Danuta Kalińska-Łaszkiewicz „Promyk”
Nazywam się Maria Danuta Kalińska-Łaszkiewicz, urodzona 16 lipca 1929 roku.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało pani życie przed wojną, pani rodzina, pochodzenie?
To było dosyć charakterystyczne, bo właściwie odcisnęło piętno na całym moim życiu. Moja mama i mój ojciec byli od siebie ogromnie różni i to mnie ukształtowało. Moja mama była dyrektorką prywatnej szkoły i była niezwykle zdyscyplinowana, surowa, ostra. Mnie się to przydało w przyszłych latach, bo jestem po prostu twarda dla siebie. Tata był strasznie łagodny, dobrego serca. Właściwie by wszystkich przytulał do serca. Po prostu był strasznie dobry. Wydaje mi się, że dla ludzi też jestem raczej miękka, serdeczna. To tyle, powiedzmy. Tata był inżynierem budowlanym, a mama była nauczycielką historii.
- Pamięta pani coś z życia przed wojną? Czy były w tym czasie tradycje, które nawiązywały do ruchów niepodległościowych?
W naszym domu była bardzo duża… trudno powiedzieć tradycja, ale po prostu było bardzo duże przywiązanie do Piłsudskiego i do Ruchu Piłsudskiego. To tylko pamiętam, że jeżeli przychodzili znajomi o innych przekonaniach, na przykład bardzo narodowych, to troszkę zawsze było dyskusji. Ale tylko to pamiętam. Właściwie nic nadzwyczajnego, jeśli chodzi o [tradycje]… Owszem, przypominam sobie, ale to są obrazki. Przypominam sobie defiladę 3 maja, jak śnieg padał, no bo niezwykła rzecz, żeby 3 maja padał śnieg. A tak poza tym to jakoś nic mi nie zostało w pamięci.
- Czy jako dziecko miała pani świadomość, że może być wojna? Mówiło się o tym w domu?
W sierpniu 1939 roku już był duży niepokój. Byłam wtedy na wakacjach w Józefowie pod Warszawą, bo tam było osiedle naszej szkoły – to się dawniej nazywało osiedle, czyli krótko mówiąc dom, gdzie czasami były lekcje nawet w czasie roku szkolnego, właśnie na zewnątrz, dla urozmaicenia. A w ogóle to młodzież tam przyjeżdżała na lato. Pamiętam więc, że jednak już w połowie sierpnia wszyscy zabierali dzieci do Warszawy, bo nie wiadomo, czy potem się dostanie, czy w ogóle jakoś tam… Był już duży niepokój.
- Gdzie zastał panią wybuch wojny? Jak pani to pamięta?
Wybuch wojny [zastał mnie] w mieszkaniu mojego ojca chrzestnego i jego żony, bo mój tata oczywiście z wojskiem wyszedł z Warszawy, tak jak bardzo wielu mężczyzn, no i mój ojciec chrzestny i jego żona (która była przyjaciółką mojej mamy) uznali, że ponieważ byłam jedynaczką, to lepiej, żeby mama ze mną mieszkała razem z nimi niż same na ulicy Nowogrodzkiej. To był troszkę dom wysoki jak na tamte czasy, bo pięciopiętrowy, a naokoło były niskie domy, więc taki był troszkę bardziej narażony na ostrzał.
- Pamięta pani numer na ulicy Nowogrodzkiej?
Numer 6 A, piąte piętro. A tutaj żeśmy zamieszkały (na okres września 1939 roku) na Noakowskiego 12, u mojego ojca chrzestnego doktora Jana Konopnickiego. Byłyśmy tam do samej kapitulacji. Pamiętam, że strasznie się wyrywałam, bo tam jeszcze jedna dziewczynka była, też w moim wieku, ich krewna ze Śląska, że obie żeśmy się strasznie wyrywały do pomocy przy budowaniu barykady. Wtedy chyba barykada powstawała na rogu 6 Sierpnia i Polnej. Myśmy czasem nawet po cichu, potem dostając okropną burę, wylatywały, żeby coś pomóc przy barykadzie. Właściwie samego bombardowania czy w ogóle przebiegu września to jakoś [nie pamiętam]… Po prostu nie zostało mi to w głowie. Natomiast przerażająco zostały mi w głowie obrazki pozabijanych koni, które niesprzątnięte leżały na ulicach, jak potem wracałyśmy z mamą do naszego mieszkania. To był przerażający widok.
- Pamięta pani może jakieś pierwsze zetknięcie z wrogiem, z Niemcami? Jak pani to odebrała? Chodzi mi o wkroczenie wojsk niemieckich do Warszawy.
Nie przypominam sobie jakiegoś takiego pierwszego wrażenia. Oczywiście były rozmaite przemarsze, które były naprawdę przerażające dla nas, ale to nie było specjalne uderzenie, które bym zapamiętała.
- Pamięta pani jedną z defilad niemieckich?
Tak.
- Proszę opowiedzieć, jak to wyglądało z pani perspektywy?
Nie mam specjalnych z tego czasu wrażeń.
- Pamięta pani, gdzie się odbywała defilada?
Chyba w Alejach Ujazdowskich, tak mi się wydaje.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało państwa życie w czasie okupacji? Tata został gdzieś wcielony czy on wrócił? Jak to wyglądało pod względem utrzymania się?
Generalnie było bardzo ciężko, ale… Powiem po kolei. Nie wiem zupełnie, skąd się to wzięło, w każdym razie na samym początku (chyba pierwsze dwa miesiące) mama robiła jakąś ręczną maszynką… nabijała gilzy tytoniem i sprzedawała potem te papierosy. Ale to było bardzo krótko, bo mama jako nauczycielka strasznie chciała wrócić do swojego zawodu. Nasza szkoła właściwie uległa całkowitemu rozbiciu. Nie spod bomby, tylko Niemcy jak zaczęli się panoszyć, no to [wszystko wyrzucali]… To był lokal Bracka 3, ta nasza szkoła. Widocznie im był ten lokal potrzebny czy nie wiem… W każdym razie dosłownie wyrzucali meble ze szkoły przez okno. Tak że szkoła właściwie przestała istnieć. Nie wszystko dokładnie zapamiętałam, w każdym razie wiem, że jakoś się udało wynająć jakieś mieszkanie na Hożej, gdzie zaczęła działać nasza szkoła powszechna. Natomiast gimnazjum, liceum, to oczywiście już dopiero jak zaczęły się komplety. Komplety w dużej ilości były w naszym mieszkaniu. Ale jeżeli chodzi o zarabianie, no to to była bardzo, bardzo nędzna ilość pieniędzy, bo po pierwsze, moja mama uważała, że jak jest dyrektorką szkoły, to najpierw musi zapewnić pieniądze nauczycielkom, a potem dopiero sobie. A poza tym, przecież i uczennice też miały rodziców bardzo wtedy pozbawionych dochodów. Tak że pamiętam naukę i pamiętam, że było zawsze bardzo, bardzo, bardzo, bardzo źle finansowo. Potem, już nie pamiętam, w którym miesiącu, zamieszkała u nas pani Wawelbergowa – żona dyrektora wyższego technikum na Mokotowie. To była jakaś techniczna wyższa szkoła, ale nie pamiętam dokładnie, co. Troszkę ona nam płaciła pieniędzy, tak że było odrobineczkę, powiedzmy, wtedy łatwiej, ale odrobineczkę, bo ona bardzo też nie mogła płacić. W związku z tym więc po prostu zapamiętałam sobie, że cały okres wojny był to okres ścibolenia, jak by to powiedzieć. Jak to się u nas mówiło: „Brukiew z kartoflami i kartofle z brukwią”.
Zapamiętałam sobie na przykład właśnie jedną wigilię, nawet chyba byli jacyś przyjaciele mojej mamy wtedy. Na wigilię była ryba zrobiona z kaszy ugotowanej i usmażonej, w postaci właśnie ryby. Takie rzeczy zapamiętałam sobie. A poza tym to zapamiętałam sobie też śmieszną rzecz, mianowicie, co można było kupić? Chleb kartkowy i margarynę – nie wiem, czy była na kartki, czy można było po prostu tę margarynę kupić – i marmoladę, zresztą buraczaną, z buraków. Pamiętam, że jak chciałam, żeby mi mama naszykowała chleb z margaryną i z marmoladą, to mama mówiła: „O nie, to jest rozpusta”. Jak kiedyś poszłyśmy do naszych krewnych, takich bardzo wytwornych, gdzie tam wszystko zawsze na kryształach było podawane, też była właśnie marmolada i margaryna i myślę sobie: no, na wizycie to już chyba mogę. Mówię więc do mamy: „Wiesz co, to mi naszykuj chleba z rozpustą”. Tak to zapamiętałam sobie. A poza tym to już chyba z tego całego okresu…
A nie, to przecież była jeszcze potem bardzo ciekawa szkoła – byłabym zapomniała. Ponieważ u nas były komplety raczej właśnie z liceum niż z gimnazjum wtedy, a oczywiście mama chciała, abym się normalnie uczyła, wybrała mi więc szkołę krawiecką, taką oficjalną. To była zresztą szkoła związana ze sklepem braci Jabłkowskich – to był sławny sklep z różnymi rzeczami na rogu Podlaskiej i Chmielnej.
- Pamięta pani, gdzie ta szkoła się mieściła?
Na ulicy Świętokrzyskiej. W szkole krawieckiej były normalne komplety, tajne nauczanie gimnazjalne. Tam zaczęło się, że tak powiem, moje życie w harcerstwie, znaczy była tam drużyna harcerek. Drużynową była Hala Pawlakówna, a hufcową była Hanka Zawadzka – to już bardzo znana postać wtedy była. Miałyśmy jedną cudowną nauczycielkę, która tak bardzo była związana z naszym programem harcerskim, że jak zaczęła się u nas tak zwana sanitarka, czyli uczenie dziewczynek rozmaitych pielęgniarskich zadań, to pani Jadwiga Żmigrodzka na swoich rękach pozwalała nam robić zastrzyki z wody utlenionej, żebyśmy nauczyły się robić zastrzyki. Tak że to była zupełnie cudowna osoba. Z tego czasu to jeszcze pamiętam tylko, że ponieważ była szkoła po południu, a niektóre dziewczyny mieszkały niedaleko siebie, myśmy zawzięcie dyskutowały politycznie, do samej godziny policyjnej rozmaite dyskusje polityczne prowadziłyśmy. Jak na taką piętnastolatkę to była dosyć poważna rozmowa. Chodziło o to, czy lepszy jest socjalizm, czy lepszy jest nacjonalizm, co jest bardziej patriotyczne. O, takie właśnie gadki-szmatki były. Pamiętam odprowadzanie się aż do samej godziny policyjnej.
- Jaka była świadomość dotycząca spraw młodzieży w pani wieku? Czy ona była bardzo duża, czy marginalna – tylko ci, co się bezpośrednio z tym stykali?
To znaczy nie była marginalna, bo to było pokolenie całe.
- Czy młodzież była świadoma tego wszystkiego, co się może stać? Czy wiedziała, co za sobą niosą poszczególne systemy?
Tak, była świadoma. Tylko to było dla nas, w tym naszym wieku wtedy, jakoś jak gdyby [wyróżnienie]. Ja i moje koleżanki miałyśmy poczucie pewnej wyjątkowości, że przeżywamy taki okres, w którym bierzemy udział jako konspiracyjna młodzież szkolna i tak dalej. Po prostu to było dla nas jakieś wyróżnienie. Pamiętam, jak przyrzeczenie harcerskie składałyśmy, gdzieś w piekarni na Młynarskiej. Dlaczego akurat tak, to nie wiem. W każdym razie byłyśmy wtedy przeszczęśliwe, bo jak już jesteśmy po przyrzeczeniu, to jesteśmy naprawdę członkami konspiracji. Nie tylko tak sobie nam się wydaje, ale tak jest naprawdę. Tak że po prostu to jest przywilej wieku.
- Czy w ramach przygotowań były na przykład inne przygotowania, oprócz samego sposobu udzielania pomocy? Na przykład z broni?
Nie. Myśmy z bronią nie miały nic wspólnego. Jeszcze żeśmy chodziły opiekować się jakimiś dziećmi z domu dziecka – coś takiego – ale z bronią nie miałyśmy nic wspólnego. Natomiast od czasu do czasu były jakieś polecenia przekazania meldunku. Nie zaniesienia papierowego, tylko przekazania meldunku. Nawet już nie pamiętam wtedy do kogo, ale pamiętam gdzie – to było na Czerniakowskiej, gdzieś tam miałam coś powiedzieć. Ale nie, z bronią nic nie miałyśmy do czynienia.
- Pamięta pani numer ulicy Czerniakowskiej?
Nie, nie, nie pamiętam.
- Czy w pewnym okresie już było wiadomo, że harcerze też się przygotowują do Powstania, że będzie Powstanie?
Tak. To znaczy, kiedy to się zaczęło, to już nie wiem. Myślę, chyba wiosną 1944 roku. W każdym razie wiem, że myśmy miały świadomość naszego zadania. To znaczy myśmy miały organizować szpital właśnie na wypadek wybuchu Powstania. Ale więcej szczegółów nie pamiętam. Pamiętam tylko, że zbiórkę na temat tego, jak mamy to robić i z kim, i gdzie, to wyznaczono nam właśnie na 1 sierpnia. Wobec tego oczywiście „zero do kółka” z tego wyszło, bo już wtedy tylko ja się znalazłam na miejscu zbiórki, bo to było niedaleko mojego domu, i późniejsza moja drużynowa – ale to późniejsza moja drużynowa, Danka Zdanowicz-Rossman.
- Gdzie panie miały wyznaczoną zbiórkę?
Na Marszałkowskiej, koło Żurawiej – numeru nie pamiętam, tylko koło Żurawiej. A ponieważ mieszkałam na Nowogrodzkiej, więc było mi łatwo tam dotrzeć.
- I co było dalej? Dotarły panie na zbiórkę?
Oczywiście nikt więcej nie przyszedł, tylko była moja późniejsza drużynowa. Ona mnie po prostu, jakby to powiedzieć, wprowadziła do jakiegoś oddziału. Dlatego mówię do „jakiegoś”, bo zanim się w końcu unormowałam, ustatkowałam w jednym miejscu, to w rozmaitych miejscach byłam przez jakiś czas, chyba z pięć dni. To tu, to tam coś pomagałam.
- Pamięta pani, gdzie panią przerzucali?
Nie, nie bardzo. Dopiero pamiętam, jak już byłam ustatkowana, że tak powiem.
- W którym miejscu dostała pani stały przydział?
To był, znowuż numeru nie pamiętam, ale na pewno dom na rogu Marszałkowskiej i Skorupki – zresztą niezniszczony w czasie wojny. Chyba to był 74, ale pewna nie jestem. Było tam dowództwo Batalionu „Iwo”, którego dowódcą był major „Iwo”. W końcu tam zostałam ustalona jako jego łączniczka.
- Pamięta pani może albo wie, jak się nazywał major „Iwo”?
Nie, nie.
- Czy pamięta pani, gdzie chodziła z meldunkami? Czy to był stały punkt?
Nie, do różnych bardzo punktów. Pamiętam, jak do Politechniki szłam, wtedy się Politechnika paliła. Pamiętam, jak na północ (nie wiem dlaczego), na ulicę Jasną szłam. Tak że tutaj było zapamiętane przeze mnie przejście przez Aleje Jerozolimskie, bo tam była barykada i pod dużym obstrzałem. Trzeba było jakoś umiejętnie się chować – to padać, to lecieć dwa kroki i tak dalej.
- Czy przy skoku przez Aleje czekała pani, aż będzie można, czy po prostu puścili panią…
Nie bardzo w ogóle były szanse na to, że się coś zmieni. Obstrzał był stały.
Opowiadałam – to się padało na ziemię, to się przeczołgało, to się przeskoczyło – tak na zmianę troszkę. Poza tym jeszcze do moich zadań należało, oprócz rozmaitych meldunków, zadbanie o to, żeby było co zjeść. Przynajmniej, żeby dowódca cośkolwiek zjadł. Ale ponieważ nie bardzo było w ogóle… Po prostu w sąsiednich domach, mieszkaniach już nic nie było, to pamiętam, że z ekipą z batalionu przeskoczyliśmy do browaru „Haberbuscha”. On był niedaleko Woli, ale gdzie – nie pamiętam. Stamtąd żeśmy targali – kto mógł więcej, to więcej, kto mniej, to mniej – worki z jęczmieniem i potem się po prostu ten jęczmień gotowało na zupę czy na coś tam. Nieroztarty on był, tak że zjadany z łuskami.
- Pamięta pani, czy w browarze „Haberbuscha i Schiele” ktoś to organizował, czy braliście chaotycznie?
Nie pamiętam. Raczej pamiętam samą drogę, tak że nie pamiętam, kto nam to rozdawał.
- Ciężko było z jedzeniem. Czy jeszcze jadło się jakieś rzeczy oprócz jęczmienia?
Była tam zupełnie jakaś pojedyncza duża torba z kawą. Po prostu z kawą. Można było kawę zaparzyć, ale ani cukru nie było, ani nic, no więc samą kawę… Kawę tą to pamiętam, ponieważ było trudno z wrzącą wodą, bo oczywiście była – trzeba było zorganizować – ale pamiętam kłopot z parzeniem kawy i że ta kawa paskudna, bo bez cukru, bez niczego. Wszystko zależało od tego, co człowiek mógł znaleźć naokoło. A ponieważ mieszkania prywatne naokoło były albo bardzo ogołocone z jedzenia, albo w ogóle już ludność cywilna gdzieś uciekła, nie było.
Jeszcze pamiętam przeloty z zaopatrzeniem w broń, ale to nie były samoloty akowskie, tylko były samoloty AL-owskie albo nawet rosyjskie. Ale chyba AL-owskie. Tak że ponieważ na sąsiedniej ulicy (chyba na Wspólnej), gdzieś blisko Marszałkowskiej, był właśnie oddział AL-u, no to oni wtedy bardzo pilnowali, żebyśmy my nie pozabierali tej broni. A poza tym, jak człowiek ma te lat naście, to go interesują zwierzęta, więc zapamiętałam świetnie psa, wilka naszego, lekarza batalionowego, który potwornie przeżywał ostrzał, kanonady. […] Po prostu strasznie się bał, że w ogóle spłaszczał się tak, że potrafił wejść pod szafę, pod komodę ze strachu, chociaż był dużym psem. Też jakoś mi zostało w pamięci.
- W momencie podejmowania zrzutów czy zdarzały się jakieś niesnaski? Czy Powstańcy się kłócili między sobą o to?
Nie zapamiętałam. Być może tak było, ale nie zapamiętałam.
- Co było dalej? Jak długo uczestniczyła pani w Powstaniu?
Do samego końca, niestety. Do kapitulacji. To był moment straszny. A jeszcze wrócę do szczęśliwego dnia w czasie Powstania. Takim szczęśliwym dniem było odbicie budynku YMCA. YMCA to jest w tej chwili budynek na rogu Konopnickiej i Prusa, teraz jest pływalnia – nie wiem, też coś harcerskiego. A przed wojną była sportowa placówka YMCA. Ona była obsadzona przez Niemców i udało nam się to odbić. To była, pamiętam, euforia radości, jak żeśmy się tam znaleźli, jakeśmy się mogli właśnie tam dostać.
A jeżeli chodzi o koniec, to najtragiczniejsze dla mnie była pretensja ludności cywilnej. Nie zapomnę. Nawet wiem, gdzie to było – na Żurawiej, niedaleko placu Trzech Krzyży. Myśmy miały przynajmniej opaski, jeżeli nie jakieś z panterki czy coś, to przynajmniej opaski – tym się różniłyśmy od ludności cywilnej. Szłam więc z tą opaską i zostałam dosłownie – nie można powiedzieć napadnięta, bo to złe słowo, ale w każdym razie szła grupka cywili i tak strasznie zaczęli na mnie krzyczeć, że tyle oni przeżyli, tyle wszyscy przeżyli w czasie Powstania, a myśmy skapitulowali; że to w ogóle jest po prostu skandal, żeby nastąpiła kapitulacja. Tak że czuję to jako policzek od grupki ludzi cywilnych. Potem wszystko powoli zostało rozwiązane.
- Czy Powstańcy wiedzieli, co się dzieje w innych dzielnicach, że Powstanie jednak nie zostaje zduszone? Były już takie pogłoski, że może być kapitulacja?
Myśmy byli właściwie w najbardziej chyba zdrowym miejscu, jeśli tak można powiedzieć, bo chyba kapitulacja nas zastała na naszych własnych placówkach. Powiedzmy Czerniaków czy Stare Miasto to dawno się musieli ewakuować kanałami do Śródmieścia. Pamiętam, jak na placu Trzech Krzyży przyjmowaliśmy właśnie ludzi z Czerniakowa – przyjmowaliśmy przy wyjściu z kanałów. A myśmy byli w najzdrowszej sytuacji, bo po prostu w normalnych – jeśli to można nazwać normalnymi – w normalnych warunkach doczekaliśmy do kapitulacji. Tak że nawet, powiedziałabym, miałam poczucie wstydu, że u nas tak normalnie wszystko.
- Jak zapamiętała pani kapitulację? Co się wtedy stało?
Właśnie to, że mieli do nas cywile pretensje, że skończyło się wszystko, chociaż tak było dużo nadziei z tym wszystkim. Po prostu to.
- Jaki dostała pani rozkaz? Miała pani wyjść razem z oddziałami czy jako osoba młoda z ludnością cywilną?
Tutaj to osobny kłopot, bo mój dowódca, mój major, wiedział, że moja mama mieszka blisko. To było na ulicy Marszałkowskiej koło Skorupki, a mama mieszkała na Nowogrodzkiej. Ponieważ on zawsze ze mną rozmawiał rozkazami, więc tutaj też dał mi rozkaz, że mam iść do mamy. Na moje oburzenie powiedział: „Jak to, przecież chyba wierzysz, że Polska powstanie? No to ktoś musi ją potem budować”. Ale miałam komendantkę, bardzo twardą (poznaniankę) i ona jak usłyszała, że się odmeldowuję i idę do domu, to powiedziała, że jestem zdrajca. To już było dla mnie przeżycie gorsze niż bombardowanie czy coś. Dopiero jak major przy niej powiedział rozkaz, że mam iść do domu, no to ona wtedy po prostu spuściła z tonu. W każdym razie wróciłam do domu i po dwóch czy trzech dniach Niemcy nas wyrzucili. Tak że pamiętam datę, że 5 października żeśmy szły razem z resztą ludności cywilnej w kierunku Pruszkowa. Ostatecznie nas zamknęli w hali produkcyjnej jakiegoś zakładu w Ursusie. Oczywiście mama tam rozmaite targi przeprowadzała, że jestem smarkata, że powinni nas wypuścić, ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Koniec końców właśnie zostałyśmy załadowane do pociągu i zawiezione do Niemiec – tylko nie do żadnego obozu koncentracyjnego, tylko po prostu na roboty.
- Pamięta pani, gdzie państwo zostali przewiezieni?
Nie pamiętam miejscowości, tylko pamiętam, że to było bardzo blisko holenderskiej granicy nad Renem. Tak że nazwy miejscowości nie pamiętam, tylko pamiętam właśnie, że to było tam. Po drodze oczywiście rozmaite były przygody z bombardowaniem pociągu – zresztą nie raz, ale ten jeden zapamiętałam najbardziej, bo w wagonach było oczywiście poupychane strasznie dużo ludzi. Oczywiście to był pociąg towarowy, więc w wagonie towarowym było około sześćdziesięciu osób. Jakoś tak się złożyło, że myśmy – nie wiem, czy byłyśmy ostatnie wpychane, czy jakoś – w każdym razie mama na plecaku siedziała przy wejściu, przy drzwiach rozsuwanych, które oczywiście były zaryglowane. Jak bombardowanie się zaczęło, oczywiście alianci myśleli, że to jedzie jakaś amunicja, broń, zapalił się nasz wagon, więc ludzie oczywiście rzucili się w kierunku wyjścia, tak żeby od płomienia się odsunąć, no i ktoś czymś rąbnął, że odryglował drzwi. Ponieważ mama była na drodze, że tak powiem, to w ogóle przez mamę ludzie lecieli – przeze mnie pewnie też, ale tego nie pamiętam. Pamiętam tylko mamę. Wszyscy polecieli w bruzdy, w pole. No i my też. Ale przez to, że mama fiknęła koziołka, to zgubiła buta. To jest coś, czego nie zapomnę, bo wtedy pomyśleć sobie, że człowiek będzie gdzieś w obozie z bosą nogą, to było zupełnie tragiczne. Nasza radość, że się but znalazł, jak już po bombardowaniu się wracało do wagonu, była zupełnie niesamowita. Tak że takie rozmaite rzeczy pozostały w pamięci. Bombardowania chyba zresztą były ze dwa razy, ale nigdy nie było tak celnie jak tutaj. Oczywiście podstawili potem inny wagon, bo przecież tutaj można było wyskoczyć przez dziurę, ale to już tak było daleko od Polski, że po prostu nikomu nie przyszło do głowy. Bo jak wrócić? W każdym razie tak dojechaliśmy do miejscowości, gdzie był obóz przejściowy, no i tam żeśmy zostali wyładowani.
Obóz był nietypowy. To znaczy nietypowy… Nie mogę powiedzieć „nietypowy”, bo nie znam typowego, prawda. W każdym razie warunki bytowania były dramatyczne, natomiast była właściwie pełna swoboda. Może właśnie dlatego, że wiedzieli, że to jest tak daleko od Polski, że i tak nikt nie będzie przecież piechotą leciał przez całe Niemcy. Mogliśmy wychodzić poza teren, szukać jakiegoś jedzenia, bo jedzenie było dramatyczne zupełnie. Była raz na dzień zupa, która się nazywała grochowa, a pamiętam w niej raczej kamienie niż groch. Ale na przykład nie zabrali nam pieniędzy, nie zabrali nam żadnych, jak ktoś miał, biżuterię, jakieś kosztowności. Ponieważ moja mama nie znała niemieckiego, wobec tego byłam w Niemczech osobą, która szukała zaopatrzenia gdzieś poza obozem. Czasem mi się udawało kupić jakieś jarzyny czy wykopać z pola po prostu. Ale raz miałam bardzo, bardzo, bardzo miłe zdarzenie. A ponieważ w ogóle znacznie bardziej hoduję w sobie miłe wydarzenia niż tragiczne, dlatego takie rzeczy bardzo sobie cenię. Właśnie wykopałam parę kartofli z pola i poczułam zapach gotowanych kartofli, myślę sobie: O Boże, może mi pozwolą ugotować te kartofle, żeby mama miała gotowane kartofle, a nie surowe. Weszłam tam i zapytałam. Spotkałam się z tak serdecznym, życzliwym przyjęciem – zaraz mnie posadzili przy stole, gdzie były kartofle, jeszcze przynieśli mleko kwaśne. Oczywiście załadowali kartofle dla mamy, ugotowane, a moje surowe zostawili u siebie i zaczęli mówić, jak oni nie znoszą Hitlera, jak oni nas podziwiają, bo wiedzą o Powstaniu. Takie właśnie rzeczy, które były takim dla mnie zaskoczeniem i cudowną rzeczą – po prostu nigdy tego nie zapomnę. Aha, co można było kupić legalnie? Piwo. Oczywiście ani mnie, ani mamie piwo nie było potrzebne, ale w każdym razie to było możliwe. Nawet przy wejściu do obozu. W samym obozie, poza tym że właśnie zupa była okropna i żadna, to jeszcze straszne były noclegi. Straszny był nocleg, bo barak nie miał pryczy, tylko spało się na ziemi. To, że na ziemi, to pół biedy, tylko najważniejsze, że tam była zupełnie zgniła słoma. Było więc to właściwie błoto. A poza tym ludzie leżeli pokotem, jeden obok drugiego, więc najstraszniejsze było wyjście za tak zwaną potrzebą w nocy. Bo po prostu ciemno, człowiek się bał, że kogoś nadepnie, potrąci, uszkodzi czy coś takiego. Tak że warunki bytowania były rzeczywiście tragiczne. Byliśmy tam jakieś dwa, trzy tygodnie pewnie i potem zaczął się przydział do konkretnych miejsc do pracy. Zostało mi też w pamięci, że ponieważ słyszało się, że młode kobiety zabierają jako prostytutki gdzieś do oddziałów wojskowych, to jak był rozdział ludzi do różnych miejsc pracy, to pamiętam, że mężczyźni albo starsi ludzie zasłaniali sobą młode kobiety. Też byłam zasłaniana przez mamę i przez jednego współwięźnia. Koniec końców dostałyśmy przydział do kopania okopów.
Znowuż miejscowości nie zapamiętałam, była to w każdym razie dobrze zagospodarowana wieś albo małe miasteczko, ale chyba raczej dobrze zagospodarowana wieś. Oczywiście pusta, bo ludność niemiecką Niemcy wysiedlili w głąb kraju, żeby nie byli na linii frontu.
- Rozumiem, że ta miejscowość była bliżej Polski?
Nie, nie. Była bliżej granicy holenderskiej, bo tam właśnie byliśmy przeznaczeni na kopanie okopów. Pamiętam moją ogromną radość z powodu warunków życia, bo umieścili nas w oborze, do spania. W oborze dla krów. Było tam szesnaście krów, które Wermacht karmił. Ale przez to, że były krowy, to było ciepło, bo one grzały po prostu. Spaliśmy więc pokotem na podłodze, ale krowy grzały, więc to już była wielka sprawa. A poza tym byłam zupełnie zachwycona, bo był wychodek ze spuszczaną wodą. Jednak na zachodzie to rolnictwo przed wojną było już trochę bardziej ukulturowione. Byłam więc przeszczęśliwa, że mamy takie wspaniałe warunki do życia. Tylko na okopy było bardzo daleko, bo chyba osiem kilometrów w jedną stronę. Dla mnie to oczywiście nic nie było, bo w tym wieku to nie jest problem, ale moja mama naprawdę nie mogła tego jakoś po prostu wytrzymać fizycznie, no i raz, wracając z okopów, zemdlała. Jakoś ją podniosłam, pomogłam jej, dociągnęłam – można powiedzieć – do obory, ale następnego dnia już nie poszłyśmy. Na szczęście oddział Wermachtu, który tam stacjonował, miał lekarza oddziałowego, który był
Reichsdeutschem, ale mieszkał w Poznaniu przed wojną. On był jednak bardzo porządny człowiek i następnego dnia zbadał mamę. Okazało się, że nie był to zawał, ale prawie zawał. A ja z kolei w czasie wojny miałam gruźlicę i miałam zaświadczenie lekarskie, że jestem gruźlik, i mama bardzo skrzętnie pilnowała, żeby zabrać zaświadczenie ze sobą. W związku z tym – my i chyba jeszcze trzy, cztery osoby – zostałyśmy skierowane z powrotem do tego obozu przejściowego, przez lekarza Wermachtu. Warunki z powrotem te same, straszne, ale człowiek przez to, że wracał z powrotem, to mu się wydawało, że jest bliżej do wolności. Jakoś rzeczywiście można mówić cud Boski albo cudowne zrządzenie losu, bo taka była historia, że… Komendant obozu musiał mieć kogoś do tłumaczenia, jak miał rozmawiać z więźniami, no i miał kobietę jako tłumaczkę obok siebie, też więźniarkę, ale jakąś bardzo sprytną kobietę. Ona tak dalece sprytna kobieta, że jak dowiedziała się, że on został powołany na front – i to na front wschodni – to bardzo szybko i łatwo udało jej się wytłumaczyć jemu, że tam na front wschodni jak on jedzie, to na pewno zginie. Bo na froncie wschodnim to jest w ogóle dramat. Ponieważ on był wierzący, to jeszcze troszeczkę mu wciskała w głowę, że on powinien sobie zasłużyć na życie wieczne, żeby coś zrobić dobrego. Ostatecznie stanęło na tym, że on będzie dawał ludziom przepustki do obozu pracy w Łodzi, czyli w kierunku Polski. Łódź jeszcze była w Niemczech, ale w kierunku Polski. Tylko oczywiście nie za darmo, bo to dobre serce dobrym sercem, powiedzmy, przerażenie, że zginie, przerażeniem, ale trzeba coś też zarobić na tym. Teraz to się chyba mniej zwraca uwagę na prawdziwą biżuterię – złotą, srebrną czy diamentową – ale przed wojną to jednak kobiety dbały o to. Mama też zabrała, co tylko miała z domu i zresztą wiele jeszcze osób, zwłaszcza kobiet. Wobec tego potem bardzo solidarnie żeśmy się dzielili biżuterią i jemu się zanosiło właśnie coś z biżuterii, i dostawało się skierowanie do obozu pracy w Łodzi. W końcu… Czy to był koniec listopada chyba? Nie pamiętam dokładnie. W każdym razie zima już była prawdziwa. Żeśmy się z obozu wydostały w końcu i bardzo, bardzo dużymi tarapatami dojechałyśmy do Wrocławia. Tarapatami dlatego, że ciągle były bombardowania, ciągle się zmieniało pociągi, gdzieś schodziło do schronu, i tak dalej, i tak dalej.
- Panie nie pojechały do Łodzi, tylko próbowały się wydostać całkowicie z obozu?
Dojechałyśmy do Wrocławia, bo tak szedł szlak, że można było, powiedzmy, do Łodzi przez Wrocław jechać. Tylko we Wrocławiu, zamiast to Łodzi dalej, to… Ponieważ na skierowanie to się brało po prostu darmowy bilet z kasy, to zamiast darmowego biletu poszłam – jeszcze miałam pieniądze swoje z żołdu powstaniowego – poprosiłam o bilet do Dąbrowy Górniczej, która też jeszcze była w Niemczech. A tam miałyśmy rodzinę. Tutaj zaczął się bardzo niepokoić pan kasjer, że jakiś szwindel jest, bo jak to – zamiast do Łodzi, to do [Dąbrowy]… Znaczy, nie pokazałam skierowania do Łodzi, tylko poprosiłam o bilet z Wrocławia do Dąbrowy Górniczej. Była więc chwila grozy, bo on zaczął mnie podejrzewać o jakieś szpiegostwo czy szwindel, w każdym razie zawołał ochronę. Ale przy następnej kasie była jakaś większa awantura i po prostu on się nie mógł doczekać ochrony, no i w końcu bilet mi sprzedał. Ponieważ moja mama nie znała niemieckiego, to ja wszystkie sprawy trudne załatwiałam.
No i znalazłyśmy się wreszcie w Dąbrowie Górniczej. To było w ogóle coś cudownego. Tylko biedna była moja babcia – nie rodzona, tylko cioteczna babcia. Ona jeszcze się opiekowała swoją mamą, czyli jeszcze następnym pokoleniem, czyli to była moja prababcia, która już była słabiusieńka, chorowita bardzo, bardzo. Myśmy były przecież w strasznym stanie. Byłyśmy zawszone, brudne potwornie, więc naprawdę bardzo jestem wdzięczna mojej ciotecznej babci, że nas przyjęła. Tutaj to już mama wzięła ster w swoje ręce, bo mogła po polsku załatwiać, no i starała się bardzo o przepustkę do Generalnej Guberni, ale niestety trwało to dosyć długo i nic z tego nie wyszło. Wobec tego któregoś dnia, to już była połowa grudnia chyba, żeśmy się przez zieloną granicę przedarły w kierunku Krakowa i dotarłyśmy w końcu do Krakowa.
- Był problem z zieloną granicą, żeby przejść na drugą stronę?
W nocy było zupełnie cicho tam, zupełnie cicho. Mama była zdumiona. W ogóle nie wyobrażałam sobie tego, więc oczywiście nigdy nie myślałam, że coś mogło być źle. Ale mama była zdumiona i przeszczęśliwa, że to tak się udało.
- Czyli Niemcy praktycznie nie pilnowali granicy?
Tak. Potem to już w Polsce tarapaty z pociągami, to już na pewno nie są ciekawe [historie]. W każdym razie żeśmy się w końcu, na trzy dni przed świętami, znalazły w Częstochowie u mamy przyjaciółki. No i już dalej żeśmy po prostu u niej mieszkały i czekały na rozwój wydarzeń.
- Pamięta pani, kiedy znalazłyście się w Częstochowie?
Pamiętam, że to było na trzy dni przed świętami Bożego Narodzenia. Tak że jakoś pod koniec 1944 roku.
- Dużo Powstańców przez Częstochowę się przewinęło, a czy docierały wieści, co się stało z Warszawą? Jak Warszawa wygląda?
Tak. Wiadomo było, że Warszawa jest całkowicie wypalona przez Niemców po Powstaniu, że nie tylko to, co zniszczenia Powstańcze, ale jeszcze potem kolejno były wypalone domy. Tak że to wszystko mniej więcej jakoś tak te informacje chodziły po ludziach.
- Zdecydowały się później panie na powrót do Warszawy czy chciały zostać w Częstochowie?
Tak, ale dopiero po końcu wojny. To znaczy to był dopiero koniec kwietnia, jakeśmy pierwszy raz pojechały. Zresztą pamiętam, że jak na moją mamę, która w końcu bardzo była schorowana, to niesamowity wyczyn, bo jechałyśmy na dachu pociągu. Już nawet nie przez okno wchodziła, tylko na dachu pociągu były tak straszne tłoki, żeby właśnie dojechać w kierunku Warszawy. A to był jeden pociąg na dzień. W każdym razie oczywiście dojeżdżał pociąg do Dworca Zachodniego, stamtąd żeśmy poszły piechotą, no i zupełnie cudowne olśnienie, jakeśmy doszły do naszego domu, bo on stoi. Nie został spalony. Podpalony został, ale zgasł w piwnicy pożar. Tak że byłyśmy bardzo szczęśliwe.
- Jak panie szły od Dworca Zachodniego, to albo się idzie przez Wolę, albo przez Ochotę w kierunku Politechniki? Pamięta pani, jak to wyglądało? Coś się zapisało w pamięci?
Tak. To znaczy, po prostu kupa gruzów, ale jakieś szczególne miejsca mi nie zostały wtedy w pamięci. Tak jakoś człowiek ciągnął, ciągle oczekiwał: „Co nasz dom, co nasz dom?”. Nasz dom miał zwaloną ścianę jednego pokoju, ale trzy pokoje były do ludzi, że tak powiem. Bardzo nas miło przyjął nasz dozorca, bardzo, i on troszkę pilnował, żeby nie wyszabrować, żeby szabrownicy nie chodzili po domu.
Warszawa, 12 grudnia 2011 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła