Mira Kotkowska-Rosiak
Mira Kotkowska-Rosiak. Miałam dziesięć lat, kiedy byłam w Powstaniu. Całą okupację byłam w Warszawie na Powiślu, a w Powstanie na ulicy Marszałkowskiej 72 i 81.
- Czy pamięta pani wybuch II wojny światowej?
Pamiętam, bo w 1939 roku byłam w Warszawie. Mój ojciec poszedł walczyć. Przez długi czas mój ojciec nie wracał do domu. Mojej mamie zdano sprawozdanie. Najlepsi koledzy przyszli, powiedzieli, że widzieli, jak mój tata (Karol miał na imię) zginął. Po trzech miesiącach tatuś objawił się w domu i doskonale pamiętam moment, kiedy wrócił cały, zdrowy i mama zemdlała w przedpokoju, kiedy otworzyła mu drzwi.
- Czy ojciec miał na sobie mundur?
Nie. Bez munduru. Munduru nie pamiętam, pamiętam tylko powrót ojca.
- Gdzie pani wtedy mieszkała?
Na ulicy Dobrej 27 albo 28, na rogu Tamki i Dobrej.
- Jak wyglądało życie za okupacji? Czy zmieniło się bardzo w porównaniu do okresu przed wybuchem wojny?
Dla mnie nie bardzo się zmieniło, bo byłam dzieckiem, a rodzice na ogół dzieci starali się chować dalej tak, jak chowali przed wojną. Natomiast w samym rok 1939 nie było dostępu do świeżej wody. Pamiętam, że mój młodszy brat chorował na tyfus. W ogóle nie mógł chodzić po trzech czy czterech miesiącach choroby. Pamiętam, że musiałam go przytrzymywać wtedy, kiedy po chorobie zaczynał chodzić. Też podobno miałam tyfus, tylko że dużo lżej przeszłam przez tę chorobę. Później, w czasie okupacji, chodziłam do szkoły. Przeżywałam chyba to ponad miarę emocjonalnie, bo pierwszy rok chodziłam do pierwszej klasy (to jeszcze była polska szkoła), natomiast od drugiej klasy chodziłam na tak zwane komplety do Mickiewiczowej. Na tyłach Teatru Wielkiego była szkoła pani Mickiewiczowej i ona zrobiła komplety, bo zamknęli jej tę szkołę. Chodząc na komplety, wiedziałam o tym, że mam Niemcom nie mówić adresu, bo chodziły patrole po ulicach i pytali dzieci. Nie zawsze, ale pytali dzieci, gdzie idą do szkoły.
- Czuła pani lęk przed tymi żołnierzami?
Tak. Czułam lęk, idąc Tamką w górę, jak widziałam oficerki niemieckie idące od góry, to dwa razy wróciłam do domu, bo chodziłam już później sama do szkoły. To było niedaleko, [szłam] ulicą Zajęczą i w górę na Skarpę. Od tamtej pory mam nerwicę żołądka. Wtedy kiedy się bardzo denerwuję, to krążę między toaletą a drzwiami. To było przez całe później moje życie, jak były jakieś ważniejsze wydarzenia, jak były egzaminy na uczelni. Od tamtej pory tak mi zostało, chociaż nigdy mi Niemcy praktycznie nie zrobili żadnej krzywdy. Kiedyś zatrzymali mnie z tornistrem, więc powiedziałam, że idę do szkoły sióstr nazaretanek, bo akurat na Tamce w górze były siostry nazaretanki. Nie pytali więcej. Zawsze miałam stres. Poszukiwali mojego wujka. Kiedy przychodził do domu, musiałam udawać, że nie wiem, gdzie się schował.
- Czyli dzieci były wciągnięte w całą konspiracyjną machinę?
Tak. Dzieci były wciągnięte. Wiedzieliśmy, co mamy powiedzieć, a czego nie mówić.
- Czy pamięta pani inne niedogodności w życiu codziennym związane z tym, że trwała wojna?
Niedogodności raczej mało pamiętam, bo w czasie okupacji głodu nie cierpiałam. Natomiast pamiętam, że przed wojną zawsze tata przynosił tak zwane mandarynki. Akurat to mi zostało w pamięci. W czasie okupacji było trochę gorzej. Wiem, że z owocami zawsze były jakieś problemy, ale to może były problemy mojej mamy czy mojego taty. Głodu nie cierpieliśmy.
- Czy wiedziała pani o działalności konspiracyjnej na terenie Warszawy, o gazetkach wydawanych przez podziemie?
Wiedzieć, wiedziałam. Dwa ostatnie lata byliśmy wywożeni przez rodziców do Podkowy Leśnej. To była chyba znajoma moich rodziców. Tam spędzaliśmy wakacje z moją ciotką, bo rodzice ostatnie dwa lata pracowali w Warszawie na Marszałkowskiej. Właśnie stąd ja się znalazłam w Powstaniu w Warszawie. Pani Lewicka (pamiętam do tej pory jej nazwisko), która wynajmowała to mieszkanie rodzicom, pracowała w konspiracji. Przeżyłam tylko dwukrotnie rewizję właśnie u tak zwanej gospodyni, czyli pani Lewickiej, i dopiero po wojnie się dowiedziałam, że ona miała w swoim domku (przy którym były wynajęte dwa pokoje przez moich rodziców) drukarenkę. To była pani, dla mnie starsza, pewnie czterdzieści lat miała wtedy, zawsze [chodziła] w długiej sukni. Ona była nauczycielką, pracowała w jakimś liceum w Warszawie. Bardzo dobrze mówiła po niemiecku. Zawsze mówiła: „Przecież ja się muszę ubrać, ja muszę dopiero dojść”. Podobno pakowała w tym czasie wszystkie swoje sprzęty, a w nocy były drukowane [gazetki]. Jej syn wynosił gazetki.
W Podkowie Leśnej, Podkowa Leśna ta środkowa.
- Czy podczas tej rewizji myślała pani, że dotyczy ona również pani? Czuła pani lęk?
Nie. Wiem, że Niemcy czasami [kogoś] szukali. Właśnie między innymi szukali mojego wuja w Podkowie Leśnej. Wuj schował się w przestrzeni dachowej. Wchodził przez otwór z korytarzyka. Pamiętam, że mi zawsze ciocia mówiła: „Tylko nie patrz tam w górę, gdzie się wujek schował, bo Niemcy właśnie będą go szukać po całym mieszkaniu”. Tak że wchodzili do naszych pokoi i sprawdzali wszystkie szafy. Nikt tam do tej przestrzeni dachowej nie zaglądał. Takie rewizje były kilkakrotne. Raz tylko wuj był w domu, kiedy musiał się schować, tak to go nie było. Coś mówili po niemiecku. Nawet jeden kiedyś do mnie coś po polsku mówił.
- Mówił do pani przyjaźnie?
Przyjaźnie. Tak jak do dziecka, ale o wuja nie pytał, tylko pytał się, czy tutaj coś się dzieje. Już tak nie pamiętam. Byłam przestraszona, ale nigdy się nie zachowywali w jakiś sposób straszący dziecko. Raczej tak jak do dziecka mówili do mnie i do mojego młodszego brata. Z Podkowy Leśnej znalazłam się w Warszawie. Może to głupie, ale muszę o tym powiedzieć, bo zawsze o tym mówię. Moja mama śniła mi się przez trzy dni pod koniec lipca w trumnie.
- Pod koniec lipca 1944 roku?
Tak. Histeryzowałam zawsze rano. Chciałam jechać do Warszawy, ciotka mi nie pozwalała. Trzeciego dnia nareszcie zdenerwowana mówi: „Dobrze”. Była ze mną również kuzynka, starsza siostra. Ja ją siostrą nazywam, bo się później zawsze razem chowałyśmy. [Ciotka] powiedziała: „Dobrze, jeżeli Danusia pojedzie z tobą, to jedźcie”. Dobrze, że zabrałyśmy ze sobą legitymacje szkolne.
Jeszcze wracając do szkoły, ponieważ byłam bardzo znerwicowana w ostatnim roku, w czwartej klasie mama przepisała mnie z prywatnej szkoły pani Mickiewiczowej do sióstr na Tamce. Nie do nazaretanek, tylko naprzeciwko był klasztor, kościół i szkoła katolicka. Ostatni rok chodziłam tam do szkoły. W maju 1944 roku do Komunii Świętej przystępowałam.
- Czy mama przepisała panią, dlatego że w tej drugiej szkole się pani bardziej podobało?
Nie, chodziło o to, że to była oficjalna przez Niemców zezwolona szkoła. Tam nie miałam tego stresu, że jak idę na komplety, mam nic nie mówić i nie pokazywać, że się boję. Wracając do Podkowy Leśnej. Na kolanach ciotkę błagałam, żeby mnie puściła do rodziców do Warszawy. Rodzice pracowali na Marszałkowskiej 81 w restauracji.
- Jaka to była restauracja?
Nie pamiętam nazwy tej restauracji, moja siostra też nie pamięta. Tam był teatr na rogu Hożej i Marszałkowskiej (Marszałkowska 81) i obok była restauracja, w której byli rodzice. Wypuściła mnie ciotka z moją siostrą, pojechałyśmy kolejką EKD do Warszawy około drugiej godziny, o trzeciej byłyśmy u rodziców moich w pracy. Tam siedziałam i ryczałam, że nie pojadę bez mamy, bo mi się mama śniła i mama ma ze mną jechać. Jakoś mama załatwiła, powiedziała: „Dobrze. Karol, ja pojadę z nimi do Podkowy, a ty zostań i przyjedziesz później wieczorem”. Miałyśmy jechać kolejką pięć po piątej. Piąta pięć była kolejka EKD z Nowogrodzkiej. Wyszłyśmy przed piątą i byłyśmy na Poznańskiej, kiedy odezwały się syreny. Wróciłyśmy z powrotem do restauracji i tam już spędziłam całe Powstanie.
- To był 1 sierpnia 1944 roku?
Tak. Pierwszy sierpnia 1944 roku.
- Co pani pomyślała, słysząc dźwięk syren?
Alarm. Po prostu alarm. Alarmy były często w czasie wojny. Nie wiem jak, bo później sobie skojarzyłam, że przecież Niemcy nie bombardowali wtedy, kiedy Warszawa była okupowana. Alarmy były i pamiętam, że nauczyłam się w tamtych czasach składać ubranko w kostkę, bo trzeba było zejść do piwnicy i w piwnicy dopiero się ubierać, tak że w piżamach zawsze schodziliśmy na Dobrej do piwnicy.
- Ubranie już wieczorem czekało złożone?
Tak. Do tej pory to robię, może nie [składam] w kostkę, ale do szafy, żebym po ciemku nawet mogła wziąć. Rodzice wynajmowali na Marszałkowskiej 72 (po przeciwnej stronie Marszałkowskiej na rogu Hożej i Marszałkowskiej) mieszkanie na szóstym piętrze. Razem z siostrą byłyśmy przez pierwszy miesiąc Powstania (tak mi się wydaje, że to cały miesiąc był) nocowaliśmy na górze w domu. Natomiast drugi miesiąc już cały czas w piwnicach wszyscy siedzieli.
- Czyli na szóstym piętrze przez cały sierpień było bezpiecznie?
Nie było bezpiecznie. W domu na Marszałkowskiej 70 albo 72 była kwatera AK i AL. Jedna była w jednym domu, druga była w drugim domu – dowództwo i chyba Niemcy chcieli zbombardować ten budynek na rogu, w którym my mieszkałyśmy. Niestety minęli, to znaczy nie trafili w ten budynek, trafili w kino, które było obok, chyba się nazywało „Hollywood”, ale nie pamiętam. To było po prawej stronie Hożej, idąc w stronę placu Trzech Krzyży. Zbombardowali w kinie jeńców niemieckich, których trzymali Powstańcy.
- Pamięta pani to bombardowanie?
To bombardowanie bardzo dobrze pamiętam. Byłyśmy obydwie na szóstym piętrze. Moja siostra przebiegała przez duży, narożny pokój, gdzie wyleciały wszystkie szyby, i ogłuchła. Odzyskała słuch chyba dopiero po wyjściu z Powstania. Przeciąg chyba to spowodował. Ja byłam bliżej ściany, więc nic mi się nie stało, tylko odłamki…
Same byłyśmy. Nie pamiętam, bo później znalazła się mama. Byłam odłamkami szkła troszeczkę poraniona. Druga ważna rzecz – jak dowiedzieliśmy się, że zbombardowali w kinie… Nie wiem, jak to było. Wydaje mi się, tak jak z siostrą rozmawiałam, my chyba same poszłyśmy zobaczyć, co tam się stało, i pierwszy raz widziałyśmy taką masakrę ludzkich ciał. Sześć bomb spuścili na ten budynek. Chwała Bogu, nie na [nasz] budynek, tylko właśnie na kino i na następny budynek, który był zaraz za kinem przy ulicy Hożej.
- Czy pamięta pani, kiedy było to bombardowanie?
To była połowa Powstania. To musiał być koniec sierpnia, bo od tamtej pory już zawsze siedziałyśmy całe dnie w piwnicy albo na podwórku.
W piwnicy prycza była zrobiona. Mój ojciec pracował razem z innymi ludźmi i ci ludzie, ci pracownicy, którzy zostali w tej restauracji w momencie wybuchu Powstania, parę osób usiłowało wrócić do domu. Może wróciło. Wiem, że nas tam było czternaścioro. Jeszcze jakiś kuzyn przyszedł, dawny pracownik mojego ojca, przyszedł do tej piwnicy. To są głupie rzeczy, ale to u dziecka zostaje w pamięci. On przyszedł w kożuchu tak potwornie zawszonym, że moja mama spaliła mu kożuch. My miałyśmy obydwie z siostrą długie włosy, więc bała się, że będziemy miały problem. Czternaście osób w tej jednej piwnicy. Przebita była ściana i dwie piwnice połączone i były prycze i tam wszyscy spaliśmy. Wtedy były już problemy z wyżywieniem. Z restauracji wszystkie zapasy już chyba zostały w pierwszych dniach wyciągnięte. Nie cierpiałyśmy głodu, natomiast w drugim miesiącu głód już był. Pamiętam, że było kiedyś na obiad, w ogóle jako posiłek, bo praktycznie mieliśmy śniadanie i drugi posiłek jakiś. Na ogół dzieci właśnie przede wszystkim były żywione. Czworo dzieci było w naszej gromadce. Pytałyśmy, co to jest za mięso. Koza. Okazało się później, że to niestety już psy ubijali i dostałyśmy psa, ale to się też dowiedziałyśmy dopiero później. Do końca Powstania byliśmy w piwnicach na Marszałkowskiej.
- Kiedy dowiedziały się panie o tym, że rozpoczęło się Powstanie?
Chyba dopiero na drugi dzień. Nie wiedzieliśmy, że Powstanie wybucha. Moja mama się trochę domyślała, bo jej ukochany brat, mój wujek Jurek, był parę godzin przedtem na motocyklu. Odjeżdżał już przy mnie na motocyklu. Pożegnał się ze mną, tak jak zwykle się żegnał. Nic takiego. Tylko mama prosiła: „Jurek, uważaj. Daj zaraz później znać”. Wiem, że jechał na Pragę, bo na piątą powiedział, że ma zbiórkę, ale nie wiem, czy powiedział mamie, o co chodzi, czy nie, tego się nie dowiedziałam, mama nigdy na ten temat nie wspomniała. Wyjechał gdzieś za dwadzieścia piąta i nigdy później już żadnego znaku życia nie było. Był poszukiwany przez moją mamę, przez Czerwony Krzyż, najróżniejszymi drogami – i ogłoszenia, i jego żona poszukiwała go. Nigdy się nie znalazł, tak że nie wiadomo, co się w ogóle z nim stało.
- Kiedy pani pierwszy raz zobaczyła Powstańców?
Powstańców zobaczyłam w pierwszym tygodniu, dlatego że był punkt opatrunkowy w budynku 72. Natomiast pomiędzy Marszałkowską 72 a 81 najpierw była barykada. Na początku Powstania postawiono barykadę na Marszałkowskiej wzdłuż Hożej. Później za tą barykadą, po stronie, gdzie są te dwa budynki, czyli bliżej od placu Zbawiciela, był wykopany wykop, którym mogli ludzie przejść z jednej strony na drugą, głowy tylko musieli schylać. My tam biegałyśmy, jeszcze wtedy byłyśmy mniejsze. Siostra dwanaście lat, ja dziesięć.
Właśnie do restauracji biegaliśmy po wodę, [nasze] mieszkanie było po przeciwnej stronie. Kilkanaście razy tam biegałyśmy. Kilka razy postrzelili kogoś, bo snajper urzędował na ulicy Skorupki. Nawet mi pokazywano miejsce, z którego on tam strzelał. Kiedyś poranił kogoś, więc do punktu opatrunkowego przynosili [rannego]. Później, to już chyba było w drugim miesiącu Powstania, też nie pamiętam, ale jakiegoś akowca wyższej rangi nie żołnierza, bo żołnierze często byli tam opatrywani, przenosili na noszach i on zmarł na podwórku, na Marszałkowskiej 72. Nie pamiętam jego pseudonimu. Koło niego szli jacyś żołnierze, sanitariuszki i właśnie wymieniali jego pseudonim. Rodzice później o tym rozmawiali.
- Czy dla pani ci Powstańcy byli żołnierzami?
Dla mnie tak. To byli żołnierze. Młodzi na ogół ludzie. Dziecięca ciekawość – jak kogoś przenosili przez to podwórko, to zawsze obydwie z moją siostrą Danusią urzędowałyśmy na podwórku.
- Czy przy tej barykadzie ktoś pełnił wartę? Czy żeby przejść, trzeba było czekać w jakiejś kolejce?
W kolejce nie. Przy barykadzie może tak. Kilkakrotnie widziałyśmy, jak przebiegali młodzi chłopcy. Nie wiem, czy to były „Szare Szeregi”, czy nie, tego to nie powiem. Młodzi chłopcy, dzieci po prostu, w mundurkach może harcerskich, ale też jakichś wojskowych, to tam często przebiegały pod barykadą, a zawsze wszyscy mówili: „Zejdźcie do bramy 72 i przejdźcie tym wykopem”. W tym wykopie naprawdę był ruch. Kolejki nie było, bo to pojedynczy ludzie przechodzili, a najczęściej właśnie ci żołnierze i sanitariuszki przechodziły.
- Czy w tym okresie pojawiali się jacyś Niemcy?
Nie, nie pamiętam. Wiem, że już w stronę Skorupki i do Alej Jerozolimskich, że tam byli Niemcy i oni dopiero zostali rozgromieni, nie wiem. W każdym bądź razie przestali być groźni w ostatnich dniach Powstania.
- Czyli z jednej strony byliście odgrodzeni barykadą, a z drugiej nie toczyły się żadne walki?
Walki tam żadnej nie było, natomiast były kilkakrotne bombardowania. Na ulicy Hożej był olbrzymi lej i chyba w Muzeum Powstania nawet widziałam zdjęcie tego [leja]. Lej na ulicy Hożej przy Marszałkowskiej. Wiem, że bombardowania były, natomiast żadnej walki ulicznej między Niemcami a Polakami nie widziałam.
- Czyli w tym czasie nie widziała pani Niemców?
Tak to było raczej większość Polaków. Niemców zobaczyłam tylko tych jeńców niemieckich, z których masakrę zrobiły bomby, bo to był chyba budynek parterowy. Natomiast budynek na rogu Hożej był sześcio- albo siedmiopiętrowy. Wiem, że my byłyśmy prawie na ostatnim piętrze albo naprawdę na ostatnim.
- Jak dorośli odnosili się do tego, że trwa Powstanie?
Cieszyli się. Cieszyli się, że jest Powstanie, że są siły wojskowe, które walczą o to. Wszyscy liczyli na to, że Rosjanie, którzy byli po drugiej stronie Wisły, bo o tym się głośno mówiło, pomogą nam. Były ulotki, żeby się trzymać, że już nadchodzi pomoc. Na tą pomoc naprawdę wiem, że wszyscy bardzo liczyli. Okazało się później, że nikt nam nie pomógł. Były jakieś zrzuty, pojedyncze zrzuty nad Warszawą, i z tych zrzutów pamiętam, że przynosili ludzie jakieś rzeczy. Nie wiem, czy to było jedzenie, czy to były ubrania, ale coś takiego było.
- Czyli zetknęła się pani osobiście z kimś, kto był przy takim zrzucie?
Tak. Tam była gromada ludzi. We wszystkich piwnicach nocowali ludzie z całego domu. Nas, pamiętam, czternaścioro wyszło z Powstania, ale to już było po kapitulacji.
- Czy pamięta pani jakieś uroczystości religijne z tamtego okresu? Może zetknęła się pani z księdzem?
Nie. Księdza nie pamiętam, nabożeństw nie pamiętam, natomiast [pamiętam] śpiewanie ludzi wieczorami, może to było w ramach nabożeństwa. Księdza nie pamiętam, żeby był w naszym domu. Śpiewali „Boże coś Polskę”, to oczywiście do końca życia mi zostanie w uszach, jak śpiewali, gromada ludzi z takim oddaniem, uczuciem, bo to mi zawsze łzy w oczach wywoływało.
- Czy na Marszałkowskiej 72 zetknęła się pani z harcerkami, które pomagały w opiece nad dziećmi?
Nie, z tym się nie zetknęłam. Wiem, że przychodziły sanitariuszki tam, ale to raczej do ośrodka opatrunkowego. Nie wiem, jak to było nazwane. Dzieci-harcerzy widzieliśmy, które roznosiły ulotki i biegały. Nie wiem, domyślam się, że z jakimiś listami, poleceniami na Marszałkowskiej za barykadą. To nas tak bardzo wzruszało. Kiedyś moja [cioteczna] siostra zapytała, czy nie mogłaby też tam pójść, dlatego że ona jest już dorosła, bo miała dwanaście lat.
- Zapytała o to pani rodziców?
Tak, moich rodziców. Jej mama nie pamiętam, gdzie była. Jej ojciec zginął na Pawiaku jeszcze w czasie okupacji, a ona była razem ze mną na wakacjach. Ciotka [wtedy] pracowała. Matkę swoją odnalazła dopiero po Powstaniu.
- Czy była możliwość kontaktu z tą częścią rodziny, która została poza Warszawą?
Mój młodszy brat został razem z ciotką w Podkowie Leśnej i moja mama koniecznie chciała, żeby razem z tatą i z nami przejść w stronę Podkowy Leśnej. Nie wiem, tatuś chyba jej wytłumaczył, że nie [można]. Mój ojciec w czasie pierwszej części Powstania przedarł się na ulicę Dobrą do naszego domu. Ten dom już był zbombardowany. Znalazł na gruzach jakieś łyżeczki. To głupia sprawa, ale muszę o tym powiedzieć. Było sześć nożyków do owoców na podstawce i to jedno, co znalazł, i moją książkę, mój ryngraf od Pierwszej Komunii i to wszystko przyniósł w torebce z domu. To, co znalazł na gruzach. Z resztą nie wiadomo, co się stało, [zostało] pod gruzami – czy rozkradli, to trudno powiedzieć. W każdym bądź razie takie drobne jakieś rzeczy. Nożyki najbardziej pamiętałam i stały one zawsze później już po Powstaniu w domu na Wilczej, gdzie mieszkaliśmy.
- Kiedy wybuchło Powstanie, miała pani tylko to ubranie, w którym przyjechała pani 1 sierpnia do rodziców. Czy później w trakcie Powstania można było w jakiś sposób zdobyć odzież?
Nie wiem, jak mama to zrobiła. Miałyśmy jakieś bluzki, jakieś sukienki i w tym byłyśmy cały czas. Mama prała i od początku nosiłyśmy, bo przyjechałyśmy tak, jak stałyśmy. Na szczęście miałyśmy legitymacje [szkolne], dlatego że pamiętam takie przypadki, że podobno dzieci folksdojczów chodziły i szpiegowały. Tak nam powiedziano. Kilkakrotnie wojskowi przychodzili do nas do piwnicy i legitymowali.
- To byli polscy żołnierze?
Tak, Polacy. Pamiętam, mama mówi: „Na szczęście, dobrze, że wzięłyście te legitymacje”. Jeszcze jedna z nas się wracała po te legitymacje, bo zniżka na bilet była i Danusia mówi: „Przecież nie mamy legitymacji! Biegniemy po legitymacje, żeby do kolejki EKD wsiąść”.
Tak, przydały się.
- Mówiła pani, że w Warszawie nie było wtedy wody, a pani miała długie włosy. Jak wyglądało mycie?
Raz na tydzień mama nam myła włosy. Obydwie miałyśmy długie włosy, warkocze do pasa. Zresztą te warkocze mi zostały do późna, nigdy mi mama nie obcięła. Później pod koniec Powstania miałyśmy problemy z zawszeniem. Z Powstania wyszliśmy całą grupą 4 października, już po kapitulacji, i szliśmy w stronę Dworca Zachodniego, na którym nigdy w życiu nie byłam. Znałam tylko kolejkę EKD, bo w czasie Powstania i jeszcze później w czasie okupacji ostatni rok do szkoły dojeżdżałam z Podkowy Leśnej. Mama uważała, że jest trochę niebezpiecznie, tak że ostatni rok szkolny, może pół roku (bo pamiętam, że chodziłam do sióstr z Dobrej, a później z Podkowy Leśnej) przyjeżdżałam. Odbierała mnie mamy przyjaciółka, na Nowogrodzkiej wsadzała mnie w tramwaj i gdzieś dojeżdżałam na Dobrą, na Powiśle. I stamtąd dochodziłam do szkoły od tramwaju.
- Czy pamięta pani, jak wyglądało wyjście z Powstania?
Pamiętam. Przychodzili ludzie i mówili, że musimy tego i tego dnia wyjść.
Polacy. [Mówili], że musimy wyjść, że była kapitulacja i Niemcy pozwalają wszystkim wyjść, mamy iść na dworzec i z dworca nas będą przewozić do Pruszkowa. Samą drogę pamiętam, dlatego że wszystko, co można było, to zabraliśmy. Popakowane miałyśmy torby, paczki jakieś. Wszyscy coś nieśli, dzieci też.
- Co pani niosła w swojej paczce?
Pojęcia nie mam. Wiem, że niosłam paczkę i Danusia niosła paczkę. Idąc przez pola Mokotowskie, ludzie zaczęli z pól wyrywać buraki, marchewki, wszystkie warzywa, których [wcześniej] w ogóle nie było. Mama nie pozwalała nam jeść, ale wiem, że zjadłyśmy i buraka, i marchewkę prosto z ziemi, wytarłyśmy tylko w swoje spódniczki prędko. Mam mówiła, że to niebezpiecznie, żebyśmy nie jadły, ale [zjadłam] po jednym czy po dwa, nie pamiętam, ale te surowe buraki pamiętam.
- Czy Niemcy konwojowali ludność wychodzącą z miasta?
Tak, Niemcy konwojowali, tak jak niektórzy mówili, że oni z psami stali, ale nie pamiętam.
- Pozwalali Polakom wyrywać te warzywa?
Pozwalali.
- Czy Niemcy próbowali odbierać ludziom paczki?
Nie. Według mnie było spokojnie. Byłam troszkę uczulona na Niemców, ale ci to nie byli esesmani. To byli chyba normalni żołnierze, których poustawiali tylko przy ulicy, żeby ten konwój cały szedł, bo to była masa ludzi. Tłum ludzi szedł jedni za drugimi.
- Pamięta pani, jakimi ulicami szliście?
Pamiętam tylko, że szliśmy koło Politechniki i później w tamtą stronę przez tak zwane Pola Mokotowskie, ale chyba nie przez te, które teraz tutaj są. To były uprawne pola po jednej stronie, po drugiej stronie nie wiem, co było. Po prawej stronie były jakieś pola uprawne, bo pamiętam buraki i marchewki.
- Szliście na piechotę do Dworca Zachodniego?
Tak, na piechotę do Dworca Zachodniego. Tam nas zaprowadzili, wszystkich na peronie poustawiali. Z moim tatą razem wyszło czternaście osób i dzięki mojemu tacie, który miał alkohol, jak nas zapakowali do bydlęcych wagonów, zresztą wagon był pełen, ale te czternaście osób wsiadło do jednego wagonu. Pamiętam, jechaliśmy dosyć długo, bo pociąg zatrzymywał się, ludzie się załatwiali niestety w kącie, dojechaliśmy do Pruszkowa, nas nie wypuszczali. Zanim dojechaliśmy do Pruszkowa, pamiętam, jak się ktoś wspinał… Na froncie każdego wagonu były budki, przez tę budkę ktoś wchodził do naszego wagonu na postoju. Później się okazało, że tata już na dworcu rozmawiał z jakimiś Niemcami, mówił, że ma grupę osób i pytał, jak się można wydostać z obozu. Oni później weszli, dostali ileś butelek wódki. Na tyle przebiegły tata był, bo za wódkę i za papierosy to w trakcie Powstania można było dużo rzeczy wymienić. Myślę, że dlatego mieliśmy trochę więcej jedzenia może niż inni, bo w restauracji zawsze jakieś zapasy alkoholi były. Ci Niemcy za tę wódkę powiedzieli ojcu, żeby jego grupa nie wysiadała w Pruszkowie, jak otworzą drzwi po prawej stronie i tata wszystkim powiedział, żeby nikt nie wysiadał, jak będą wszyscy wysiadać, tylko w jednym rogu się zgromadzić i czekać. Wszyscy oprócz jednej pani zostali w tym wagonie. Oni nas zaryglowali i odstawili pociąg na bocznicę. Z drugiej strony ci sami Niemcy przyszli, dwóch Niemców, otworzyli wagony, wypuścili nas z tych wagonów. Takie rzeczy mi utkwiły, bo w przerażeniu wszyscy jechali, bo nie wiedzieli gdzie i po co jadą. Właśnie takie rzeczy zapamiętałam i to siedzi bez przypominania sobie. Oni nas wypuścili po lewej stronie na tory na bocznicy. Powiedzieli, żebyśmy nie szli wzdłuż torów, tylko poszli prostopadle, bo [wzdłuż torów] są niemieckie posterunki, a [idąc prostopadle], wejdziecie do miasteczka. Moi rodzice mieli kuzynów w Pruszkowie, więc im było o tyle na rękę, że wszystkich chcieli doprowadzić właśnie do tych kuzynów.
Dostaliśmy się tam. Ta jedna z pań, która wysiadła (zresztą ona pracowała w tej restauracji) na peron w Pruszkowie, jak zaryglowali wagon, to ona tylko stała i krzyczała: „Panie Kotkowski, gdzie pan jest?! Panie Kotkowski, gdzie pan jest?!”. W tym momencie wszyscy byli ciężko przestraszeni, bo wiadomo, jak ona woła, to Niemcy przyjdą i będą sprawdzać. Odjechał ten wagon. I ona jedna, która się nie uratowała, poszła do Pruszkowa. Odnalazła mojego ojca albo mój ojciec ją, już nie pamiętam, ale przeżyła Pruszków. Wywieźli ją z Pruszkowa gdzieś do innego obozu, ale przeżyła. My po ciemku w Pruszkowie błądziliśmy. Jeden z panów szukał adresu, pod którym mieszkali ci kuzyni. To są przeżycia, których nawet dziecko nie może zapomnieć. Pukał do jednych drzwi, pukał do drugich drzwi i właściwie nie trafiliśmy pod tamten adres, natomiast z jednego domu wyszło dwoje ludzi w średnim wieku. Powiedział im mój ojciec i właśnie tamten pan, że zostaliśmy cudem wypuszczeni z tych wagonów. Ci ludzie przygarnęli nas do siebie do domu. „Prędko, wejdźcie, bo tu patrol chodzi raz na jakieś dwie, trzy godziny na tej ulicy”. To już była noc. Oni nas wszystkich zgarnęli do jednego pokoju. Nagotowali kartofli świeżych i my pierwszy raz po długim czasie jedliśmy świeże kartofle. Smak tych kartofli pamiętam do dzisiaj. Wszyscy pokotem w pokoju przenocowali. Na drugi dzień, już przy normalnym świetle, rodzice odnaleźli tych moich kuzynów. To była ciotka i wuj z dziećmi. My, najbliższa rodzina, przenieśliśmy się tam, natomiast ci inni ludzie wszyscy gdzieś znaleźli jakieś lokum. To był cud.
- Czy dzięki obecności rodziców czuła się pani pewniej?
Tak, oczywiście. Gdybym była sama, to by na pewno [było gorzej]… Strach był. Moja mama później mówiła, że gdybym ja nie przyjechała… Ja często miałam takie… Datę śmierci mojego męża przepowiedziała mi moja mama, która [wtedy] już nie żyła. Moje dziecko się śmieje, że mama – wiedźma. Moja mama całe życie mówiła, że gdyby Mira z Danusią nie przyjechały do Warszawy, to rodzice staraliby się przedrzeć do Pruszkowa do dzieci. Chyba to ich uratowało, bo nie wiadomo, czy by nie zginęli przy przechodzeniu kanałami nie kanałami. Ojciec mój na Dobrą właśnie kanałami się przedostał. Stamtąd tę paczuszkę przyniósł z rzeczami drobnymi, które znalazł.
- Czy pamięta pani, jak zmieniało się życie na Marszałkowskiej w miarę, jak Powstanie trwało coraz dłużej? Co było najbardziej uciążliwe?
Brak wody i pod koniec [Powstania] jedzenia. Tak jak mówiłam, przez pierwszy miesiąc nie oczekiwaliśmy tego zupełnie, natomiast w drugim miesiącu gdziekolwiek, cokolwiek się zdobyło, czy na wymianęm, czy spod gruzów, już nie wiem skąd, wszystko było bardzo wydzielane całej tej naszej grupie. Ludzie się nie kłócili, nie wydzierali sobie. Wszyscy, co ktokolwiek znalazł, to przynosił to, żeby się podzielić.
- Jak zapamiętała pani ludzi z sąsiedztwa?
Pamiętam, że nie było żadnej agresji. Przez całe dwa miesiące nie spotkaliśmy się z jakąś agresją czy z kłótniami.
- Pani rodzice nie byli wśród sąsiadów?
Nie.
- To było jakby obce środowisko?
Tak.
- Osiemnastego września 1944 roku nad Warszawą przelatywały amerykańskie samoloty. Pamięta je pani?
Nie. Amerykańskich nie pamiętam. Wiem, że przez całe Powstanie były naloty i latały niemieckie [samoloty], nigdy nie słyszałam o innych. Natomiast słyszałam o tych samolotach, które zrzucały paczki i to na pewno nie były niemieckie. To były zrzuty w różnych dzielnicach i którą paczkę kto dopadł, to przynosił.
- Czy wiedziała pani, co się dzieje w innych dzielnicach?
Tak, wiedziałam. Moja babcia mieszkała na Starówce. Nie wiem, jakimi kanałami wiadomości dochodziły. Babcia mieszkała na Kościelnej. Wiem, że całą Starówkę wygnano (bo Starówka padła chyba jako jedna z pierwszych) już w połowie Powstania, w sierpniu. My jeszcze byliśmy w dosyć dobrej kondycji. Moja mama martwiła się, że babcia już została wywieziona z Warszawy.
- Czyli ta wiadomość dotarła?
Tak. Ten właśnie pan, który przyszedł z tym kożuchem, też nam przyniósł różne wiadomości z dzielnicy (tutaj koło Kopernika), to już nie było Powiśle i on tam był i nam opowiadał, gdzie są Niemcy, a gdzie Polacy.
- Bawiła się pani w tym okresie? Pamięta pani jakieś zabawy?
Nie pamiętam. Wiem, że stawiałam ołtarzyki, bo powiedziałam, że będę siostrą zakonną. Tak że gdziekolwiek coś zielonego na początku znajdowałyśmy, to stawiałam. Danusia nie, ona się tylko przyglądała. Ja zbierałam różne kwiatki, trawki, nie wiem skąd, ale w każdym bądź razie stawiałam sobie ołtarzyk. Prawdopodobnie to wynikało jeszcze z tego, że ostatni rok byłam u sióstr. Poza tym przeżyłam śmierć dziadka swojego tuż przed Powstaniem, idąc do Pierwszej Komunii, to było chyba 25 maja 1944 roku, pod koniec maja. Wiem, że dziadek bardzo chorował. Babcia mnie przyprowadziła właśnie na Kościelną, mówi: „Pożegnaj się z dziadkiem, dziadek nie będzie na twojej komunii, bo jest bardzo chory”. Później okazało się, że miał raka gardła. Był cały brązowy. To też bardzo przeżyłam. W dzień Pierwszej Komunii coś miałam deklamować w kościele u sióstr. Deklamowałam podobno i to dosyć głośno, chociaż zawsze mówiłam cicho. Całą komunię modliłam się o zdrowie dla dziadka. Wiem, że mama się martwiła, bo babcia została sama na Kościelnej.
- Czy jest jakiś jeden obraz, który szczególnie mocno zarysował się w pani pamięci?
Pamiętam tę piwnicę z pryczami, bo to co wieczór było układanie nas i naszych ubrań i strach, kiedy był alarm. Sygnał alarmu… Teraz na 1 sierpnia, jeżeli jestem w Warszawie, chodzę, bo mąż jest pochowany w Kolumbarium AK. Kiedy jestem tam, ten sygnał alarmu przejmuje mnie dreszczem i płaczę wtedy. W zeszłym roku nie byłam w Warszawie i jak w TV Polonia nadawali te fragmenty z Powstania, to się rozpłakałam, a ponieważ byłam sama, to jeszcze dłużej to wszystko trwało, bo nie było ludzi dookoła.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
W Pruszkowie mieszkaliśmy do końca wojny.
- Do końca, czyli do maja 1945 roku?
Tak. Wiem, że w pierwszym tygodniu po zatrzymaniu się w Pruszkowie mama na piechotę, bo już wtedy nie było żadnej komunikacji, jakąś furmanką i na piechotę do Podkowy Leśnej dotarła do mojego brata i do ciotki. Pod koniec wojny to my już byliśmy w Podkowie Leśnej. Długi czas pamiętam, że z tamtymi siostrami byłam, bo trzy spałyśmy w jednym łóżku u kuzynów w Pruszkowie i to był długi czas. Według mnie to było dwa, trzy miesiące. Tak że chyba nawet po Bożym Narodzeniu dopiero przenieśliśmy się do Podkowy Leśnej, tam gdzie mój brat był. Z Podkowy Leśnej w pierwszych tygodniach kiedy można było już nawet na piechotę przyjść do Warszawy, rodzice przyszli sami do Warszawy, my zostaliśmy tam w dalszym ciągu z tą ciotką. Wuj niestety jeszcze w czasie okupacji został aresztowany. Jak on się wydostał, nie pamiętam. Niestety nie żyje już od lat, więc nawet się nic nie mogę dowiedzieć. Tak samo moja ciotka [już nie żyje].
- Jak zapamiętała pani pierwszy moment, kiedy przyszła pani do Warszawy?
Do Warszawy… Jeszcze tam dokończyłam rok szkolny już po Powstaniu, bo otworzyli szkołę w Podkowie Leśnej i tak kończyłam… W ogóle to była już piąta klasa, ale chyba do końca nie dotarłam, bo pamiętam, że chodziłam w Podkowie Leśnej do szkoły. Natomiast kiedy przeniosłam się do Warszawy, zaraz powiem kiedy, to zaczęłam chodzić do piątej klasy już w Warszawie do szkoły Górskiego. Nie na [ulicy] Górskiego, bo szkoła była zbombardowana, to była [wcześniej] męska szkoła, ale teraz była już koedukacyjna. Na Nowogrodzką chodziliśmy, ale była pod wezwaniem świętego Wojciecha.
- Gdzie znajdowała się ta szkoła?
Przy rogu Pankiewicza, po prawej stronie, na ulicy Nowogrodzkiej.
- To były prywatne mieszkania?
To były chyba prywatne mieszkania przerobione na szkołę.
- Czyli natychmiast po zakończeniu wojny umożliwiono dzieciom kontynuowanie nauki?
Jak się tylko wojna skończyła, to pamiętam, że chodziłam w Podkowie Leśnej, jeszcze kończąc, zaczynając… W każdym bądź razie tak jak do szkoły, były różne lekcje. A [jak] do Warszawy [przyjechaliśmy], to już rodzice tutaj w Warszawie [zapisali], jakim sposobem, też nie wiem. Tak człowiek, jak jest młody, to słucha jednym uchem, to co mamusia, babcia mówi, drugim wypuszcza. Jak poodchodzili, już poumierali, to dopiero się zaczyna człowiek interesować. Nie wiem, jakim sposobem dostali przydział na mieszkanie na Wilczej 8. To był dawny budynek, w którym Niemcy urzędowali, więc on nie został zburzony, nie został spalony. I tam dostaliśmy mieszkanie – cztery pokoje. Prosto z Podkowy Leśnej przeprowadziliśmy się do tego mieszkania, bo już do szkoły później we wrześniu na Nowogrodzką zaczęłam chodzić z Wilczej 8.
- Jakie wrażenie wywarła na pani Warszawa ujrzana po raz pierwszy po wojnie?
Warszawa była kompletnie zburzona, tak że kikuty budynków tylko widziałam. Byłam przerażona.
- Jaka była różnica pomiędzy Warszawą, którą widziała pani w czasie Powstania, a tą zastaną po zakończeniu wojny?
W Powstanie dużo gruzów widziałam, ale nie tyle. Pamiętam, że przyjechaliśmy furmanką, część szliśmy, a część przyjechaliśmy furmanką, chyba wynajętą (nie wiem) przez rodziców, na pewno. Do samej Warszawy dojechaliśmy, ale też nie do Śródmieścia, tylko gdzieś na peryferie, i byłam zdziwiona i pytałam mamy: „Gdzie my mieszkamy?”. Mama mówi: „Na Wilczej jest [nasz dom]”. Wtedy nie wiedziałam, gdzie jest Wilcza, bo obracałam się cały czas na Powiślu, na wybrzeżu. Mama mówiła: „Nic się nie martw. Tam jest normalne mieszkanie”. To pamiętam, bo mi się wydawało, że ta kupa gruzu, która leżała wszędzie na ulicach i nie można nawet było przejść z tobołkami, bo to już mieliśmy tobołki różne, to jest niemożliwe, żeby gdzieś jakiś budynek stał. Na Wilczej ten budynek stał. Na Marszałkowskiej na rogu Wilczej też jeszcze budynek był cały, wypalony był częściowo, ale już tam ludzie mieszkali.
- Jak teraz po latach ocenia pani wybuch Powstania?
Kłócę się z różnymi moimi znajomymi, którzy już książkową opinię znają, że Powstanie było niepotrzebne, że niepotrzebnie zostało wywołane, że zostało wywołane przez ludzi, którzy nie porozumieli się z dowództwem AK za granicą. Dlaczego się kłócę? Oni nie znają tej atmosfery, która wtedy była. Tych ludzi, tych dzieci, które poszły do Powstania, nie znając samej idei. One walczyły z okupantem. Nie było ważne, czy mają taką broń czy inną broń. Pamiętam dzieci, które rzucały właśnie na Hożej na czołgi te butelki Mołotowa. To pamiętam, bo sama na własne oczy widziałam. Nie rzucałam, natomiast widziałam te dzieci ubrane w mundurki, które stały, narażając się na zastrzelenie na te czołgi. Jeden czołg zresztą spalił się na ulicy Hożej. To był wielki entuzjazm! Po każdym takim drobnym sygnale, że gdzieś Niemców pokonano, to wszyscy się cieszyli. Wszyscy się cieszyli i wszyscy czekali tylko, że przyjdzie ta pomoc i nas wyzwoli. Po wojnie opinie były bardzo różne. Ja jeszcze jestem pod wpływem tego, że mój mąż, którego poznałam w 1952 roku, był Powstańcem i bardzo przeżył swój późny powrót z obozu. Naprzeciwko zoo, za szpitalem, był budynek UB, gdzie on był stale wzywany. Mąż mówi, że: „Jak Bóg mógł dopuścić do takiej masakry, do wymordowania młodych ludzi?”. On sam miał broń, miał szesnaście lat, miał broń w ręku i mógł strzelać. Mówił, że nigdy nie zastrzelił żadnego Niemca. Nie mógł darować sobie i innym tego, że ta młodzież wyginęła. Miał zwichniętą psychikę na pewno i przez powrót, i przez samo Powstanie, i to co przeżył już po wyzwoleniu. Przez długi okres nie jadł w ogóle śledzi, bo pierwszą rzecz, jak ich wypuścili z obozu, to oni dopadli do jakiegoś zbiornika ze śledziami i cztery dni jedli śledzie.
- Nie ma pani żalu, że została pani zamknięta w środku tego piekła?
Nie, ale widziałam atmosferę. To, co ci młodzi ludzie, młodzi żołnierze, którzy często się zatrzymywali w naszych piwnicach, bo nie mogli gdzieś dalej dotrzeć. Oni nie żałowali tego, że oni są, oni sobie zdawali sprawę z tego, że to jest nie do wygrania. To doskonale pamiętam. Ile razy mówili: „Czekamy na pomoc, bo bez pomocy my nie zwyciężymy, bo z gołymi rękami idziemy na czołgi. Nie mamy broni”. Dzielili się tą bronią.
- Mówili o tym napotkanym cywilom?
Tak. Kto tego nie przeżył, to tego nie czuje. I dlatego, jak ludzie, szczególnie młodzi ludzie, ludzie, którzy są nawet młodsi ode mnie krytykują Powstanie, ja jestem naprawdę zła i wtedy bardzo wybucham, mnie to bardzo denerwuje. Mam przyjaciół, którzy czasami [mówią]: „Ale przecież już napisali, że to było niepotrzebne”. Ja mówię: „Ale ty w tym nie byłeś i nie wolno ci krytykować! Możesz powiedzieć to, co mówią inni, ale nie wolno ci krytykować i nie wolno ci tych ludzi lekceważyć!”.
Warszawa, 28 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek