Nazywam się Irena Szyll, urodziłam się w 1933 roku. Moje nazwisko panieńskie było Irena Kornaszewska, mieszkałam przy placu Krasińskich, róg ulicy Świętojerskiej i Bonifraterskiej, w olbrzymim domu o dwóch podwórkach, na czwartym piętrze.
Tam byłam w czasie Powstania.
Przed wybuchem wojny pamiętam, że mieszkałam na Nowogrodzkiej 42. Mieszkałam u swojej chrzestnej, Ireny Kosmowskiej (nie wiem, czy pani to nazwisko coś mówi). Była moją chrzestną matką i u niej się wychowywałam do dziewiątego roku życia. Z chwilą kiedy aresztowali moją chrzestną, musiałam wrócić do domu i właśnie wróciłam na ulicę Świętojerską.
Tata pracował – dokąd mógł, na Pradze w spirytusowym przemyśle, tam te alkohole wyrabiali. [Pracował] na Pradze, dokąd jeszcze można było przejść na Pragę, [czyli do momentu kiedy] Rosjanie podeszli bliżej [Warszawy] […]. Mama, jak ja wróciłam, pracowała, ale nie umiem powiedzieć gdzie. Tego nie wiem, bo jakoś nie interesowałam się tym przypadkiem.
Te dziewięć lat to było wspaniałe. Jak wróciłam [do domu, było] już troszkę biedniej, bo była już okupacja, więc było bardzo ciężko, ale jakoś moi rodzice dawali sobie radę, tak że ja głodna nie byłam.
Nie, [mam] siostrę o cztery lata młodszą. Nawet zagadnęłam ją, czy ona coś pamięta, ale mówi, że mało, bardzo mało pamięta, bo miała wtedy siedem lat.
Bardzo źle, bo pamiętam te naloty. Moja chrzestna nie chciała zejść do piwnicy i obie siedziałyśmy na drugim piętrze. Pamiętam, jak naprzeciwko była poczta, [która się] paliła, i pamiętam [również] moment, jak weszli Niemcy, którzy bardzo głośno [tupali butami], i to mnie strasznie przeraziło – bardzo, bardzo mnie przeraziło. Później [była] już okupacja i łapanki. Mojego tatę aresztowali, był na Pawiaku. Były bardzo nieprzyjemne rzeczy za okupacji.
Tak, tak, ja już tam na Nowogrodzkiej chodziłam do szkoły. Po tym, jak wróciłam, to różnie było. W prywatnych domach się uczyliśmy, [ja wówczas] zdałam do piątej klasy.
Z czasów szkolnych specjalnie nic [nie pamiętam]. […]
Sama chodziłam.
Nie, nie. Czasami musiałam iść aż na Felińskiego, [bo tam był budynek szkolny]. Felińskiego to już właściwie Żoliborz […]. Bardzo miło wspominam zakonnice, które nas przygotowywały do komunii, , bardzo mile wspominam te zmartwychwstanki, zakonnice, z dzieciństwa.
Nie pamiętam ulicy, bo to się zatarło. Może nie chcę pamiętać, no nie wiem.
Nie no, były, oczywiście.
Oczywiście, że zabawy były. […] Ja raczej wolałam [czytać] książki, wolałam czytać, tak jak i dzisiaj. [Gdy zbliżały się święta, robiliśmy zabawki na choinkę].
Tak, mama mogła mnie wysyłać wszędzie, byłam bardzo samodzielna.
U chrzestnej nie. Tam miałam nianię, niania się mną opiekowała i niania zginęła tak jak moja chrzestna – w obozie.
Niemcy przyszli do domu i je aresztowali.
[Moja chrzestna] była posłem na Sejm i działaczką. Niestety ją aresztowali. A mnie uratował dozorca, bo ja byłam poza domem, bawiłam się tam u znajomych i nikt po mnie nie przyszedł, i postanowiłam wrócić sama do domu. I jak wracałam, to dozorca siedział w takiej stróżówce i miał okienko, zobaczył mnie i pokazał, żebym szybko [do niego] przyszła. Ja wtedy do niego przyszłam i on mówi: „Nie możesz iść na górę”. Zapytał się, czy ja wiem, gdzie mieszkają moi rodzice. Ja mówię: „Wiem”. On mnie [wtedy] zaprowadził do rodziców.
Czterdziesty drugi rok. I w ten sposób ja się uratowałam, bo oni [by] mnie też aresztowali. Potem siedzieli w tym mieszkaniu i ktokolwiek przyszedł, wszystkich aresztowali.
Tak, jak to się mówiło, „kocioł” czy coś takiego, tak się mówiło. Wszystkich aresztowali. A potem, za jakiś czas, nie wiem, czy adres znaleźli, doszli do tego i mojego tatę aresztowali. I był parę miesięcy na Pawiaku, cudem wyszedł. Cudem. Wyszedł krótko przed Powstaniem. Był bardzo zmasakrowany. Rozbitą miał głowę, oko wybite, okropnie. Nie poznałyśmy taty, jak wrócił.
No, troszkę inne warunki, ale serdecznie, przyjemnie. Miałam wspaniałych rodziców. Zresztą proszę sobie wyobrazić, moja mama zginęła w Powstaniu: była ranna i w kościele na Freta zginęła, zbombardowali kościół.
Tak, u Świętego Jacka. I mój tata nas wychował. Nie oddał nikomu, więc był wspaniałym ojcem, tylko żył krótko, pięćdziesiąt dziewięć lat.
No, były problemy, ale rodzice starali się, żebyśmy my tego nie odczuły, tak że nie mogę powiedzieć… Wiem, że było źle, były łapanki, strasznie. Naloty zresztą były za okupacji i to były przez aliantów robione, bo oni chcieli rzucać bomby na Niemców, a okazało się, że te bomby spadały też na ludność cywilną – przecież to też było – i jak wyszło się, to nie wiadomo było, czy się wróci. Miałam takie zdarzenie. Szłam z tatą i ktoś krzyknął: „Łapanka, uciekajcie!”, to wszyscy gdzie tylko można, do bram, wszystko uciekało.
Byłam świadkiem rozstrzeliwań. Z dziećmi bawiłam się przy Dworcu Gdańskim (tam jest zresztą ten pomnik). Tam było takie pole. Poszliśmy się tam bawić, a to w piłkę, a to w chowanego, w różne gry. I przyjechał samochód i dwadzieścia cztery osoby, w tym i kobiety były, pozakładali im [plastry] na twarz, a my położyliśmy się w trawie i przyglądaliśmy się, co będzie. Postawili karabin maszynowy i te osoby wszystkie na naszych oczach zabili. I ja przez dwa dni nie odzywałam się w ogóle, coś się stało ze mną, ale wtedy to ja miałam dziesięć lat. Tak że byłam świadkiem naocznym [egzekucji] przy Dworcu Gdańskim.
To było [chyba] w sierpniu, w czterdziestym trzecim roku. [Na pewno było to latem].
Już tam [więcej] nie poszłam, już nie poszłam tam więcej, nie poszłam. To straszny, okropny widok.
Wie pani, to zależy. Ja kiedyś szłam z tatą Alejami Jerozolimskimi. Mój tata miał na nogach oficerki i Niemiec tatę zaczepił i mówi: „Zdejmuj te buty, bo to nasze buty”. A mój ojciec mówi: „Ja sobie sam je zrobiłem, to jak to wasze?” nie chce zdjąć tych butów. I powstała straszna awantura. Ojciec nie chce oddać butów, on każe ściągnąć: „Bo cię zabiję” – krzyczy. A ja, jak usłyszałam to, że oni się tam szarpią, to ja zaczęłam też krzyczeć i szedł jakiś oficer niemiecki, i kazał mojemu tacie iść, pozwolił mu iść, a coś tam krzyczał na tego żołnierza. W każdym razie puścił mojego tatę. To było śmieszne, wie pani, buty zdjąć. Były takie różne…
Groźne było, wie pani, ale też śmieszne trochę.
Ale nie zabrali butów.
Tak, tak, tak. Żył jeszcze do sześćdziesiątego drugiego roku.
Pracował jeszcze, do Powstania jeszcze gdzieś tam pracował. Później, jak to zwykle, wypędzili nas z Warszawy, to później powiemy.
A mama zginęła niestety.
Za okupacji trochę pracowała, tylko nie wiem, czy w sklepie, nie umiem tego powiedzieć.
Bardzo dużo jadłam fasoli, bardzo dużo jadłam grochu, bo to było dostępne. Kasze wszelkiego rodzaju. Może dlatego tak się czuję dobrze, mając osiemdziesiąt dwa lata.
I zęby swoje, więc to widocznie wpłynęło na to.
Za okupacji tak, ale [nie wiem, co się z nimi stało].
Na pewno się uczyłam, ale już nie bardzo pamiętam. Na pewno umiałam, bo to przecież [znane] piosenki, na pewno.
Nie, w szkole to nie. W ogóle muszę pani powiedzieć, że szkoła za okupacji to była bardzo słaba. Ja miałam straszne braki z geografii, musiałam uzupełniać. Historii w ogóle, geografii nie, to taka nauka byłaby byle jaka.
Jak najbardziej, na przykład mama mi powiedziała, że od Niemca nie mogę nic wziąć. Kiedyś spotkał mnie na ulicy Niemiec rzeczywiście i dawał mi czekoladę. Ja jej nie wzięłam. Ja, która byłam spragniona czekolady, nie wzięłam jej.
Bardzo. Dzień przed aresztowaniem mojego taty byli u nas panowie, były ulotki, była broń, było wszystko. Całe szczęście, że dzień wcześniej wynieśli tę broń. Ulotki przeczytaliśmy i ja jako dziecko… Mama wyrzuciła je do kuchni i one się spaliły, ale papier, jak się tak pali, to zostają takie czarne [kawałki], a ja podeszłam, wzięłam pogrzebacz i to roztrzepałam, i słyszałam, jak moi rodzice powiedzieli: „Zobacz, skąd ona wiedziała, że to trzeba roztrzepać?”. Tak że nauczone dzieci były, bardzo były nauczone.
To po prostu samo jakoś przychodzi.
Tak, był w AK.
Nie, w jakiej formacji, się nie orientuję, natomiast wiem, że nie ujawnił się po wyzwoleniu, bo inaczej to byłby w więzieniu.
Jak ja zapamiętałam. Więc tak, usłyszałam, to było po południu, cieplutko, ładnie i ktoś powiedział: „Powstanie wybuchło”. Ja sobie myślę: „Co to jest Powstanie?”. Dopytywałam się, nie mogłam zrozumieć, co to jest Powstanie. Zrozumiałam wtedy, jak usłyszałam strzały i zobaczyłam młodych ludzi z biało-czerwonymi opaskami na ręku. No i ci młodzi ludzie niektórzy to byli niewiele starsi ode mnie, ci chłopcy. Wyszło takie zarządzenie, że musimy budować barykady […] wzdłuż ulicy Świętojerskiej, przecinając ulicę Bonifraterską, a zamykając wjazd na plac Krasińskich. Ten plac Krasińskich był zupełnie inny, nie było tego sądu, był taki łącznik między pałacem Krasińskich, na takim filarze, a pod nim tramwaj jeździł Miodową i jechał gdzieś tam na Żoliborz, a drugi tramwaj skręcał w Świętojerską, w Nowiniarską i do Franciszkańskiej, i wracał. Zaczęliśmy tę barykadę stawiać i proszę sobie wyobrazić, ktoś krzyknął, że w pałacu są Niemcy, że w tym pałacu Krasińskich są Niemcy. No więc troszkę się przestraszyliśmy, bo tuż przy tym pałacu budowaliśmy tę barykadę, ludzie znosili na tę barykadę i meble, i wszystko, co się dało. My jako dzieci pomagaliśmy te płytki zdejmować z chodników, nosić, wozić taczkami, jak się dało. W każdym razie taka poszła plotka. Nie wiem, czy plotka, czy to była prawda, że jeden pan z klamką, bo nie miał pistoletu, wszedł tam po cichutku, jakoś się dostał do środka i zastraszył tego wartownika niemieckiego, który tam był, i czy uderzył go, w każdym razie dostał się. Potem już więcej Powstańców się tam dostało i tych Niemców stamtąd wyciągnęli. Było ich ponad dwudziestu, natomiast oficerowie, bo byli też i oficerowie, popełnili samobójstwo. No więc już pałac jest w rękach naszych Powstańców, więc już się nie baliśmy, budowaliśmy dalej tę barykadę. To są pierwsze dni Powstania, dosłownie, może drugi dzień. Prawie była już ukończona ta barykada, gdy przyjechało dwóch oficerów. Mieli tylko marynarki żołnierskie, natomiast spodnie cywilne. I oni chcieli przedostać się na plac Krasińskich, ale nie mogli się przedostać, bo już mało tego, że barykada prawie zamykała się, to był wykopany rów. Rów był wykopany po to, żeby mieć piasek, w worki sypany był i żeby na barykadę kłaść, bo ona była umocniona, ta barykada. No więc trzeba było zorganizować deski czy drzwi. Ja pobiegłam do swojego taty, żeby pomógł, no i tata rzeczywiście pomógł. Jakieś tam drzwi (nie sam, wziął tam kolegów) położyli, zrobili taki prowizoryczny most i przepchnęli ten [samochód]. Dobra, barykadę żeśmy zrobili, wszystko w porządku. A, jeszcze jeden z tych panów z samochodu mówi do mnie, że: „Słuchaj, powiedz tacie, że na Stawkach są magazyny i w tych magazynach jest dużo jedzenia, dużo żywności, żeby poszedł i wziął, bo za dwie godziny palimy to. Palimy, bo nie utrzymamy, bo Niemcy już idą i ich nie utrzymamy”. No więc mój tata poszedł, wziął jeszcze sąsiadów, przywieźli bardzo dużo jedzenia, to znaczy konserwy mięsne, cukier, mąkę, kaszę, wszystko, co było potrzebne do jedzenia. Zresztą prawie że wszystko zostało, bo niewiele zjedliśmy. I wszyscy mieliśmy jedzenie […]
I proszę sobie wyobrazić, dowiadujemy się, że zdobyli czołg. O tym to pani wie. I ja, mama i jeszcze sąsiedzi z naszego domu biegniemy przez plac. Biegniemy, żeby zobaczyć ten czołg. Każdy się cieszył, niesamowita była atmosfera. Dobiegliśmy do połowy [placu] i [nagle rozległ się] straszny wybuch. Ale taki był wybuch, podmuch taki okropny, nie wiedzieliśmy, co się stało. Biegł z tamtej strony od tego czołgu jakiś facet zakrwawiony i krzyczał: „Nie chodźcie tam, broń Boże! Tam ciała leżą!”. I tak mama moja poszła, bo też wszędzie chodziła, a mnie już nie pozwoliła iść, tak że ja osobiście nie widziałam tych ciał, ja tylko [słyszałem] ten huk. No i coraz gorzej zaczęło się robić, coraz gorzej, coraz bliżej Niemcy byli, bombardowali nas, a najbardziej ta „krowa” czy „szafa”, bo różnie mówili, to było coś okropnego. Jak usłyszeliśmy tylko takie: „Uuu, uuu”, to już wszyscy uciekali, gdzie tylko można było uciec. Straszna rzecz.
W piwnicach, tak, w piwnicach. Tam panie robiły kluski, gotowały – tak było zbiorowo, nie to, że jedna osoba, tylko dla wszystkich. Po wodę gdzieś bardzo rano chodzili, bo wody nie było. Ale to już mnie omijało, ja już o tym nie wiem, bo to już nie moja była domena.
Tak, tak, ja miałam ciągle okazję. Jak tata pracował w tych spirytusowych zakładach, to dostawał deputat. Ponieważ nie pił tego, to mama to zbierała i na wiśniach zrobiła nalewki, ale zrobiła takie gąsiory duże i Powstańcom dawała. Ci Powstańcy przychodzili do nas ciągle, więc ja miałam styczność z nimi. I lekko ranni, i tacy zdrowi – wspaniali chłopcy, wspaniali byli. Proszę sobie wyobrazić, jeszcze jeden incydent, który zapamiętałam. Powstańcy złapali grupę osób, mówili, że to szpiedzy, która podobnież chodziła gdzieś i robiła znaki dla samolotów, żeby w tym miejscu zrzucali bomby. No i osądzili ich: wyrok śmierci. I młody człowiek ich zabijał na naszych oczach. Tam były kobiety i jeden mężczyzna. […] [Na rogu ulicy Bonifraterskiej i Świętojerskiej] te osoby zostały zabite. To na moich oczach. Ale to na mnie nie robiło wrażenia.
Nie, nawet moja mama zagadnęła i mówi: „Słuchaj, dziecko – bo to taki młody człowiek zabijał – że tak możesz…”. A on mówi: „Przecież to wróg”. Tak że ja patrzyłam na to i nie miałam żadnego wrażenia, żadnego. No i już wtedy, po tym wszystkim, to już Niemcy się bardzo zbliżyli, bardzo bombardowali Starówkę, no i mama była ranna. I [właśnie] Powstańcy mamę na noszach zanieśli do tego kościoła.
Wyszła na moment na podwórko i granatnik się rozerwał i widocznie jakiś odłamek [leciał] i była ranna. I mamę zanieśli.
To było dwa dni przed końcem, koniec sierpnia.
Nie, nie, od razu mamę zanieśli tam do kościoła.
To był szpital, tak, bardzo duży.
Nie no, przecież mama na podwórku była ranna, więc od razu na oczach, tak. I mamę zanieśli, tata poszedł zaraz tam za mamą. Tylko zdążył wrócić, samoloty nadleciały i zbombardowali. Ale łatwo było się przedostać na Freta: tylko trzeba było wyjść z naszego domu, przejść tą Nowiniarską, wejść do następnego domu i piwnicami się przechodziło aż na Freta. Poprzebijali przejścia i fajnie się przechodziło, bo ja też przechodziłam raz. No i potem, jak tata poszedł, to już mamy nie znalazł, już nie wiadomo, gdzie była.
Nie, już nie znalazł mamy. I podjechał czołg – to już był koniec – podjechał czołg niemiecki i przez głośnik podał: „Proszę wychodzić z piwnic, nic państwu nie będzie”. Ale zaczęli ludzie opowiadać, że Niemcy mężczyzn zabijają, no to ojciec [powiedział]: „Ja idę do kanału i będę kanałem przechodził”. A już wtedy Powstańcy zebrali się na placu Krasińskich i wchodzili do kanału, nie wpuszczali cywili, dopiero jak sami weszli, dopiero można było i ja z tatą weszłam do tego kanału. Tam okropnie było.
A siostrę zostawił z sąsiadką, bo poszedł zobaczyć, czy można przejść, czy nie można przejść. I weszliśmy, nie wiem, ile przeszliśmy, wiem, że było strasznie źle, ciasno, obijałam się o ludzi brudnych, okropne. I ja mówię: „Ja wracam”. No i tata mój wrócił, wróciliśmy z powrotem. No i wtedy już wyszliśmy. Wyszliśmy, jak Niemcy kazali. Czwórkami nas ustawili i prowadzili nas i muszę powiedzieć, że bardzo grzecznie się zachowywali, powiedzieli po polsku: „Proszę państwa, proszę iść prawą stroną, bo tu będą kule leciały”. Tak nas osłaniali i prowadzili nas przez getto do kościoła na Wolę i tam potem, jak wszystkich, na Dworzec Zachodni, z Dworca Zachodniego w wagony i do Pruszkowa.
Atmosfera była wspaniała. Jeden drugiemu pomagał, przytulił. Na przykład w naszej piwnicy, bo była bardzo duża, to było kilka rodzin. To była bardzo taka duża piwnica, tak że jeden drugiemu bardzo pomagał.
Do Powstańców też, wszyscy się cieszyli. Myśleli, że będziemy mieli wolność, każdy się cieszył.
Nie. Ja nie słyszałam, żeby ktoś powiedział, że po co to wszystko. Wszyscy szli spokojnie. Później w Pruszkowie nas segregowali, ja takiego młodego chłopca uratowałam. Owinęli mu głowę bandażami, ja go wzięłam za rękę i na wieś nas wywieźli, tak że nie trafiłam do obozu, tylko na wieś.
Tak, duży kawałek, no i bagaże. Proszę sobie wyobrazić, że ten incydent, co był w „Eroice”, że Dziewońskiego uderzył policjant, bo taki był moment, to był właśnie z nami. Jak szliśmy tymi czwórkami, był pan, który uciekał z Woli, ponieważ na Woli byli „ukraińcy” i oni się tam bardzo źle obchodzili z ludnością, to on uciekł i on był bez bagażu. I on szedł bez bagażu, a koło niego szła osoba, która miała straszne bagaże, na plecach taki tobołek, dwie walizy. I Niemiec ni stąd, ni z owąd karabinem go uderzył w plecy, ale tak fest uderzył. On nie wiedział, o co chodzi, a Niemiec pokazuje, że ona dźwiga, on nie ma nic? Tak że reżyser widocznie szedł z nami, kiedy potem umieścił to w filmie.
Tak, dużo było zapasów i to wszyscy jedli, wszyscy. To nie było tak, że tylko my, tylko wszyscy. Ten dom był bardzo duży, bo on miał siedem oficyn, po dwa podwórka. Myśmy mieszkali w tej środkowej oficynie i osoby z tej oficyny, które siedziały tam w tej piwnicy, to [również miały] swoją piwnicę. Wie pani, nie każdy mógł iść na Stawki do tych magazynów, żeby sobie wziąć, nie każdy mógł iść, zresztą nie wiedzieli.
Na pewno miałam psa i go zostawiłam. I do dziś, jak pomyślę, to płaczę.
To sama sobie szyłam. Nawet z koleżanką rozmawiałam, czy ona szyła też. Bo my jesteśmy z jednego roku, ona jest ode mnie starsza o trzy dni.
Nic, mnie wszystko zginęło. Ja nawet nie mam fotografii żadnej, dlatego że te bagaże, które mieliśmy, to nam zginęły, bo jak już byliśmy w pociągu, to mój tata wysiadł z tego pociągu i nas też wysadzili ludzie, rzucili nam bagaże i Niemiec to zobaczył. Zobaczył to Niemiec i z powrotem [kazał nam wejść do wagonu]. Ale ludzie już tych bagaży nam nie oddali.
Ktoś wziął to.
Na pewno, my w piwnicach też śpiewaliśmy.
Te wszystkie piosenki znałam, a teraz to… Z koleżanką kiedyś żeśmy wsiadły latem, w tym roku, taki był wagon-tramwaj, taki turystyczny czy śpiewający, śpiewający chyba, i właśnie śpiewali te piosenki wszystkie, te powstańcze.
Nie, nie. Każdy siedział w piwnicy i bał się. Tylko pierwsze dni były spokojne, a później to już było bardzo źle, bardzo źle.
[Został całkowicie] zburzony. Teraz jest inny.
Jak oni nas wyprowadzili i szliśmy przez getto, to [nagle] nadleciały samoloty, dużo tych samolotów niemieckich, i zrzucali bomby. Ja się odwróciłam i zobaczyłam, jak ten nasz dom się wali. Ja to widziałam, jak on po prostu osiadał. I tuman kurzu, tuman kurzu. Tak że jak wróciłam po wyzwoleniu, następnego dnia byłam, siedemnastego było wyzwolenie, a ja osiemnastego byłam w Warszawie, bo myślałam, że może mama wróciła, że gdzieś jest. Jak zobaczyłam te gruzy, nie było nawet jednego takiego, żeby ścianka gdzieś [stała], tylko było zwalisko. Nic nie było.
No, tam też były nieprzyjemne sprawy, bo jak nas tam przyprowadzili… A nie, nawet idąc, widziałam leżące trupy, tak, leżały niesprzątnięte. I jak już byłam w kościele, Niemcy ogłosili, że kto ma złoto, ma oddać. Oddawali ludzie to złoto i gdy u jakiegoś [mężczyzny] zobaczyli czy ktoś powiedział, że on ma, to wzięli i znaleźli [coś] u tego pana. Rozstrzelali go od razu na tym dziedzińcu. To też widziałam.
[W czasie] Powstania nie było głodu. Natomiast po wyzwoleniu byłam głodna.
Nie, bo nas od razu na wieś zawieźli.
Nie, ja w ogóle tego dnia… znaczy od razu szliśmy przez getto, zatrzymali nas na jakimś placu, dali nam kaszę manną (tylko ja jej nie jadłam, bo to na wodzie była ta kasza) i po godzinie kazali nam wstać, ustawić się i zaprowadzili nas na Wolę do kościoła. W kościele byłam bardzo krótko i stamtąd kazali nam się ustawić i poprowadzili nas do ulicy Bema i Bema prosto na dworzec. Na dworcu już czekały wagony odkryte, takie lory i do tych wagonów ile się zmieściło osób, jeden przy drugim i zawieźli nas do Pruszkowa. Dopiero w Pruszkowie nocowałam. Ja miałam długie włosy, warkocze i wiem, że powiedziano mi: „Nie chodź, dziecko, tam, bo tam wszy są, żeby do włosów ci nie weszły”. I ja tak całą noc przesiedziałam na zewnątrz, nie w tej hali fabrycznej, gdzie ludzie spali na słomie różnie, tylko już byłam na dworze i rano nas Niemcy segregowali. Jeden na prawo, na lewo, prosto i tak. Tylko nie wiadomo było, gdzie iść, ale trafiłam akurat, i tata, i ja, i siostra moja, że wywieźli nas na wieś.
I proszę sobie wyobrazić, nie mogę sobie przypomnieć, gdzie. Za nic. To było tak trzydzieści kilometrów od Radomska, w lasach. Bardzo duża wieś, dwa kilometry miała, to to pamiętam, ale nie mogę, nie mogę za nic. Ja chciałam tam pojechać i zobaczyć już jako dorosła osoba i nie mogłam sobie przypomnieć gdzie, nie wiem dlaczego, nie wiem.
Tak, przez gospodarzy. Dali nam taki pokoik mały, jakieś tam do spania łóżka, właściwie takie zbite coś, słomę w coś [wepchnięto], w jakiś siennik, tak że na słomie. Dawali nam jeść, ale myśmy bardzo krótko byli. Mój tata jak zwykle jak tylko się tam dostał, to zaraz poszedł do partyzantki, poszedł tam z nimi. Proszę sobie wyobrazić, któregoś dnia przyjechali Niemcy na motorach tam na tę wieś i weszli do tej chałupy naszej. Mój ojciec spał, bo w nocy był u tych partyzantów, spał i buty miał takie strasznie zabłocone, bo to był przecież już listopad pewnie, koniec października, listopad, i Niemiec wszedł i mówi tak: Kennkarte. Na co mój ojciec wyjął, a on tak czyta i mówi tak: Bandit, Warschau – i spojrzał na te buty, i mówi – Partisan – do mojego taty. Tak że też były różne sytuacje.
Nie, nie. Przybiegł jakiś żołnierz i coś powiedział. I co się okazało: partyzanci z lasu wyszli i byli tuż-tuż za chałupami. I oni się przestraszyli i wycofali.
My byliśmy tam jakieś dwa miesiące, więcej nie, bo później tu pod Warszawę przyjechaliśmy, bo miałam ciotkę na Okęciu, ona nie przeżyła Powstania, bo Okęcie było normalnie, nic się nie działo. W Piasecznie miałam kogoś, jakiegoś wujka i przyjechaliśmy zobaczyć, co się tu dzieje, no i tak już zostaliśmy tutaj do wyzwolenia.
Myślę, że gdzieś koniec listopada, bo śnieg padał, taka była straszna pogoda.
Z całą otwartością, nic nie oczekiwali. Nic ci ludzie nie oczekiwali. To było małżeństwo, które miało sześcioro dzieci, oni byli też biedni, naprawdę, ale zawsze ten barszcz, który mnie strasznie smakował, nie wiem dlaczego, i te ziemniaki okraszone takimi skwareczkami fajnymi, i z jednej miski wszyscy jedli. Ale było bardzo smaczne, bardzo mi smakowało.
Tak, cały czas chodził do partyzantów.
No nie wiem, może pomagał im, nie wiem, w każdym razie chodził ciągle.
A, powrót do Warszawy, to szłam z Piaseczna. Jak pomyślę sobie, jak ja zobaczyłam…
Nie, nie, tata był na Okęciu, a ja byłam u wujka właśnie, w Piasecznie. Tata był z siostrą, a ja byłam sama tutaj, u wujka, u mojej mamy brata. Tu mnie zastało wyzwolenie. Jak ci weszli… to już nie chcę mówić, co ja sobie pomyślałam o nich.
Rosjanie strasznie się zachowywali, okropnie. Okropnie. Ja siedziałam tak, a on wziął karabin, jak popruł tak po tym [murze], tynki odpadły… Nie no, strasznie się zachowywali. Zaraz jak tylko puszczali do Warszawy… Siedemnastego wyzwolenie było, a osiemnastego można było iść i pieszo szłam do Warszawy, pieszo. I byłam strasznie głodna, bo nie dali mi jeść, bo oni też nie mieli. I doszłam do tego naszego domu – jak zobaczyłam te gruzy, to się strasznie rozpłakałam. Stoję i płaczę i słyszę, jak ktoś do mnie mówi. Odwracam się, a to mój tata. Też z Okęcia przyszedł, miał w kieszeni chleb i dał mi ten chleb.
Nie, nic nie było. Wszystko zawalone, nic nie było, absolutnie. Może jak rozbierali ten dom, te gruzy… Bo teraz to jest zupełnie inny dom.
Nie. Więc jak była ekshumacja, to byłam z tatą, mamy nie było. Ja przypuszczam, że mama leży tam nisko, tak jak to… Chodzę do kościoła tam.
Już od razu, już od razu żeśmy wrócili, na Mokotowie zamieszkaliśmy.
Nie, nie, nie. Najpierw w takim domu willowym, takim na Miłobędzkiej (od Racławickiej odchodzi taka [ulica]), bo akurat był wolny tam pokój. A później już, jak wyszłam za mąż, to już z mężem, no i dostaliśmy mieszkanie tutaj, na Mokotowie, na Modzelewskiego i tak już mieszkam pięćdziesiąt ileś lat.
Nawiedzają nieraz, nieraz nawiedzają.
No, człowiek stara się zapomnieć, ale ja wiem… Wracają te myśli, wracają.
No, dzieciom, dzieciom tak. Dzieciom to ciągle coś tam mówię, co sobie przypomnę, bo tych zdarzeń było wiele, tylko człowiek już tak nie pamięta.
Na pewno były miłe jakieś chwile, na pewno, ale w tej chwili tak już nie pamiętam.
Tak, tata jeszcze pracował do ostatniej chwili, bo zmarł nagle, w pracy. Dostał zawału i zmarł.
No właśnie człowiek powinien rozmawiać, bo jak nie rozmawia, to dużo rzeczy nie wie. Ja wróciłam do domu już jako duża dziewczynka i nie rozmawiałam z nimi, i wiele rzeczy nie wiem. Nie znam rodziny dalszej, bo nie pytałam o to, a powinnam, prawda. Później tata zajął się pracą, my [poszłyśmy] do szkoły i tak ten czas jakoś upłynął. Potem ja wyszłam za mąż. Teraz owdowiałam, już nie mam męża.
Znaczy ja wiem, czy miało sens… Tyle ludzi zginęło. Liczyli na coś, liczyli prawdopodobnie na pomoc, może rosyjską, nie wiem. W każdym razie gdyby nie było Powstania, to ja bym miała też i inną rodzinę, bo mama by żyła.
A była na początku, była ta euforia, tak, wszyscy się cieszyli, śpiewali, chodzili, Niemców nie było, gdzieś tam daleko, strzałów nie było, już było bardzo fajnie.
Właśnie, po tylu latach gnębienia. Tak, jeszcze widziałam jeden incydent. Nie pamiętam, który był rok, jak wróciłam do domu, szłam z tatą Czerniakowską i szło dwóch, chyba to żandarmi, bo oni mieli na łańcuchach takie blachy, to chyba to żandarmeria była niemiecka – szli sobie, tak maszerowali i nie wiadomo skąd znalazło się dwóch panów, w płaszczach, kapeluszach, podeszli blisko do nich i zastrzelili tych Niemców.
Tak, tak. Tata mnie [złapał] za rękę i zaczęliśmy uciekać. Prawdopodobnie potem za tych Niemców rozstrzelili gdzieś innych, naszych ludzi. To takie były przypadki. Było, było wiele.
Właśnie o to chodzi, że ja teraz bym chyba bardziej przeżyła, gdybym widziała, że komuś się coś dzieje. Nie wiem, człowiek się taki robi… Przecież pod koniec Powstania to naprawdę ludzie leżeli na ulicy nieżywi. I to jak człowiek chciał iść, to musiał przechodzić przez tego człowieka leżącego – i bez wrażenia. Człowiek się taki robi… Widocznie sam jakąś sobie barierę taką postawi.
Tak, żeby to przeżyć. Były różne incydenty, na przykład też jakoś z pół roku przed Powstaniem, następny dom, obudziły nas straszne strzały, takie okropne strzały. Pytam się ludzi, co się dzieje, a mówią, że Niemcy znaleźli tam ileś Żydów u kogoś i strzelają do nich. Zabili tych Żydów, zabili tę panią, która ich przechowywała. Okropnie. Granatami się tam rzucali, straszna rzecz była też. Takie były rzeczy, tak że nigdy nie było spokojnie, zawsze coś tam wypadło. Ale mimo wszystko życie było i dawali sobie radę rodzice. Na pewno nie tylko moi rodzice, wszyscy dawali sobie radę, bo jak na przykład nie było… […] Pytała pani o to, jak sobie dawali radę. Więc dawali sobie. Na przykład moja mama potrafiła wziąć z domu jakieś tam obrusy, pościelowe rzeczy, jakieś coś jeszcze i pojechała gdzieś na wieś i to sprzedała im, a w zamian przywoziła miód, masło, śmietanę, to, co nam było potrzebne, tak że jakoś tam się radziło. Albo jakieś mięso. Znaczy nie handlowała, absolutnie nie, ale dla nas.
Bardzo często właśnie te ziemniaki smażone z cebulą, takie na patelni. A najgorzej było, jak to było na oleju, to ja już nie mogłam tego jeść, na oleju to nie, wolałam być głodna.
A tak, mama ciasta piekła dobre. Tak, robiła różne rzeczy, dbała o nas bardzo, ale takie specjalne nie były. Co tam było, na przykład kwasiła kapustę na zimę, żeby była. Starała się, żeby w piwnicy była włoszczyzna, żeby jarzyny były. Starała się o to, zawsze było.
Tak, ja lubiłam pomagać, tak że pomagałam, robiłam. Pamiętam, jak już nas wyprowadzili, to mój tata zażyczył sobie, żebym ugotowała kopytka. Niestety, nie ugotowałam tych kopytek.
Jak nas wyprowadzili z Powstania, to mój tata zażyczył sobie kopytka, już tam na tej wsi, ale ja już nie potrafiłam tych kopytek zrobić, bo one mi się rozleciały, zrobiła się zupa z tego. Ale później się nauczyłam i później już robiłam.
Tak, tak, było nas bardzo dużo, bo to była olbrzymia wieś. U każdego gospodarza byli warszawiacy, u każdego, ale po jednej rodzinie, bo nie byli w stanie więcej utrzymać. Aha, i co jeszcze na tej wsi: pędzili bimber. A pędzili ten bimber z owsa i tak [kopali] w stodole dół, wkładali tę balię i w tej balii jakoś namaczali ten [owies]. W każdym razie on urósł i takie kiełki były, oni potem to kroili i z tego robili ten bimber. Całe noce pędzili ten bimber. I proszę sobie wyobrazić, że kury chodzące dziobały to, bo tam się porozsypywał ten alkohol, i te kury chodziły pijane. Nie widziała pani kury pijanej? Wie pani, no strasznie, no. My jako dzieci to myśmy się przyglądali: idzie kura, idzie, przewróciła się, leży kura, ha, ha… A ci partyzanci przychodzili po alkohol. W każdym domu pędzili alkohol.
Nasuwają się takie różne śmieszne sytuacje, lepiej te śmieszne niż te nieśmieszne.
Też bardzo dziękuję. A właśnie, więc zawsze w piwnicy [robiliśmy] kostki [do gry], ponieważ gubiły nam się, to robiliśmy je ze stearyny, bo paliliśmy świeczki i kapała…
No tak, tak.
W czasie Powstania, to jest właśnie w piwnicy w czasie Powstania. Więc co robić. Różne gry, różne takie, to najlepiej te planszowe, chińczyk, różne tego typu, ale kostki, te takie kostki, które się rzuca, to nam gubiły się, to robiłyśmy ze stearyny takie fajne kosteczki, dziurki i tymi kostkami się bawiłyśmy. No, co jeszcze… Przeróżne dziecięce gry. Nawet w piłkę graliśmy, bo korytarz był długi. W piłkę o ścianę – co tylko było możliwe, to człowiek [robił]. Aha, jeszcze był taki moment, Niemcy zrzucili tę „krowę” ryczącą, taką burzącą i dach tak troszeczkę tam się wzburzył, a później rzucali zapalające [pociski], żeby łatwiej się zapaliło, żeby się paliło do końca. I cegły spadające – ja stałam i tak [spadały], że mnie nie zabiły, tylko mnie trąciła i rozbiła mi głowę. […] I krew poleciała strasznie. Moja mama, wtedy jeszcze to na początku było, więc moja mama krzyku narobiła, że mnie zabili, więc był też szum wielki. Jedna z pań nie miała czym, to octem mnie polała, więc ja zaczęłam strasznie krzyczeć. Zabolało mnie po prostu, zaszczypało okropnie. [Do dzisiaj mam bliznę nad czołem]. Tak że też takie były momenty.
Nie, nie było. Nie słyszałam, żeby były. Może gdzieś były, ale koło mnie nie, na pewno. Nie, nie było, absolutnie, nie słyszałam o tym.
Warszawa, 20 października 2015 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska