Wanda Kowalska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wanda Kowalska.

  • Kiedy się pani urodziła?


[…] 8 listopada 1927 roku, [Ryńsk]-Wąbrzeźno, to jest miejscowość na Pomorzu, byłe województwo bydgoskie.

  • Co pani robiła przed 1 września 1939 roku, czyli przed wybuchem wojny?


Szkoła, normalnie chodziłam do szkoły.

  • Mieszkaliście państwo wtedy w Warszawie, w trzydziestym dziewiątym roku?


Tak, w trzydziestym dziewiątym roku tak, z mamą.

  • Do jakiej szkoły pani chodziła?


Do podstawowej.

  • Pamięta pani, gdzie mieściła się ta szkoła?


Nie pamiętam.

  • A w jakiej dzielnicy?


Śródmieście.

  • Mieszkała pani na początku wojny przy ulicy…


Na początku wojny mieszkałam Krochmalna 17.

  • A później?


Wojna zastała mnie… W trzydziestym dziewiątym roku byliśmy u dziadziusia, [zamieszkały Dulsk, poczta Golub-Dobrzyń, powiat Rypin, Piotrowscy Franciszka i Jan]. Ferie, tak jak są ferie szkolne, ja z siostrą byłam […] Dziadziuś wiedząc, co się już dzieje w świecie, nie pozwolił, żebyśmy wyjechały do Warszawy, więc tak się stało, pozostaliśmy na miejscu. Zastała nas okupacja niemiecka, Rzesza, i przebywaliśmy cały czas tam, z tym że ja jako młodsza od siostry… Wykonywałyśmy różne prace ciężkie takie, bo wszystkie te majątki, gospodarstwa, tam, na Pomorzu były bardzo duże, nasi dziadkowie też mieli bardzo duży majątek, były zajęte przez władze niemieckie. Wysiedleni dziadkowie zostali, my również, a rodzina dziadka, rodzina, czyli dzieci moich dziadków, zostali wywiezieni do pracy na tereny niemieckie gdzieś dalej, natomiast dwie osoby z tych właśnie, które tam były… Rodzeństwo było dosyć, no można powiedzieć – duże, bo było czterech, czy pięciu braci, pięć sióstr, ale nie wszyscy byli wtedy w domu, bo to były już rodziny właśnie oddzielne, już mieli swoje rodziny i swoje dzieci.

Natomiast zostało czworo tylko, pamiętam, czworo było: dwóch wujków i dwie ciocie. Zostały wywiezione – jeden wujek [Roman] do Stutthofu, do obozu, a druga z mamy [sióstr], bo to mamy rodzeństwo, druga córka dziadków pracowała w niemieckiej rodzinie i później, kiedy się zbliżał już taki okres końcowy wojny, oni ją zabrali i została gdzieś w okolicach Berlina, stamtąd umieszczona została do Ravensbrück. Przeżyła ten okres tamtego piekła, stamtąd wywieziona została do Szwecji na leczenie, więc wszyscy byli niepewni czy żyje, czy nie żyje. Kiedy wróciła po roku czasu, to była wielka radość, ale to tylko jeden fragment ten. Natomiast my: ja z siostrą, pracowałyśmy w takim… Nie tylko ja, ale cała ta młodzież, taka w moim wieku, pracowaliśmy właśnie u tych Niemców. Zorganizowane to było, w tak zwany Arbeitkinder czy coś takiego, coś w tym rodzaju. Taka jakaś grupa tych dzieci i byłyśmy zmuszane do pracy fizycznej w polu, ciężkiej pracy. Jak nie było pracy tu, byliśmy po prostu pędzeni, jak zwierzaki, do majątku Sokołowo i tam pracowaliśmy… Dawniej hrabia Płoski miał ten majątek, tam zajął teren tego majątku [Niemiec], mam nazwisko [zapisane] tego właśnie obywatela niemieckiego, [Philip Muller]. No i mam jeszcze drugiego, [Will Klauz], u którego najbardziej pracowaliśmy i byliśmy najbardziej poszkodowani, bo on się znęcał nad nami – miał taki pejcz porządny i nas po nogach strasznie…

 

  • Gonił do pracy?


Tak. Tak więc mama wiedząc o tym, bo korespondencja między Rzeszą a Gubernią była, więc mama wiedziała, co się dzieje tu, że dziadkowie, czyli rodzice mojej mamy, są już wysiedleni, więc starała się, żeby nas ściągnąć do Warszawy. Była taka historia, że najpierw uważała, że trzeba moją siostrę starszą, bo ona jest bardziej w niebezpiecznym, właśnie tym okresie, bo już miała te czternaście czy szesnaście lat. Szesnaście… Siedemnaście miała już lat. Więc zorganizowała takie przejście… Nie ona zorganizowała, tylko osoby, które handlowały, nie wiem czy panowie wiedzą o tym, handlowały – przechodziły przez granicę i przenosiły żywność w postaci mięsa czy jakichś innych tłuszczy. Mama z nimi nawiązała kontakt i z nimi przyszła na umówiony punkt, gdzie moja siostra została przeprowadzona. Później, to był rok czterdzieści dwa albo czterdzieści trzy – 1942 albo 1943. Natomiast po niedługim czasie moja mama zorganizowała podobnie dla mnie, ja przeszłam tę granicę. Pamiętam, że wujek, który pozostał w domu, był najbardziej taki słabowity i Niemcy go nie brali do żadnych prac, przeprowadził mnie przez te tereny dosyć odległe, przez dwa czy trzy dni, później do jakiejś miejscowości, a wiem, że musieliśmy dotrzeć do miejscowości Szymanów, Szymanowo, jakaś taka miejscowość.

  • Pod Warszawą?


[Nie, Pomorze]. Tam moja mama już na mnie czekała też i przeszliśmy przez tę granicę. Przeszliśmy przez tę granicę… Nie przeszliśmy, jeszcze nie. Jak szliśmy, idąc z tej miejscowości, musieliśmy przejść tereny i przez Narew przedostać się. Różne takie były przejścia, jak to się przechodzi po prostu […]. Przechodziliśmy zawsze nocą, a w dzień przez las. W pewnym miejscu zauważyliśmy, to znaczy ta grupa, która szła, a szło ich około dziesięciu osób albo i więcej, że jest dwóch mężczyzn w lesie, którzy mają coś rozłożone białego, jakby jakiś przedmiot albo chustki czy coś takiego. Podeszliśmy, oni się zerwali z tego… Bo to było wszystko mała odległość. Podeszli bliżej, okazuje się, że to było dwóch francuskich jeńców, którzy uciekli z obozu i to był plan ich właśnie, ta mapa… Dołączyli do naszej grupy. Jeden z tych panów, z tych jeńców, mogę tak powiedzieć, mówił po polsku słabo, drugi nie mówił wcale. Był jeden młody, drugi… Młody – jeden mógł mieć ze dwadzieścia trzy-cztery lata, następny był w wieku już takim po trzydziestu latach, po trzydziestym roku życia. Oni doszli razem z nami do Warszawy. Wiem, że mama dała jednemu z tych panów adres naszego domu, pamiętam… No i ja już też przeszłam, chociaż sobie wyobrażałam tę granicę, że ta granica będzie taka straszna, że to będzie jakiś mur nie do przekroczenia. Okazuje się, że to była maleńka rzeczka i drzewo potężne, przewrócone i przez to przechodziliśmy. Wyszliśmy w okolicy Wyszkowa. Tam była już, po przejściu, jak przeszliśmy te tereny właśnie, już po tej kładce, można by powiedzieć. Dalej już wszyscy się rozłączyli, między innymi nawet ci Francuzi, ale mama dała ten adres, jak mówiłam, zaznaczyłam, że dała ten adres […]. Później spotkaliśmy się, to znaczy spotkaliśmy się z tym jednym, z tym starszym gościem, który do nas przyszedł, ale ja nie wiem czy rozmawiała moja siostra z nimi czy nie, nie wiem, tego nie mogę sobie przypomnieć. Wiem tylko jedno, że ten młody był aresztowany na ulicy Moliera, to było przy Teatrze Wielkim, była tam jakaś restauracja i tam schodziło się wojsko francuskie, które przyjęło obywatelstwo niemieckie, służyli w armii niemieckiej. Na ile to jest wiadome, nie wiem, jak określić, że on został, ten młody, aresztowany, ten Francuz. Później mieliśmy wiadomość, to znaczy ja nie, tylko po prostu później się dowiedziałam od mamy, że należałoby go wykupić tam z pewnych… Z tego… Nie wiem czy on był w alei Szucha zatrzymany czy w innym więzieniu. Wiem tylko jedno, że moja siostra brała w tym udział.

  • W wykupieniu tego Francuza?


W wykupieniu, tak. Ponieważ mama, zaznaczę skąd miała pieniądze, to była duża gotówka, mama miała jeszcze dwie czy trzy osoby pod Halą Mirowską, taki jak byśmy nazwali dzisiaj, prywatny skup owoców. Przyjeżdżali ludzie i po prostu hurtowo, żeby od nich kupić. Te pieniądze były w domu. Bo to wtedy były te pieniądze „krakowskie”, nie wiem jakie jeszcze, nie mogę teraz „skodować”. Wiem, że było bardzo dużo, ale wymagana była bardzo duża kwota za okup tego [Francuza], wiem tylko od mamy to. Moja siostra tego dnia właśnie, 1 sierpnia rano, jak tylko policyjna godzina się skończyła, więc miała tę torebkę, nie małą tylko dużą, i wyszła na spotkanie na plac Unii Lubelskiej z jakimś panem Leonem. I na tym się skończyło. Do tej pory nie wiem, do tej pory nie odszukaliśmy. Musiała zginąć, musiała gdzieś być rozstrzelana albo coś takiego. Te pieniądze się nie znalazły, to wiadomo, że się nie znajdą pieniądze i tak przypuszczam, że dowód musiała mieć, musiała mieć tę kenkartę i musiała mieć w tej torbie, jeżeli ktoś wziął, to na pewno wziął pieniądze, a dowód gdzieś wyrzucił, jak ona mogła zginąć. A wiem, że tam przy placu Unii było właśnie dużo Gestapo i wtedy oni wszystkich co rozstrzeleni, to wszystkich niestety palili. Ślad po niej zaginął. To tyle co wiem. Natomiast Powstanie Warszawskie, czterdziesty czwarty rok… Jeszcze przed Powstaniem muszę powiedzieć co było bardzo ważne – jeden z tych wujków moich, [Stanisław], który został wywieziony nie do obozu [pracy, nie] do Stutthofu, tylko gdzieś do fabryki amunicji [pod Berlinem]. Nie wiem, czy się zbuntowali, w każdym razie jakiegoś czy Niemca, czy tego strażnika, no tam nie wiem czy pobili – coś zrobili. A wiemy, co my robiliśmy też, że nie pozwoliliśmy sobie za dużo, żeby ktoś się znęcał, więc na jakieś dwa, trzy miesiące przed wybuchem Powstania [wujek] przyjechał do Warszawy. Przeszedł granicę, nie wiem jakim tam sposobem, ale był bardzo poraniony, był pogryziony przez psa na granicy i pozostał do samego Powstania Warszawskiego. Był jeszcze jeden pan, który się nazywał… Mam jego nazwisko zapisane, który przechodził przez granicę z jakimś dokumentami, siostra miała kontakt z nim. Był postrzelony, leżał w szpitalu Dzieciątka Jezus, [miał amputowaną nogę przed Powstaniem], nawet krew siostra oddawała dla niego. Był trzy, czy cztery dni przed Powstaniem – Pokrzywnicki, nazwisko Pokrzywnicki i pamiętam, że on był bardzo krótko u nas, jeden dzień, czy dwa i przed Powstaniem, na dwa-trzy dni wyszedł. On wrócił bez jednej nogi, bo miał amputowaną.

  • Ale przed Powstaniem?


Tak. To na tym się skończyło z tym panem, natomiast później, jak wybuchło Powstanie Warszawskie i mojej mamy też nie było w domu, zostałam tylko z tym wujkiem. Mama była gdzieś w okolicy Marszałkowskiej i nie mogła dotrzeć, a było wiadomo co na Marszałkowskiej się działo, tam była jednak największa rzeź początkowa, te czołgi i tak dalej, co robili właśnie Niemcy z Powstańcami czy nawet nie tylko z Powstańcami. Mamy nie było około tygodnia czasu. W tym czasie właśnie, kiedy my… Ja byłam z wujkiem, muszę mówić wujek, bo to był wujek mój. Nie byliśmy już w swoim mieszkaniu, tylko już tak jak zaznaczyłam, że był na zapleczu oficyny ostatniej, bo nasze mieszkanie już było częściowo spalone i więcej tam tych pomieszczeń. Ktoś krzyknął… Byliśmy na parterze, przy przejściu, ja to widzę wszystko – przejście do tego muru wybitego, żeby przejść na drugą stronę ulicy i domu. Ktoś krzyknął… Była pani Marta jakaś, pani Marta z taką dziewczynką, która miała może pięć-sześć lat, ona nas przyjęła do tego pomieszczenia swojego. Z chwilą kiedy ten krzyk się zrobił, że Ukraińcy wchodzą, że ten mur jest wysadzony z boku, tak jak pokazywałam na zdjęciu tu panu, to wszyscy do tej dziury i kto żył, to uciekał, więc my poszliśmy na Grzybowską 24, tam się mieściło AK. Nie mogliśmy tam zostać, bo po prostu w obawie ich o nasze życie. Poszliśmy więc w stronę Mariańskiej, obecnie jeszcze ten dom istnieje, był tam szpital polowy taki, zrobiony dla rannych, też nie mogli nas przyjąć. Na Śliską – też nie przyjęli nas i na Sienną. Sienna, nie mogę powiedzieć, czy był to numer dwadzieścia dziewięć, czy trzydzieści, też się mieściło AK.

  • Ale szpital?


Tam była…

  • W szpitalu na Siennej?


Tak. Oni nas przyjęli tam do tego domu, do tej piwnicy i między innymi właśnie ten pan, co zaznaczyłam na książeczce, co dostałam od niego tę książeczkę, ten Demulin powiedział, że może moja mama, bo moja mama poczuła się źle, że może u niego być na parterze. Był to człowiek bardzo… Właściwie to było dwóch chyba braci… Trudno jest powiedzieć, było dwóch tych panów, tam się kręciło w tym lokalu, był dosyć duży lokal, piękny, były meble takie piękne, antyczne. A ja byłam na dole przy wejściu od klatki schodowej, pierwsza taka maleńka, wąska piwniczka, ja byłam tam… A już w międzyczasie jak [byliśmy] tam na Grzybowskiej 24, to już nas mama odnalazła. Jak mama nas – mnie i wujka odnalazła… Nie wiem, jak to się stało, że wujek nam gdzieś zginął, w ogóle całe Powstanie nie mieliśmy śladu. Myślałyśmy, że może gdzieś zginął, względnie gdzieś… A on widocznie dołączył do jakiejś grupy, może powstańczej – był młody.

  • To były pierwsze dni Powstania, tak?


To były pierwsze dni Powstania, to znaczy już był to jakiś ósmy-dziewiąty dzień Powstania. Do końca nie wiedzieliśmy, gdzie jest i co się z nim stało. Natomiast my byliśmy do samej kapitulacji na ulicy Siennej.

  • Co pani tam robiła?


Co ja robiłam? Opiekowałam się… Spotkałam tego pana Pokrzywnickiego, pomagałam mu. Opiekowałam się chorą mamą, bo była chora chyba na jakąś biegunkę czy coś, w każdym razie była bardzo wycieńczona do końca tej choroby. I siedziałam, szukałam jedzenia, szukałam wody, pomagałam komuś… Po prostu, tak jak wszyscy w tej piwnicy siedzieliśmy.

  • Czy miała pani w tym czasie kontakt z Powstańcami?


Tak, oni byli, oni się kręcili, ale oni robili swoje. Widziałam ich, widziałam nie tylko Powstańców, nie tylko z opaskami AK, ale widziałam nawet paru tych z AL, byli też z taką opaską, to była chyba Armia Ludowa. Było to tragiczne, tragicznie było, dlatego że nie było wody, nie było jedzenia, nie było niczego.

  • Jak państwo zdobywaliście żywność? Kto się tym zajmował?

 

Zdobywał ten pan Demulin. Pan Demulin zdobywał żywność i on taki był, że wszystkim nawet gotował u siebie tam jakąś zupę, tę kaszę, to wszystko co on znalazł. A początkowo to było tej żywności trochę więcej, bo była obok piekarnia, tam były konie, te konie były uśmiercone, też jadłam to mięsko, co nigdy… Jadłam i pieska, bo głód był ponad wszystko. Nie patrzyło się, że to jest takie czy inne. […]

Ten pan, który był, ten pan Pokrzywnicki, nie wytrzymał nerwowo, psychicznie już nie wytrzymał, tak był strasznie załamany tym, że był już kaleką, o tych kulach… W pewnym momencie wyskoczył z tej małej naszej piwnicy, a już mama u góry nie mogła leżeć, bo front został zbombardowany i tylko zostały dwa szkielety boczne, więc my byliśmy w tej piwnicy i mama była przeniesiona też do tej piwnicy, i na takiej skrzynce leżała. Ja to pamiętam, że siedziałam na wiaderku i tak opartą głowę miałam też na tym, jak spałam – no ten sen, to był różny. Ten pan Pokrzywnicki z drugiej strony tak też był. Nie wytrzymał nerwowo, wyskoczył i zaczął krzyczeć: „Wszyscy siedzą, a inni walczą!”. Ja nie zapomnę jak on… Tego głosu jego, słyszę jeszcze do dzisiaj. Weszliśmy z powrotem do piwnicy, a on wyszedł na podwórko. W tym czasie, nie wiem, to było znane, że byli ci „gołębiarze”, tak zwani gołębiarze. Nie wiem czy on został zastrzelony przez nich, czy zginął od jakiegoś pocisku, ale prawdopodobnie zginął od tego pocisku „krowa”… Wracam do tych słów, które były używane wtedy.

  • Od jakiegoś odłamku?


Tak. Wiem, że on zginął. Po jakimś czasie przyszła jakaś pani, już nie pamiętam, pani czy pan, żeby przyjść, bo ten pan z kulami co chodził, nie żyje. Nie wie, kto to jest dla nas. Ja wyskoczyłam, zobaczyłam, że jego głowa tylko wisiała. Okazuje się, że już kul nie było, ktoś już kule zabrał, może bardzo dobrze, że zabrał, bo komuś innemu były potrzebne. Natomiast dwie panie jakieś ze mną, wykopałyśmy taki nieduży dołek, były na każdym podwórku takie skwerki i figurki jakieś różne były – Matki Boskiej czy Pana Jezusa, wygrzebałyśmy tam dół na tyle, że mogłyśmy go tak położyć. Pamiętam, że jeszcze jedna z tych pań przyniosła mi jakąś powłoczkę czy coś, dała, ja tę głowę tak jakoś związałam. To nie było dla mnie przerażające, bo byłam już przyzwyczajona do widoku tego wszystkiego, co się działo wśród Warszawy. Pochowałyśmy go, ale chowając tego człowieka, tego pana Pokrzywnickiego […], chowając go, wyczułam, że ma coś w tych spodniach i zapięte na agrafki, a nigdy o niczym nie mówił. Starałam się jakoś to odpiąć i starałam się, żeby to wyciągnąć. Były to dokumenty: jego dowód, była jakaś legitymacja, był grzebień – co było dla mnie charakterystyczne, że ja nie mogłam… Nie miałam grzebienia, żeby się uczesać przez to Powstanie. To miałam takie wewnętrzne, jak zobaczyłam ten drobiazg, to poczułam żal w sercu, że nie miał prawie włosów, a dlaczego mi nie dał. No, ale to była rzecz taka, nie wiem, jak określić, że też cierpiał bardzo. Pamiętam, że te dokumenty przyniosłam, mama mówi: „Weź to, schowaj, bo jak przeżyjemy to odnajdziemy rodzinę”. Faktycznie – do Czerwonego Krzyża się zgłosiliśmy, w Czerwonym Krzyżu nie zostawiliśmy tych dokumentów, tylko jeżeli ktoś się zgłosi, to żeby się do nas pod ten numer, oddamy to wszystko i powiemy jak jest, jak było. Rzeczywiście, przedstawiliśmy całą tę sytuację, jaka była, to znaczy ja przedstawiłam, bo mama tego nie widziała. To była żona, otrzymała i wiedziała, że tam są te szczątki, ale nie wiem czy te szczątki były wcześniej wykopane stamtąd, bo przecież zaraz były ekshumacje po Powstaniu, jak się wszystko unormowało czy sama to zrobiła. To było tyle właśnie z tym drugim Powstańcem, z którym moja siostra miała kontakt przed Powstaniem. My byliśmy do samego końca, jeszcze ja w międzyczasie zostałam ranna w nogę, przeżyłam to tragicznie, tak bardzo. To było jakieś dziesięć albo dwanaście dni przed końcem Powstania. Byłam opatrzona tam na punkcie tych sanitariuszek. Z pomocą podparcia musiałam wyjść z tego Powstania Warszawskiego, była kapitulacja. Pamiętam, chodziliśmy… 2 października była kapitulacja, ale to już o Powstaniu, to mogłabym powiedzieć, że ja to bym już zakończyła, bo to były jeszcze różne takie fragmenty, że człowiek tam szukał czegoś, żeby znaleźć do jedzenia…

Były takie chwile, że chciał przeżyć, chciał przeżyć. Ja nawet powiem szczerze, że było bardzo dużo cukru. Miałam w takiej torebce… Nie, to trudno nazwać torebką, taki bobik koński z tej piekarni, bo mieli dla koni, to my też to jedliśmy. Brało się do ust, żuło, żeby coś, coś tam przełknąć. Nie zapomnę tego chleba, który leżał wyrzucony na śmietnik, ktoś wyrzucił, bo był cały zielony. Kiedy wzięłam i z tym cukrem go jadłam, a po chwili cierpiałam. To były ciężkie czasy, to były ciężkie, nie do opisania. Ten płacz tych dzieci, to szukanie jedzenia i ja w tej piwnicy, gdzie weszłam, a nie mogłam wyjść tym okienkiem, bo były tam kartofle, ktoś powiedział, że tam są kartofle. To było coś nie do opisania.

Może nie będę mówiła.

A później wyszliśmy w Powstanie Warszawskie. Wyszło wojsko, wyszliśmy… To była chyba ulica… Szli ulicą Złotą, za Sienną zaraz Złota była. Złotą ulicą szło wojsko, widziałam, jak składali broń do koszy. Wróciłam i mówię: „Mama, teraz musimy my wyjść”. Mama mówi: „Nie dziecko, zaczekamy aż wszyscy będą wychodzić”. I wyszłyśmy rzeczywiście, już prawie pod koniec. Wyszłyśmy do Dworca Zachodniego, tam nas prowadzili, tam były pola, były pomidory, były inne rzeczy, wszystko się rzuciło tam i ja też, ale później była strzelanina, Niemcy strzelali, nie pozwolili nam zbierać. Ale po zjedzeniu takiego pomidora była tragedia później z nami – nie można było ust otworzyć, nie można było wody nawet przełknąć. Doszliśmy do Ursusa, tam Niemcy nas zaprowadzili do Ursusa. Z Ursusa…

  • Cały czas na piechotę?


Na piechotę, tak. Z Ursusa zostaliśmy przewiezieni do Pruszkowa. W Pruszkowie byłam od, można, tak jak zaznaczone było, od 2 do 16 października, ostatnim transportem zostaliśmy wywiezieni do Nowego Sącza.

Z Nowego Sącza byłam… Może dlatego ocaliłam życie, że nie wywieźli mnie gdzieś dalej, natomiast mama była bardzo słaba, więc nas w te bydlęce wagony, wszystko załadowali Niemcy, wioząc właśnie tam w kierunku przez pięć czy sześć dni, żeby dojechać do Nowego Sącza. W Nowym Sączu miałam pierwszy… Miałam opatrunek, wytworzyła mi się jakaś infekcja, strasznie cierpiałam, ale zezwolenie na pobyt w szpitalu, musiałam mieć zgodę jakiegoś esesmana. Oni inaczej go nazywali, ale w każdym razie to była jakaś postać niemiecka, która musiała podpisać, że wyraża zgodę, żebym mogła być w szpitalu i przejść jakiś zabieg czy operację, coś takiego. Okazuje się, tylko dlatego, że byli na parterze Niemcy, którzy byli z frontu przywiezieni jako ranni. Tak że tam byłam w szpitalu, po tej zgodzie. W nocy miałam operację, bardzo poważną operację, bardzo… Groziła mi nawet amputacja, jeżeli by to się tam nie zatrzymało jakimiś lekami, a przecież penicyliny wtedy nie było ani innych jakichś leków. Pamiętam doktora Wyrwę, do dzisiaj pamiętam, który mnie operował. Jest dokument właśnie ze szpitala. Później miałam… Trzynaście dni byłam w szpitalu, zbliżał się front już, musiałam opuścić szpital. A byliśmy przywiezieni… […] Jak przywieźli nas do Sącza, to w Sączu był taki komitet polski RGO i ten komitet polski rozdzielał. Najpierw przeprowadzili taką mykwę z nami, to znaczy „mykwę” – wymyli nas, poobcinali nam włosy, wszystko, dali nam świeże ubrania i tak dalej, jedzenie i później przydzielali nas wszystkich do górali – miejscowość Świniarsko. W tej miejscowości Świniarsko trafiliśmy do takich gospodarzy, bardzo dobrych ludzi. [Opiekował się nami pan Antoni Potoczek zamieszkały w Świniarsku. Długi czas po powrocie do Warszawy utrzymywaliśmy korespondencję]. Ale wszędzie, nikt nie narzekał z Powstańców, u kogo był. Byliśmy u nich, dostaliśmy ładny pokój, nawet powiem szczerze, że oni mieszkali gorzej jak my, bo oni dali nam taki najładniejszy pokój. Pomału dochodziłyśmy [do siebie]. Ludzie nam przynosili jedzenie, ten komitet też się opiekował, od czasu do czasu zostałam przewieziona saniami do szpitala, żebym miała zrobiony opatrunek odpowiedni przez lekarzy. Tam byliśmy aż przyszła linia frontowa. Nie pamiętam dnia, w każdym razie Rosjanie wkroczyli, Niemców odparli. Później znowu Rosjanie wycofali się i z powrotem byliśmy, w tak zwanym kotle, jak oni to nazywali – byliśmy trzykrotnie w tym. Ale ten okres czasu, który był tam w tym Świniarsku, to już nie byliśmy w tym domu, bo wszyscy Niemcy nas po prostu na siłę popędzili do wodociągów. Były wodociągi ogromne, mówię ogromne – wodociągi, które zaopatrywały w wodę Nowy Sącz. To nie to, że my szliśmy tak sobie normalnie, my się czołgaliśmy, żeby przez okres tej linii frontowej, żeby ktoś nas nie zobaczył i nie strzelił do nas. Ale niektórzy Niemcy byli bardzo tacy, bardzo potulni. Jeden, pamiętam, do mnie się zwrócił, bo ja miałam męski taki garnitur duży, że miałam… Musiał być szczupły, ale tu miałam na sznurek zawiązane. Miałam do góry podciągnięte te nogawki i ta marynarka dotąd była. On podszedł do mnie i mówił po polsku, ale mówił takim akcentem jakby śląskim, jakoś tak zaciągał, jakiś ten akcent był jego. Pokazuje mi taką garść złota, żeby mu ten garnitur dać, to on mi da to złoto. Błysk, chociaż to jeszcze młodej dziewczyny, pomyślałam sobie, że jeżeli mu dam to i tak zginę, a tego złota mi nie potrzeba. Poszedł, nic nie mówił, poszedł. Za jakiś czas przyszedł jakiś Niemiec i ciągnie mnie, że tam jest okop, że jest kobieta rodząca, ale jest martwa. No więc nie mogłam pójść, nie mogłam pójść do tego okopu, nie mogłam tego dziecka tam jej pomóc, żeby może urodziła, czy urodziła, skoro ona już nie żyła. Tu chodziło o życie i ich i moje, a za dużo przeżyłam. Ale później wszystkich, jak tam właśnie kazali nam się przeczołgać, przejść do tych wodociągów i wszystkich nas tam wprowadzili do dołu, tam do tych zabudowań, tych urządzeń raczej, to byliśmy przez jeden ten okres przejścia takiego z tego „kotła”. Później pamiętam, zamknięci byliśmy taką, bo to była taka klapa specjalna, widzę ten obraz, i taka potężna zasuwa, i tam nas wszystkich zamknęli. Słychać było, jak oni tu u góry, ci Niemcy tam chodzą i Rosjanie, różnie to było, głosy było słychać tylko. Natomiast później była grobowa cisza, więc my staraliśmy się tam podejść, po tych schodach w górę, żeby zobaczyć czy ktoś tam jest, coś za bardzo cicho jest. Po jakimś czasie, może godzinie-dwóch, jakiś mężczyzna krzyczy, że jest koniec wojny. To koniec wojny to tylko u nas był, bo front poszedł dalej do przodu. Wtedy wyszliśmy stamtąd, wróciliśmy wszyscy, jeszcze było gorące mięso w garnkach, bo szykowali sobie Niemcy, ale baliśmy się wszyscy zjeść cokolwiek czy nie jest zatrute. I wróciliśmy wszyscy do tego samego, każdy do swojego domu, do swojej rodziny. A na polu był trup przy trupie. To się nie da opisać, ile było zabitych – i tych, i tych.

  • Jak długo pani tam była?


Tam byliśmy jeszcze jakieś półtora tygodnia, to my byliśmy od Powstania Warszawskiego, jeszcze byliśmy w lutym. [Razem cztery i pół miesiąca]

Później zorganizowali się wszyscy ci, co z Warszawy, że idziemy pieszo do Warszawy, między innymi… Mama była troszeczkę taka zmartwiona, że ja jeszcze nie czuję się na siłach, żeby można jakieś kilometry tam przekroczyć, więc powiedziałam, że: „Mama, idziemy”. No i szliśmy, szliśmy do Warszawy. Pamiętam, że doszliśmy do Jasła, do Krosna, jakaś Moderówka, gdzie miała być kolejka. Pamiętam, to wszędzie tam szliśmy, gdzie było odminowane, bo tam się toczyła bardzo intensywna wojna frontowa. Mieliśmy tylko przez Wisłokę się przedostać, nie mogliśmy się przedostać, a ten papier, który mam tutaj, ten dokument z Wojska Polskiego, był w języku polskim i w języku rosyjskim. Mama podała [dokument] jakiemuś tam z tych oficerów i nas na czołg wzięli, i przez tę Wisłokę przeprowadzili na drugą stronę. Tak, że później do… Tu nie mogę sobie połączyć tych miejscowości, które pierwsze, ale wiem, że: Jasło, Krosno, Moderówka, Łańcut. W Łańcucie w pałacu spaliśmy. To tylko przez przypadek się tam dostaliśmy, bo mama mnie zostawiła, bo już nie mogłam iść, na drodze. Ale to tylko dlatego mnie zostawiła, żeby mnie zmusić do dalszej drogi, a wszyscy poszli w stronę Łańcuta. Zostałam na tej drodze, zimno, mróz, maleńki tobołeczek, płakałam. Jechał jakiś wóz, to nie powiem wóz, to jakaś bryczka, jakieś coś i jechało dwóch panów. Zatrzymali się, pytają się, co ja tu robię. Ja mówię, że wracam do Warszawy. „Sama?” Mówię: „Nie, oni wszyscy poszli, a mnie zostawiła mama”. Zaraz wyskoczył jeden i jeszcze drugi, pomogli mi wsiąść na tę bryczkę. To nie wiem, to była taka, taki fason, trudno nazwać, no nie wiem, nie znam się na tym „budownictwie” kołodziejskim czy jak to się tam nazywa.

  • Jakiś powóz to był?


Tak. Pojechali w stronę właśnie tych, którzy szli do Warszawy. Wszystkich ich z powrotem zabrali ci panowie do swojego pałacu, dali nam jeść, dali nam pić, dali nam jedzenie na drogę, dali nam spanie, pamiętam te snopki słomy do pięknego pokoju przyniesione, koce, byliśmy szczęśliwi, że ktoś już nam pomógł. Stamtąd później, nie wiem dlaczego, to była taka okrężna droga, jak patrzyłam na mapie, że to jest niemożliwe, że to my tak szliśmy, później do Krakowa. W Krakowie wymieniliśmy pieniądze, co wujek mi dał tam parę tych spalonych banknotów, ale nie wiem czy tam reszta też dostała, ale wiem, że po pięćset złotych. I udaliśmy się w stronę Lublina, jakaś okrężna była droga, żeby się dostać do Warszawy, ale z Lublina do Warszawy… I pamiętam, przez rzekę jakąś mieliśmy przejść, ale nam nie pozwolono – władze były, żołnierze już polscy, oni zabronili. Ten pociąg, który miał wjechać na ten drewniany most, wszystkich nas, co byliśmy, załadowali na pociąg. Nie zapomnę tej chwili, tej modlitwy, którą ludzie jadąc przez ten most, który się tak trząsł, trzeszczał, przejechaliśmy. I ja nie wiem, tu urwał mi się film. Nie wiem czy ten pociąg dojechał do Warszawy, bo już nie pamiętam żadnego [innego pociągu], a to z Lublina jest dosyć duży kawałek drogi do Warszawy. Pamiętam, że znaleźliśmy się przy cerkwi na Pradze i tu szliśmy w stronę mostu Poniatowskiego, chyba to był Poniatowskiego albo Kierbedzia, nie wiem, który to był ten most. Od Floriańskiej, bo to Floriańska chyba, kościół floriański – Floriana i tam właśnie szliśmy w górkę do mostu. Okazuje się, że most jest zniszczony, jest lód i stoją ludzie w kolejce, nie pozwalają przejść, nic, tylko puszczają po dziesięć-piętnaście osób i takim wężykiem… Niech mi ktoś powie dzisiaj, że nie przeszłam Wisły, przeszłam. Takim wężykiem po tym lodzie przeszliśmy do ulicy Karowej i tam, z ulicy Karowej już po tych gruzach, doszliśmy do swojego domu, w którym mieszkaliśmy – Krochmalna 17.

 

Tam nie było nic, były już tylko zgliszcza, szkielety i na podwórku były dwie ogromne kupy szkieletów ludzkich, spalonych. Czyli doszliśmy do wniosku, że to były osoby, które nie zdążyły uciec, jak wkroczyli Ukraińcy. To była armia Dirlewangera, nie zapomnę, to był lęk nasz przed tym człowiekiem, tego nie zapomnę, to zakodowałam wszystko. Później zaczęło się życie, później tak: tu było spalone, oficyna na ulicy Grzybowskiej 24 nie była spalona, boczne były spalone tu. Oficyna frontowa nie była spalona, kawałeczek jeszcze, tak narożnik pozostawał z jednej i z drugiej strony. Doszłyśmy z mamą tam, z tą naszą wyprawą całą i był taki pan, który mi się dzisiaj przypomniał dopiero – Rudzki nazwisko, przypomniał mi się, jak miałam zakodowane. Przypomniał mi się, jak mama zapytała go: „Proszę pana, czy tu nie ma jakiegoś mieszkania, żeby zamieszkać?”, a on mówi: „Tak, jest, bo tu już wszystkie zajęte są, ale proszę”. Szliśmy taką piękną, piękną klatką schodową, marmurową, musiał być piękny dom, wewnątrz była piękna sztukateria. Zaprowadził nas na trzecie piętro, przez długi korytarz, tam ludzie mieszkali już i mówi: „Oto jest mieszkanie, w którym mogą panie zamieszkać”.

  • To była Grzybowska 24?


Tak, Grzybowska 24. Spojrzałyśmy z mamą, że nie było całej ściany, może szerokości dwa-dwa i pół metra nie było długości. Wysokie mieszkania były – trzy i pół metra, jakiś musiał być zabytkowy dom. Podobno tam był przed wojną [dom] bogatych Żydów, adwokatów, tak się dowiedzieliśmy. Więc ta dziura była tak potwornie wybita, że to nie było możliwe, by zamieszkać. Tu był piękny [dom], piękna sztukateria wszędzie i kupa tego gruzu z tej ściany, kupa gruzu była na tym mieszkaniu wyrzucona. Tam jeszcze co niektórzy, to chyba i śmieci wyrzucali jakieś swoje tam, bo może nie chciało im się dalej, żeby w tę dziurę wyrzucić. Z mamą przeszłyśmy dalej – była łazienka, w łazience już nie było wanny, pamiętam jak dziś, ale była łazienka dosyć duża. Drzwi dalsze, które prowadziły gdzieś dalej tam, były zabite. Stwierdziłyśmy, że znajdziemy sobie lokum tu, będziemy tu spały, a to sobie zamurujemy. No, ale to nie było takie łatwe zamurowanie, jak nam się wydawało. Poszłyśmy najpierw na gruzy, żeby znaleźć coś, żeby położyć na ziemię, na ten beton. Znalazłyśmy różne, bo było wszędzie tych różnych rzeczy, znalazłyśmy trochę tych rzeczy: kołdry jakieś stare, jakieś coś, w każdym razie rzeczy takie, które dzisiaj by nikt tego nawet w rękę nie wziął. Położyłyśmy, żeby się przytulić jedna do drugiej i żeby się przespać. W tym, co szłyśmy, chodziłyśmy, to zostałyśmy tam. Wzięłyśmy się następnego dnia za zamurowanie. Najpierw czyściłyśmy tę cegłę, ale skąd wody wziąć? Tu wody nie ma, tam nie ma, w Sądach jest woda. Z Grzybowskiej do Sądów chodziłyśmy po wodę. Ja szukałam jakiegoś wiaderka, znalazłam. W każdym razie […] murowanie nasze to było strasznie dziecinne, bo jak to kobiety mogą murować, układałyśmy cegłę tak, tę wodę ja przynosiłam, mama nie, tylko ja, te cegły miałyśmy oczyszczone. Później mówimy, że jak nam zabraknie, to się doniesie oczywiście, ale ten materiał nie był dobry, który by mógł to złączyć, bo to było jakieś z wapnem, nie wiadomo z czymś, jakieś takie śmieci, no takie gruzowe te odpady. Ale stawiałyśmy cegłę tak i co postawiłyśmy kawałeczek, to nam się to wszystko przewracało. Dopiero przyszedł pan Rudzki i mówi: „Kobiety, kładzie się dwie tak – płasko, a później to poprzecznie się kładzie następne dwie i wtedy zamurujecie”. Ale nam nie pomógł, nam nie pomógł, nie mógł. No i zamurowałyśmy, ale to trwało dosyć długo, miesiąc albo i więcej.

 

  • Długo tam panie mieszkałyście?


Mieszkaliśmy prawie, no trzydzieści parę lat. To było piękne mieszkanie, piękny dom i w ogóle dziwię się, że ten dom został rozebrany. W tej chwili jest hotel, jest też piękny hotel, ale ten dom powinien był zostać jako zabytek. Nie było wygód tam takich żadnych, bo nie było gazu, nie było nic, tylko węgiel, bo to trzeba było doprowadzać, wszystko uszkodzone.

  • Wspomniała pani o swojej siostrze, jak siostra miała na imię?


Maria.

  • Mówiła pani o tym, że ślad urwał się 1 sierpnia, w momencie kiedy wyszła z tymi pieniędzmi, żeby wykupić Francuza.


Tak. Prawdopodobnie na Francuza te pieniądze były, bo wiedziała o tym, że on jest aresztowany.

  • Czy były jakieś próby odszukania jej?


Tak, przez Czerwony Krzyż, szukaliśmy przez Czerwony Krzyż. Miałam możliwość, to znaczy z mężem, już jak wyszłam za mąż, mąż miał możliwości przez, nie wiem czy mogę powiedzieć, przez policję, która ma te archiwalne takie dokumenty czy ona żyje, czy nie żyje, więc też sprawdzone było, że nigdzie nie mają żadnego śladu.

  • Kiedy pani się czegokolwiek dowiedziała?


Kiedy się dowiedziałam… Ale o czym?

  • O jakichś losach, chodzi po prostu o to, że dziś pani wie…


To ja się dowiedziałam dopiero teraz, bo daliśmy do Czerwonego Krzyża, poszukiwaliśmy, co jakiś czas sprawdzaliśmy, mama żyła, to sprawdzaliśmy. Czerwony Krzyż nie miał żadnej wiadomości. Pisałam do [Bad] Arolsen, ale odpowiedź dostałam taką, że jest tak dużo spraw, że mam poczekać, jeżeli będę monitowała, to znaczy, że jeszcze większy nawał będzie właśnie do tłumaczenia i tak dalej – mam to pismo. Natomiast znikąd żadnej wiadomości nie było, ślad po prostu urwał się. Wiemy tylko, że jechała na plac Unii i tam się miała spotkać z kimś.

  • A dziś, siedemdziesiąt jeden lat po Powstaniu?


Siedemdziesiąt jeden lat. Teraz właśnie byłam na cmentarzu, bo moja mama umarła, mając pięćdziesiąt lat, pięćdziesiąty pierwszy, jest pochowana na Wolskim cmentarzu, przechodziliśmy i zobaczyłam te kolumny tych tablic wywieszonych. Nawet z siostrą tutaj poszłyśmy, zaczęłyśmy chodzić od słupa do słupa, ale stwierdziłyśmy, że potrzebne by było kilkanaście godzin albo i dni, żeby wszystkie słupy obejść i przeczytać. Wtedy wzięłam te dokumenty swoje, które mam tutaj, niemieckie, z tego, jak to Niemcy tam napisali nawet: „Lager Pruszków”. Przyszłam tu i właśnie dowiedziałam się od pana, który był tu dzisiaj teraz, sprawdził gdzieś tam w kartotece, że jest jej imię i nazwisko. Tylko nie wiem, dlaczego nie ma adresu tam: 17, Krochmalna 17. Może był, ale adres dokładny, daty urodzenia podaliśmy w Czerwonym Krzyżu, podaliśmy tak: 25.03.1925 – rok urodzenia, jest tam na tablicy.

  • Czyli nazwisko siostry znajdzie się na murze pamięci na cmentarzu Wolskim.


Tu będzie?

  • Tak.

zdjęcie z legitymacji, marzec 1949 roku

(zdjęcie z legitymacji, marzec 1949)

No bardzo się cieszę, że siedemdziesiąt jeden lat… Ale wie pan, to dla mnie był szok, ja do dzisiaj nie mogę dojść do siebie. Zawsze myślałam, zawsze moje dzieci mówiły: „Mama, ona może żyje, tyle jeszcze osób się…”. Nawet i teraz, jak powiedziałam im: „Pojedźcie i zobaczcie, że tam jest właśnie jej nazwisko”, to oni mówią: „Mama, a może żyje jeszcze, tylu ludzi się jeszcze odnajduje”. Nie odnajduje się już dużo. Ona już by miała dziewięćdziesiąt lat, bo ja mam osiemdziesiąt osiem, to już…

  • Ale dopóki my pamiętamy o tych osobach, to one są, żyją wśród nas.


Żyją wśród nas.

Warszawa, 20 października 2015 roku
Rozmowę prowadził Jan Wawszczyk

Wanda Kowalska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter