Danuta Filipek „Lala”
Dzień dobry, nazywam się Danuta Filipek, mieszkam w Waplewie. Tu pracowałam i tu w dalszym ciągu mieszkam.
- Chciałabym, żeby pani krótko opowiedziała o swoim dzieciństwie przed wojną. Gdzie pani się urodziła, co pani robiła, jak pani pamięta rodziców?
Jestem kresowianką, urodziłam się na Wołyniu, a ponieważ tata mój był geodetą, wobec tego był przemieszczany z jednego miejsca na drugie. W związku z tym znalazłam się na nowogródczyźnie. Tam zaczęłam uczęszczać do szkoły powszechnej. W okresie wojennym weszli Rosjanie i wprowadzili szkoły rosyjskie. Nie wolno było mówić po polsku, nawet na korytarzu. Jak rozmawialiśmy po polsku, to nam zwracano uwagę, nawet niektórych chłopców bito za to. Następnie Rosjanie zostali wyparci, wycofali się i przyszli Niemcy.
Tata był geodetą, mierniczym, a moja mama była nauczycielką. Było nas troje. Ja jestem średnia, siostra moja starsza ode mnie i młodszy brat. Przed wojną, jak pamiętam, dosyć dobrze się nam powodziło. Dzieci miały swój pokój, co było wtedy ewenementem.
W 1939 roku, [gdy] wybuchła wojna, mieszkaliśmy w Iwieńcu. [Zaczęła się okupacja sowiecka, a od1941 roku – niemiecka]. Zaczęła się tworzyć partyzantka rosyjska, [która] dokuczała Polakom szczególnie na wsiach – rabowała, podpalała. Zaczęły się [też] tworzyć polskie, [początkowo małe] zgrupowania [partyzanckie]. Po jakimś czasie zgrupowania te zaczęły się łączyć. W Iwieńcu byli Niemcy, którzy osiedli w ratuszu [i w koszarach]. To nie był może typowy ratusz, ale [znajdował się] w centrum [miasteczka]. Polacy, [zdobyć uzbrojenie zorganizowali atak] na Niemców […]. [19 czerwca w południe na sygnał dany przez dzwony kościoła „Białego”] partyzanci [zdobyli niemiecki posterunek]. Następnie [zaatakowali] koszary, w których były magazyny z bronią i żywnością. Powstanie udało się. Przybywało coraz więcej młodych ludzi do zgrupowania. Niemcy [chcąc] wziąć odwet za [tę akcję], sprowadzili nowe posiłki, żeby oddział zlikwidować. Wobec tego partyzanci [wycofali] się do Puszczy Nalibockiej. […] [Oddział prędko rozrastał się i toczył walki z oddziałami niemieckimi, a później także z partyzantka sowiecką. Przybyła grupa oficerów cichociemnych. Dowództwo nad oddziałem objął „Góra” Adolf Pilch. W czerwcu 1944 roku, gdy słyszeliśmy odgłos dział dochodzących z frontu rosyjsko-niemieckiego, cały oddział pomaszerował na zachód].
- Jak to się stało, że pani trafiła konkretnie do tego oddziału? Przez rodzinę?
Przez rodzinę. Mój tata był w partyzantce, tak jak wszyscy młodzi ludzie. Myśmy byli jako dzieci już dosyć dorosłe (siostra miała szesnaście lat, ja miałam już piętnaście) niejako przydatne już w oddziale. Razem z całym oddziałem powędrowaliśmy na zachód. Całą tą trasę, przejście, pięknie opisuje [porucznik] Pilch w swojej książce „Partyzanci trzech puszcz”. Opisuje całą historię oddziału, tworzenie się, [walki, a następnie przemarsz] na zachód.
- Czy pamięta pani, jak państwo maszerowali na zachód?
Były oddziały, początkowo ułani konno, potem było masę wozów, ze 300. Przecież dawniej nie było mechanizacji, więc nie było samochodów, żeby można było załadować na przyczepę czy do samochodu coś wziąć. Trzeba było furmankami jechać. My całą rodziną jechaliśmy furmanką [razem], ale już bez taty. Tata został na Białorusi zamordowany przez sowietów [razem z grupą oficerów, którą Rosjanie wzięli do niewoli 1 grudnia 1943 roku]. Jak to opisuje Pilch – podstępem. Wyprowadzono kilku oficerów i rozstrzelano ich. Powiązano im ręce z tyłu kolczastym drutem i w puszczy zabito. W książce [Pilch] podaje, że to [był] mały Katyń.
Tak że dotarliśmy do Puszczy Kampinoskiej bez ojca. To znaczy to nie było tak, że myśmy sobie jechali spokojnie […]. Był, powiedzmy, etap jednodniowy podróży, czasami dwa dni się odpoczywało. Przecież trzeba było, żeby i konie odpoczęły i trzeba było wykarmić całą tę masę żołnierzy. W [tym czasie toczono] bitwy z Niemcami. [Było ich bardzo dużo].
Tak, pamiętam, bardzo dobrze pamiętam. Pamiętam, jak przechodziliśmy przez miejscowość: najpierw czujka, pierwsi mówili, że jest wolne, czyste i cały [oddział] przechodził przez wieś. Ale [gdy wieś opanował koniec oddziału], to z wieży kościelnej zaczęto do nas strzelać. Wtedy trzeba było troszeczkę wziąć odwrót i bronić się przed Niemcami. Oczywiście Niemców złapano, zabito – zresztą w walce. W Kampinosie dowództwo przejął [kpt.] „Szymon” – Krzyczkowski.
- Ile czasu mniej więcej trwała wędrówka?
Wędrówka trwała ze dwa miesiące, To było przecież szmat drogi ze wschodu, poza tym stale były odpoczynki. Dotarliśmy do Kampinosu 29 lipca 1944 roku, tuż przed Powstaniem Warszawskim.
Pierwszą naszą pomocą dla walczącej Warszawy była walka o lotnisko na Bielanach 2 sierpnia. Chyba dowództwo nie zdawało sobie sprawy z tego, że Niemcy byli przygotowani, bo przecież śledzili cały czas ruchy naszych oddziałów. Byli przygotowani, obstawieni bronią maszynową. A chłopcy z Kresów Wschodnich pierwszy raz dojechali do stolicy. Przecież to byli ludzie, którzy [miasta] nie znali, dopiero wchodzili w życie, dopiero się uczyli. Nie było żadnych możliwości podjęcia walki z Niemcami, [którzy] już byli ufortyfikowani, uzbrojeni po zęby i siekali z broni maszynowej. Bardzo dużo naszych wtedy poległo. [Lotniska] nie zdobyliśmy. Trudno było mówić o [sukcesie], bo to przecież nie była równowaga sił. Bardzo duże straty ponieśliśmy, bardzo dużo zostało zabitych, rannych. Wycofaliśmy się do Puszczy Kampinoskiej, [do] wsi Krogulec, Wiersze.
[Z] Krogulca mam najwięcej wspomnień, bo tam pracowałam w szpitalu polowym. Tam wszystkich rannych przynosili, tam spotkałam się pierwszy raz z tym, jak ludzie umierają, jak cierpią. Pomagałam jak umiałam. Byłam niewykwalifikowaną, młodą, ale byłam przydatna, bo przynieś, wynieś, podaj, zanieś… Nawet wziąć za rękę czy pogłaskać takiego, który cierpi, to widać było, że to już jest dużo.
- Jakie warunki panowały w tym szpitalu?
Polowe, to było na wsi. Byli lekarze, były sanitariuszki wykwalifikowane, ale to były polowe warunki. Nawet lekarstw owało. To znaczy mieliśmy to, co zdobyliśmy na Niemcach. Jak były jakieś wypady, to się nie tylko broń zdobywało, żywność, ale różne sanitarne rzeczy.
[Mieścił się w stodole i w domu. Było pełno rannych]. Leżeli na podłogach. Pamiętam te przerażające [obrazy] do dziś. Byłam młoda, jeszcze nie znałam życia – po prostu początkowo jak zobaczyłam krew, to uciekałam. Dopiero chwilę później wiedziałam, że trzeba, że muszę, że taka jest konieczność.
Z Krogulca, z Wiersz, […] od zaplecza [blokowano] szosę modlińską, żeby Niemcy nie dowozili do Warszawy transportów z żywnością, z bronią. Tam bardzo sprawnie zaskakiwali Niemców, rozbrajali i w ten sposób się utrzymywaliśmy.
Drugi wypad, też nieudany, nawet dwa, to była bitwa o Dworzec Gdański. Też Niemcy [byli] już przygotowani, uzbrojeni po zęby i tam bardzo dużo [naszych] padło. Osobiście nie brałam w tym udziału, tylko wiedziałam po [liczbie] rannych, których przywozili, [jak ciężka była to bitwa].
W ten sposób na tyłach przetrzymywaliśmy Niemców, nie dając [im] dojechać, lub napadaliśmy [na nich]. Pamiętam, kiedyś chłopcy opowiadali, jak jechali na Aleksandrów, bo słyszeli, że tam Niemcy się zakwaterowali. Wobec tego pojechali i z radością wrócili, opowiadali, jaką tam jatkę zrobili. Wypady takie były ciągle.
Już jak Powstanie Warszawskie zaczynało ucichać, coraz słabiej bronili się nasi powstańcy, […] [mjr] „Okoń”, który nie był lubiany, był trochę grubiański; „Góra Dolina” był przemiły, sympatyczny, można było z nim porozmawiać [zdecydował], że będą przedzierali się w Góry Świętokrzyskie. Cała kolumna ruszyła na południe. Trzeba było przejść [przez] tory kolejowe pod Żyrardowem, w Jaktorowie. Wszyscy chcieli jak najprędzej te tory przejść, żeby mieć za sobą [tę przeprawę]. Tymczasem dowództwo zarządziło przed torami postój, odpoczynek. [Niemcy przez cały czas śledzili ruchy oddziału]. Ustawili na torach pociąg pancerny, masę uzbrojenia, cekaemy i erkaemy. Następnego dnia, [gdy] oddział chciał przechodzić przez tory, oczywiście spotkał się [obroną tego przejścia] i [nastąpiła] okropna walka. Polacy nie spodziewali się tego ataku. To była niesamowita [bitwa]. Pamiętam, jak z siostrą leżałyśmy na ziemi i cały czas kule świstały koło nas. Bałyśmy się panicznie, bałyśmy się głowy ponieść. Zginęło wtedy [bardzo dużo partyzantów], to był pogrom. Niemcy sprowadzili więcej piechoty, żołnierzy i tych, którzy ranni byli, jeszcze dobijali.
My [i kilka sanitariuszek] schowaliśmy się, ponieważ Jaktorów to była wieś, do stajni. Położyliśmy się tam na oborniku po prostu. Myśmy byli spanikowani, bo widzieliśmy, co się stało, wiedzieliśmy, że to już jest koniec. Cicho leżeliśmy, bo ciągle słyszeliśmy niemiecką rozmowę. A oni chodzili wszędzie i sprawdzali, i szukali, i zabijali naszych partyzantów. Najbardziej pamięta się to, czego się najbardziej bało, a ja się wtedy strasznie bałam. Bałam się Niemców, bałam się, że nas wyciągną stamtąd. Myśmy plackiem na oborniku leżeli i któryś z Niemców otworzył drzwi, zajrzał. Drzwi były z boku, a myśmy byli przy ścianie, jak najdalej od drzwi leżeliśmy. Zajrzał – pusto? Pusto. Otworzył drzwi, zobaczył [że] pusto i poszedł. Poszwargotali, pytali go widocznie, czy nikogo nie ma. Powiedział, [że] nikogo nie ma, bo nas nie zauważył, bo myśmy leżeli na oborniku. Ale się panicznie bałam. Leżeliśmy, aż ucichły rozmowy niemieckie i można było wreszcie stamtąd wyjść. Zobaczyliśmy wtedy, mama i nas troje – już Niemców nie było – całe to pobojowisko. Do dziś pamiętam. To był oddział, w którym było bardzo dużo koni, bo byli ułani na początku, potem były wozy konne, a na końcu też były oddziały konne. Koni było masę. Pamiętam, jak myśmy zobaczyli, jak leżały te konie. Grube brzuchy miały, odęte, bo [były] zabite. Popatrzyliśmy na to, to dla mnie było okropne.
Poszliśmy do Żyrardowa. [Wszędzie] stały czujki niemieckie, ale zobaczyli, że idzie gromadka, rodzina, to tylko nas spytali. Zatrzymali:
Halt! Dokąd idziemy? Do Żyrardowa. Puścili nas. Co będą z taką rodziną robili? Pewnie nie przypuszczali, że jesteśmy z partyzantki. Poszliśmy do Żyrardowa.
W Żyrardowie [powstał punkt konspiracyjny]. Mama z rodziną dostała [od RGO] jakiś pokoik, [w którym] można było zatrzymać się. [Załatwił to pracownik RGO pan Parypiński]. Jak tylko pocztą pantoflową dowiedzieli się, wszystkie rozbitki partyzanckie [zaczęli się w tym pokoju spotykać]. Na moją mamę mówili mamuśka. Mamuśka była do wszystkiego, bo chłopcy byli młodzi, moja mama pasowała niejako jako matka. Zresztą i pseudonim miała „Mama”. W [pokoju tym] był punkt zborny. Znalazł się tam porucznik „Wyrwa” – [Bohdan Jaworski, zastępca dowódcy pułku Palmiry-Młociny] i bardzo dużo sanitariuszek, [i] łączniczek. Te, które wiedziały, że jest punkt zborny, to do nas zaraz przylgnęły. [Pamiętam Jadwigę Bałabuszko „Blizna”, Jadwigę Górską „Jadzia”, Zofię Kozłowską „Sowa”, Władysławę Piątkowską „Włada”, Apolonię Sierżyńską „Ziuta”, Irenę Szczygłowską „Mała”, Hankę Balcerską-Pierzchała i ppor. Mikołaja Steckiego „Nowina”, który był zastępcą dowódcy 2. kompanii, ranny w twarz w bitwie o lotnisko bielańskie. Grupa ta zajęła się wyszukiwaniem ukrywających się po bitwie rozbitków, zaopatrywała ich w cywilne ubrania, dokumenty i pieniądze].
- Kiedy to mniej więcej było?
Zaraz po [bitwie pod Jaktorowem]. Kończyło się Powstanie Warszawskie właśnie i myśmy tam byli. Trzeba było, […] jakoś chłopców zabezpieczyć, żeby mogli chodzić, coś robić. Byli bez żadnych dokumentów, przecież zaraz by ich wyłapali. Jak to robiono, nie wiem, w każdym razie dostaliśmy druki kenkart (bo wszyscy musieli mieć [dokumenty] niemieckie) i ja jako łączniczka miałam bardzo trudne zadanie. Też to doskonale pamiętam, bo się strasznie bałam. Miałam na sobie podkoszulkę, ale to nie była koszulka stylonowa. Myśmy nosili koszule lniane, myśmy byli ze Wschodu, tam bardzo dużo lnu uprawiano, tkano i myśmy koszule lniane miały, grube były te koszule. Pod koszulą byłam obłożona pustymi kenkartami. Moim zadaniem było jechać z tym do Skierniewic, do punktu, który mi podali, żeby kenkarty podstemplowano, wypisano i z tymi kenkartami miałam wrócić z powrotem. Ponieważ byłam ze Wschodu, nie byłam otrzaskana, że tak powiem, obyta. Przy mamuśce się cały czas żyło, to nie bardzo samodzielnie umiałam sobie radzić. Ale tu trzeba było, przecież byłam żołnierzem. Chodziłam w oficerkach, długie, wysokie buty były i miałam warkocze. Miałam piętnaście lat. Na Kresach Wschodnich nosiło się długie warkocze. Też [takie] miałam, byłam po prostu podlotkiem. Poszłam na dworzec w Żyrardowie, a wówczas ludzie wędrowali. Nie było wagonów pulmanowskich jak dzisiaj, były wagony bydlęce. Były szeroko otwierane drzwi i u góry wąskie okienko bez szyby. Wszystkie wagony były dla zwierząt. Jak przeszłam na dworzec, był tłum ludzi. Wszyscy z tobołami w kocach albo w prześcieradłach. Nie było walizek, nie było neseserów żadnych, tylko rzeczy swoje ludzie w tobołkach mieli powiązane i z tym pchali się wszyscy do wagonu.
Biegałam naokoło, nigdzie nie mogłam się wcisnąć. Wiedziałam, że muszę jechać. Przez okienko ludzie, którzy tam byli, pomogli mi. Zobaczyli, że dzieweczka biega sobie, nie może się wcisnąć, nie może wejść do wagonu. Wyciągnęli ręce po mnie, ci na dole mnie podciągnęli do góry i wciągnęli mnie przez okienko do środka. Tym sposobem pojechałam.
Przyjechałam do Skierniewic, których nie znałam w ogóle. Miałam dotrzeć do tartaku. Nie wiedziałam, gdzie [to] jest, ale dopytałam się. Nadchodził wieczór. Znalazłam tartak, ale okazało się, że [teren] jest ogrodzony, a [za] ogrodzeniem biegają dwa wielkie brytany. Zdawało mi się, że to niedźwiedzie, takie olbrzymie psy biegały za [tym] płotem. Miałam pietra niesamowitego, bo nie wiedziałam, jak się tam dostać, jak tam wejść. [Obawiałam się], że psy mnie zjedzą natychmiast, [gdy] tylko zrobię krok za [ogrodzenie]. Doszłam do furtki i zaczęłam krzyczeć: „Halo, halo, halo!”. Dzisiaj są dzwonki, dawniej przecież nie było. Wyszedł ktoś, pomógł mi, zaprowadził mnie do tartaku. Wiedzieli [o co chodzi, czekali na mnie]. Nakarmili mnie, dali mi kolację, położyli spać i powiedzieli, że jutro rano pojadę z powrotem. Mieli pieczątki do kenkart, uzupełnili wszystko. Co pisali, jak pisali, nie umiem powiedzieć. Żadnej nie czytałam. Po prostu powkładałam sobie wszystko, jeszcze jedna pani mi układała, żeby mi nic nie sterczało. Z tym wróciłam [do Żyrardowa]. Byłam dumna. Chyba właśnie dlatego to pamiętam, że tak strasznie się bałam. Później każdy na własną rękę się starał.
Jeszcze – co myśmy jedli? Było RGO, gdzie gotowano zupę dla potrzebujących. Myśmy tam chodzili na obiady. Te obiady to była kartoflanka na koninie. Pamiętam, że wtedy pierwszy raz jadłam koninę. Jak mi smakowała! [Byliśmy głodni]. Poza tym nie wiem skąd (byłam za mała, nie byłam wtajemniczona), podobno ktoś dostarczał puszki gotowe. Raz się zatrułam taką puszką. Myślałam wtedy, że umrę, bo leżałam trzy dni [półprzytomna]. Torsje miałam i leżałam w gorączce. Puszka była nieświeża. To się pamięta.
Myśmy byli już opóźnieni w edukacji, a moja mama była nauczycielką, wiedziała, co to znaczy, że nie jesteśmy w szkołach. Dowiedziała się, że niedaleko, czternaście kilometrów, był sierociniec. Obok był klasztor sióstr niepokalanek, które prowadziły szkołę. Mama nas zaprowadziła do sierocińca. W sierocińcu były bardzo [złe] warunki. Wtedy nie [przestrzegano] higieny, miałyśmy świerzb, leczyłyśmy się, smarowałyśmy się czymś. Różne [były] insekty. Ale najważniejsze, że uczyłyśmy się, zdobywałyśmy wiedzę. Na śniadanie jadłyśmy zacierkę żytnią, która nam bardzo smakowała. Takie były wtedy [warunki życia w] sierocińcu.
Tuż obok był klasztor sióstr Niepokalanek [w Szymanowie]. Mama załatwiła u sióstr, widocznie im wszystko [powiedziała], kto my jesteśmy i skąd się tu wzięliśmy i siostry przyjęły mnie i moją siostrę [do internatu]. Tam uczyłyśmy się w ten sposób, że w ciągu roku robiłyśmy dwie klasy, w skróconym [trybie]. Wtedy w większości nasze roczniki w ten sposób zdobywały edukację. Brata mama oddała do Niepokalanowa, do franciszkanów, [którzy] również prowadzili [internat i szkołę]. W ten sposób mama usadowiła nas, już się uczyliśmy.
Skończyłam gimnazjum w Szymanowie, poszłam do liceum, [po ukończeniu którego] poszłam na studia w Olsztynie, [gdzie] była Wyższa Szkoła Rolnicza. Chociaż z rolnictwem nie miałam nic wspólnego, ale wzięłam sobie męża, [który był] zapalonym rolnikiem [i] myśliwym. Skończyłam Wyższą Szkołę Rolniczą, zaczęłam pracować w rolnictwie, ale jakoś mi to nie odpowiadało. Poszłam do Warszawy i jeszcze skończyłam studia pedagogiczne, magisterskie. Uczyłam w szkole blisko dziesięć lat. Ale w etapie końcowym mojej pracy pracowałam jednak w rolnictwie. Prowadziłam hodowlę zarodową, gdzie trzeba było być biegłym w dokumentacji. Bardzo mi się to podobało, nawet chwaliłam sobie, że jestem przydatna i w rolnictwie. […]
- Chciałabym się jeszcze cofnąć do walk pod Warszawą. W jaki sposób się państwo dowiadywali, co się dzieje w Warszawie? Wiedzieli państwo, co się dzieje?
Tak, wszystko żeśmy wiedzieli poprzez łączników. Z Warszawy do nas przychodzili i od nas [tam chodzili]. Przede wszystkim wszystkie rozkazy przychodziły do nas z Warszawy. Tak że łączność cały czas była, dosłownie na co dzień. Nie interesowałam się wtedy tymi sprawami. Znałam mój przydział [w szpitalu, wiedziałam] co mam robić, czym się zajmować i to robiłam.
- Jak pani wspomina atmosferę w oddziale?
Przestraszona byłam, bo to mnie wszystko przerastało. Gdybym była starsza, to bym może miała inny stosunek do tego. Jeszcze byłam za dziecinna. A że jeszcze mieliśmy mamę z sobą, byłam cały czas niejako pod [jej] osłoną. Dużo rzeczy [działo się] obok mnie. Moja mama wiedziała o różnych [sprawach], bo była starsza, ale nam [o tym] nie mówiła. Może chciała oszczędzić nas jak tylko mogła?
Moja mama była nauczycielką i do siedemdziesięciu lat życia uczyła [języka] polskiego w szkole w Olsztynku, była polonistką. Potrzebowano mamy, dlatego że polonistek było mało. A wszystkie młodsze nauczycielki – albo w ciążę zaszła i trzeba było urlop macierzyński wypełnić inną osobą, albo na wczasy wyjechała któraś nauczycielka i również zastępstwo. Tak że moja mama była wieczną nauczycielką, wyuczyła trzy pokolenia. Była bardzo surową nauczycielką.
- Czy zetknęła się pani z przedstawicielami innych narodowości podczas walk?
[…]. [Od samego początku był w oddziale lekarz narodowości żydowskiej, Jakub Belkin „Kleszczyk”. Często robił operacje na wozie. Uratował życie wielu chłopcom].
- Jak pani wspomina Niemców? Czy miała pani bezpośrednią styczność?
Bezpośredniej nie miałam. Pamiętam, w Iwieńcu mieszkałam na ulicy [Zaklasztornej], to już było [na skraju] miasteczka. To było nieduże miasteczko. Pamiętam, jak Niemcy wywozili Żydów i to widziałam, bo [ulicą Zaklasztorną] jechali. Pamiętam Żydów z długimi brodami. Wiedzieli, że jadą na zagładę. [Niemcy zawieźli ich do lasu nazywanego „Piszczuki” i tam, kilometr za ostatnimi domami zamordowali]. Przerażenie mnie ogarnęło, bo mama mi wytłumaczyła wszystko: co się dzieje, dlaczego tak jest, po co ich wiozą, gdzie ich wiozą i co będzie dalej.
Nie lubię ruskich. W szkole stale miałam problemy z językiem rosyjskim, a [także] z nimi. Miałam dowód osobisty tak jak wszyscy inni, którzy urodzeni byli na Kresach Wschodnich, w którym napisane było nazwisko, imię i [miejsce] urodzenia: ZSRR. Nie urodziłam się w ZSRR, urodziłam się w Polsce. To mnie zawsze [poruszało]. Dlaczego tak? Byłam szczęśliwa, [gdy] wymieniłam dowód osobisty na nowy, że nareszcie [urodziłam się w Polsce].
- Chciałam się jeszcze zapytać o najgorsze wspomnienie z czasów wojny, może Powstania.
Wszystko było straszne, bo wszystko było w napięciu. Może jako dziecko tym bardziej się bałam, bo dorosły inaczej do różnych rzeczy podchodził. Pamiętam [jak] jechaliśmy kiedyś, zmęczeni [bardzo]. Wszystko [dookoła] jechało i jechało. Puszcza Nalibocka to były straszne bagna, to były trzęsawiska i tam było bardzo trudno przejechać. Ale to już nie było w Puszczy Nalibockiej. Jechaliśmy, wszyscy tacy zmęczeni, tacy senni! [Było] rano. Pamiętam, od jednego do drugiego przechodziła wiadomość, że [są] czołgi, Niemcy stoją, czekają na nas. Tego też się bałam bardzo. Duże, olbrzymie pole, dalej na horyzoncie las i pamiętam, widzę czołgi ustawione, dosłownie widzę. Okazuje się, [że] to były stogi siana. Tylko ze zmęczenia, z napięcia, że to pewnie są Niemcy, już czyhają na nas, już nas [zabiją], to człowiek widział [zjawy]. Co prawda to było wszystko we mgle, bo to były łąki, więc stogi siana były w mgłach. Ale widać było, najwyraźniej widziałam ustawione czołgi. Tak że wszystkiego [bałam się], dosłownie wszystkiego.
Były odprawiane msze święte, bo byli z nami kapłani. Teraz jeżdżę każdego roku na spotkanie 1 sierpnia i jeżdżę na spotkania tam, gdzie były bitwy. 17 sierpnia było w Krogulcu, a 28 września wybieram się do Zosinych Bud. Zawsze całą trójką jeździmy – moja siostra i brat. Tam spotykamy się, jest msza święta, [którą] zwykle biskup odprawia, jest orkiestra. Autokary podstawione, łatwo się dostać, zawiezieni, przywiezieni.
- Czy była pani represjonowana, czy miała pani później jakieś problemy w związku z udziałem w partyzantce?
Nie miałam, miała natomiast moja siostra. Moja starsza siostra składała papiery na studia w Gdańsku i któraś z sekretarek powiedziała, że przychodzili, dowiadywali się o nią, rozpytywali, chcieli [dostać] jej dokumenty. Siostra, skoro dowiedziała się o tym, [wycofała papiery] i pojechała do Warszawy, [gdzie] studiowała. Po prostu bała się, że ją zgarną. Ja nie miałam, mnie koniecznie tylko chcieli do partii wciągnąć. Jako doskonały pracownik – do partii. Co przychodziłam rano, to na biurku [leżała] ankieta do PZPR. Zawsze pytałam tego, który prowadził: „Niech mi pan powie, o co tam chodzi! Co statut mówi?”. Oczywiście nic nie wiedział, nic mi nie powiedział. Mówię: „No widzi pan?”. Tak że nie zdążyłam się zapisać.
Nie. [Nie była w partii]. Moja mama była zagorzałą partyzantką. Była świetną organizatorką, tak że u mamy się wszystko jakoś [dobrze układało. […]
- Pani mąż brał udział w Powstaniu?
Nie, [walczył] później, [po wojnie]. Mój mąż pochodzi spod Ryk, kiedyś to było Lubelskie. Tam należał do oddziałów [zbrojnych]. Był aresztowany później, jak wyłapywali wszystkich. Ktoś ich zdradził, wydał. […] [Był proces. Wszystkich skazano na śmierć, za] wyjątkiem dwóch – mojego męża, bo był jeszcze nieletni i [jednego] starszego [człowieka].
- Chciałaby pani się podzielić jakąś osobistą refleksją na temat tego czasu, może Powstania czy walk pod Warszawą, czy czasu wojny? Chciałaby pani coś dopowiedzieć?
Jakoś nic mi do głowy nie przychodzi.
- Myśli pani, że to było słuszne?
Różne są [opinie na ten temat]. Mnie się wydaje, że to było słuszne, że trzeba było [walczyć], że tak powinno być i dobrze, że tak było. Ale zdania są różne, spotykałam się z innymi [opiniami]. Moim zdaniem Powstanie powinno być i dobrze, że było.
Waplewo, 04 września 2008 roku
Rozmowę prowadziła Justyna Kasparek