Renata Wapińska „Drobina”
Nazywam się Renata Wapińska.
- Ile miała pani lat w Powstaniu?
Chyba szesnaście albo piętnaście, nie liczyłam. Mieszkałam na Okęciu od trzydziestego któregoś roku.
- Pamięta pani wybuch II wojny światowej?
Oczywiście, że pamiętam. Szykowałam się do szkoły i wtedy właśnie zapowiedzieli wojnę przez radio. Już mieliśmy radio.
- Do której klasy wtedy by pani poszła?
Miałam iść do piątej, jak wybuchła wojna.
- Gdzie pani wtedy mieszkała?
Na Okęciu.
- Czy pani sądzi, że wychowanie w domu, wychowanie w szkole wpłynęło na pani postawę?
Tak, oczywiście. W domu było bardzo patriotyczne, można powiedzieć.
Mama była wykształcona. Ojciec nauczyciel, mama nauczycielka, to wszystko nie było na niskim poziomie.
- Mówiliście przed wojną na temat zagrożenia wojną?
Chyba nie, już tego nie pamiętam, miałam wtedy jedenaście lat.
- Należała pani może do harcerstwa?
Nie. Należałam początkowo. Na Okęciu było harcerstwo, które prowadził Wojciech Fiołkowski, który później był w Wilanowie. Chyba z rok należałam, ale później to się jakoś rozeszło, przeszli do Śródmieścia.
- Proszę opowiedzieć o 1 września.
Pierwszego września ubierałam się do szkoły. Słyszałam przez radio, że… Poza tym mieszkałam pod samym lotniskiem, samoloty zaczęły latać, rzucać bomby. Musieliśmy wykopać w ogródku schron, żeby się schronić. Później już normalnie wszystko się zaczęło.
- Normalnie, to znaczy jak?
Normalnie, to znaczy leciały bomby ciągle, bez przerwy, bo lotnisko było ciągle bombardowane. Musieliśmy uciekać, całą rodziną uciekliśmy z Okęcia. Z Okęcia bardzo dużo osób odeszło, prawie zostało puste, bo tam strasznie samoloty na lotnisko leciały. My, cała rodzina, to znaczy mama z rodzeństwem moim aż na wsi, na Wypędach żeśmy się zatrzymali.
- Kiedy wróciliście państwo do domu?
Chyba po październiku, jeszcze lekko ubrani, w lekkich ubiorach. Później chyba mama się przedzierała, żeby przynieść nam jakieś ubrania z domu.
- Kiedy pani wróciła do szkoły?
Na Okęciu była szkoła pani Marii Mieszczyńskiej, prywatna szkoła. Tam prowadziła i tam właśnie chodziłam do piątej klasy.
- Mówiła pani, że rodzice byli nauczycielami. Czy w czasie okupacji też pracowali?
Moja mama nie pracowała, bo nas wychowywała (jeszcze mam rodzeństwo młodsze), a ojciec się ukrywał, na wsi gdzieś był nauczycielem. Raz tam byłam tylko, na jakiejś głębokiej wsi. Nie wiem, dlaczego się ukrywał, tego nie powiem. Musiał się ukrywać. Był nauczycielem na wsi (dalekiej bardzo, zabitej deskami) przez całą okupację.
- Z czego się rodzina utrzymywała? Z pensji nauczycielskiej?
Nie wiem. Mama dorabiała, robiła jakieś robótki, jak to w czasie okupacji. Nawet pomagałam, jakieś sznurki żeśmy plotły. Mieszkała z nami mamy siostra, która pracowała w ZUS-ie i z tego może się utrzymywali. Tego już nie powiem dokładnie.
- Zapamiętała pani pogorszenie warunków?
Oczywiście, bardzo złe warunki. Była nas czwórka. Już nie będę mówić, że było bardzo źle z jedzeniem.
- Kiedy pani zetknęła się z konspiracją?
To koledzy. W gimnazjum zetknęłam się, koleżanki należały. Później, jak skończyłam szkołę, to zaczęłam uczęszczać do prywatnego gimnazjum Gepnerówny na rogu Moniuszki i Jasnej. Tam koleżanki należały. Była rozmowa między… To była żeńska szkoła. A tak, to miałam kolegów różnych i mnie namówili jakoś. Tak się zetknęłam z nimi, z „Garłuchem”.
- Od razu była pani w „Garłuchu”?
Tak, od razu w „Garłuchu”. „Madagaskar” był przedtem, a jak przyszłam, to był „Garłuch”.
- Trafiła tam pani przez kolegów?
Tak, przez kolegów, bo oni najwięcej mieli do czynienia z „Garłuchem”. Nosili broń, jakiś kolportaż.
- Jak pani wstępowała do oddziału, to jak pani sobie wyobrażała konspirację?
To był entuzjazm, to nie było specjalnie przemyślane. To był entuzjazm, żeby coś robić w tej sprawie.
- Czy pamięta pani, w którym to roku było?
W 1943, w marcu chyba.
Tak.
Już tej przysięgi nie pamiętam, nie powiem.
Nie, małe grupki zawsze były.
Na placu Zawiszy.
Tak, w prywatnym mieszkaniu. Z kolegą byłam.
- Czy pani wie, kto odbierał od pani przysięgę?
Trudno mi powiedzieć. Nie wiem, czy to nie był kapitan Malec, nie pamiętam tego.
- Na czym polegało pani szkolenie? Jak spotkania się odbywały?
To były rozmowy, żeby uważać, żeby spokojnie nieść. Byłam mała, nie widać mnie było, to mogłam wszystko poprzenosić, to dawali mi do przenoszenia i nikt mnie nigdy nie zaczepił.
Nawet, raz czy dwa, broń w mufce. Miałam mufkę i w niej. Gdzieś właśnie mieli koledzy sprawę zlikwidowania.
Nie do nich bezpośrednio, tylko po drodze. Nie w to samo miejsce, gdzie akurat miało to być. Widocznie nie chcieli, żebym była w tym miejscu.
- Czy pani się bała, przenosząc te rzeczy?
Wtedy człowiek był młody, zupełnie inaczej się podchodziło. Może trochę, ale chyba nie.
- Czy jakieś szkolenia pani odbywała?
Specjalnie nie. Ani nie strzelałam… Chodziło tylko o ostrożność, o przeniesienie meldunku czy jakiejś wiadomości
- Pamięta pani, gdzie przenosiła?
Dokładnie nie pamiętam, ale to było i Boernerowo, i Okęcie, i Włochy, i różne miejsca. Dokładnie miejsc, ulic już nie powiem w tej chwili.
- Szkoła, do której pani chodziła, działała legalnie, czy to były komplety?
Gimnazjum było pod przykrywką szkoły gospodarczej, szkoły modniarskiej. Zawsze żeśmy miały jakieś lekcje z gospodarstwa, z gotowania, z jakichś ciasteczek, czegoś. Następnie była szkoła modniarska, kapelusze robiłyśmy, a wszystkie wykłady mieli profesorowie przedwojenni, bardzo dobrzy, starzy. Normalnie odbywała się szkoła. Nawet książki nosiłam, mimo że nie wolno było. Też w mufce.
- To kawał drogi z Okęcia na Jasną.
„Siódemka” jeździła, tramwaj. Objeżdżał trochę Warszawę przez plac Grzybowski.
- Dziecko mogło się czuć bezpiecznie w Warszawie?
Trzynaście lat miałam, jak poszłam do gimnazjum. Trzy klasy tam skończyłam.
- Zdarzyło się pani, że Niemcy zatrzymali?
Tak, raz mi się zdarzyło, że uciekałyśmy z koleżanką z łapanki na Filtrowej. Do jakiegoś domu wpadłyśmy i do wieczora siedziałyśmy gdzieś na strychu, bałyśmy się wyjść.
- Zauważyła pani przed Powstaniem, że coś się będzie działo?
Wszyscy wiedzieli, że coś się będzie działo, czekali na zawiadomienie.
- Wiedziała pani, gdzie będzie zbiórka w razie wybuchu Powstania?
Tak na ulicy 1 Sierpnia. Tylko że przyszłam trochę później, bo byłam sama z rodzeństwem. Moja mama była w Warszawie, bo się tam spotkała z ojcem.
- Mama wiedziała, że pani należy do konspiracji?
Wiedziała, bo przychodzili do domu. Była bardzo świadoma i nie [mówiła], żeby nie należeć.
- Jak dużo znała pani osób z „Garłucha”?
Sporo, wszyscy się tam prawie znali.
Tak, to taka miejscowość, gdzie się wszyscy znali. Nie tylko tam, z innej dzielnicy też znałam.
- Pamięta pani jakieś nazwiska kolegów?
Pamiętam niektórych, oczywiście. Bogdan Michałowski… Prawie co dzień się widywaliśmy, bo grupka się spotykała u mnie w domu, moja mama pozwalała na zebranka niby to wesołe. Henryk Karcz przychodził, Halinka Piłkówna. Ona zginęła w domu, co się spalił.
- Kiedy dostała pani zawiadomienie, że ma się stawić na miejsce zbiórki?
Nie powiem dokładnie, przed samym Powstaniem, ale miałam trudności, bo zostałam sama z trojgiem młodszego rodzeństwa. Zanim się tam dostałam, zgłosiłam się na ten punkt, przez ten czas koledzy już tam poginęli. Nie wiem, którzy dokładnie.
- O której godzinie pani tam przyszła?
Po piątej.
- Jeszcze tramwaje jeździły?
Nie potrzeba było tramwaju, na piechotę się chodziło. Mieszkałam przy kościele.
Przy kościele na Okęciu, mały kościółek. A czarna droga tak zwana, ulica 1 Sierpnia, była niedaleko. Na piechotę się chodziło.
- Gdy pani tam przyszła, to ktoś jeszcze był?
Tak, sanitariuszki były. Tylko że ta ulica była boczna, nazywała się Globusowa, nie Globusowa, już nie pamiętam. Sanitariuszki były i łączniczki, i parę osób chyba, ale kto, już nie pamiętam.
- Czy widziała wtedy pani ludność cywilną? Miejsce zbiórki to był dom prywatny?
Tak, dom prywatny. Były gospodarstwa na czarnej drodze: ogrodnika Ferenca, który zginął (u niego się często odbywały zebrania), Zajkowskich. To znaczy oni się nazywali Bartczakowie. Henia, ich córka, była Zajkowska z pierwszego małżeństwa. Z nią do szkoły chodziłam.
- Jak pani zapamiętała 1 sierpnia?
Nie za długo, bo wszystko się zaraz porozchodziło. Jak szturmowali lotnisko, poginęli, to wszyscy się zaczęli rozchodzić. Niektórzy poszli okopem i tam zginęło sporo osób. Wycofywali się w stronę Włoch.
- Pani mówi o „Kubie” i jego oddziale?
Tak, ten oddział. Później się wszystko rozproszyło, trochę poszło do Warszawy. Poszłam też z nimi, ale później, na drugi dzień wróciłam, bo nie wiedziałam, czy mama wróciła. Nie wróciła z Warszawy.
Została, całe Powstanie była w Warszawie, tak że myśmy byli sami, musieliśmy jedzenie zdobywać, „ukraińców” przeszliśmy, którzy przylecieli pierwsi.
- Czyli zaraz na początku sierpnia pani wróciła do domu?
Drugiego sierpnia chyba. Poszłam z nimi, jak wychodziły dziewczyny, to żeśmy poszły w stronę Boernerowa, Włoch, bo chcieli się wszyscy przedostać do lasów. Ale jednak zdecydowałam, że wrócę, bo miałam obawy, co się dzieje w domu. A to o dwa lata młodsze rodzeństwo i mała jedna, sześć lat, z 1937 roku. Jakoś musieliśmy sobie wszyscy dawać radę. Z ogródka jedliśmy coś, kozę mieliśmy, kury mieliśmy, tak że żeśmy musieli się jakoś ratować. A jak „ukraińcy” przyszli, to wszystko nam zabrali.
- A kiedy „ukraińcy” przyszli?
Wtedy kiedy wpadli na Zieleniak. Była straszna orgia na Zieleniaku. Oni przechodzili przez Okęcie. W nocy wpadli do domu. A my wszyscy w jednym pokoiku, ja warkoczyki malutkie zaplotłam sobie, żebym była jak dziewczyneczka, młodsze rodzeństwo też.
Czasy, jedzenie pozabierali nam, musieliśmy znowu kombinować jakoś z jedzeniem.
- Czy widziała pani jeszcze Powstańców w sierpniu czy we wrześniu?
Nie, później dopiero, jak z Warszawy wychodzili. Niektórzy poszli w różne miejsca walczyć, na Mokotów, do Śródmieścia, na Ochotę.
- Czy 1 sierpnia, tam gdzie pani była, wszyscy się dowiedzieli, że oddział Jakubowskiego został zniszczony?
Tak, oczywiście.
Jakubowskiego nie znałam osobiście.
Znałam Henryka Malca, „Bogumił” na niego mówili. Bardzo dobrze go znałam.
Nie, nie poszedł tam. Jego brat tam zginął.
- Co mówiliście o tym? Oni byli słabo uzbrojeni?
Wszyscy żałowali, że za późno przyszedł meldunek odwoławczy. Szkoda ich było, siedemnastu czy więcej tam zginęło. Tam jeszcze zginęli z Łużyc, czyli ci, co lotnisko mieli później zdobywać bezpośrednio, zajmować. Kamień tam jest i przy tym kamieniu co roku się spotykamy.
- Czyli pani do końca Powstania z Powstańcami, z walką nie miała kontaktu?
Nie. Z tymi, co zostali na Okęciu.
Spotykaliśmy się, żeby pogadać. Później, jak wychodzili z Warszawy, myśmy bardzo dużo osób wyciągnęli z tych, co szli do Pruszkowa.
Tak się wyciągało, że szła grupa ludzi, a z boku myśmy wszyscy stali. Jak Niemiec nie widział, to się na boku ciągnęło za siebie gdzieś. I trzeba było ten zdobyć meldunek okęcki, że nie jest z Warszawy. Bardzo przychylny był wójt. Tak właśnie wyciągnęliśmy mamy siostrę, poza tym Powstańców. Zawadzki Stanisław, Zawadzki Roman szli w tej grupie, to myśmy ich wyciągnęli. Poza tym w moim w domu później było tak gęsto od tych z Powstania, że wszyscy na podłodze, gdzie się dało spali.
- Czy w okolicy pani domu były jakieś działania powstańcze?
Nie wiem, czy tam coś było, raczej nie. Spalili dom na rogu. Zebrali się Powstańcy, z siedemdziesiąt osób, czekali na meldunek, żeby zacząć działać. Niemcy ich wypatrzyli i spalili.
Krakowska, przy kinie „Lotnik”. Tam kamień też jest, tablica. Tam moja znajoma, Halinka Piłkówna zginęła jako łączniczka, Zygmunt też. Parę osób zdołało uciec. To była dla nas straszna wiadomość, 2 sierpnia to było. Pierwszego oni czekali tam, nie wychodzili.
- Czyli w sierpniu, we wrześniu na Okęciu, gdzie pani mieszkała, dało się żyć tak jak codziennie?
Tak, był względny spokój, poza tym że jak wychodzili z Warszawy, to się ich wyciągało.
Tak, ciągle szły pochody z Warszawy przez Okęcie. Skręcali we włochowską szosę, na Włochy i do Pruszkowa ich odprowadzali.
- Czy ktoś zawiadamiał, że idą?
Nie, już wszyscy wiedzieli, widać było, że idą. Okęcie puste było, kilka domków. Widać było wszystko. Wiedziało się z daleka, że już idą, i wszyscy lecieli wyciągnąć. Wyciągało się matki z dziećmi, rodziny całe, żeby się nie znaleźli w Pruszkowie. To nie tylko ja, wszyscy z Okęcia tak robili, komu się udało. Jakoś się udawało, bo konwój był słabo strzeżony przez Niemców.
- Wiedziała pani, co się dzieje w Warszawie w Powstaniu?
Oczywiście, wiadomości szły pocztą pantoflową, a poza tym koło mojego domu „Berta” strzelała bez przerwy na Warszawę.
Tak, huk okropny był, niesamowity. Jeździła po torach, a ja mieszkałam niedaleko.
- Wiedziała pani, co działo się na Woli, że mordowali cywilów? Czy takie wiadomości do pani też dochodziły?
To przez niektórych, mniej więcej, jak ktoś przyszedł stamtąd. Dużo nie było łączników.
- Miała pani kontakt ze swoimi rodzicami przez okres Powstania?
Nie, mnie miałam żadnego kontaktu. Rodzice moi przyszli dopiero parę dni przed końcem Powstania. Myśmy byli sami, same dzieci. Przed końcem Powstania jakoś się udało przez pola, z rękami do góry podobno, z dowodem, że nie są z Warszawy, tylko z Okęcia. Jakoś udało im się przejść, ale już pod koniec Powstania.
Opowiadali, że chcieli się koniecznie do dzieci dostać, ale nie bardzo dało radę, bo na Ochocie na Zieleniak ich wsadzili, a tam straszne rzeczy się działy, okropne. A później z Zieleniaka ludzie byli wyprowadzani przez Okęcie.
- Rozmawiała pani z sąsiadami na temat Powstania?
Nie, tam sąsiedzi, to tacy, że jeden domek, drugi domek. Za bardzo się na ten temat nie rozmawiało. Więcej mowy było, żeby jakoś przetrwać, żeby pomóc sobie w przetrwaniu. To było ważne.
- A jakie trudności wtedy napotykały ludzi?
Żywność przede wszystkim. Był piekarz (nie pamiętam, jak się nazywał), który wypiekał chleb i się leciało, czekało w kolejce po gorący chlebek, złapało się. Nawet za darmo chlebek. Piekarz przy kościele mieszkał, nawet z jego synem, z córką się spotykaliśmy w szkole. Żyło się z tego, co wyrosło w ogródku. Było trochę zapasów w domu, których jeszcze nie zabrali „ukraińcy”.
- „Ukraińcy” tylko raz tam napadli?
Raz wskoczyli tylko w nocy.
Dawaj czasy! – wołali, zabierali. Młode dziewczyny ganiali. Jakoś się uchroniłam.
- Czy warkoczyki sama sobie pani zaplotła, czy ktoś powiedział?
Nie, nikt nie musiał mówić. Wyglądałam jak dziewczynka, miałam szesnaście lat, mała drobna, warkoczyki jak mysie ogonki wisiały.
- Pamięta pani koniec Powstania?
Tyle tylko że ludzi wyprowadzali i było wiadomo, że podpisali. Nie miałam możliwości dowiedzenia się.
- Nikt już nie przychodził, nie namawiał pani do wstąpienia do organizacji?
Nie, wszyscy się rozproszyli, tam już nie było żadnej możliwości działania.
- Pani została w swoim domu?
Zostałam w swoim domu, w opiece nad młodszym rodzeństwem.
- Jak długo zostali u pani uciekinierzy, o których pani opowiadała?
Dosyć długo, bo Warszawa była spalona. Do końca wojny byli wszyscy, na wiosnę jeszcze, ile się dało. To nie byli bardzo obcy, obcy się polokowali gdzie indziej. Trudno, żeby w jednym domku spali wszyscy pokotem. Mojej mamy koleżanka z trojgiem dzieci była, druga koleżanka z mężem była, to wszystko już dorośli ludzie.
- Skąd pieniądze na żywienie tych ludzi?
Nie było pieniędzy, jedliśmy to, co było, co się zdobywało gdzieś na polach.
- Żadnej pomocy z RGO nie było?
Skąd, nie było. Była bieda do końca wojny. Później zaczęłam pracować, pojechałam do Łodzi.
Tak.
- Czy w styczniu 1945 roku, jak wyzwolono Warszawę, to był jakiś szczególny dzień?
Tak. Wszyscy chcieli iść do Warszawy.
- Jakiś ostrzał radziecki był wcześniej?
To nie dochodziło do nas. Myśmy wtedy do szkoły chodzili, w szkole się dowiedzieliśmy, że Warszawa wolna, że przyszli od strony Piaseczna.
Wojsko.
- Jak ich ludzie przyjmowali, jak witali?
Nie pamiętam, żeby były jakieś specjalnie… Cieszyliśmy się, że koniec. Nie pamiętam. Wiem, że w szkole byliśmy, pani Mieszczyńska prowadziła prywatną szkołę i w mojej szóstej klasie było nas pięcioro: Rafał Tomaszewski z wielkiego gospodarstwa Tomaszewskich na Okęciu, dwie dziewczyny wysiedlone z Poznańskiego, dwie siostry, i koleżanka, u której wynajmowane to było: pokoje z kuchnią i w kuchni jedna klasa, w pokoju druga klasa, w następnym jedna klasa. Takie uczenie się było, ale uczyliśmy się normalnie. Ksiądz Sitkowski przychodził, który też brał udział w konspiracji. Bardzo nas szkolił, trzymał twardo. Później mi ślub dawał.
- Kiedy pani pierwszy raz poszła zobaczyć Warszawę?
Chyba następnego dnia żeśmy się grupką wybrali z kolegami i nawet nasz piesek poszedł. Zginął ten piesek, widocznie go gdzieś na jedzenie złapali. Ale doszliśmy tylko do Ochoty i zobaczyliśmy straszne gruzy. Mój młodszy brat poszedł, dwóch kolegów, syn doktora Jasilkowskiego. To on nas wyciągnął: „Chodźcie, pójdziemy do Warszawy, zobaczymy”. Ale to było nieprzemyślane wyjście, bo przecież tam były jeszcze miny, to było niemądre ze strony młodych ludzi. Nie wiem, gdzie nam ten piesek zginął, gdzieś w okolicy gimnazjum Słowackiego na Wawelskiej, do którego miałam później chodzić, ale nie chodziłam. Gdzieś tam wpadł. Wołamy, wołamy, psa nie ma.
- Rzeczywiście robiło to wszystko takie duże wrażenie?
Okropne. Przechodzę przez ulicę, przez chodnik, na coś nadepnęłam. To był człowiek zamrożony. Później już miałam dosyć, pierwsze wrażenie… Smród spalenizny, po górach się szło. Wrażenie było bardzo złe i już więcej nie chciałam iść do Warszawy i tego oglądać.
Tak, mamy brat zabrał mnie do Łodzi. Tam zaczęłam chodzić do wieczorowej szkoły i pracowałam w ZUS-ie.
- Miała pani opowiedzieć o historii, której nikt nie zna.
Moi rodzice mieli nieduży domek na Okęciu. Na dole myśmy mieszkali (dwa pokoje), na górze było pomieszczenie, mieszkał tam Tadek Ratyński. Miał chyba pseudonim „Sten”. Wyrabiał tam granaty. Zrobił tego niesamowitą ilość, całą komórkę na podwórku tym zapełnił. Taki domek, nikt nie przypuszczał, że na górze siedzi sobie chłopak dziewiętnasto- czy iluś letni i robi sobie granaty. Wiem, że tego dnia zostałam w domu, nie poszłam do szkoły, bo mama była chora, a dzieci trzeba było wysłać do szkoły. Nagle straszny wybuch się zrobił – granat mu w ręku wybuchł. Ponieważ w twarz, to nie widział. Tylko nie wiem, co z jego rodzicami, czy byli przy nim, nie pamiętam tego. W każdym razie byłam przy tym, jak ten granat wybuchł na górze. Moja mama była w łóżku, chora. Musiała wstać, bo to przecież było straszne wydarzenie. Widziałam, jak go żandarmeria ze schodów sprowadzała.
- Zaraz przyjechali żandarmi?
Tak, bo [na Okęciu] była żandarmeria.
- To był taki wybuch, że usłyszeli?
To niemal całe Okęcie usłyszało. Wyrwało okno, zdemolowało całe pomieszczenie, cały pokój był zdemolowany. Zabrali go zaraz, prowadzili go. Nie wiem, jak on zszedł, jak był tak bardzo [ranny]. Umarł na tej żandarmerii. To było bardzo blisko, mieszkałam na Tapicerskiej, a żandarmeria była w białym domu na Bandurskiego, to się nazywało „spółdzielnia”. Teraz to zabudowane jest, a [wtedy] on stał jeden, boisko było obok. Teraz to róg prawie że Hynka i Krakowskiej, troszkę bliżej. Nic się od niego nie dowiedzieli i przyszli później do nas. Przy stole siedzieliśmy całą noc i chcieli od nas wydobyć różne wiadomości.
Siedzieli z karabinkami blisko przy głowie. Siedzieliśmy, aż w końcu, nad ranem, nie wiem, kto przyjechał, gestapo chyba. Zabrali mamę. Była tam i nie wiem, jakim sposobem została stamtąd wydobyta. Tego nie wiem, to miała być wielka tajemnica i nikt nie wie, jak mama stamtąd wyszła. Nie mówiła nic w ogóle. Tylko jej kazała organizacja nie przebywać w domu. Pobyła może z tydzień, ale my sami tutaj. Mówi: „Jak ja zostawię? Niech się dzieje, co chce, idę do domu”. I nikt już później nie miał nic do niej.
To była zima, luty chyba, bo było zimno. Jeszcze u nas zabili mamy kuzyna. Całe Okęcie opustoszało, jak się stała ta sprawa, puściutkie było. Wszyscy gdzieś uciekali. On nieświadomy, przyjechał tramwajem (bo tramwaj chodził), szedł ulicą, wszedł do domu. Zobaczył, co się dzieje i zaczął uciekać. Miał pseudonim „Kowalski”, ale się jakoś inaczej nazywał. Zaczął uciekać, bo nie chciał się dostać w ich ręce, i zabili go od razu. Mieliśmy tego nieboszczyka w domu, położyliśmy go gdzieś na klatce.
- Mama w więzieniu, nieboszczyk w domu?
Tak. Mama wróciła niedługo. Nie wiem, jak to było.
- Czy pani sobie przypomni, w którym roku to było?
W 1943 roku.
- Niemcy te granaty zlikwidowali?
Niemcy te granaty, które były w mieszkaniu, to wszystko… Między kościołem a naszym domem było pole. Na tym polu wysadzili to wszystko, co z domu. A to, co z komórki, to zabrali chyba jednym albo dwoma samochodami, tak było dużo tego.
- Ktoś mu musiał przynosić materiały do tego. Czy pani widziała?
Nie, to było tak zrobione, że nikt nie widział.
Nie, tam rodzina mieszkała, oni mieszkali sprzed wojny jeszcze. Ojciec, matka i ten Tadek. Myśmy tam przed wojną się sprowadzili, w 1936 roku. Oni na górze pokój wynajmowali. Przychodziła do niego dziewczyna. Była fabryka Cytlinga, tam była duża konspiracja, on przyjmował różnych zagrożonych chłopaków niby do pracy. Jego córka przychodziła i była w tym czasie. Prędko uciekła, nic jej się jakoś nie stało, zaraz ją gdzieś wywieźli, żeby nie była przy tym. Wywieźli to wszystko. Najgorsze, że tyle się narobił, cała komórka była, jak to komórki są na posesjach. Tam była piwniczka i góra cała załadowana. Siedząc w nocy (bo to się stało gdzieś w południe, mamę zabrali rano na drugi dzień), to koniecznie cały czas chcieli się dowiedzieć od nas coś, żebyśmy coś wydali. Od niego już nic się nie dowiedzieli. Jakby żył, to by go pewnie maltretowali.
- Pani też była świadkiem przy stole?
Tak, ja tak. Młodsze rodzeństwo prędko zabrała sąsiadka. Opustoszało zupełnie Okęcie, bo każdy się bał, że będą jakieś represje. Na tym tylko się skończyło, że pusto było.
- Ma pani dla nas jeszcze jakąś wcześniej nieopowiedzianą historię?
Nie, specjalnie nic. To była największa sprawa.
- Jak pani ocenia teraz decyzję o wybuchu Powstania? Pani była w takim rejonie, gdzie straty z 1 sierpnia były bardzo duże.
Tak. To był zryw młodzieńczy.
- Nie żałuje pani, że się zaangażowała?
Nie żałuję, chociaż niektórzy później potępiali ten zryw, że szkoda młodzieży było. Szkoda było, pewnie. Sam kwiat, ile moich koleżanek z gimnazjum zginęło! Tylko one gdzie indziej należały, później wyczytałam nazwiska w książkach: Gebethnerówna chodziła ze mną (córka Gebethnera, który miał księgarnię tajną, Wandzia Gebethner) i parę znanych osób.
Warszawa, 2 grudnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek