Elżbieta Sztandera „Białodrzew”
Dziś nazywam się Elżbieta Sztandera. Mam osiemdziesiąt jeden lat. Miałam czternaście, kiedy wybuchło Powstanie – skończyłam 17 lipca, 1 sierpnia wybuchło Powstanie. Byłam na Kaliskiej 17.
- Czy pamięta pani swoje życie sprzed wybuchu II wojny światowej?
Tak. Urodziłam się w inteligenckiej rodzinie. Ojciec był sędzią. Miałam brata starszego od siebie o sześć lat. Mieszkaliśmy przy placu Zbawiciela – tu się urodziłam, tu się wychowywałam – ale niestety rodzice rozeszli się, kiedy miałam cztery lata. Separacja była do końca. Mama wzięła mnie, brat został u ojca. Nie było przyjemnie, jak odwiedzałam dom rodzinny, bo nie chciałam z niego wyjść, mówiłam: „Nie, mamusia tu przyjdzie”. Ojciec wyjechał z Warszawy, ale 1939 roku brat przyszedł do nas i mieszkał z nami. Miałam sześć lat, kiedy poszłam do szkoły Wandy Szachtmajerowej.
- Poszła pani tam, dlatego że ta szkoła była w okolicy pani mieszkania?
Tak, ale to była bardzo droga szkoła prywatna. Siostry Posseltówny miały tę szkołę pod opieką. W 1939 roku, jak Niemcy zajęli Warszawę, zajęli szkołę na szpital. Zostawili nam część od Radomskiej. Właściwie to były mieszkania prywatne przełożonej. To była piękna szkoła, doskonale wyposażona. Miała sale fizyczne i chemiczne, Słonimski przychodził do nas. Było naprawdę wspaniale.
- Jaki adres miała ta szkoła?
Róg Białobrzeskiej i Radomskiej. Ona istnieje do dzisiaj, tylko już nie w tej formie. Nie wiem, kto tam jest, chyba dzieci trochę niedorozwinięte, ale myśmy tablicę wmurowali, ja jakiś czas nawet przychodziłam na spotkania „szachtmajerówek”.
- Czy tam wstąpiła pani do harcerstwa?
Najpierw moje zadanie polegało na przyniesieniu planów szkoły w celu zlikwidowania przez akowców jakiegoś Niemca, który by tam ewentualnie leżał. Pani przełożona dała mi taki plan i powiedziała: „Elżuniu, pamiętaj, jakby jakiś Niemiec się za bardzo przyglądał, to zniszcz to”. Oczywiście wyszłam ze szkoły, Niemców pełno było. Jak się przyglądał, to ja to wyciągnęłam i na jego oczach podarłam. Takie były moje pierwsze spotkania z harcerstwem. Moja mama należała do AK od razu, mój brat należał i ja w tym wszystkim siedziałam. Mama pracowała w drukarni. Przynosiła różne materiały, ale niestety w banku pracowała, gdzie ją ktoś podkablował i była rewizja w naszym domu. Mieszkanie było duże, sto metrów.
- Gdzie pani wtedy mieszkała?
Cały czas na Kaliskiej 17 mieszkania 20. U nas w ubikacji, w kratce wentylacyjnej był przybity gwóźdź i zwieszona była bibuła. Niemiec mówi: „Tam się też szuka”. A mama bezczelnie mówi: „Niech pan szuka”. Nie zajrzał. Potem AK nam zrobiło skrytkę pod podłogą.
- Pamięta to pani, widziała to?
Oczywiście, ja w tym wszystkim żyłam. Razem z mamą i z bratem to przeżywaliśmy. Tam się wsadzało szpilkę, wylatywały dwie klepki i pod tym była brata broń, mamy różne papiery i moje „Kamienie na szaniec”.
- Jak pani zdobyła „Kamienie na szaniec”?
Chyba z harcerstwa. A może mama przyniosła? Nie pamiętam tego.
- Czy to była ekscytująca lektura?
Tak, oczywiście! Przecież ja w tym wszystkim siedziałam. Muszę powiedzieć jedną rzecz. Nasz budynek i Słupecka 4 to były dwa domy, które miały bardzo dużo wpadek. Nie wiadomo było, dlaczego te dwa domy akurat były takie dziwne. Tu wpadka, tam wpadka… To był dom w [kształcie litery] L. Myśmy miały mieszkanie naprzeciwko drugiego mieszkania, gdzie akurat była rewizja. Pięć osób zabrali i nie znaleźli się. Zginęli, w ogóle słuch po nich zaginął. To wszystko się obserwowało na co dzień. Był złapany pan Żółtowski, dozorca był w AK. To się niby wiedziało, o tym się nie mówiło, ale każdy wiedział, że coś takiego jest. Na przykład jak zabrali Żółtowskiego, to dozorca się strasznie krygował, co z jego żoną. Oboje byli w AK. Niestety za bardzo się zainteresował i dozorcę też zabrali. W mieszkaniu pana Żółtowskiego był tak zwany kocioł i mama pilnowała na zmianę z jakąś panią, żeby w dzień nie wszedł tam ktoś z AK, bo w nocy wchodzili i czyścili dokumentnie. Tam w piwnicy pod węglem była broń i amunicja. Dozorca zdążył to wszystko zagrzebać, ale oni do piwnicy nie zeszli, natomiast widocznie mieli dostateczne informacje, bo przychodzili w ciągu dnia i pani, która pilnowała… Wszedł Niemiec, oni nie byli oczywiście ubrani w mundury, ale ja doskonale wiedziałam, że to Niemiec i do niej na skakance podeszłam i mówię: „Gestapo! Gestapo!”.
- Po czym się poznawało gestapowca?
Tak jak Żyda pani pozna. Nie wiem, po czym. Po ruchach? Zresztą każdego Niemca ubiorę w czapkę. Nie wiem, dlaczego. Nawet dobrego, przyjaciela. Ubiorę go w esesmańską czapkę. Pierwszy mój wyjazd do Drezna [po wojnie] był taki, że wypuścili nas wieczorem. Sklepy zamknięte, ulica i ja z koleżanką podeszłyśmy do sklepu zobaczyć bieliznę, bo była taka ładna niemiecka bielizna, enerdowska. Słyszę: Niemcy idą. Łapię ją za rękę, mówię: „Nie rusz się. Niemcy idą”. To jest już choroba.
- Co z kobietą, którą pani ostrzegła?
Zatrzymała się. Na drugi dzień przywieźli pana Żółtowskiego i na schodach rozstrzelali. Krew się lała po schodach. Tak że egzekucja była.
- Czy pamięta pani, który to był rok?
Nie. Może 1940, ale Wroniszewski to chyba opisał, bo Wroniszewski na początku dużo pisał. O mojej mamie nie, bo ona nie figurowała jako Wyczańska. Ona po wojnie wyszła drugi raz za mąż i zmieniła nazwisko. On trochę napisał. Natomiast mój brat był znanym historykiem i z nim się kontaktował Wroniszewski, ale napisał, że już nie może więcej pisać na ten temat. To wyszło dopiero później. Wiem, że mama podlegała „Gustawowi”, on był na Ochocie cały czas.
- Oprócz działania w konspiracji chodziła pani do szkoły?
Tak. Do podstawowej chodziliśmy normalnie, natomiast potem były kursy krawiecko-bieliźniarskie.
- Ciągle w tym samym budynku na Radomskiej?
Tak, ale jakiś czas byłyśmy na kompletach. Miałyśmy oczywiście różne szycia na wierzchu. Jakby Niemiec przyszedł, to się to wyjmowało, ale książki były pod tym.
Wracając do budynku – okazało się, że szpiclem u nas był administrator nasz i [budynku] Słupecka 4. Nie będę mówić nazwiska, bo to nie ma sensu. Może jego potomstwo żyje. On dostał wyrok z AK, ponieważ to było sprawdzone i o czwartej, kiedy przychodził (też dokładnie nie powiem, który to był rok, myślę, że 1942, może 1943) miał odczytany wyrok i strzelili mu w głowę. Niestety przestrzelili kapelusz. On zaczął uciekać. Brama była długa i strzelili drugi raz. Gdzieś z tyłu mu dali kulę. Uciekł na naszą klatkę schodową. Oczywiście gestapo przyjechało, siedzieli do wieczora. Pech chciał, że rano miał przyjechać ktoś od „Gustawa” po broń i amunicję, która była zamurowana u nas w piwnicy w 1939 roku.
Nie wiem, kto zamurował, ale mój brat wiedział i musiał to odbić. W nocy o dwunastej poszedł to odbić.
Niemcy już poszli. Myśmy czekali, aż Niemcy pójdą sobie w diabły. Oczywiście przylecieli lokatorzy z awanturą, że może jeszcze jakiś siedzi, bo tego administratora zabrali do szpitala. Niemcy siedzieli dość długo, ale poszli, a on zszedł, walił. Udało się wszystko. Rano przyjechali, broń mieli. To musiało być jeszcze przed Żółtowskim, dlatego że jeszcze był dozorca, otworzył bramę, wpuścił ich i oni zabrali, co trzeba. Dozorca był bardzo fajny. Nazwał się pan Czwarno. Miał dwie córki. Na pewno te córki żyją.
- Czy pani, mieszkając w okupowanej Warszawie, miała poczucie zagrożenia?
Właściwie to nie wiem. Były takie historie, że była na przykład łapanka na placu Unii. Przyjechały budy, otwierają, a my (na tyle dziewczyny były sprytne) wleciałyśmy w bramę, tam gdzie jest „Życie Warszawy”. Bramy były pootwierane. Myśmy przeleciały i przez Pole Mokotowskie uciekłyśmy. To było coś normalnego. Czy ja wiem, czy miałam poczucie zagrożenia? Już jako harcerki myśmy na przykład podrzucały kwiaty w miejsca rozstrzeleń.
Na Wawelską przy Grójeckiej, bo jak wracałyśmy ze szkoły, to akurat była egzekucja i po tej egzekucji nawet niektórzy w chusteczki krew wciągali.
- Była pani świadkiem tej egzekucji?
Nie. Po egzekucji. Na egzekucję się gdzie indziej [natknęłam, na ulicy Barskiej pod murem kościoła Świętego Jakuba]. Sama byłam. Tutaj na drugi dzień (to była chyba godzina policyjna, nie pamiętam, chyba szósta czy siódma rano) myśmy się umówiły i jedna stała na Wawelskiej, jedna stała na Grójeckiej. Miałyśmy zagwizdać, jakby szli Niemcy i podłożyłyśmy kwiaty. To było normalne. To nie było nic nadzwyczajnego. Obóz harcerski był na przykład w Komorowie, pojechałyśmy z plecaczkami. Myśmy się chyba nie bały. Nie wiem, jakoś nie myślało się o tym.
- Od kiedy była pani w harcerstwie?
Od stycznia 1943 roku. Czyli właściwie półtora roku.
- Kto pani powiedział, że działa drużyna harcerska?
Szkoła. Prawdopodobnie pani Szachtmajerowa.
- Informowano o tym wszystkich czy wybranych?
Tylko wybranych. Nas było siedem. Moja mama, ponieważ była w AK, ciągle z panią Szachtmajerową… Jak mówiłam, plany potrzebne były, były konszachty różne, więc myślę, że dlatego.
Nie, wręcz przeciwnie. Moja mama była wielką społecznicą. Przestała po rewizji pracować w banku.
- Z czego utrzymywała się rodzina?
Z głodu. Gruźlicę żeśmy z bratem mieli. Strasznie było ciężko. Myślę, że ojciec płacił alimenty, ale sam chorował. Byliśmy bardzo głodni. Pomagała nam mama koleżanki, przez jakiś czas brała mnie na obiady. Potem mama przestała płacić za szkołę, chciała mnie zabrać. Pani Szachtmajerowa nie pozwoliła, powiedziała: „Proszę, żeby została”. Buty żeśmy same ze sznurków robiły. Jakieś warzywa się sadziło, jakieś dynie. Sprzedawałam swoje zabawki. Za lalkę dostałam worek mąki.
- Gdzie pani chodziła to sprzedawać?
Na rogu Filtrowej i Asnyka jest dom, chyba zusowski. On stoi do dzisiaj. Tam była księgarnia, zabawki, papier i tam chodziłam, i sprzedawałam. Z kolei na placu Narutowicza była pętla tramwajowa i za nią był bazarek, potem przeniesiony na koniec Grójeckiej. Tam kupowałam kartofle, cebulę, czarny olej. Nie lubię oleju do dziś. Cebula się paliła w tym oleju, ale było co jeść.
- Mówiła pani, że była świadkiem publicznej egzekucji. Proszę o tym opowiedzieć.
Byłam na Barskiej u koleżanki i egzekucja była pod murem kościoła. Tam chyba księża byli. Wychodząc, na to się nadziałam, ale szybko zamknęłam drzwi, tak że niewiele widziałam. Natomiast była taka historia, że zabili nie Kutscherę, [tylko jego następcę]. W tym samym miejscu, na Szucha zabili jeszcze Niemca, mama pamiętała jego nazwisko, ja nie. Wtedy byłam u Ewy Michałowicz. To była koleżanka, która mieszkała na Lekarskiej. Lekarska, Filtrowa, Aleja Niepodległości i tu gdzie teraz jest GUS, Pole Mokotowskie, był czworobok domków. Były wille, domy, a w środku były ogródki i wspólny plac. Myśmy się tam bawiły, ogniska robiły, skakały, w piłkę grały. Słyszymy strzały. Oczywiście co robią trzynastoletnie dziewczynki? Lecą do bramy, żeby zobaczyć. Ukucnęłyśmy w krzakach i widzimy, jak lecą akowcy, a Niemcy strzelają do nich. Niestety ruszałyśmy krzakami, do nas też seria poszła. Szczęśliwie nie trafiła.
- To było przed Powstaniem?
Przed. Myśmy weszły momentalnie na pierwszą klatkę schodową i tam na parterze schowałyśmy się u pani, która nas przyjęła. Bardzo pomagali na przykład dorożkarze. Wsadził jednego do dorożki szybko, on płaszcz zdjął, rzucił. Ale Niemcy widzieli, że w tym kwadracie się coś dzieje i niestety to obstawili. Zrobili rewizję. Strzelanie było takie, że myśmy siedziały pod okienkiem w łazience, żeby kula, jakby wleciała, to nie w nas.
- Siedziałyście u tej kobiety?
U tej kobiety, do której żeśmy poszły. Ona siedziała na wannie, [a my pod oknem, które było wysoko], tak że w nią by trafiło. Była rewizja po kolei i były też rozstrzelania na podwórku, wszędzie, gdzie jakiegoś Polaka spotkali. Kogokolwiek z mężczyzn, kobiet nie. Mężczyzn rozstrzeliwali. Była rewizja, tak szukali, że nawet w tapczanach. Otwierał nie tylko szafę. Wszędzie, czy się jakiś nie schował, a myśmy siedziały w łazience. Potem trzeba było wrócić do domu i nie było przyjemnie. Było już ciemno, oni klęczeli z karabinami.
Cały czas, ale musiałyśmy przejść. Nie zaczepili nas. Nocowałam u niej, bo już nie było możliwe, żeby wrócić do domu. Telefonicznie się jakoś dawało znać.
- Jak wyglądała pani działalność w harcerstwie?
Początkowo zbiórki były, śpiewało się cichutko, żeby sąsiad nie słyszał. Najpierw kształcili nas na kuchcików, podrzucałyśmy kwiatki czy przenosiłyśmy gazetki, ale to nie było tak częste. Natomiast przed Powstaniem, bo to był już 1944 rok, szykowali nas na sanitariuszki. Uczyłyśmy się stawiać bańki na nogach, zastrzyki robiłyśmy w nogi. Te bańki mi się potem przydały dla dzieci. Na sprawność sanitariuszki zdawałyśmy w Szpitalu Ujazdowskim. To było nawet śmieszne, bo rannych nie było, tylko siedziały dziewczyny i każda miała kartkę z napisem, gdzie jest ranna. Trzeba było bandażować. Z koleżanką żeśmy niedawno wspominały, jak się bandażowało głowę: z dwóch stron bandaż się owijało. Śmiesznie było, ale nie o tym chcę mówić. Wszystkie rany żeśmy opatrzyły oprócz jednej. Rana potylicy. Gdzie to jest? Skąd człowiek może wiedzieć, gdzie jest rana potylicy? Namawiałyśmy się, namawiałyśmy. Te, które nas egzaminują, śmieją się, bo nie wiemy, gdzie ta rana. Zaczęłyśmy bandażować miednicę, tak że to było śmieszne. Szczęśliwie nie byłam potem sanitariuszką.
- Gdzie odbywały się szkolenia?
W mieszkaniach prywatnych.
To były starsze koleżanki z naszej szkoły.
- Stąd wiedzy na temat potylicy?
Absolutny wiedzy o potylicy. O anatomii powiedziałabym.
Nie pamiętam tego.
- Wie pani, dlaczego egzamin odbywał się w szpitalu?
Nie mam pojęcia, dlaczego akurat Szpital Ujazdowski. Myślę, że były po prostu jakieś kontakty. Przed samym Powstaniem myśmy miały za zadanie odszukać wszystkie przejścia przez podwórka i wszystkie studnie. Chodziło się od domu do domu. Nie było to trudne zadanie. Łaziło się, szukało się i to się nanosiło na jakiś planik: gdzie można ewentualnie przejść.
- Czy już wtedy wiedziała pani, że będzie Powstanie?
Oczywiście. Wiedziałyśmy, po co to robimy. Wierzyłyśmy, że to się musi udać. Jeszcze miałam brata, który był [w konspiracji], mamę.
- Wyglądało na to, że cały naród jest zaangażowany?
Tak. Cały naród. Naszego administratora już nie było, tak że wszystkie wpadki się skończyły. Jeszcze Żydów żeśmy przechowywały.
- Proszę o tym opowiedzieć.
Mieszkała u nas rodzina: dwie siostry i jedna miała córkę Danuśkę. Mamusia wywalała mnie na spacery z tą Danuśką, a ona była taka Żydówka, że to z daleka było widać. Niestety po wojnie się nie popisały i nie chcę o tym opowiadać, bo miałam kłopoty. Brat mówił, że jeszcze jacyś mieszkali, ale nie pamiętam tego. Natomiast pamiętam panią, pani Maria ją nazwijmy. Na Olesińskiej mieszkali. On był chyba marynarzem, wywieźli go do Rosji. Walczył chyba w 1939 roku. Ona wiedziała, że on jest w Rosji, i jak brali do getta, to poszła. Moja mama błagała ją, żeby nie szła do getta, mówi: „Ja cię, Marysiu, przechowam. U nas będziesz”. Nie była podobna do Żydówki. Nie chciała i zginęła w getcie.
- Czy był z nią kontakt po tym, jak trafiła do getta?
Tak. Mama chodziła do getta i mamę zaczepiali, że Żydówka (bo mama ciemna była), żeby została. Potem już nie chodziła. Po wojnie mieszkałyśmy na Saskiej Kępie i przy pętli kiedyś z autobusu wysiada (a ja wsiadam) jej mąż. Pytam o nią. Tego jej męża nie zapomnę. „Czy Maria żyje?”. – „Nie żyje. Nie chciała żyć”.
Tak. Jeszcze były takie historie z nieboszczykami. W 1942, a może w 1943 w nocy obudziły nas strzały i my z mamą szybko do okna, ale ponieważ tam był bardzo duży balkon, duże okno, a naprzeciwko dom mieszkalny, więc położyłyśmy się na brzuchu. Granatowa policja prowadziła całych zakrwawionych mężczyzn. Oni nie byli zakrwawieni, byli w marmoladzie, ale z góry nie było widać. Na Barskiej była fabryka „Plutos”, która produkowała marmoladę z buraków i głodni ludzie napadali na tę fabrykę, żeby się najeść. Wołali esesmanów, przyjeżdżali raz, drugi, aż wreszcie granatowa policja się za to wzięła. Rano pod moim domem leżały dwa trupy, a ja musiałam na targ pójść, żeby zakupy zrobić i po drodze z Kaliskiej (a to jest bardzo blisko) dwa razy się chowałam. Raz w kościele Jakuba, a raz wleciałam do bramy, gdzie koleżanka mieszkała (tam była biblioteka). Od niej widziałam, jak chłop wozem jechał, Niemiec go rozstrzelał i jeszcze bagnetem dobił. Za co? Nie wiem, czy on miał coś na tym wozie. Były takie obrazki, to było na co dzień w Warszawie. Takie było życie po prostu. Wracając potem do domu, spotkałam dzieci mniejsze od siebie, które mnie pytają: „Gdzie jest Raszyńska?”. Prawdopodobnie to były osoby zamieszkujące dom na rogu Wawelskiej i Żwirki i Wigury. Nie wiem, co w nim jest dzisiaj. To chyba kiedyś do lotnictwa należało, a może do marynarki. Nie wiem, ale to był niewykończony budynek zajęty przez ludzi, którzy nie mieli domu. Oni tam siedzieli. Byli głodni i dzieciaki, dwoje małych, pytają mnie, jak tam trafić. To już było w dzień, a strzelanina była w nocy.
- Czy pani pamięta nazwiska swoich instruktorów? Komu oddawała pani plany podwórek i studni?
Była Majka Komorowska. Ona była naszą zastępową. Zginęła w pierwszy dzień Powstania. Była Ala Kowalczykówna. Ala była naszą pierwszą zastępową, ona była drugą. Pamiętam Basię Cabalską, chyba Marylę Szydłowską, Hankę Szczepanowską. One były ze starszej klasy. Wanda Chotomska, ale nie pamiętam, czy ona była z nami.
Jej młodsza siostra z nami chodziła.
- Czy przed Powstaniem była mobilizacja?
Kazano nam się zgłosić do Ośrodka Zdrowia na Opaczewską (to jest koło Zieleniaka), na godzinę piątą czy wpół do piątej i tam pojechałam.
- Pierwszego sierpnia 1944 roku?
Tak. Pojechałam tam, ale tam powiedzieli mi, że nasza zastępowa czy instruktorka nie dojechała i nie dojedzie. „Idź do domu”. I z godziną piątą do domu weszłam. Gdybym tam trafiła, to „ukraińcy” by mnie zjedli. To było tuż koło Zieleniaka, tak że na pewno bym nie wyszła żywa.
- Jak zapamiętała pani wybuch Powstania?
Weszłam do domu razem z pierwszymi strzałami. Niestety trzeba było siedzieć w piwnicy. Nie wiem, dlaczego strzelano w okna. Czy to byli jacyś snajperzy? Pierwszy dzień chyba jeszcze żeśmy były na górze. Byłam z mamą, brat poszedł na Powstanie. Nawet był ranny w szpitalu, a my z mamą byłyśmy.
- Pamięta pani, jak on wychodził do Powstania?
Myśmy nie mówili, że idziemy na Powstanie. Jeszcze był syn ojczyma. Też wyszedł i powiedział: „Do widzenia”. Nigdy nie wrócił. Wiedziałyśmy, że Powstanie. Myśmy czekały na to.
- Czy osobę, która wychodziła do Powstania, żegnało się jakoś specjalnie?
Nie. Po prostu wychodził. Ja się też nie żegnałam. Wyszłam, a akurat wróciłam. Patrzyliśmy, jak mali chłopcy, tacy jak ja, w hełmach, bez niczego w rękach, bez broni… Pierwszy tylko miał i biegnie do rogu budynku, strzela. Bez broni byli, dlatego na Kaliskiej to wszystko krótko trwało. Kaliska 9 chyba było nasze dowództwo, ale nie jestem pewna. Ranni leżeli pod domem, okienkiem się ich wciągało, jak można było, bo nie zawsze można było. Wyjść nie można było, bo się dostawało kulkę od razu. Nawet nie można było na klatce wejść na górę. Trzeba było siedzieć w piwnicy. Momentalnie przestrzelone ucho czy szyja, czy coś.
Tak.
- Jaka atmosfera panowała w piwnicach?
A ja wiem? Tak jak w czasie nalotu. Tam były duże naloty. Mamy nie było najczęściej w nocy, myśmy z bratem lecieli [do piwnicy]. Kiedyś był nalot, myśmy go [nazywali] „majowy”. Pierwsze bomby trafiły Kaliska 16, 18 i 20. Myśmy byli Kaliska 17. Wszyscy, jak staliśmy, w piżamach, koszulach do piwnicy. Jak się skończyło bombardowanie, cali i zdrowi dopiero po sobie popatrzyliśmy. Jedna pani w koszuli nocnej, ale z lisem. Po prostu tak było. To była normą. Nie było strachu.
- Czyli Powstanie było dla was czasem czekania?
Tak, czekania. Przecież to się musi skończyć i musimy zwyciężyć. Nie było innej możliwości.
- Czy gdzieś w okolicy widziała pani Powstańców?
Widziałam na ulicy, ale przez okienka – właśnie tych małych kajtusiów naszych. Do nas nie przychodzili. Po dziesięciu dniach przyszli Niemcy, z piwnicy wyrzucali do bramy. Ja oczywiście harcerka, to pierwsza. Tam nas ustawili na rozstrzelanie. Dziesięć osób.
- Czy to były osoby pani znane?
Pierwsze z brzegu.
Tak. Stanęłam jako jedna z pierwszych, mama stała dalej. To pamiętam dokładnie, bo to mi się śniło wiele lat. Niemiec karabin odbezpieczył i mama wtedy krzyknęła: „Elżunia, do mnie!”. A ja mamy słuchałam, więc ręce spuściłam, koło mamy stanęłam, ręce podniosłam do góry.
- Trzeba było trzymać ręce do góry?
Tak, pod ścianą. On karabin spuścił i:
Raus! To nas uratowało. Prosto w łapy „kałmuków” cholernych. Macali, wyrywali latarkę, co kto miał, wszystko zabierali. Tak pijana hołota była, że nie wiem. Tak na Zieleniak szliśmy.
- Czyli po niedoszłej egzekucji na ulicy stali Rosjanie?
Na podwórku. Oni przez podwórko jakoś ciągnęli. Tam był pociąg pancerny, od Dworca Zachodniego z tego pociągu też w nas walili równo. Paliły się inspekty w sąsiednim budynku. Nie wiem, „szafy”, „krowy” czy jakieś inne, nie znałam się na tym wtedy.
- Czy przez te dziesięć dni pobytu w piwnicy wiedziała pani, co dzieje się w okolicy?
Nie bardzo. Wiedzieliśmy, że walą, prawdopodobnie na wieży kościoła jest armatka. Tak się mówiło. Czy tak było, to nie wiem. Z tej armatki walą, a tu zdobyli jakiś czołg. Potem okazało się, że nie zdobyli. Nie wiem. Nie wiedzieliśmy nic.
- Czyli żadne wiadomości nie docierały?
Nie było. Były pół wiadomości, bo nie można było wyjść. Jak ktoś wychodził, dostawał kulę. Nie wiem, dlaczego.
- Jak wyglądało życie w piwnicy? Co pani jadła? Myła się pani?
Chyba się nie myłam. Nie pamiętam, co myśmy robili, co myśmy [jedli]. Nie przywiązywałam wagi do jedzenia. I tak byłam głodna, i tak byłam głodna, tak że nie pamiętam tego. Na pewno coś mama próbowała gotować. Węgiel miałyśmy w piwnicy, bo nie było centralnego. Może na tym węglu coś wspólnie gotowali. Nie mam pojęcia. To nie było coś najważniejszego. Dla mnie w ogóle to nie było nigdy ważne.
- Co pani robiła przez całe dnie w piwnicy?
Nie wiem. Nie pamiętam. Nasłuchiwało się. Jak można było, to próbowało się wyjść, ale się nie dawało. Potem był ten Zieleniak cholerny. Chciałabym, żeby w Muzeum ktoś o tym opowiedział, bo to była banda pijanych „kałmuków” szkolonych na najgorsze draństwo.
- Pamięta pani, którą bramą weszła? Tam była jedna brama?
Jedna brama była, od Opaczewskiej. Była wartownia i nas wpuszczali. Pod murem, na ziemi trzeba było sobie poleżeć.
- Czy przed Powstaniem chodziła pani na Zieleniak?
Nie, bo to był Zieleniak, gdzie przyjeżdżali rolnicy i hurtowo sprzedawali towar, tak że tam nigdy nie byłam. Właściwie Ochota się tam kończyła. Natomiast byłam u kogoś umyć okna, bo to było zadanie harcerki. Oczywiście nie umiałam tego zrobić. Pomazałam tej pani pewnie okna, ale pozwoliła mi umyć. To było właśnie na krańcach Ochoty. Dalej tylko „siódemka” chyba jechała na Okęcie, ale było pusto.
- Proszę opowiedzieć o swoich wrażeniach z Zieleniaka. Czy pani słyszała o tym, że oni wyciągają młode dziewczyny?
Oni wszystkie gwałcili. Stara, młoda, kogo się dało. I zabijali, rozrywali. Myśmy, szybko jak można było, uciekały stamtąd. To znaczy nie można było uciekać, to jest forma przesadna.
- Co pani miała ze sobą, wychodząc z domu?
Nic. Tak jak stałam, w skarpetkach. Tak jak stałam, tak wyszłam. Nic nie miałam.
- A na Zieleniaku, pod murem?
Tak samo nic. Bez jedzenia, bez picia. To, co się tam odbywało… Mama moja mówi: „Uciekamy stąd!”. Jak tylko się sformował jakiś ogon do wyjścia, to myśmy się tam wkręciły.
- Jak długo była pani na Zieleniaku?
Nie umiem powiedzieć ile, ale to wystarczyło, żeby mi to zostało do końca życia. Czy to było pół dnia? W nocy nie byłam. Myśmy przy pierwszej [okazji] wyszły. Jak zobaczyłyśmy Niemców, to nikt nie uciekał. To była kultura najwyższa po tym. My byśmy się im na szyję rzuciły po tym koszmarze, który był na Zieleniaku. Dlatego mi tak bardzo zależy na tym, żeby ktoś o tym napisał. To był koszmar. Oczywiście domy płonęły, waliły się, a myśmy szli do pociągu i do Pruszkowa.
- Czyli już wtedy Niemcy eskortowali tę grupę ludzi?
Tak. Stali wyprostowani, eleganccy w swoich czapach, ale nikt się ich nie bał. To był normalny, codzienny wróg. To nie był bandyta jak [tamci].
- Wtedy po raz pierwszy zetknęła się pani z Rosjanami?
Tak. Nie wiem, czy to Rosjanie. To byli jacyś „kałmucy”. Nie wiem, kto to był. Coś makabrycznego…
- Mówi pani: „kałmucy”. Dlaczego?
Tak się na nich mówiło.
- Nie przypominali Kałmuków?
Mnie nie mogli przypominać, bo nie znałam. Tak się mówiło: „Te» kałmuki«”. Od Kamińskiego.
- Słyszała pani, w jakim języku mówią?
Dawaj cziasy! (zegarek).
Zabrali mi srebrną latarkę. Nic więcej nie miałam. Macał, wyrywał!
Z Zieleniaka do Pruszkowa. Tam nas pociągiem [zawieźli]. Nawet nam nie zamykali drzwi. Nikt nie uciekał. Po Zieleniaku nikt nie uciekał.
- Czy pani widziała, dokąd was wiozą?
Nie.
Nic. W ogóle była cisza. Kompletna cisza. Wysadzili nas. Najpierw całą noc byliśmy na dworze. Na drugi dzień wsadzili nas do baraku numer pięć. Z tego baraku już nas nie wypuszczali.
- Co znajdowało się w tym baraku?
Tam były doły, bo to była naprawa taboru kolejowego. Chyba tam się siusiało, bo nie było gdzie. Nie było jedzenia. Gdzieś może była jakaś woda, ale myśmy nie miały w co wziąć. Mama próbowała wyjść stamtąd, bo myśmy w Pruszkowie mieli ciotkę. Chciała jakoś [ich] namówić, żeby nas wypuścili. Oczywiście się nie dało. Tu właśnie jest rola naszego PCK. Tam była mama, moja ciocia (mamy siostra), sąsiedzi z naszego domu. Wszy nas oblazły. Nie było gdzie usiąść, myśmy nic nie miały. „Proszę państwa, jedzie transport na roboty do Niemiec. Zostają tylko matki z dziećmi”. Transport jechał do Oświęcimia. Myśmy wtedy nie wiedziały, dowiedziałyśmy się potem, gdzie był ten transport. Ja już mamę błagam, żeby jechać, mówię: „Mamo, jedźmy, aby dalej stąd!”, a mama mówi: „Nie. Tym transportem nie pojadę”. Dostałyśmy (bo wyrzucali, ludzi zabierali) szuflady do góry nogami przewrócone, suche, nieobsiusiane, niezamoczone. Mama mówi: „Tutaj się położymy. Tu będziemy”. Przyszedł Niemiec z psem oczywiście (niestety do dzisiaj nie lubię tych psów niemieckich, nikt mnie nie przekona, że one są łagodne.) i:
Raus! Panowie od nas z grupy poszli i pojechali do Oświęcimia. Stąd wiemy.
- Czy pamięta pani selekcję, którą Niemcy przeprowadzali?
Tak. Zostać mogły tylko matki z dziećmi. Mama mówi, że ma dziecko, a on mówi: „Jakie dziecko? Takie to może w Niemczech pracować”. Mama znała niemiecki. Tak długo się z nim kłóciła, aż transport odszedł. Myśmy nie wiedziały, co robić. Mama rzeczywiście szalała. Podeszła do jakiejś bramy i spotkała lekarkę. Ona w Tworkach pracowała. Mama współpracowała z nią. Ona mówi: „Pani tu? Pani Niko, pani musi stąd uciekać. Zaraz panią przeprowadzę. Z kim pani jest?”. Mama nas zgarnęła i ona nas przeprowadziła na barak chorych. Rola tych ludzi była i jest niedoceniana. One się darły na Niemców. Opaski miały. Niemiec nie miał prawa jej podskoczyć.
Nie. Jak nas prowadziła z tego baraku do drugiego. To jej chorzy i do widzenia! Do baraku chorych żeśmy trafiły.
- Jak się nazywała ta pani?
Nie wiem.
- Jak wyglądał w środku barak chorych?
Przypominał mi kościół. Kościół z podestem. Tłum ludzi. Wszyscy się patrzyli, bo wyszedł lekarz. Tam nam dali jeden pomidor do zjedzenia.
- Jeden pomidor na kilka osób?
Tak. Mama mówi: „Ty zjedz”. Ja mówię: „Nie. Ty zjedz”. Trzy dni nie jadłyśmy nic. Nie pamiętam, która z nas zjadła, czy na pół żeśmy zjadły. Nie wiedziałyśmy, co robić. Wyjść nie można. Lekarz wyszedł na podest i mówi: „Proszę państwa! Jedzie transport do Łowicza. Kto z państwa sobie życzy, może jechać”. To my sobie życzymy od razu. Do bramy, chcemy wyjść.
Halt! Nie ma wyjścia. Tu znowu pielęgniarka. Nie wiem, skąd wyszła. Zbiera nas, każe mi udawać kulawą, bierze chłopaka z protezą, mama, ciotka, nasi sąsiedzi i ona nas prowadzi. Z opaską miała prawo. Idziemy wprost do segregacji. Stoi pociąg, tłum ludzi, grupa Niemców. Walą kolbami, krew się leje, psy się rzucają, rozdzielają jednych od drugich. Ci państwo, którzy z nami byli, nie zgodzili się pójść. Wrócili (nie wiem, co się z nimi stało), myśmy podeszli, a Niemiec: „
Halt! Co tu młodych szwarcujcie?!”. Ona na niego: „Jakich młodych?! Ta kulawa! Ten z protezą!”. Z góry na nich. Puścił nas.
Do pociągu. Zaplombowali nas i pojechałyśmy niby do Łowicza. Nie wiem, co było w Łowiczu, bo strzelanina się zaczęła i [wieźli] nas z powrotem, ale nie do Pruszkowa, tylko nas wekslowali. Muszę powiedzieć, że na stacjach kolejowych po drodze wrzucano przez bydlęce okienka jakieś papierosy, nie wiem co, bo nic nie miałam, ale były głosy ludzkie. Ludzie się odzywali i wrzucali, co mogli. Jak myśmy dojechały, wracamy i wekslowali nas pół nocy w tą i z powrotem. Wreszcie się pociąg zatrzymał. Pamiętam, pole widać było. Cisza. Nagle słychać polskie głosy. Pani siedząca obok rzuca się mojej mamie na szyje i mówi: „Proszę pani, odbili nas! Odbili!”. Rzeczywiście, po kolei otwierali wagony. To było Głowno, jedna stacja różnicy, tak nas wekslowali. W Głownie nie naszykowali się na warszawiaków, ale jednak bufet był. Były jakieś kanapki i mama krzyczy: „Nie jedz, bo umrzesz!”. Nie wiem, czy wzięłam kanapkę. Na pewno jedną wzięłam. Przed dworcem usiadłyśmy jak te sieroty i ludzie przychodzili, wybierali, kogo wezmą. Ciocia poszła do innych, my do innych. Miałyśmy już niestety wszy i w głowie i w ubraniu, oblazły nas. Nie było tego dużo, ale było. Musiałyśmy się umyć od stóp do głów, oni się nas widać brzydzili. Zrobili kolację, nam jeść mama nie pozwala.
Krótko tam byłyśmy. Mama znalazła majątek (Domaradzyn się nazywał) gdzieś pod Głownem i ta pani nas wzięła. W tym majątku potem podobno było czterdzieści osób z Warszawy. Było wspaniale u niej, bo był miód, masło, jedzenie i spokój. Niby spokój, bo to było już na granicy Generalnej Guberni i Reichu. Tam przychodzili i Niemcy, i Powstańcy, i prosili o nocleg. Oczywiście jak przychodzili, mówili: „Jakby tutaj ten drugi przyszedł, to proszę mi dać znać, bo spalimy dwór”. Tak było, że nocowali jedni i drudzy. Jakoś udało się tym razem, ale potem kiedyś się nie udało i spalili ten dwór, tylko mnie tam już nie było, bo myśmy się dowiedzieli, że brat jest ranny, w Milanówku.
Przez dziadków i przez ojca, który do dziadków pojechał. Moi dziadkowie z Warszawy na emeryturę wyjechali do Piotrkowa i to był punkt styczny. Mama tam napisała, że jesteśmy, i Jędrek napisał. Brat też ciekawie, bo on był ranny w nogi. Jego znalazła nauczycielka od Batorego i zabrała do domu. Dwie godziny później szpital był zbombardowany, tak że on by zginął, a tak ocalał.
- Kiedy po raz pierwszy dostała pani informacje o bracie?
Trudno mi powiedzieć datę.
- To było już po zakończeniu Powstania?
Nie. A może i po zakończeniu? Myśmy pojechały do Milanówka, on tam leżał w szpitalu na ziemi. Ten dom, w którym był szpital, ma dzisiaj Janda. A myśmy były w jakiejś ładnej willi, w rogu pokoju, na sianie. Były trzy rodziny.
- Czyli znowu ktoś was przyjął?
Ktoś przyjął, oczywiście. Ludzie nam pomogli. Ta pani gotowała zupę raz dziennie. Raz, może dwa razy. Była zupa darmo, przecież nikt nie pracował. Moja mama tam spotkała ojczyma i nas, mnie i brata, wysłała do dziadków, do Piotrkowa. Tam byliśmy krótko i potem pojechaliśmy za mamą do Zakopanego, właściwie do Doliny Kościeliskiej. Tam ojczym jako drwal próbował pracować. Inżynier, to mógł pracować jako drwal. Ale tam niestety warszawiaków znowu wyciągali.
Tak. Kiedyś żeśmy z sankami schodziły z Gubałówki, bo na Gubałówce, za hotelem „Kasprowym” była willa. Wiem, że na dole wieś, a my byliśmy na górze. Oczywiście nie miałam ani pończoch, ani ubrania. Chyba cajgową kurtkę z RGO mi ojczym dał. Mama próbowała mnie do pracy wysłać stamtąd, do sztucznej cerowni, ale ja nie miałam nawet butów. Miałam jakieś lakierki, a tam glina na górnej szosie, bo to górna szosa, tu gdzie hotel „Kasprowy”. Poszłam tam, oczywiście nogi miałam mokrzuteńkie, jak wróciłam, miałam czterdzieści stopni gorączki, więc już nie chodziłam do cerowni. Ale dostałam jakąś kurtkę, tak że kurtkę miałam. Kiedyś żeśmy schodziły z Gubałówki z saniami pełnymi chrustu, gałęzi, bo to wolno nam było zabrać, i słyszymy, Niemcy krzyczą:
Raus! Raus! Dobijają się do chałupy, więc żeśmy szybko zawróciły sanki i wtedy żeśmy przesiedzieli dwa dni w lesie. Oni szukali warszawiaków. Górali nie ruszali.
Tak. Obstawiali tę szosę i warszawiaków wyciągali.
- Co robili z warszawiakami?
Na roboty. W Piotrkowie też musiałam uciekać, bo już przychodziło wezwanie na roboty. Taka duża dziewczynka – na roboty. Brat był o kulach, więc nie mógł, a ja na roboty. Tak się żyło. A potem, jak już Rosjanie przyszli, też były różne historie. Myśmy miały skrytki, gdzie mogłyśmy się w razie czego schować.
Tak. Jeść nie było co. Nawet jądra baranie jedliśmy. Dobre były z cebulką. Chyba mleko żeśmy dostawały, ale było bardzo ciężko.
Natomiast po wojnie mama mnie zostawiła w internacie w Poroninie, który prowadziła warszawska harcmistrzyni Wanda Kamieniecka-Grycko. Nawet nie wiedziałam, że to ona. Ona potem w beczce uciekła z Polski do męża, do Ameryki. Nie wiem, czy żyje, czy nie, ale długo żyła. Spędziłam tam sporo czasu. Tam było już co jeść. Nie było bogato, też byłyśmy głodne, bo nas okradli. Została tylko beczka kwaszonej kapusty i przydziałowy chleb. Pietruszkę zjadałam z góry, ale już były jagody. Dobrze mi tam było, bo masę wycieczek żeśmy robili. Ona kupiła nam dwie bele materiału. Każda dostała nową, letnią sukienkę. Też w podkolanówkach przechodziłam to wszystko. Robiłyśmy wycieczki i na Giewont szłam w drewniakach niezginających się, takich sznurowanych. Wejść weszłyśmy, gorzej było zejść, bo po trawie się strasznie ślizgało.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Dopiero w 1945 roku. To ojczym nam załatwił, byłyśmy w Stalowej Woli i potem w Warszawie. Ale już nie do swojego mieszkania.
- Czy wasz dom się zachował?
Spalony był. Ja się tylko bałam, żeby tam coś nie wybuchło. Podpalali przy nas, każde mieszkanie osobno. Zanim nas wyrzucili, to już podpalali. Gdyby to było mieszkanie mojej mamy, może by odbudowała, ale moja mama wynajmowała mieszkanie.
Nic. Jedną pokrywkę od garnka mama znalazła. Nic. Wszystko zginęło, zdjęcia wszystkie, wszystkie pamiątki. Wszystko. Nic nie ma.
- Czy zapamiętała pani, jak w momencie pani powrotu wyglądała Warszawa?
Przede wszystkim gruzy. Same gruzy. Wszędzie gruzy. Niektóre domy stały. Miałam koleżankę na Glogera i jej dom stał. Teraz koleżanka mi dała kartki pocztowe, które z Zakopanego do niej pisałam. Ona mieszkała na Mianowskiego, ale ja adresowałam na dziadków, bo wiedziałam, że ona jest u dziadków i to przeadresowane jest do obozu do niej. Te dwie kartki z 1 stycznia i 17 stycznia 1945 dałam synowi, żeby mi je jakoś spreparował, żeby odbił.
- Podczas Powstania i potem nie miała pani kontaktu ze swoimi koleżankami z drużyny?
Nie, ale teraz się jeszcze spotykamy. Jeszcze nas pięć żyje.
- Opowiada pani o tych wszystkich strasznych rzeczach, które warszawiacy przeżyli. To wszystko stało się z powodu Powstania. Co ci ludzie mówili o Powstańcach?
Nic nie mówili. Nic żeśmy nie mówili i nie prosiliśmy o odszkodowanie, bo straciliśmy wszystko. To było normalne. Wszystko to nam się wydawało [normalne]. Tak było, bo tak było i koniec. To jest nasze życie. Tyle że to rozstrzeliwanie mi się śniło jeszcze bardzo długo. Teraz już nie. Mogę mówić.
- Czy zapamiętała pani pierwszą rocznicę wybuchu Powstania? Czy to był jakiś szczególny dzień? Czy został upamiętniony?
Nie. Na starych Powązkach mam rodzinę. Tam się chodziło po prostu. My się spotykamy, my chodzimy. Chodzimy z koniczynami. Ale mam leśną działkę pod Warszawą i jak mnie tam wywiozą w czerwcu, to siedzę do końca sierpnia, bo nie ma mnie kto przywieźć, nie mam żadnej możliwości, więc niestety w tej chwili nie uczestniczę w [obchodach]. Poza tym już fizycznie bym nie dała rady.
Myśmy tylko odwiedzali Powązki na Wszystkich Świętych, a nie w rocznicę. Nie wiem, dlaczego. Mało w rocznicę. Taka jestem. Mój mąż tego nie cenił, uważał za największą głupotę.
- Czy jeszcze coś chciałaby nam pani opowiedzieć? Coś, czego nikt jeszcze nie opowiedział?
Nie wiem, co mogłabym jeszcze. Nie mam pojęcia. W tej chwili nic mi nie przychodzi do głowy.
Warszawa, 25 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek