Anna Maria Aleksandrowicz „Świetlik”
- Dzień dobry. Chciałbym siostrę zapytać o życie przed wojną.
Przed wojną byłam uczennicą szkoły powszechnej imienia Romualda Traugutta, skończyłam siedem klas. Bardzo kochałam szkołę. Wojna przerwała mi troszkę życiorys, bo od razu nie poszłam do szkoły, do której zostałam zgłoszona. We wrześniu albo w październiku moja mama ciężko zachorowała, była ranna i zmarła 1 listopada. Ojciec rozchorował się i zmarł 25 lipca 1941 roku. Miałam brata Tadeusza, był ode mnie pięć lat starszy, też zginął w Powstaniu.
- Ktoś zajmował się siostrą i siostry bratem po śmierci rodziców, ktoś państwu pomagał?
Tak. Była studentka, która od kilku lat jakoś bardzo opiekowała się mną, pani Aniela Tręblińska. Też brała udział w Powstaniu Warszawskim. Poza tym miałam drugi dom, azyl. Jak było w domu ciężkawo, to wtedy zapraszano mnie (zawsze mogłam przyjechać, kiedy chciałam) do państwa Knotte. Maria i Józef Knotte, bardzo zamożni ludzie. Poznałam ich córkę, Hannę Knotte. Ona właśnie zapraszała mnie albo do niej się zgłaszałam, miałam taką możliwość i pomoc.
- Jak wyglądało życie codzienne za czasów okupacji, jak siostra to zapamiętała, kontakty z Niemcami, czy siostrę coś wtedy spotykało?
Ponieważ mój brat miał się ożenić, zostawiłam mu mieszkanie, bo było małe, wyprowadziłam się do koleżanki i poszłam do pracy. Zrobiłam tylko dwie klasy gimnazjum handlowego, bo wtedy było tylko handlowe […]. Było przeniesione z Górnośląskiej na Bagatelę.
Później zrobiłam małą maturę, poszłam do trzeciej klasy wieczorowej. Spotkałam się z dziewczętami, które już należały do drużyny i zastępu. Stworzyły zastęp w klasie, wciągnęły mnie od razu. To była 25. drużyna Oleńki Małkowskiej, a nasz zastęp to były „Sokoły”. Początkowo drużynową była Wanda Haft-Szatyńska, jak wyszła za mąż, to po niej objęła Zofia Ratyńska, obecnie Haft-Szatyńska. Wtedy miałyśmy często spotkania, przeważnie w lesie pod Warszawą. Tam była przysięga harcerska, a u Zosi w 1944 roku była przysięga wojskowa. Przysięgę odbierał podporucznik „Kruk”. Nie znam nazwiska, bo „Kruków” było kilku.
- Czym w ramach konspiracji zajmowała się siostra przed Powstaniem?
Uczyłam się, robiłam maturę i mieszkałam u sióstr [urszulanek] wtedy, ostatni rok. Przed tym, zanim siostry poznałam, pracowałam w fabryce tabletek musujących. To była chyba fabryka utworzona przez konspiratorów, bo było dużo osób zaangażowanych konspiracyjnie. To była fabryczka tabletek musujących, to się zawijało na akord. Mieszkałam wtedy pod Warszawą u koleżanki, dojeżdżałam do pracy. Wykończyłam się, bo zarobki starczały zaledwie na opłacenie przejazdów, mieszkania i ćwiartkę chleba i talerz [zupy] na dzień. To trwało cały rok. Wtedy moja drużynowa zauważyła, co się dzieje, że tracę zdrowie i koniecznie wymogła na mnie, żebym poszła do internatu. Miałam pójść do internatu świeckiego pani Popiel, ale akurat jej tam nie było, wyjechała do Krakowa i nie wiadomo, kiedy przyjedzie. A miałam skierowanie już na początku września 1943 roku i wtedy zaprezentowano mi siostry urszulanki. Miały bursę na Tamce. Poszłam, zostałam przyjęta. Tak się stało jak się stało.
Później wyjechałam do Zakopanego, bo wysiedlili wszystkich. W Zakopanem spotkałam swoją drużynową. Pomagałam jej w prowadzeniu domu małego dziecka. Warunkiem przyjęcia do zgromadzenia była matura. Jakoś w tym roku nie byłam w stanie zrobić matury. Po prostu były zbyt wielkie przeżycia.
- To było już po Powstaniu?
Po Powstaniu. W 1946 roku w styczniu wyrażono zgodę i przysłano po mnie koleżankę, żebym przyjechała do zgromadzenia, do sióstr do Chylic. Tam byłam jako wychowawczyni przy dziewczynkach. Prowadziłam przedszkole. Później pojechałam do nowicjatu, tak zaczęło się życie zakonne.
- Jak siostra pamięta samo Powstanie?
[...] Dostałam polecenie o dziewiątej rano, żebym na trzecią godzinę stawiła się na Mokotów i żebym koleżankę zawiadomiła i przyjechała razem z nią. Pojechałam po koleżankę, jechałyśmy na Mokotów. W pewnym momencie podchodzi do mnie starsza pani, która na pewno była instruktorką pielęgniarek. Daje mi polecenie: „Proszę wysiąść na najbliższym przystanku, pojechać na Wolę do szpitala Świętego Ducha i stamtąd sprowadzić na Czerniaków dwie karetki pogotowia”.
Na Wolę jakoś dobiegłam już pod ostrzałem kulek, bo już zaczęło się Powstanie. Prosiłam o karetki, ale nie damo mi, [było] już za późno. Przenocowałam na Woli.
Dochodziły jeszcze patrole, które też nie zdążyły na swoje placówki. Wtedy raniutko wyszłyśmy o szóstej do Śródmieścia. Miałam nadzieję, że przedostanę się na Mokotów, ale niestety już Aleje Jerozolimskie były odgrodzone na północ i południe. Na Mokotów było przejście zamknięte przez Aleje Jerozolimskie, nie mogłam dojść. Poszłam z paniami, które szły na Królewską 27. Na Królewskiej byłam do 4 września. Przyjmowałam rannych, opatrywałam, byłam łączniczką, często byłam posyłana z meldunkami do generała „Montera”.
- Jak go siostra zapamiętała?
Pamiętam, jak kiedyś dobiegłam do niego z meldunkiem, stał na podwórku przy jakimś stole i coś majstrował. Ponieważ... „krowa” to było co innego, w tej chwili nie pamiętam, jak ten pocisk się nazywał, w każdym razie wszyscy byliśmy biali od prochu, od tynków rozwalonych. Ale byliśmy cali. Przekazałam mu meldunek i wróciłam. Zapamiętałam go sobie z tego spotkania, że wyglądał jak piekarz, cały berecik biały.
Tak. Właśnie po wybuchu „krowy” to się nazywało inaczej. Schroniłam się do bramy, ale też mnie obsypało. Jak było zdobycie PAST-y 20 sierpnia, to przyniesiono rannego z PKO, wtedy pomagałam przy rannych, a później były pojedyncze opatrunki. Później zaczęli przychodzić ze Starego Miasta rozmaici ranni, lżej ranni, koniecznie chcieli się przedostać na Czerniaków. Przeprowadzałam ich wtedy na Czerniaków. Między innymi był mały kapral, […] chłopak, ogromnie zaangażowany. Zaprowadziłam go do naszych sióstr na Tamkę, żeby się umył, przebrał, żeby go trochę nakarmiły. A on się tak spieszył, zrobił wszystko, ale spieszył się bardzo na Czerniaków – tam zginął.
- Siostra ich przeprowadzała na Czerniaków?
Nie, nie przeprowadzałam, ktoś inny z nim był i przeprowadzał ich. Później jeszcze jedno ważne wydarzenie. Jeszcze jak byłam w Śródmieściu, byłam w akcji zdobywania kościoła Świętego Krzyża. Znaczy nie zdobywałam go, tylko po prostu byłam gotowa do przyjęcia rannych. To było pierwsze natarcie na kościół Świętego Krzyża Armii Krajowej i to się udało. Niemcy zostali stamtąd wzięci do niewoli. Bronili się bardzo. Kościół wewnątrz płonął, nie widziałam ognia, ale to wszystko było tak gorące, że nie było mowy, żeby usiąść na ławce. Później jeszcze miałam dyżur, żeby jakoś dopilnować. To był sierpień.
Jak Starówka upadła, to przeprowadzałam na Czerniaków albo do naszych sióstr. Na Powiśle przeprowadzałam, bo na Czerniaków szli sami. Później byłam sama ranna w głowę, tak że mniej jakoś się udzielałam.
- Jak siostra została ranna? Jak doszło do wypadku?
Bombardowanie było silne na Powiślu i odłamek uderzył mnie w głowę. Krwi było bardzo dużo, chociaż rana nie była tak głęboka, ale krwi poleciało dużo. Jeszcze pochorowałam się, ale z jakiego powodu nie pamiętam. I w sumie miałam trochę przerwy.
W naszym domu był również ksiądz Jan Wosiński, późniejszy biskup diecezji płockiej i ksiądz Męcikowski, pallotyn, który nie zdążył dojść do Ożarowa, bo był gdzieś na Powiślu i zatrzymał się u nas. Właśnie ksiądz Męcikowski pod koniec września (to był chyba 24 września) sprowadził podwody. Najpierw udało mu się zdobyć dwie karetki pogotowia. W piwnicach mieliśmy naszych rannych żołnierzy AK, na parterze leżał w osobnym pomieszczeniu ranny Niemiec, którego przyniesiono, więc wszystkich rannych, dziewczęta (było sporo dziewcząt wtedy) i siostry [zabrano]. Jakoś podwodami i karetkami udało nam się wyjechać do Ożarowa.
W Ożarowie mieszkały nasze siostry. Siostry gotowały dla powstańców, dla nas, a ludzie bardzo życzliwie otworzyli swoje domy i rannych można było złożyć. Byli do jakiegoś czasu. Później ranni zostali przewiezieni do szpitala. Nie pamiętam do którego – chyba do Pruszkowa. A my z siostrami wyjechałyśmy z Ożarowa po jakimś czasie do Zakopanego. W Zakopanem był nasz dom, ale zajęty przez Niemców. Tak że siostry mieszkały w drugim domku drewnianym, a Niemcy kwaterowali w naszym domu murowanym, dosyć dużym.
Jak już kończyła się wojna, Niemcy uciekali i opróżnili dom. Trzeba było doprowadzić go do porządku, był bardzo zniszczony, brudny. Siostry i dziewczęta sprowadziły się do tego domu.
- Moment ewakuacji – czy siostra wychodziła jako cywil?
Jako cywil, tak.
- Jak to było zorganizowane przez Niemców?
W dużych tarapatach, bo trzeba było o wszystko się starać. Siostra Augustyna Szczepańska starała się – i księża pomagali bardzo – o to, żebyśmy dostały jakąś podwodę, a później żeby przewieziono nas na stację. Jakoś udało się, że wagonami bydlęcymi czy towarowymi wyjechałyśmy. Jak były przystanki dłuższe, pamiętam – jechaliśmy przez Katowice i otwierałyśmy drzwi, górnicy stawali, wyjmowali swoje kanapki z kieszeni i dawali nam. Dzielili się z nami jedzeniem.
Po trzech dniach dotarłyśmy do Katowic i z Katowic do Zakopanego. Najpierw mieszkałyśmy u sióstr urszulanek Unii Rzymskiej, tak zwanych czarnych, bo Niemcy jeszcze nie opuścili naszego domu. Jak opuścili, to sprowadziłyśmy się do domu na Jaszczurówkę.
Na Jaszczurówce trochę mieszkałam, ale ponieważ drużynowa mnie spotkała, zaprosiła mnie, żebym jej pomogła w prowadzeniu domu małego dziecka też dzieci powstańczych rodziców, którzy albo zginęli, albo byli zabrani do obozów. Tych dzieci było dużo. Dom był na Kościelisku. Później przeniesiono go do willi „Anusia” w centrum Zakopanego. Właśnie u niej byłam do 19 stycznia. 19 stycznia zostałam wezwana do domu. Wstąpiłam od razu do zgromadzenia. To było 19 stycznia 1946 roku.
- Jak Niemcy zachowywali się w stosunku do sióstr, kiedy stacjonowali w ich domu?
Nie miałyśmy specjalnie wielkich przykrości z ich strony. Przychodzili do Niemca rannego na Tamce. Przynosili nam nawet jakieś rabowane puszki jedzenia, to co zdobyli, bo widzieli, że w domu jest dużo ludzi. Bo nie tylko były dziewczyny, ale byli i starzy bezdomni ludzie, byli nasi ranni żołnierze, o których nie wiedzieli, bo byli w piwnicy. Wszystkich trzeba było wykarmić. Oni nam naprawdę pomogli. Bardzo nam pomogli. Łaska boża ogromnie dużo działała.
Był moment, że kiedyś mieli niecne zamiary, akurat mnie i koleżance kazali zanieść do swoich koszar na Solec kocioł z jedzeniem. A to wszystko działo się pod pistoletem, więc wzięłyśmy kociołek, zaniosłyśmy do kwatery i stawiamy. Na górę nas prowadzą, my: „Nie”. Pistolet przy plecach – idziemy na górę. Posadzili nas przy dużym stole zastawionym jedzeniem. Nie za dużo tego jedzenia było, ale butelki były z piciem, wódka była i wino było, lemoniada była. Mieli swój cel, takich dwóch żołnierzy. Odeszli na jakiś czas i prosili kolegę swego, żeby usiadł przy nas i pilnował, żebyśmy piły i jadły. On powiedział: „Słuchajcie, pomogę wam. Jestem Czechosłowakiem, pomogę wam, mam taką siostrę jak wy. Będę wam nalewał nie wódkę, tylko wodę do kieliszków, nie bójcie się”. Tak było. Po jakiejś pół godzinie przyszli ci Niemcy. Chcieli się z nami zabawić. Wyprowadzili nas na Topiel, poprowadzili do jakiegoś mieszkania i oczywiście rozkaz padł. A my: „Nie”. – „Będę strzelał”. – „A strzelaj”. To jest interwencja wyraźnie Pana Boga, wyraźnie interwencja boża. Nagle pobladł, oparł się o ścianę, pistolet wyrzucił z ręki, obsunął się na podłogę i siedział. Koleżanka w drugim pokoju szarpała się z drugim Niemcem i krzyczała. Po chwili mówię: „Proszę ratować moją koleżankę”. Taki rozkaz dałam. Wstał, poszedł, tamtego wyrzucił za drzwi. Odprowadził nas do domu, prosząc, żebyśmy nikomu nic nie mówiły. Takie było zdarzenie. Ale to była wyraźnie interwencja boża. Pan Bóg nie pozwolił na krzywdę.
Później byłam ranna. Już byłam na zwolnionych obrotach, już nie przyprowadzałam, bo już mi nie pozwolono. 24 września wyruszyliśmy w drogę. Takie było nasze Powstanie.
[…] Nie było co jeść. Księża i taki pan Kowalski zdobywali, co mogli. Kiedyś jakaś fabryka czekolady była rozbita. Przynosili różne czekolady w proszku. Już nie pamiętam dokładnie co, ale potem okazało się, że były choroby, bo jak był żołądek wygłodzony, to było wszystko…
Spotkałam się z dużą życzliwością na drodze, później. Bardzo dużą życzliwością i ludzi, i później sióstr urszulanek czarnych.
- Wróciła siostra do Warszawy po wojnie?
Nie. Już nie wróciłam do Warszawy. Warszawianką jestem z urodzenia, ale już do Warszawy nie wróciłam.
- Kiedy siostra wstąpiła do zgromadzenia?
19 stycznia 1946 roku. Wstąpiłam w Chylicach pod Warszawą. Później pojechałam do nowicjatu. W nowicjacie byłam w Lipnicy poznańskiej kilka lat. W Poznaniu pracowałam kilka lat jako wychowawczyni. Później wyjechałam do Łodzi, pracowałam jako katechetka, pracowałam w kurii biskupiej i przedszkolach. W kurii biskupiej pracowałam siedem lat, wtedy ordynariuszem był ksiądz biskup Klepacz.
- Jak było po wojnie z przyznawaniem się do udziału w Powstaniu? Czy można było o tym mówić?
Nie. Nie można było mówić.
- Zna siostra kogoś, kto brał udział w Powstaniu i na przykład miał problemy?
Nie. Nie pamiętam tego. Tylko w zgromadzeniu powiedziano nam, że mamy nie opowiadać o Powstaniu. Człowiek wziął wodę w usta, już na ten temat nigdy nic nie powiedziałam. Nie wygadałam się. Chyba że wśród sióstr.
Tak […]. Chociaż kiedyś wysłałam swój życiorys chyba. Była ankieta, którą wypełniłam, wysłałam ją. Nie pamiętam kiedy. Byłam już w tym domu. To był czas odwilży, chyba lata osiemdziesiąte.
Warszawa, 29 września 2008 roku
Rozmowę prowadził Tadeusz Nagalski