom. A później to poszłam do szkoły, to już trochę spoważniałam.
Nie, chodziłam sama, ponieważ ja byłam… Szkoła była blisko, bo to nie jest daleko – Kopernika prosto do schodów i na dół, trzeba zejść na Tamkę i kawałeczek. Czasami brat po mnie przychodził, ale tak to było blisko, więc ja sobie sama chodziłam.
Nie miałam takiego zagrożenia, dlatego że ja się po prostu Niemców nie bałam. Ojciec mnie tak „ustawił”, że to jest wróg, to trzeba uważać, trzeba pewnych rzeczy nie robić, ale nie wolno się bać – bo ja jestem Polką, to oni do mnie przyszli, a nie ja do nich. Więc tata mnie tak specjalnie widocznie „ustawił”, żebym się nie bała. Nie bałam się. Zresztą w naszym tym kawałeczku, tutaj Kopernika, Foksal i Szczygla, Ordynacka, to było dosyć spokojnie. No ale oczywiście ja byłam wiercipięta, bo bez tego… Musiałam zobaczyć, jak wygląda pierwsza parada Niemców na Krakowskim Przedmieściu, po to tylko, żeby się odwrócić tyłem i spluwać, bo to też było u dzieci w modzie. Myśmy w ogóle inaczej dorośli. Ja widziałam po swoich wnukach i po swoich dzieciach, że ja byłam zupełnie inna. A później no to tak: jak był zamach na Kutscherę, no to też żeśmy polecieli zobaczyć, co się dzieje. W ogóle co się działo, to przecież wszystko musieliśmy zobaczyć. Miałam takie grono kolegów – nie koleżanek, kolegów – bo ja byłam taki półchłopak. W związku z tym wszystko co się działo gdzieś koło nas w pobliżu, jak na przykład na Koperniku zmieniali napisy, jak Kilińskiego zdjęli, to też szłam i oglądałam. Tata mi tylko pokazał raz, tylko nie pamiętam na jakim placu, chyba na placu Lubelskim (nie wiem w tej chwili, na jakim placu, nie chciałabym powtórzyć po książce, bo tak nie pamiętałam), powieszonych Polaków i tata mi kazał patrzeć na to. Powiedział: „Widzisz, tak robi wróg”.
Później poszłam do szkoły, no to się troszkę uspokoiłam, bo siostry były bardzo wymagające. Szkoła była przesympatyczna, chyba nigdy w życiu jej nie zapomnę. Były bardzo dobre… No i któregoś razu przyszło gestapo i wywlekli nas… Bo tak na Ordynackiej, od Kopernika do Nowego Światu, to na rogu Kopernika i Ordynackiej był taki bazarek, później po wojnie już go nie było – taki bazar, którym można było przejść, taki rynek w mieście. Więc oni nas przeprowadzili i tam zaraz na Nowym Świecie była pierwsza egzekucja. No to pamiętam, jak ci, których rozstrzelali, to krzyczeli: „O mamo!”, „Boże!” czy „Polsko!”. Takie różne te [okrzyki]. A później na Świętokrzyskiej była następna, to już mieli zakneblowane buzie gipsem, już nie mogli krzyczeć, i worki nałożone. […] Na Nowym Świecie to koło tego bazarku, to tam nas wywlekli.
Tak, siostry robiły wszystko, żebyśmy mogli zrozumieć i żebyśmy się uspokoili. Zresztą siostry uczyły nas historii, nawet w pierwszej i w drugiej klasie. Miały książki i jak była lekcja historii, bo to była historia Polski, to czujki wystawiane były na Świętego Kazimierza, bo tam troszeczkę taka od ulicy jest uliczka i dopiero jest klasztor, zaczyna się mur klasztoru Siostry wystawiały czujki, a [one] nam opowiadały. Opowiadały nam o Czechu, Lechu i Rusie legendy, później o pierwszym królu, o Popielu, to to wszystko nauczyłam się tam, usłyszałam od sióstr. Ale dużo usłyszałam od taty, bo tata mi też dużo rzeczy mówił. Ale siostry nas uczyły po cichutku, żebyśmy wiedziały i zawsze tłumaczyły, że jesteśmy Polacy i to jest nasza ojczyzna, a oni tylko tu przyszli.
Siostra Maria i siostra Jadwiga. Wiem dlatego, że po okupacji z moimi córkami byłam pokazać im, ale to później powiem.
Nie, bo to żeśmy wynosili z domu. W domu nam powiedzieli, wytłumaczyli i na tym koniec. Siostry nas tego nie uczyły, siostry nas uczyły normalnie szkoły i dodatkowo historii. Oczywiście w szkole żeśmy obchodzili wszystkie rocznice, 3 maja, Święto Niepodległości, takie związane z historią – to siostry nam tłumaczyły, co to jest, dlaczego, i po prostu to się zapamiętywało, bo nie wolno było robić wtedy notatek i nie wolno było mieć zeszytu. Ale siostry… Po prostu dzieci wtedy byłe inne, to myśmy szybko dorośli, myśmy doskonale wiedzieli, jakby mówiąc dzisiejszym językiem, co jest grane. Ja jak czytałam tę książkę „Obłęd ‘44”, to byłam gotowa tego pana pobić, bo ten pan nie przeżył Powstania, nie przeżył wojny i nie wie, że dzieci są wtedy dużo roztropniejsze, dużo mądrzejsze.
Nie, tata wtedy wpadł na wspaniały pomysł, bo zaczął robić trepki, to znaczy tak dosyć pokątnie – miał pracowników chyba ze czterech czy pięciu i robił trepki. Trepki były wtedy bardzo modne, ja też w takich trepkach chodziłam.
Tak, drewniane, ale to była podeszwa drewniana, podzielona na trzy części, tutaj na wierzchu była pokryta… wyłożona skóra, te części były do tej skóry przybite, no nie wiem, czy przyklejone, no już tak to nie pamiętam – i normalnie cholewka była do tych boków tutaj przyczepiana takimi fajnymi gwoździkami. I to były drewniaki: dla pań to były z obcasikiem te spody, no a dla dzieci to były normalne, takie proste sobie te trepki. Było bardzo fajnie w nich chodzić, tylko głośno, ale były podbijane gumą. Pamiętam, że tata kupował stare opony.
Nie, nie, tata miał panów, którzy robili u siebie, a tata się trudnił dystrybucją tego, sprzedażą. Poza tym jeździł z paskarzami do Sandomierza w okresie letnim, przywożąc stamtąd owoce i zboże, handlując po prostu. Między innymi wtedy łatwo było mu o zaopatrzenie nas, bo stamtąd przywoził i mięso, i jakiś tłuszcz, i… Radził sobie, jak mógł.
Nie, takiego dużego głodu nie, tylko brakowało pewnych rzeczy, brakowało po prostu coś słodkiego. Tak jak dla dziecka to brakowało mi… Cukierków nie było, zbrzydła mi marmolada z buraków, bo kartki były, no więc na te kartki – tam był, nie wiem, cukier chyba, chleb, coś tam było na tych kartkach i ta marmolada. Ale Polacy, warszawiacy są [zaradni], jakoś dają sobie radę. Mieliśmy taką sąsiadkę, panią Michnikowską, która mieszkała w naszym domu. Ona wypiekała takie bułeczki maślane, no więc tata kupował i to jakoś tam zastępowało ciasto. Poza tym w szkole, jak już zaczęłam chodzić, to siostry robiły nam wszystkim drugie śniadanie. Drugie śniadanie to była właśnie maślana bułeczka i kakao. Skąd siostry to brały, to kakao, to nie wiem, ale wszystkie dzieci chodziły na dużej przerwie na śniadanie, drugie śniadanie.
Brat był harcerzem. Ale oni mi o tym nie mówili, to jest tylko… Ja to wszystko wyniuchałam. Brat był harcerzem na pewno, a siostra, ta która była w AK – wiem, że była w AK. Siostra nazywała się Barbara Malinowska i Zygmunt Malinowski, oni byli w AK, razem z…
Tak, to już jest nazwisko męża. Wiem, że byli w AK.
Ryszard.
Basia i Jadwiga. Jadwiga wyszła za mąż do Legionowa i stamtąd przenieśli się do Jabłonny, bo tam mieli piekarnię.
Nie, nie bawiliśmy się w wojnę. W wojnę żeśmy się nie bawili, myśmy się bawili w „ubij Niemca”. W wojnę nie, w taką wojnę jak dziś się dzieci bawią, strzelają – nie. Właściwie nasze zabawy to były takie zabawy śmieszne. Wchodziliśmy na wrak (nie wiem, Krystyna czy Joanna), który stał pod mostem Poniatowskiego, i tam żeśmy się bawili w majtków. To była jedna zabawa, a druga…
Tak, takiej co pływała po Wiśle.
No to tam żeśmy się bawili, to była nasza zabawa, a druga zabawa no to była tak: w klipę żeśmy grali. To takie patyczki odbijane, jak się stawia, podobne do kręgli. I żeśmy grali w klipę. A tak to żeśmy tylko psocili, patrzyli, co zrobić na złość. Taka pani mieszkała pod jedenastym, która miała przyjaciela Niemca, no to żeśmy tam jej zawsze coś napsocili: albo znieśli kupę piasku, albo żeśmy kupę zrobili, zawsze coś żeśmy wymyślili. Z tym że nie było takich zabaw jak dzisiaj. To chyba ja może się bawiłam, no bo miałam ten domek, który ojciec mi uratował, i tę zastawę dla lalek, no to może ja się trochę bawiłam, ale tak w podwórkowych takich zabawach to nie bawiliśmy się specjalnie. Zawsze żeśmy patrzyli, co zrobić Niemcom na złość.
Drugą.
Nie, nie, już w Łodzi. Tam nie byłam ze względu na to, że siostry… W drugiej klasie jeszcze nie. Siostry w czwartej, bo tam… No ale na przykład ta młodsza [z dwóch starszych] siostra Basia to brała ślub podczas okupacji w kościele Świętego Krzyża. Tam był stary proboszcz i jedna kaplica po prawej stronie, kaplica Matki Boskiej Częstochowskiej, [która] była taką niepisaną kaplicą Powstańców, to znaczy akowców, o, i tam te pary brały ślub. Byłam na tym ślubie u siostry.
Przed Powstaniem. Ale to była kaplica akowców – wszyscy wiedzieli o tym i mówiło się, że to jest kaplica akowców.
I z bratem. Jak miałam osiem lat, to przyszła ta pani…
Macocha. Ona przyszła, była już w ciąży. Urodziła się zaraz dziewczynka, która w szpitalu… Niemcy jej zaszczepili Heine-Medina i ona żyła dwanaście lat, tu, w Łodzi zmarła. Bardzo ją kochałam pomimo wszystko.
Ja mieszkałam w dalszym ciągu na Foksalu, bo ja tylko na Foksalu w Warszawie mieszkałam, to już tak gdzieś dwa dni przedtem było coś słychać, to znaczy myśmy też się, dzieciaki, interesowały, bo Niemcy wyjeżdżali, pakowali się i ten, który nam zabrał mieszkanie, też był spakowany, i oni już się wynosili. Więc myśmy myśleli, że już jest koniec wojny, ale mój tata był przewidujący, powiedział: „Nie – mówi – oni po prostu dostali rozkaz iść naprzód, ponieważ ruscy już dochodzą do Wisły”. No i faktycznie, tego wojska szło bardzo dużo, tych Niemców: jechali, szli i tego.
Tak, oczywiście, i byliśmy bardzo zadowoleni, że nareszcie się od nas wynoszą. Ale później, gdzieś tak za dwa, trzy dni, ten nasz cały prowodyr, ten Kaziu, przyszedł i mówi: „Dzieciaki, będzie Powstanie”. On był starszy od nas, bo on miał chyba szesnaście czy piętnaście lat wtedy. My nie wiedzieliśmy, co to znaczy powstanie, ale żeśmy się bardzo szybko dowiedzieli. Mój tato rano wyszedł właśnie na Stare Miasto, żeby pozbierać te wszystkie zamówienia, które tam miał, i został tam już, nie przyszedł. Zostałam sama z macochą i z tą małą dziewczynką, niemowlaczkiem. Poleciałam tam razem z dzieciakami zobaczyć, jak to Powstanie wygląda. A Powstanie wyglądało w ten sposób, że ci starsi chłopcy rozbroili dwóch Niemców. Na rogu Kopernika i Foksalu był taki „okrąglak”, taki słup ogłoszeniowy, otworzyli tam klapkę, tę, którą się zapalało światło, rozebrali ich, włożyli ich tam głowami do środka, położyli im kamień na plecach, powiedzieli, że to granat, zwołali wszystkie dzieci i powiedzieli, że możemy ich kopnąć w dupę. Myśmy wszystkie szły i każdy [z nich] swojego kopniaka dostał. No to tak się zaczęło Powstanie. A później to starsi nas wygnali stamtąd – wygnali nas stamtąd, tych młodych, wygnali nas na podwórko z powrotem do domów i powiedzieli, że mamy się nie szwendać, bo zaczyna się Powstanie. Oczywiście słyszeliśmy strzały, bieganinę, lataninę. U nas, na naszym podwórku stacjonował jakiś oddział akowców. No i już się zaczęło Powstanie.
Zaczęliśmy budować barykadę, barykadę na Foksalu przy Kopernika, bo to tak Kopernika dochodzi do Foksalu, no to tutaj tę barykadę żeśmy budowali. Wszyscy budowali, dzieciaki też.
Tak, takie te płyty chodnikowe. Ja do dzisiaj nie wiem, skąd ja brałam siłę, żeby taką płytę zanieść. Wszystko, co żeśmy mogli… Chłopaki w ogródku warzywnym Zamoyskich kopali piasek i przynosili w workach, ciągnęli. Wszystko ludzie rzucali: szafy, biurka, krzesła, co kto miał, puszki do śmieci – no wszystko, co było. I ta barykada powstała bardzo szybciutko. Jak powstała barykada, to już nam nie wolno było latać po podwórku, po Foksalu w ogóle, bo w pałacu Zamoyskich, na końcu Foksalu była jakaś komenda AK.
Ja nie wiem, czy to była Warszawa Śródmieście, czy nie, bo ja się wtedy jeszcze na tym nie znałam, ale wiem, że tam była komenda. No i szli na akcję. Jak oni szli na akcję, to panie gotowały taki wielki kocioł na środku. Tam na Foksalu, na podwórku był taki trawniczek ogrodzony sztachetkami żelaznymi i fontanna taka. To fontanna została, no nie wiem, rozbita, i tam w tym ogródku panie gotowały zupę dla Powstańców. Oczywiście zaraz był ołtarzyk zbudowany z Matką Boską Niepokalanego Poczęcia i na wieczór zawsze o szóstej cała kamienica schodziła na podwórko, ci, co wierzyli, i modlili się o to, żeby to wszystko dobrze poszło. Ja tam też byłam.
Wodę żeśmy mieli normalną jeszcze, w kranie. Dopiero w ostatnich dniach Powstania brakowało wody, ale wtedy jeszcze była woda i jeszcze było światło. Chłopaki jak coś tam zdobyli, znaczy ci dorośli chłopcy, Powstańcy – jak zdobyli coś, to przynosili wszystko do nas i tam panie gotowały dla wszystkich później. No bo tak na razie to każdy jadł to, co miał u siebie w domu, a później to jedno drugiemu pomagało. Były też poprzebijane piwnice, bo piwnicami tam u nas można było przejść aż na róg Nowego Światu i Alej, po kolei tak, jak przez piwnice. Więc ci, którzy zostawali w domu, cywile, to organizowany był taki, jakby to powiedzieć, zorganizowali się w takie stowarzyszenie i oni przebijali te piwnice, żeby można było nimi przejść. Tata mówił do mnie, że w razie czego, jakby tego, coś się stało, to ja mam, jak już wróci… Ale zaraz, nie powiedziałam: tata wrócił gdzieś koło 15 sierpnia, przedarł się. Bardzo był poparzony, bo koło niego uderzyła „krowa”, pocisk „krowy”. Nie wiem, tam napalm chyba był, w każdym bądź razie to się wszystko paliło. Ojciec miał na sobie taką jesionkę z włosem, przedwojenną i on to strząsnął, w związku z tym miał popaloną buzię, bo gdzie ten odprysk uderzył, to popalony był, i całe ręce tu miał popalone. No ale się uratował, przyszedł. I tata właśnie mi tłumaczył, że ja w razie czego to mam uciekać tamtędy. No ale nie potrzebowałam uciekać. Ja byłam przez ojca i przez siostry wychowana, że miałam być grzeczna, spokojna, a ja nie byłam taka grzeczna i spokojna. I właśnie tam zrobiono mi to zdjęcie, i tam jestem w spodenkach. Ja miałam taką spódniczkę i mój ojciec mi ze spódniczki zrobił spodenki, bo powiedział, że latam z gołą pupą, no więc żebym nie latała.
A brat normalnie szedł na akcje. Na początku września zabrakło nam już jedzenia, nie było specjalnie co jeść. Więc Powstańcy jeszcze tam do sierocińca wysłali, jakoś tam coś skombinowali, coś zdobyli i zanieśli wszystko do sierocińca – trochę tu, do nas, a trochę do sierocińca, bo tam te dzieci były też głodne. Ta siostra Bernadetta z siostrami gotowała, dostały kaszę manną i płatki owsiane i nie było na czym tego ugotować, więc gotowały na wodzie i to cynamonem okraszały. Ja do dzisiaj nie zjem kaszy manny ani płatków i cynamonu też nienawidzę, bo to było coś okropnego. A później… Siostry miały ogromny ogród, więc siostry wszystko z tego ogrodu… Na szczycie była ogromna furta, stara furta, siostry tam otwierały tę starą furtę i to wszystko, co można było zjeść z ogrodu, to siostry tam rozdawały, ale nie dorosłym, tylko dzieciom. Wszystkie dzieci – bo myśmy tam chodzili do szkoły niektórzy – siostry wszystkim dzieciom rozdawały jabłka, śliwki, buraczki, marchewkę, pietruszkę, no wszystko, co było w ogrodzie. I ja byłam bardzo głodna, już zaczynałam być głodna. Brat wrócił z akcji, postanowił mi zrobić przyjemność i poszedł do ogrodu Zamoyskich, tam za pałacem, na skarpę, bo chciał mi przynieść gruszki, i tam go upolował snajper. Bo od tamtej strony byli Niemcy, no i ten snajper go upolował i tam brat zginął.
Nie wiem.
Też nie wiem, nie. Nam dzieciom nie mówiono takich rzeczy.
Po wojnie my żeśmy się rozstali, siostry zostały w Warszawie, ja przyjechałam z ojcem do Łodzi i mój tata ze mną na temat [Powstania] nie rozmawiał. Nie mógł.
Tak, pod dziewiątką na Foksalu, w ogrodzie warzywnym Zamoyskich chowali Powstańców, tych, których zabili Niemcy. Nie było trumien, bo na początku to starali się zrobić z czegoś, ale ponieważ te wszystkie graty poszły na barykady (bo my drugą barykadę żeśmy jeszcze budowali też, przy Nowym Świecie), więc chowali w prześcieradle i [wkładali] karteczkę; jak mieli taki przeźroczysty papier, pergamin, to pomiędzy ten pergamin karteczkę kładli z nazwiskiem. Wiem, że zaraz po wojnie tam zrobili ekshumację i brat jest na Powązkach, w tym ogólnym grobie.
To nie podwórko. Ogród warzywny. Ja byłam w czterdziestym piątym roku, ale nic nie widziałam, bo było zimno. Tak że wtedy przy mnie jeszcze, jak mieszkaliśmy w Warszawie, po okupacji, to nie robili ekshumacji, dopiero jak myśmy do Łodzi przyjechali. A rannych to wszystkich przynosili do nas na podwórko, bo u nas ich opatrywali. Później, jak już nie można było [zdobyć] wody, trzeba było lecieć gdzieś tam na Kopernika albo na Okólnik, to nas posyłano po to. A ja wtedy, jak ten mój brat zginął, to wiedziałam, że muszę się zemścić… [Poszłam do] dowództwa, do tego pałacu i chciałam, żeby mnie ze sobą wzięli, no to mnie wyśmiali. No i była taka pani, młoda dziewczyna, Krysia miała na imię, i ona mówi: „No to my ich wykorzystamy”, bo nas było tam chyba czworo. No i nas wykorzystali. Żeśmy chodzili właśnie… Zrobili drugą barykadę i tam przy rogu Nowego Światu i Foksalu wykopali rów i tym rowem łączniczki biegały, nosiły pocztę, nosiły meldunki, czasami broń. Ale na Alejach Jerozolimskich byli Niemcy i puścili „goliata”, który burzył po kolei budynki na Nowym Świecie, a za tym „goliatem” puścili żołnierzy i oni polowali na łączniczki. W związku z tym myśmy chodzili, ale myśmy nie nosili meldunków, tylko prywatną korespondencję i takie jakieś tam, czasami jakąś paczkę czy coś. Byliśmy mali, sprytni. Oni nam zrobili trzy stopnie, bo najpierw żeśmy skakali, ale chłopiec sobie skręcił nogę, więc zrobili [stopnie] (to nawet mój tata mówił, żeby zrobić te stopnie). Zbiegaliśmy po tych stopniach i żeśmy się kryli w tym, i nas nie widziano. Żeśmy nosili na Chmielną, tam czekała zawsze dziewczyna na nas i odbierała od nas to wszystko, i wracaliśmy z powrotem.
Sporo. Mnie się wydaje, że co drugi dzień, bo myśmy tak na zmiany biegali. Ponieważ nas było czworo czy sześcioro dzieciaków i tak żeśmy na zmiany… Później któregoś razu „goliat” doszedł do tego wykopu, ale Powstańcy go tam „utłukli”, puścili benzynówkę i to się… spalił się. I tak stał ten wrak tam. A później no to już było bardzo ciężko, bo tak: po wodę trzeba było iść, światła nie było, jeść nie było co, już się wszystko kończyło. Ale tata czuł, że już będzie koniec Powstania. Aha, jeszcze jedno: jak zdobyli ten drapacz chmur, to od nas jak się weszło na górę, na trzecie piętro, to już go było widać.
Tak. To powiesili biało-czerwoną flagę i mój tata powiedział, że ruscy się zatrzymają, nie przyjdą. Żeby wywiesili czerwoną, to by może przyszli, a jak biało-czerwoną, to nie przyjdą. Zresztą tata trochę polityki mnie uczył, uczył pewnych rzeczy, mówił mi. A my na podwórku żeśmy zrobili święto, to znaczy Kazik zorganizował, postawił wszystkich na baczność, kazał nam śpiewać: „Jeszcze Polska nie zginęła”, no i to była taka uroczystość wtedy. Usłyszeliśmy też od Powiśla, tutaj przez Skarpę, że żołnierze tego [Berlinga], nasi, polscy żołnierze, co przyszli z ruskimi, przeprawili się przez Wisłę. I tam od nas kilka osób poszło, mężczyzn, ale czy wrócili, to nie pamiętam. I tylko tyle co słyszałam, jak starsi rozmawiali.
Nie, msze święte nie, bo mieliśmy własny ołtarzyk. Koncertów też nie ani żadnych takich dla dzieci też nic. Ale podczas okupacji to biegałam na Wolę, tylko nie pamiętam, jaka ulica, że tam był taki zakonspirowany teatr i tam, pamiętam, tam byłam chyba dwa razy. I kiedyś ktoś mi mówił, byłam gdzieś, ktoś śpiewał i przypuszczam, że to był koncert Fogga, bo wiedziałam, że taki ktoś śpiewa piosenki. Ale to jest mgła, nie pamiętam, ja nie przykładałam na pewno do tego wagi, to nie było dla mnie przeżycie.
Tak, w tej półsuterenie, bo już nie zdążyliśmy się przeprowadzić z powrotem.
Jak Niemiec się wyprowadził, to później taty nie było, później tata wrócił i on już musiał wydobrzeć trochę. Później to już nie było co myśleć o tym, bo później to już tata mówił… Zaszył w swoją marynarkę jakieś tam złoto, wódkę, spirytus i resztę zakopał w piwnicy – zrobił taki głęboki dół, zakopał tam, a marynarkę kazał… powiedział mi, że jak nas będą wyrzucać, to mam założyć tę marynarkę na siebie, naszykował ją i pasek taki. Niemcy przyszli 1 października, to były moje imieniny, rano mi tata dał buzi z tej okazji, a później przyszli gestapowcy, ja wiem [kto], Niemcy, żołnierze, tylko w hełmach, i kazali nam wyjść natychmiast. Więc macocha złapała tę Wiesię w beciku jeszcze, zabrała, ja założyłam posłusznie tę marynarkę, nie płaszczyk, tata mnie obwiązał tym paskiem i buciki takie letnie, bo było bardzo gorąco wtedy, no i żeśmy poszli. Tata, wiem, że jeszcze trochę zdjęć uratował, jeszcze coś tam wziął. No nie wiem, co wziął, bo przecież mi się nie tłumaczył, ale coś tam wziął, no i wyszliśmy. Wyszliśmy na ulicę, a tam już z wszystkich domów byli powyrzucani ludzie i to wszystko szło. I tak dziwnie żeśmy szli, bo żeśmy szli Foksalem do pałacu Zamoyskich i później przez ogród, przez tory Powiśla do muzeum, tak jak dzisiaj jest Muzeum Wojska Polskiego, i tam na tym dziedzińcu nas wszystkich zgrupowali. To był beton, zaczął padać deszcz, było bardzo zimno, przykro i tak tam tata mnie tam okrył troszkę i wszystko. I tam żeśmy całą noc byli, bez wody, bez niczego, bez jedzenia. A stamtąd zabrali nas z powrotem przez te tory do tunelu na Powiślu i tym tunelem nas zaprowadzili na Dworzec Główny, który był w tym miejscu, co jest Warszawa Śródmieście dzisiaj, bo ten nowy wybudowano trochę dalej. Tam jak żeśmy weszli do tego tunelu, to tata mnie prosił, że jakby kazali nam się w tym tunelu zatrzymać, to mam buzię obwiązać, miałam taką apaszkę, taką dziecinną chusteczkę na szyi, tą chusteczką [obwiązałam] buzię i w takie wnęki kolejarskie mam się położyć na podłodze i nie ruszać się. Bo baliśmy się, wszyscy mówili, że nas wytrują w tym tunelu, że gaz puszczą. Ale jakoś nam się udało, żeśmy przeżyli.
Poszliśmy na ten dworzec i tam znowu na tym betonie nas trzymali do wieczora, a później podjechały takie wagony, lory takie, z odkrytym dachem i tam nas upychali w tych wagonach. Oczywiście wszystko to się robiło w krzyku, w przekleństwach, darli się na nas. No i do tego wagonu. Do tego wagonu żeśmy się dostali, no bo inni do innych wagonów, ja z tatą do tego jednego wagonu i nas całą noc wieźli do Pruszkowa. To mnie to się w głowie nie mieści, jak ja to przemyślę, jak to mogło być, że oni nas całą noc do tego Pruszkowa wieźli.
Tak. A oni stawali, cofali, wieźli nas znowu, gdzieś kręcili, dopiero nad ranem byliśmy w Pruszkowie. Stacja była pusta, tam nie było specjalnie dworca, bo nie stanął na dworcu, tylko dalej jakoś. Mówili, że to kiedyś były stajnie, a później, że to był tabor kolejowy, że to jakieś zakłady naprawcze. Nie wiem, co to było, wiem, że to były trzy hale ustawione wzdłuż i pomiędzy halami były takie wielkie drogi, dosyć szerokie. Były postawione zasieki na takich „kozłach” wzdłuż tych dróg, z jednej i z drugiej strony, a środek był wolny i środkiem chodzili żołnierze. Tam nas do tych hal zaprowadzono, ale zrobiono od razu selekcję. Ja z macochą poszłam do jednej hali, tata z mężczyznami do drugiej hali, a w trzeciej hali byli Powstańcy. A tak jak nas przywieźli, to już inni ludzie byli. I tam był cement, tylko cement, na tym cemencie musieliśmy siedzieć. Też było bardzo ciasno, nie było wody (o jedzeniu już nie mówię), ale panowie byli na tyle sprytni, że gdzieś wykombinowali, że powinna być woda w rurach, no i zrobili dziurę i ta woda faktycznie była, to się cieszyliśmy, bośmy mieli chociaż wodę. A rano… Tam siedzieliśmy tydzień w tym Pruszkowie. Rano był apel, ale taki apel w naszym… Tam u mężczyzn to był inny, a u nas, tu gdzie były dzieci i kobiety z dziećmi, i starsi ludzie, no to nie było takiego apelu, to tylko tak jak przyszedł, przeleciał i poszedł, wszyscy na baczność musieli stać. Ale środkiem tej drogi jeździła taka lokomobila, ciągnęła kuchnię polową i rano to była taka kawa (ja wiem, czy to była kawa, woda ciemna jakaś i taka pajdka chleba), a na później była taka zupa z jednym kartoflem, taka „pochlipajka”, i to był koniec. Tego chleba dawali rano tyle, że to miało starczyć i na wieczór. No i żeśmy się tym żywili, bo tam nikt specjalnie nie miał co jeść. A ja znowu zaczęłam kombinować, jak do tego mojego taty się dostać, bo mnie z nim rozdzielili, no to ja sobie nie wyobrażałam życia bez niego. Pewnego ranka, bardzo rano, przeszłam sobie przez jedne zasieki, chciałam przejść przez drugie, żeby do taty dojść tam, bo tata stał przy tych zasiekach i patrzył na mnie, a ja na niego z drugiej strony. Ale Niemiec złapał mnie, ale on miał dobre serce, bo on mnie złapał za ubranie – za tę marynarkę, którą dźwigałam, bo mi tata nie kazał zdejmować – za tę marynarkę i tak mnie kopniakiem przerzucił prosto w ramiona mojego taty. Więc miał dobre serce. No i wtedy ja już do taty, już byłam szczęśliwa, bo byłam z tatą, to już mogło się wszystko dziać.
Nie no, była cała hala.
Tam, gdzie był tata, to sami mężczyźni.
Tak, ale dobrze zrobiłam, bo później po tygodniu jak nas znowu brali, to tata mnie trzymał za rękę i go skierowali do grupy kobiet, tak że dobrze zrobiłam, że do niego poszłam.
Stamtąd nas wieźli cztery dni i cztery noce do Starachowic, z tego Pruszkowa. No więc tata mi wytłumaczył, że już widocznie Niemcy nie mogą jechać dalej, bo już front idzie i dlatego żeśmy się uratowali, bo na początku żeśmy myśleli, że nas wszystkich zawiozą do Oświęcimia i zagazują. Tatuś zaraz, ponieważ był takim organizatorem, a ja to mam po nim, zorganizował w tym wagonie dyżury. Odłupali deskę, żeby można było się załatwić, żeby nie robić w wagonie i żeby nie śmierdziało. Deskę odłupali jakoś i zrobili taką ubikację, a oprócz tego ten pociąg zatrzymywał się poza stacjami, w szczerym polu, ale ludzie z okolicznych wiosek widocznie wiedzieli, że nas wiozą, bo podkradali się z drugiej strony torów i rzucali nam do tych wagonów pomidory, jabłka, chleb. Tata to wszystko rozdzielał w tym naszym wagonie: najpierw dzieci, a później jak zostało, to dorośli. I tak żeśmy dojechali… Aha, i były postoje raz dziennie robione w szczerym polu, żeby się załatwić.
Nie, odrobiny nie, nawet wody nie. No ale tak jakoś, nie wiem, maszynista to może był Polak, bo stawał zawsze tak, że ten od lokomotywy, ten co wodę lokomotywa brała, bo to taka ciuchcia była, nie taka jak teraz, to zawsze niedaleko była i mężczyźni biegali, ci co mogli, co zostali, to biegali po wodę, no tam trochę tej wody było. Nam, dzieciom, no to tata dzielił to jedzenie, jakoś tam żeśmy przetrwali.
Przyjechaliśmy do Starachowic i tam w tej fabryce nas znowu na dziedzińcu na ten cement zagnali i tam nas rozdzielali do poszczególnych miasteczek i wsi, żeby nas zabrali i żeby nas żywili. Przez ten czas, ponieważ to trochę trwało, nie wiem, dwa czy trzy dni, to tata wypruł obrączkę z tej marynarki, kupił gęś, tę gęś obłożył gliną i tak bez soli, zrobił ognisko, bo już nie krzyczeli Niemcy wtedy, i upiekł tę gęś, i dawał mi po kawałeczku. Co trochę to kawałeczek, bo się bał, tłumaczył mi, że nie mogę zjeść normalnie, bo bym dostała skrętu kiszek. Więc on mi tak po troszeczku pasł. Miał miękkie serce, że te… Właściwie sami to mało co zjedli, bo on to wszystko dzieciakom rozdał, które koło nas były. Stamtąd przyjechał taki… Przyjechali sołtysi, czy nie wiem, burmistrze, no nie wiem, jak to tam było, w każdym razie nas zabrano do Brodów Iłżeckich. Przyjechały takie trzy chłopskie wozy, tata tam nas wsadził i z nami pojechali do Brodów Iłżeckich. W Brodach Iłżeckich… To była taka mała mieścinka, osada, gdzie była piekarnia niemiecka i rzeźnia niemiecka, dla wojska, taka wojskiem otoczona. Stamtąd sołtys nas zabrał do wioski Tatry Brodzkie. To jest kawałek, na samej górze – w Górach Świętokrzyskich na samej górze jest wioska. I tam nas dał do państwa Rakoczych. Myśmy dostali taką lichną izdebkę, no i żeśmy tam czekali, żeby przeszedł front, bo już wiedzieliśmy, że Niemcy się kończą. Z nami tam ci ludzie też byli poumieszczani w poszczególnych gospodarstwach. Ale trochę się polepszyło, bo było co jeść. Tata był jeszcze w sile wieku, no to pomagał: a to coś tam zrobił, a to coś poprawił, a to coś poszedł, pobudował, tak że zaczęło się to, że nie byłam już taka głodna.
Później przeszedł front. Front przeszedł, tam była rzeka Kamienna, no i na tej Kamiennej był most. Jak tam byliśmy, to było wiadomo, że Niemcy na górę nie wchodzą, bo tam był oddział od Piwnika. Ja już wtedy wiedziałam, że jest ktoś, kto się nazywa Piwnik. Na górze nie było Niemców. Ale jak szedł ten front, no to trzeba było… Oni chcieli utrzymać ten most na Kamiennej, żeby Niemcy go nie wysadzili. Ja nawet nie wiem, w którym miejscu ten most na tej Kamiennej był, ale gdzieś niedaleko nas. Więc zorganizowali się tam u nas na tej górze i poszli, i walczyli z tymi Niemcami, pomogli tym ruskim, żeby tych Niemców tam dalej pognać, no i ten most ocalał. Później Rosjanie przyszli na górę świętować. To świętowanie wyglądało paskudnie, nie będę o tym opowiadać, bo sojusznicy jacy są, to wszyscy wiemy. W każdym bądź razie czekaliśmy, żeby oni poszli. Jak oni poszli, to rozbili te magazyny wojskowe, te niemieckie i ja poszłam po chleb do tej piekarni i taki półmetrowy worek nałożyłam tego chleba i go wciągnęłam na tę górę. Postawiłam tam, gdzie żeśmy w tej izbie spali, i powiedziałam, że nie wolno tego ruszać, bo to jest moje. Bo ja tak pragnęłam chleba. Ta pani gospodyni miała taką ziemiankę, no i w niedzielę jak poszła do kościoła, to ja wypatrzyłam, że ona tam ma mleko na zsiadłe, no i śmietanę miała, taką centryfugę (nie wiem, czy pani wie, co to jest, tak oddziela śmietanę od mleka). Jak oni poszli do kościoła, ja się zakradłam do tej ziemianki i palec w śmietanie umoczyłam. Wie pani, jakie to było dobre? Do dziś lubię śmietanę i najlepiej mi smakuje, jak ze słoika wezmę palcem. No i front już przeszedł, sojusznicy się wybawili, też poszli. Zostaliśmy i tata wybrał się do Warszawy, wybrał się z powrotem do domu. Pociągi szły załadowane wojskiem, cywilami, na dachu, na tendrach, na tych zderzakach – no gdzie kto mógł, tam siedział. I tata pojechał…
Chyba luty albo początek marca. Tata pojechał, umówił się z nami, że my, jak się trochę na kolei zluźni, to pojedziemy do Warszawy i spotkamy się przed naszym domem, a jak będzie rozwalony, no to tata zostawi kartkę gdzieś tam na słupie, żeby szukać. No dobrze, tata pojechał. Macocha nie bardzo chciała wracać, bo tam jej po prostu było dobrze, ona była ze wsi, no więc tam jej było dobrze, a ja tęskniłam za ojcem, nie byłam przyzwyczajona, że mnie zostawia na dłużej, no i w końcu powiedziałam, że albo pojadę sama, albo ona jedzie ze mną. Zmusiłam ją i ona pojechała ze mną. Ale tak szczęśliwie nam się udało, że jechał pociąg polskich żołnierzy właśnie do Warszawy. Nie wiem, dlaczego tam jechali. Ci żołnierze… Poszłam do jednego, bo byłam bardzo odważna, poszłam do tego jednego i prosiłam, żeby mnie zawiózł. Mówię, że jestem z Warszawy, że tata tam na mnie czeka, no i on nas zabrał. Przyjechałyśmy do Warszawy na ten dworzec, na Dworzec Śródmieście, bo to wtedy jeszcze służył jako główny dworzec. Płakałam, bo gruzy były po pierwsze piętro, nie mogłam znaleźć domu, nie wiedziałam, gdzie jestem. Po troszeczku się rozpatrzyłam (bo macocha to w ogóle się nie orientowała, ja się po troszeczku rozpatrzyłam) i poszłyśmy Alejami. Jeszcze w Warszawie zaczęły powstawać pierwsze budki, wołali: „Kaszanka! Kiełbasa! Woda – jakaś gorąca – na herbatę!”. No ale ja już nie patrzyłam, tylko parłam do Nowego Światu. Doszłam do Nowego Światu, to już wiedziałam, że znajdę dom. Przyszłam na Foksal, dom stał, trochę był z góry postrzelany, ale stał, to byłam zadowolona, że już jestem u siebie. Taty nie było, mieszkanie było rozwalone, na środku leżała cała kupa amunicji i granaty. Więc poszłam, kazałam tej macosze poczekać, a sama pobiegłam na róg Nowego Światu, bo tam widziałam żołnierzy, stali. Poprosiłam, żeby przyszli i pomogli to zabrać, żeby to zabrali, bo ja bym chciała tam mieszkać, to jest mój dom. Oni przyszli i faktycznie, za chwilę przyjechał samochód, zabrali to wszystko. No ale były gołe ściany i nic więcej, no to poszłam do sąsiadów jednych, drugich, były puste mieszkania, też w nich nie było nic, ale tam z tego jednego przyniosłam krzesełko, z drugiego przyniosłam jakiś tam fotel mały, przyniosłam jakąś szafkę i wstawiłam to wszystko do tego, i czekałam na tatę.
Tata wrócił dopiero po dwóch tygodniach. Ta pani, która podczas okupacji sprzedawała te bułki, też ocalała i też zaczęła robić chleb i bułki. Ponieważ mój tata jej podczas okupacji pomagał, bo to była żona adwokata, to ona teraz nam pomogła, więc zawsze już ten chleb miałam. Poleciałam do siostry Bernadetty na Ordynacką. Niestety sierociniec był cały rozbity, została tylko z kaplicy figura Matki Boskiej, a reszta, cały budynek był w gruzach. Poleciałam do sióstr na Tamkę. Na Tamce siostry biedne też wracały, dopiero się odliczały, też nie miały za wiele, ale trochę się ze mną podzieliły. Zaczęłam szukać mojej rodziny, mojej siostry Basi. Niestety Śliska była zbita dokumentnie. Ona mieszkała na Śliskiej. Śliska była zbita dokumentnie, nie znalazłam siostry. Wróciłam z powrotem, nie znalazłam swoich kolegów, nikt nie wrócił, nie mogłam… Wróciła tylko taka Danka Majchrzakówna spod jedenastki, ale nie bardzo chciałam z nią rozmawiać, bo jej mama to nie była porządną osobą podczas okupacji. W związku z tym nie miałam ani towarzystwa, ani nic, ani książki, nudziłam się, więc latałam na ten dworzec czekać na tego mojego tatę. Tata wrócił gdzieś po dwóch tygodniach.
Tata w tym czasie przyjechał, zobaczył to puste mieszkanie, wyszabrowane, te gruzy, to wszystko i się wrócił. Przyjechał do Łodzi i tutaj spotkał Rosjanina, który okazał się komendantem miasta Łódź. Ojciec znał doskonale rosyjski, dogadał się z nim i on wyrzucił Niemców, bo oni wtedy wyjeżdżali stąd, wyrzucali ich. I myśmy zaczęli mieszkać na Piotrkowskiej 92, na pierwszym piętrze. Były tam trzy pokoje z kuchnią i tam żeśmy mieszkali. Tata w końcu się odnalazł i powiedział, że wracamy, nie jedziemy do Warszawy, tylko wracamy do Łodzi. Nie miałam nic do gadania. Musiałam zostawić moje miasto, które od małego dziecka bardzo kochałam, no i przyjechałam do Łodzi. I tutaj w Łodzi, tak się szczęśliwie złożyło, że pod dziewięćdziesiątym był teatrzyk „Syrena” i były wszystkie sławy: Hanka Bielicka, Szaflarska, Duszyński, Zofia Kendra, która została w Łodzi, Sempoliński, Dymsza, i oni w tym teatrzyku tam występowali. Tam był taki placyk pomiędzy redakcją a naszą kamienicą. No i ja oczywiście znowu odżyłam i ciekawska, w związku z tym wiem, jak wyglądają, rozmawiałam z nimi, mam bardzo dużo wspomnień, bo byłam tam, latałam do tego teatru, wpuszczali mnie, bo byłam: „wynieś, przynieś, pozamiataj”. Jak mnie ktoś o coś poprosił, to poszłam, zrobiłam i przez to wszystkich ich poznałam. No i później poszłam do szkoły i tak sobie skończyłam.
Skończyłam łódzką PSTP, Wydział Chemiczny. A jak skończyłam szkołę, to pojechałam na praktykę do Oświęcimia, tam były zakłady chemiczne, tam zachorowałam na oczy, zwolnili mnie z praktyk. No i chciałam coś robić w życiu, wtedy było modne ZMP, zapisałam się do ZMP, ale mnie wyrzucono po roku za burżuazyjne wychowanie. No i bardzo dobrze. Później wróciłam do Łodzi, pracowałam w jakichś zakładach wełnianych, później pracowałam gdzieś na budowie, znaczy na grupie robót, „bezeciarzem” byłam i rachubę prowadziłam. A później wyszłam za mąż za mojego męża i tak się z nim męczę pięćdziesiąt siedem lat.
Siostry to odnalazłam jakieś cztery lata po wojnie w Warszawie. Jedną w Jabłonnie, drugą w Warszawie. […]
Tak, ja tam jeździłam, nawet moje dzieci i wnuki śmiały się, że ludzie jeżdżą do Częstochowy, a ja jeżdżę do Warszawy. Mam tam znajomych, ale ja do znajomych nie chodziłam. Moja trasa to było z Dworca Głównego Alejami do Nowego Światu, Nowym Światem przez całe Krakowskie Przedmieście, na Starówkę do kościoła Świętego Krzyża, na baczność przy grupie AL-owców, bo tam zginął jeden z moich kolegów młodych i tam został pochowany, oczywiście na Foksal, zobaczyć swoją kamienicę, która teraz jest jako zabytkowa, będzie odnawiana, no i starczyło takiego… Poszłam zobaczyć pałac Zamoyskich zrujnowany. Kiedyś po wojnie była tam ambasada rosyjska, co mi się bardzo nie podobało, no ale teraz… [Poszłam] na Skarpę sobie popatrzeć. Dużo rzeczy się zmienia. Kocham to miasto do tego stopnia, że jak mój mąż należy do PTTK-u i robił odznakę o Warszawie, to ja mu powiedziałam, gdzie jest jakakolwiek tablica w Warszawie – wszystko wiedziałam, wszystko mu powiedziałam, gdzie co jest, gdzie czego trzeba szukać. Nie znam nowych osiedli, ale tutaj stare Śródmieście to jest moje życie. Kilka razy chciałam się przeprowadzić, ale niestety wyszłam za typowego łodzianina, on miał tutaj mamę, miał siostrę, później urodziłam dzieci, musiałabym całą czeredę przenieść.
Mam ich czworo, tam stoją wszyscy, cała rodzina, mam ich czworo, wyrośli. Nauczyłam swoje dzieci kochać Warszawę, kochać Polskę, być patriotą. To samo wnuki. Jeździłam z nimi, zabierałam ich ze sobą i miałam takie zdarzenie, że najpierw moi synowie, jak mieli tak szesnaście, siedemnaście lat, to się ze mnie podśmiewali, że ja właśnie na te „pielgrzymki” jeżdżę. No więc zabrałam ich już (bo jak byli mali, to inna mowa była, a później też inna), zabrałam ich ze sobą i stanęliśmy przy pomniku na rogu Nowego Światu i Alej, kładłam kwiaty, spojrzałam z boku, a moich dwóch synów stoi na baczność. No to powiedziałam: „Dobrze zrobiłam”.
Łódź, 8 września 2015 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska