Kazimierz Bortnowski

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Kazimierz Bortnowski, urodzony 9 maja 1932 roku w Warszawie. Od urodzenia mieszkałem na Rynku Nowego Miasta numer 1 mieszkania 12.

  • Czym zajmowała się pana rodzina w czasie okupacji?


Mój ojciec był krawcem, chałupnikiem i miał warsztat przy mieszkaniu. Wejście do warsztatu było od ulicy Starej, a mieszkanie było przejściowe, wychodziło się na podwórko posesji Nowe Miasto 1. Pochodzę z rodziny wielodzietnej, braci było pięciu, ja jestem ostatnim, piątym, najmłodszym. W okresie wybuchu Powstania Warszawskiego miałem lat dwanaście.

Z rodziny mojej dwóch braci było aresztowanych już w 1940 roku. Najstarsi – Zbigniew i Ryszard – tylko dlatego byli aresztowani, że jeden z braci, Zbigniew, należał do organizacji YMCA. Niemcy wybrali wszystkich 400 chłopców i wszystkich po kolei aresztowali. Ryszarda po prostu aresztowali przy okazji. Wyglądało to w ten sposób, że spali na jednym łóżku razem, na liście był tylko Zbigniew, a Ryszard był tak zdenerwowany, że wstał razem z nim. Agent, który był obok oficera niemieckiego, tłumacz, spytał się Niemca co z Ryszardem zrobić. Alles! Zabrać dwóch. W ten sposób aresztowany został i Ryszard. Od września aż do stycznia byli na Pawiaku. Stamtąd zostali przewiezieni do obozu koncentracyjnego Oświęcim. To już od brata się dowiedziałem, jak to było.

Od Ryszarda dostawaliśmy listy i od Zbigniewa tak samo. Jedynie po kilku tygodniach otrzymaliśmy wiadomość, że Zbigniew został przeniesiony do obozu Flossenbürg. Radość była troszeczkę większa w domu (trudno tu w ogóle mówić o radości), bo rodzice wiedzieli, jak groźny jest obóz koncentracyjny w Oświęcimiu. Po kilku tygodniach dostaliśmy zawiadomienie, że Zbigniew zachorował i zmarł na płuca. To było nieprawdą, dlatego że po osiemnastu latach od zupełnie obcego człowieka, przez przypadek, dowiedzieliśmy się, w jaki sposób zginął nasz brat. Jeden z najstarszych braci już po wojnie w Warszawie, pracował w resorcie żeglugi warszawskiej. Miał obowiązek kontaktować się z pracownikami żeglugi wrocławskiej i gdańskiej. Na jednym ze spotkań obcy człowiek podszedł do [mojego] brata Mieczysława, że nazwisko jego [Mieczysław Cholewa] kojarzy się z zupełnie innym człowiekiem. Zapytał czy on zna takiego Zbigniewa [Cholewę].
Muszę wprowadzić wyjaśnienie, że po wojnie myśmy zmienili nazwisko. Teraz [nazywam się Bortnowski], a wtedy nazywaliśmy się Cholewa. Nazwisko łatwe do zapamiętania. Ten człowiek, znając sytuację, to znaczy znając Cholewę i znając zupełnie innego, nasunęło mu to na myśl, czy to nie jest ktoś z bliskich. Brat był zdziwiony [i zapytał], ale: „Proszę mi opisać i powiedzieć, gdzie go pan widział i w jakich okolicznościach?”. On mówi: „Byłem w Oświęcimiu, byliśmy przetransportowani z Oświęcimia do Flossenbürgu, a Zbigniew wyróżniał się swą młodością – to był siedemnastoletni chłopak. – Podtrzymywał wszystkich na duchu. Żartował sobie, po prostu był beztroski. Po przyjeździe do obozu niestety, ale w kilka dni wykonali na nim wyrok śmierci”. Tak że nie był wśród więźniów, tylko od razu poszedł do bunkra, w którym oczekiwali skazańcy na wykonanie wyroku śmierci. Brat Ryszard, który przeżył Oświęcim i wrócił, opowiadał, że po aresztowaniu i przesłuchiwaniu ich na gestapo i w alei Szucha, w miejscu zwanym tramwajem, gdzie aresztowanych przesłuchiwali w warunkach dość ciężkich, Zbigniew miał już wyrok śmierci wydany przez Niemców w komendzie niemieckiej w alei Szucha.

  • Za co to był wyrok?


Za to, że należał do organizacji YMCA. Od siebie mogę powiedzieć, dowiedziałem się tego, że młodzież, potencjalni wrogowie Niemiec powinni być rozstrzeliwani, a to było 400 młodych członków organizacji YMCA i tych 400 było aresztowanych. To jest jedna historia… Aha, jeszcze jak to się odbyło, że mój brat Mieczysław zaprosił tego człowieka do Warszawy. Okazuje się, że on przyjechał w mundurze oficera marynarki wojennej, dał nam zdjęcia tego obozu. Kilka zdjęć zrobionych przez więźniów w jakiś konspiracyjny sposób i zdjęcia zrobione po wyzwoleniu przez Amerykanów. Rozterka była w domu wielka, rozpłakaliśmy się wszyscy, ale dowiedzieliśmy się – jeszcze raz wspomnę – po osiemnastu latach o warunkach, w jakich zginął brat.

  • Czy wtedy, jeszcze w czasie okupacji, wiedział pan, że pana bracia działają w konspiracji?


Dwóch braci jest w obozie, jeden brat, właśnie ten, który przeżył, o którym mówiłem, o Mieczysławie, pracował w żegludze, to tylko Leon był w organizacji. Wiedziałem o tym, bo widziałem, jak przychodzili do mieszkania na szkolenia, widziałem jak broń rozbierali, ale jako dzieciak, jako chłopak. Z kim on się spotykał? Wszyscy to byli koledzy ze szkół, znali się ze szkoły. Potem w czasie wybuchu Powstania przyszedł przebrany listonosz i [rzyniósł] wezwanie. Ale on od razu wiedział, o co chodzi. 1 sierpnia 1944 roku przyszedł listonosz i od tamtej pory brat poszedł. Widziałem go trzy razy podczas Powstania. Jedną noc spaliśmy na Rynku Nowego Miasta i powiedział: „Nie w piwnicy, nie w schronie, tylko zawsze w mieszkaniu”. W cudzym mieszkaniu, mieszkania były puste, okna powyrywane, szyb nie było. Tapczan, no to kładziemy się spać i wtedy mi powiedział, że nigdy nie należy chować się do schronu, bo można [zginąć] w bardzo ciężkich warunkach… „Tu jak zginiesz, to zdecydowanie nie będziesz cierpiał”.

  • Miał pan dwanaście lat w czasie Powstania. Jak zapamiętał pan ostatnie dni przed wybuchem Powstania? Jaka panowała atmosfera?


1 sierpnia pamiętam bardzo dobrze. Wcześniej nie zwracałem na to uwagi, bo jak to się mówi, tylko biegałem na ulicy. Mnie rodzice nie trzymali, że: „Nie chodź”, żeby mnie ktoś pilnował. Byłem wolnym człowiekiem, co chciałem, to robiłem. Tego dnia, 1 sierpnia, właśnie z Leonem byliśmy od rana poza Warszawą.

O świcie, nawet nie pamiętam o której, wstaliśmy, bo było jeszcze ciemno, pojechaliśmy w stronę Żabieńca jak Puławska, kupować żywność na wsi. Kupiliśmy kartofle i zeszło nam do godziny trzeciej czy czwartej popołudniu. Na piechotę szliśmy aż do pierwszego tramwaju na Puławskiej. Ten moment najbardziej pamiętam, dlatego że wsiedliśmy w tramwaj i dziwna rzecz. Tramwaj przez całą ulicę Puławską dojeżdżał aż do placu Teatralnego. Jakieś dziwne zamieszanie na ulicy, pusto w tramwaju, ludzie wyskakiwali. Motorniczy w ogóle się nie zatrzymywał na przystankach albo nie na przystankach, bo ludzie krzyczeli, [że chcą] wysiąść. Do placu Teatralnego dojechaliśmy, motorniczy wysiadł (a byłem przy motorniczym), wyjął korbę, bo wtedy taką korbą kręcił i opuścił tramwaj. Dziwnie. Brat ma worek kartofli, ja mam plecak z kartoflami. Nie wiem może było osiem, może dziesięć kilogramów. Zwróciłem uwagę na patrol [niemiecki] koło ratusza, jak myśmy przez plac przechodzili. Było ich dwunastu, pamiętam dokładnie, gdzie nigdy takiego patrolu nie widziałem. Ludzie stoją pochowani w bramach, dziwnie się zachowywali. Wyskoczył jeden cywil z bramy: „Co macie?!”. – „Ziemniaki”. – „Sprzedajcie!” Brat mówi: „Nie sprzedam”. Taką sumę zaproponował bratu, nie powiem jaką, że brat powiedział: „Kazik, sprzedajemy połowę kartofli”. I sprzedaliśmy połowę kartofli za bardzo wysoką sumę. Doszliśmy do domu, jak w sam raz listonosz przyszedł i byłem świadkiem, jak Leon mówi: „Ja wiem, o co chodzi”. Otworzył kopertę i zniknął.
Wyszedłem na ulicę, znalazłem się na ulicy Świętojerskiej, zobaczyłem człowieka w mundurze z opaską i z karabinem. Zdziwiło mnie to, bo zapomniałem, jak wygląda żołnierz polski. Mówię sobie: „Jakiś dziwak”. Dużo ludzi koło niego. Wróciłem się szybko do domu, a strzelanina się zaczęła, bo to była godzina siedemnasta. Już słychać było na Żoliborzu. Wpadłem do domu: „Tato, co to jest? Co taki rumor jest i strzelanina? Z karabinami chodzą po ulicy cywile”. Ojciec mówi: „Powstanie wybuchło”. Jaka była moja wiedza wtedy? Zdumiałem się: „Tato, a co to jest Powstanie?”. – „Będziemy Niemców wyganiać z Warszawy. Nie wychodź nigdzie. Pójdziesz na barykadę ze mną i zobaczysz, jak wygląda Powstanie”. Rzeczywiście około godziny to potrwało, ojciec posprzątał, sami byliśmy.

Byłem na pierwszej barykadzie przy kościele Najświętszej Marii Panny. Na dole jest skarpa w dół, mury klasztorne po prawej stronie, barykada już zrobiona z kamieni i powstańcy strzelają na Bugaju. To moja dzielnica, obok na Bugaju chodziłem do przedszkola. Po lewej stronie, mniej więcej na wprost Wytwórni Papierów Wartościowych, duży budynek był, tam była szkoła, szwalnia była i widziałem, jak Niemcy uciekają, powstańcy strzelają. Wyglądałem jak dzieciak. Człowiek sobie nie zdawał sprawy, że mnie tu coś grozi. Oczywiście tyle o ile był ostrożny. Do dziś pamiętam, że zastanawiałem się: dlaczego ci co strzelają, nie schodzą na dół, tylko pozwalają tym Niemcom uciekać? Oni uciekali na piechotę w stronę mostu Kierbedzia.
Wróciliśmy się z barykady i oczywiście chłopaki mnie na podwórku spotkali. „Chodź, będziesz pomagał budować barykadę”. No to wyrywanie kamieni było i budowaliśmy barykadę na ulicy Starej do Mostowej. Stara skręca lekko w dół, po lewej stronie szkoła, dziś to do klasztoru należy. Po jakimś czasie budowania tej barykady, chłopaki mnie odciągnęli: „Chodź, bo potrzebni jesteśmy na Freta”.

Nie wiem, o co chodziło.

Poszliśmy na Freta 16, gdzie się urodziła Maria Skłodowska-Curie. W tym mieszkaniu stał starszy człowiek, było już dużo chłopaków (nie wiem skąd zebrali tych chłopaków) i powiedział, żebyśmy chodzili po mieszkaniach i zawiadamiali mieszkańców, że tu będzie ustawione radio i będzie można posłuchać komunikatów z Londynu o wybuchu Powstania Warszawskiego. Drugim naszym zadaniem było, żeby ludzie dawali materiały palące się, jakieś meble stare, papiery, żeby robić ogniska, bo w nocy będą zrzuty. Tak się stało. Zbieraliśmy, ludzie rzeczywiście z okien zrzucali meble. Po mieszkaniach lataliśmy i krzyczeliśmy, żeby co kto ma do palenia, sami pomagaliśmy wynosić.


Tak zeszło do godziny ósmej albo i może wpół do dziewiątej. Zawiadomiłem ojca i z ojcem poszliśmy na wysłuchanie pierwszej audycji radia BBC. Pokój duży, kwadratowy, ustawiony stół, na stole taboret, na taborecie odbiornik radiowy. Przed odbiornikiem krzesła i już zebrani ludzie. Pamiętam audycję, jak spiker powiedział, że: „W Warszawie o godzinie siedemnastej wybuchło Powstanie. Wojska sowieckie, które były na przedmieściach Warszawy, wycofały się o czterdzieści kilometrów do tyłu w okolicę Karczewa”. To pamiętam, mogę poświadczyć, że tak było. Ojciec mój wstał i powiedział wtedy: „A teraz Niemcy nas wyrżną”. To są słowa mojego ojca. Wyszedłem, zaczął padać deszczyk, poszedłem spać.

Więcej już nic z tego dnia nie pamiętam.

  • W czasie Powstania cały czas przebywał pan z rodziną?


Cały czas byłem z rodziną. Jeszcze jedna uwaga. Muszę powiedzieć, że już tylko z ojcem zostałem, żadnego z braci nie było. Natomiast matka mieszkała u jednego z najstarszych z braci na ulicy Franciszkańskiej 13. Dlaczego tam mieszkała? Dlatego że na Franciszkańskiej 13 w bramie prowadziła stragan, w tym straganie i ja pomagałem. Pieczywo sprowadzałem, cukierki, pestki, słoneczniki, takie rzeczy, które można było kupić. Mleko gospodynie przynosiły, a matka sprzedawała. To było na ulicy Franciszkańskiej 13.

Ale do 5 sierpnia byłem na Rynku Nowego Miasta 1, częściowo w piwnicy się urządziliśmy. 5 sierpnia [dostaliśmy] sześć pocisków tak zwanej krowy. Zdążyłem zbiec, wpadłem do korytarza. Sześć potężnych pocisków. Trudne to jest do przeżycia, bo szarpie człowiekiem ciśnienie, to nie jest wybuch rażący w sensie rozrywania się pocisku, tylko to jest ciśnieniem powietrza, że próżnia się robi. W tym momencie tynki, sadze, dachówka, wszystko spada. W korytarzu trzymałem ręce na głowie, bo wyobrażałem sobie, że cegły mi spadną, poranią głowę. Ciemno i mogę powiedzieć, że wtedy nawet włosy dęba stają, bo takiego skurczu skóry dostałem na [głowie]. Była ze mną koleżanka, był kolega, ona zaczęła krzyczeć: „Ściana się wali!”. Tą ścianę podpierałem, tak mi się wydawało wtedy. Pomału kurz zaczął opadać, wyszedłem na podwórko, leżała zabita kobieta, belka [z dachu] spadła i ją zabiła. Wiem kto to był, to była sąsiadka, nazwiska w tej chwili nie pamiętam. Całe mieszkanie zostało zrujnowane, wyrwało okna, meble normalnie zgniotło. Mieszkanie była zasypane sadzami, bo na parterze mieszkaliśmy, dom trzypiętrowy, starej budowy. Ojciec stał: „Kazik, pomórz sprzątać!”. Odpowiedziałem: „Tato, ja się boję!”. Za chwilę następnych sześć sygnałów słychać, bo jak te rakiety startowały, to słychać było. Już się ojca nie pytałem, wyskoczyłem. Ponieważ nasze mieszkanie było przejściowe, że można było wyjść na ulicę z mieszkania i można było wyjść na podwórko, to wyskoczyłem na ulicę Starą i na drugą stronę do budynku, który był moją szkołą, tak że znałem. Zdążyłem dobiec tylko do klatki schodowej, jak mnie podmuch dmuchnął przy schodach do szatni, bo szatnia była na dole. Tak że głową uderzyłem porządnie, porządnie się potłukłem. Nie schodziłem po schodach, przeniosło mnie. Już w kolejności pocisków nie byłem w stanie liczyć. Prawdopodobnie byłem oszołomiony. Spojrzałem na salę, a tam już jest pełno rannych.

 


Od tamtego czasu, od 5 sierpnia, z ojcem przenieśliśmy się na Rynek Nowego Miasta 5, bo tam mieszkali rodzice narzeczonej brata Leona, powstańca. Mieszkanie było dość dobrze umeblowane, wolne miejsce było. Po jakimś czasie wolałem iść do matki na ulicę Franciszkańską i na Franciszkańskiej stale nocowałem do 31 sierpnia, oczywiście chodząc wszędzie. Byłem w getcie, byłem w magazynach żywnościowych na Gęsiówce, tam były konserwy. Było tam niebezpiecznie, ale jako młody dzieciak nie zdawałem sobie sprawy. Oczywiście wiedziałem, że jak strzelają, to należy uciekać, jak jest bombardowanie, należy się położyć, gdzieś schować.

Koledzy, chłopaki powiedzieli: „Ty, magazyny są rozwalone, tylko powstańcy odbiją te magazyny i tam jest żywność”. Pobiegłem i rzeczywiście strzelanina była. Getto w ogóle było puste, domów nie było, sprzątnięte tak jak ulica Franciszkańska. Nie pamiętam, jak ta ulica się nazywa, bo to trudno było poznać, była masa gruzów, jakby wartownia, wejście i strzelanina. Jakoś tak [się złożyło], że powstańcy poszli do przodu, a ja przeskoczyłem przez ten budynek, był rów strzelecki. Nie mogłem przejść przez ten rów, znalazłem deskę, przeskoczyłem przez deskę, bo już widziałem, że inni wracali i konserwy mieli. Przeskoczyłem, wpadłem, bo to magazyn szeroki, rampa z lewej strony, rampa z prawej strony, a na dole szerokie wejście na szerokość całego magazynu. Konserwy bez napisów, szare, wysokie, trzy czwarte kilograma. Za pazuchę, ale to było zimne, ciężkie. Ktoś krzyknął, że na górze są torby papierowe. Wyskoczyłem na rampę, do środka, do magazynu, patrzę, rozsypana masa cukru, cukier w kostkach, cukier kryształ, pestki słonecznikowe i torby. Złapałem torbę i z powrotem na dół. Wiem, że załadowałem około jedenaście konserw. Ktoś krzyknął: „Niemcy atakują!”. Strzelanina była cały czas. Nie wiem, dzisiaj zastanawiam się, jak mogłem coś takiego zrobić? Zresztą nie ja jeden byłem. Z tymi konserwami ten rów przeskoczyłem, w tamtą stronę szukałem deski, ale w tę rów przeskoczyłem.
Teraz istotna sprawa. Wracam z konserwami, leci samolot, obok stoi koparka. Samolot pikuje, obok mnie idzie powstaniec o kulach. Skojarzyłem sobie, że pewnie z akcji albo coś takiego, bo o dwóch kulach szedł, nie oglądając się w ogóle. Wskoczyłem pod tą koparkę przy gąsienicach, ale samolot widziałem i widziałem, jak padają pociski co półtora metra może co dwa metry i tego powstańca w plecy. Odwrócił się, padł na plecy, samolot przeleciał. Podniosłem pocisk, był długi, większy niż pocisk karabinowy z karabinu maszynowego. Miał kaburę, pomyślałem: „Pistolet mu wziąć”. Bałem się. Biorę za konserwy, idę, stoi samochód, gazik, naładowany konserwami, jedna osoba robi zdjęcie, była kobieta w furażerce i jeszcze ktoś trzeci był i pokazał konserwę przestrzeloną. Taką sytuację widziałem. Z konserwami doszedłem do ulicy Bonifraterskiej, rozerwany tam był mur, bo na wprost Bonifraterskiej był kościół bonifratrów, z tyłu szpital i tam przywozili rannych z Woli. Powstańcy mówią: „Dawaj połowę!”. No to połowę konserw im oddałem i jeden mi zaproponował: „Ty przychodź, to będziesz nosił konserwy dla powstańców”. Mówię: „Najpierw zaniosę do domu, zobaczę, co to jest”. W ten sposób kilka razy po konserwy w następne dni chodziłem, już bez problemów. Nawet powiedziałem ojcu i ojciec tam był, ale tak musieli daleko powstańcy odsunąć… trudno powiedzieć daleko, bo łączności z Żoliborzem nie było, po drugiej stronie torów był Żoliborz. Ale było na tyle bezpiecznie, że była masa ludzi. Mój ojciec na przykład wziął kożuch, ja sobie wziąłem panterkę niemiecką, potem odpruwałem. Nie nosiłem tej panterki, bo za duża była dla mnie. Brat wziął sobie buty i jeszcze jedzenia troszeczkę pobrali, co się dało. Cukru bardzo dużo mieliśmy. Cukru tak sporo miałem, że po wyjściu nawet w Rozprzy go jeszcze miałem. Zapasy żeśmy brali.

  • Jak wyglądało zaopatrzenie w żywność? Czy mieli państwo coś więcej oprócz tych konserw?


Zaopatrzenia żadnego nie było. Jeden co dostaliśmy, to dostaliśmy żywności od sióstr sakramentek, właściwie ja byłem przy tym, rozdzielałem i brat jako powstaniec. Brat mówi: „Chodź pójdziesz, pomożesz nam”. Dostaliśmy worek mąki. Jakąś miskę dostałem i dzieliłem. Kto przyszedł z jakimś naczyniem, to ten worek mąki myśmy rozdali na Rynku Nowego Miasta 5. Nic więcej. W tym klasztorze i w podziemiach też byłem, bo tam była moja katechetka, byli moi nauczyciele i z naszego domu sąsiedzi. Kolega Jerzy Bieliński, nie przeżył, proponował mi, żeby nocować w tych katakumbach. Okrągłe pomieszczenia, jak kościół sakramentek jest, tak pod spodem było. Na środku był stół, wystawiony Najświętszy Sakrament, modlili się. Mnie się nie podobało, nie wiem dlaczego. Mówię: „Ja tu nie będę. Tu jest za dużo ludzi”. Stamtąd jedyne co sobie wziąłem, mogę się przyznać, zresztą plądrując po celach, zobaczyłem skrzynię dużą. Otwieram skrzynię, opłatki są. Ale to były opłatki do komunii świętej. No to w kieszeń szybko sobie naładowałem do jedzenia. Za mną siostra: „Co ty robisz?!”. Mówię: „Biorę, bo jestem głodny”. – „To niepoświęcone, możesz brać”. Taki przypadek.


  • Jak na Starówce wyglądało zaopatrzenie w wodę?


Ludzie kopali studnie. Przy tym nie byłem, po wodę nie chodziłem, tak że tego nie wiem, ale woda była, skoro nie odczuwałem u wody. Jedynie gotowaliśmy sobie zawsze wieczorami, bo wieczorami walka ustawała, mniej strzelali, to była większa szansa coś sobie ugotować. Jedyne takie hasełko było: „Nie palić w piecach, żeby z kominów się nie dymiło”. Bo wtedy granatnikami strzelali.

  • Jaka atmosfera panowała w pana otoczeniu?

 

Powiem szczerze, że zapał był ogromny. Naprawdę wszyscy pomagali. Trudno mi powiedzieć, bo nie kręciłem się między dorosłymi, bo dzisiaj moja świadomość jest zupełnie inna. Dzisiaj sobie zdaję sprawę, książek się kilka czy kilkanaście przeczytało. Ale wtedy naprawdę była radość, flagi były wywieszone. Krótko to trwało, trzy dni. Dotąd, dopóki nie zaczęli Niemcy atakować, a pierwsze dwa, trzy dni to tylko naloty były na Woli, z daleka. Wychodziłem na dach jako chłopak, patrzyłem jak samoloty bombardują z daleka. Do nas jak dojdą, to u nas będzie to samo. Długo nie trzeba było czekać. Flagi zniknęły.
Trudno mi powiedzieć o nastrojach wśród ludności dorosłej, jaki był ich stosunek. Narzekania specjalnego nie widziałem. Był przypadek nieprzyjemny, że w piwnicy… „Kto tam tak się drze? Kto tak śpiewa?”. Ale w którym dniu po wybuchu Powstania nie wiem. „A bo to AL-owcy piją i śpiewają!”. Takie zjawisko. Dzisiaj sobie zdaję sprawę, dlaczego tak było, dzisiaj moja wiedza jest zupełnie inna. Oni się wycofali z udziału w Powstaniu, ale afisze, ogłoszenia były: „Armia Ludowa”.

  • Zapewne przyjaźnił się pan z dziećmi w pana wieku w czasie Powstania. Pamięta pan te osoby, kto to był?

 

Pamiętam, Jurek Przygodzki, Franciszkańska 13, chodził ze mną po konserwy. On mi wiele rzeczy przypomniał nawet. „Pamiętasz, Kazik, gdzie byliśmy właśnie po te konserwy tego pierwszego dnia?”. Pod Wytwórnię Papierów Wartościowych tylko raz mi się udało. Amunicję niosłem, bo na Freta przechodziliśmy. „Chłopaki, trzeba »pestki« zanieść powstańcom”. Poszedłem, to w beret mi nasypali tych „pestek” czyli kulek, na Freta, nie pamiętam, który to numer, wiem w którym miejscu. To były pociski do broni krótkiej, króciutkie. Poprzez podwórko wyszedłem na ulicę Zakroczymską na wprost kościoła franciszkanów i biegłem po prawej stronie w stronę Wytwórni Papierów Wartościowych. Po lewej stronie biegły dziewczyny z noszami, ale też w stronę Wytwórni Papierów Wartościowych. Potem tylko widziałem, jak wracały z rannym. Młode dziewczyny, w moim wieku, ja miałem dwanaście, a one piętnaście, szesnaście lat. Powiem szczerze, że się bałem. Dobiegłem do ulicy Sanguszki i napotkałem pierwszego powstańca, który leżał za rogiem i strzelał. „Gdzie się gówniarzu pchasz!”. – „Mam pociski”. – „Dawaj tutaj!”. Wysypałem przed nim i wróciłem. To był mój wyczyn.


Jeszcze jedną rzecz chciałbym powiedzieć. Wracałem przez Freta koło kościoła dominikanów, na Bugaj chodziłem do przedszkola dominikanów. Brama wejściowa obok kościoła, kościół z prawej, brama z lewej. Tej bramy teraz nie ma. Przejście, przez podwórko się wchodziło, dalej klasztor się zaczynał. Przed bramą tyłem do mnie stoi dziewczyna i rysuje parasolkę. Dlaczego chcę o tym wspomnieć? Bo chce powiedzieć, jaka była moja wiedza o Powstaniu. Pomyślałem sobie wówczas: „Taka sytuacja poważna, strzelanina, a ona parasolkę rysuje! Czy ona zgłupiała?”. Tak pomyślałem wtedy. Dopiero po wojnie jak czytałem książki, to dowiedziałem się, co to jest oddział „Parasol”, co to są „Szare Szeregi”. Kto to był? Twarzy jej nie widziałem, była tyłem do mnie, ale jako chłopak zwróciłem uwagę.

  • Wspomniał pan o jednym koledze. Miał pan jeszcze innych?


Bieliński, Józef Żaczkiewicz, czy w tej chwili żyje, [nie wiem]. […]

  • Wspominał pan, że jako dwunastolatek nie miał pan zbyt dużej wiedzy o tym, czym jest Powstanie. Ale czy docierały do pana informacje na przykład, co dzieje się w innych dzielnicach Warszawy? Czy słuchał pan audycji radiowych?

 

Tylko tą jedną audycję radiową słuchałem. Ale był moment, kiedy bardzo dużo ludzi przybyło z Woli, poprzez getto uciekali. W którym to dniu Powstania było… Ogromna panika była, ogromny tłok, bo i tak wszyscy z mieszkań, bo domy były wysokie jak na Franciszkańskiej, czteropiętrowe, pięciopiętrowe i sześciopiętrowe. Wszyscy w piwnicach, a tu masa ludzi, z Woli uciekają. Nie biorą Niemcy do niewoli nikogo, rozstrzeliwują wszystkich. Ci ludzie nic nie mieli ze sobą. Może ktoś pojedynczo miał znajomych, ale to było tragiczne wtedy. Ojciec powiedział: „To już koniec z nami. Taka masa ludzi, my tu tego nie wytrzymamy”. Pamiętam, że wtedy atmosfera była przygnębiająca, ciężka. Ale jeszcze raz mogę wspomnieć, jako dzieciak słyszałem, przestraszyłem się, po godzinie już człowiek się tym nie przejmował.


  • Czy w czasie Powstania Warszawskiego miał pan jakiś kontakt z Niemcami? Czy widział pan żołnierzy niemieckich?


Widziałem żołnierzy niemieckich na ulicy Koźlej. Tam była hala targowa, jej teraz nie ma, ani śladu po niej nie ma i dalej była jakaś fabryka w gruzach, dookoła gruzy. Przechodząc przez te gruzy między Franciszkańską do Świętojerskiej, w gruzach w suterenie kraty i Niemiec: Wasser, wasser. – żeby mu wody dać. Was machen Sie? „Co ty tu robisz?”. Zaglądam, a ich jest dużo. To byli aresztowani, czyli do niewoli wzięci Niemcy. Nie było żadnego wartownika, nikt mnie nie wypłoszył, nikt mi nic nie… Domyśliłem się, machnąłem ręką i poszedłem dalej. Tyle widziałem Niemców.

  • Czy spotkał pan w czasie Powstania przedstawicieli innych narodowości?


W Powstaniu nie, ale w getcie widziałem w pasiakach i pytałem się: „Skąd tu się Żydzi wzięli?”. To byli Żydzi francuscy czy jacyś inni… Grupa ich była. Kto się nimi zajmował, nie wiem. Pierwszy raz widziałem w pasiakach i to na terenie getta – wtedy kiedy po konserwy chodziłem.

  • Czy słyszał pan w czasie Powstania o aktach ludobójstwa popełnianych przez Niemców? Czy był pan świadkiem takich wydarzeń?


Nie, podczas Powstania nie widziałem tego.

  • Co działo się z panem od momentu opuszczenia Warszawy? Opuszczał pan miasto razem z cywilami?

 

Tak, mogę opowiedzieć dzień wyjścia. 31 sierpnia matka powiedziała, że w piwnicy na Franciszkańskiej 13… Byłem wtedy z najstarszym bratem, jego żoną Zofią i pięćdziesięciosiedmioletnią matką. „Pakujemy się, dlatego że idziemy do niewoli. Niemcy atakują, powstańcy się wycofują”. Rzeczywiście tumult był taki, że myśmy po bokach musieli stać, a piwnicami przebiegali powstańcy.



  • Dowiedział się pan tego w tym samym dniu, kiedy pan opuszczał Warszawę, czy wcześniej?


Tego samego dnia, bo tak to można było wszędzie chodzić, biegać, a tutaj byłem już w schronie, bo już tak blisko strzelali, że nie można było… nie próbowałem nawet wychodzić. Było to mniej więcej w południe, może godzina trzynasta, czternasta… wcześnie musiało być. Powstańcy się wycofali. Ponieważ z każdego domu, z jednej posesji do drugiej można było przejść piwnicami, to przeszliśmy do następnej kamienicy, Franciszkańska 15, przez podwórko w bramę i z bramy prosto w rów przeciwczołgowy na Franciszkańskiej, którym się wychodziło na ulicę Sapieżyńską. Wydaje mi się, że tam była Sapieżyńska. Po lewej stronie barykady na górze karabin maszynowy i to już strzelał Niemiec. Tym rowem wychodzimy w Sapieżyńską, idzie brat pierwszy, bratowa, matka, ja za matką ostatni. Jak z tego rowu się wychodziło, narożnik domu i brama, w bramie stoją Niemcy. No to tak jak pierwsza linia, tu strzelanina na Franciszkańskiej w stronę kościoła franciszkanów, a ten oficer ręką wskazuje na brata: Banditen! Matka krzyknęła: Keine banditen! Das mein Johny! Matka znała niemiecki. Jeden z żołnierzy niemieckich kopnął brata i [poszliśmy] dalej z tłumem ludzi, wszyscy wychodzili bokami, Sapieżyńską. Z boku wejście do kościoła… to nie jest zakrystia tylko… przy wejściu kościoła, ale z boku, nie od ulicy Bonifraterskiej. Przez cały kościół przechodziliśmy, do ołtarza i w lewo do zakrystii.
Tutaj mogę powiedzieć scenkę taką, że z lewej strony ołtarza stał oficer okrakiem, na ołtarzu paczka papierosów, duża paczka, sto sztuk. A matka mnie poprosiła: „Poproś go o papierosy”. Bo moja matka paliła. „Ja się boję”. Podszedłem i poprosiłem go: Bitte zwei Zigaretten für Mutter. Garścią dał mi papierosy, dałem matce. Wyszliśmy przez zakrystię na ulicę Sanguszki i klub sportowy „Polonia”. Po prawej stronie park Traugutta, pełno trupów. Leżał powstaniec z karabinem tyłem do strzału, Niemcy zabici i dochodziliśmy do torów dworca kolejowego. Pamiętam budynek szkoły, tam stacjonowali Niemcy i czołgista jak w sam raz czyścił lufę wyciorem. Słyszałem ryk samolotu nurkującego obejrzałem się. Do dziś chodzę i to miejsce oglądam. W tym momencie, musiała to być właśnie godzina piętnasta, ten z samolotu… A widać było wyraźnie, że zrzucił bomby na sakramentki. Widziałem to. 800 metrów, nie ma kilometra, byłem. Pomyślałem sobie: „Tyle ludzi jest w tym kościele”. Tak było. Wzdłuż Dworca Gdańskiego do ulicy Okopowej… Wtedy się nie orientowałem, tylko jeszcze te magazyny widziałem, ale już zrujnowane, spalone. [Szliśmy] Okopową do placu Kercelego.
Jeszcze jeden przypadek mogę powiedzieć. Przechodząc plac Kazimierza, ponieważ mam Kazimierz, myślę sobie: plac Kazimierza w Warszawie, nawet nie wiedziałem. Prawdopodobnie dalej była to ulica Karolkowa, ukośna, zachodzące słońce, już popołudniu. Widać było odbijające się pociski po murach. A jeden człowiek obok: „Na odbudowę Warszawy będziemy czekać sto lat”. Takie przejście, takie coś słyszałem.
Doszliśmy do kościoła świętego Wojciecha, wprowadzili nas i wyjść już nie można było. Dzisiaj mam zdjęcie, zrobiłem, wiem, gdzie nocowałem, spałem. Chciałem się załatwić: „Nie wychodź, bo strzelają, zastrzelą cię”. – „Gdzie się mam załatwić?”. – „Załatwiaj się tutaj”. Załatwiłem się w kościele, jak wielu innych. To miejsce sobie sfotografowałem, teraz jest inaczej. Rano [poszliśmy] ulicą Bema na Dworzec Zachodni, w pociąg elektryczny i do Pruszkowa.

  • Mam jeszcze pytanie odnośnie samego wyjścia z Warszawy. Czy byli państwo zmuszeni do opuszczenia Warszawy, czy zrobili to dobrowolnie?


Nikt dobrowolnie nie wychodził, bo wiadomo było, że kara śmierci. Na przykład było tak, że z piwnicy… nie przypominam sobie jej nazwiska, koleżanka mamy i zresztą leżał ranny jej mąż, ale był konający już. „Co ja mam zrobić?”. A ona z córeczką, według mnie miała cztery, może pięć lat. „Co tu zrobić? Zostawiam go. Musimy wyjść, bo nas tu zastrzelą”. Zostawiła męża konającego na łóżku. Po wyzwoleniu w 1945 roku byłem na Franciszkańskiej, łóżko było i spalone ciało człowieka. Zajrzałem tylko. To już był 1945 rok, luty, marzec albo może i jeszcze później było jak byłem w Warszawie.

  • W jakich warunkach odbywało się wysiedlenie? Czy mieli państwo czas na spakowanie niezbędnych rzeczy?


Tylko to, co mogłem wziąć ze sobą. Do jedzenia miałem cukier i dwie niemieckie konserwy, nic więcej. Nikt nas nie bił. Nie wiem, dzisiaj się zastanawiam, czy można było uciec, jak to było ogrodzone? Nie wiem, bo byłem tak zmęczony, było tak późno. Tym bardziej że było tak dużo ludzi w obozie w Pruszkowie, że myśmy na tych halach nie mieli się gdzie położyć. Spałem z matką i bratem pod gołym niebem. Jakaś kupa śmieci była, trociny nie trociny. Żeśmy przespali i rano zbiórka, przeganianie ludzi w jedno miejsce, gdzie się zwężał tłum. Na samym końcu wejście i Niemcy rozdzielali. Nie bili, nie powiem, żeby bili, tylko: Rechte! Linke! Rechte! Linke! Wybierali starych i brat z bratową jako młodsi, miał wtedy dwadzieścia klika lat, na prawo. Matka wiedziała prawdopodobnie, że się będziemy rozchodzić. „Mam pieniądze, to połowę tobie, połowę my sobie zostawimy”. I ja z matką na lewo. Oni wsiadali do jednego pociągu, a my do drugiego. To znaczy były wagony towarowe odkryte.

  • Wiedzieli państwo wtedy, dokąd was wiozą?


Nic nie wiedzieliśmy, w ogóle sobie nie zdawałem z tego sprawy. Po drodze (mam wrażenie, że to były Koluszki lub jakaś inna miejscowość) ludzie nam rzucali żywność. To znaczy rzucali żywność albo kawałki chleba, a najczęściej owoce, marchewkę, jabłka. Zatrzymał się pociąg w Rozprzy.


  • Czy wcześniej zatrzymywał się gdzieś po drodze?


Takich szczegółów nie pamiętam, ale prawdopodobnie się nie zatrzymywał. Albo byśmy próbowali wysiąść, albo bym coś pamiętał, ale tego nie było.

  • W dużych grupach byli państwo transportowani?


Nikt nie liczył, po prostu cały pociąg, tyle ile można [było upchnąć]. A ile wagonów było, to nie powiem, dlatego że nie było możliwości patrzenia nawet, jak długi ten pociąg jest.

  • W jakich warunkach odbywało się zakwaterowanie na miejscu wysiedlenia, czyli już w Rozprzy?


W Rozprzy matka dowiedziała się, że trzeba czekać, że przyjadą chłopi i nas zabiorą na kwatery. Chyba gmina to była, przy tym nie byłem, tak że nie wiem tego. Rzecz polegała na tym, że jeden z gospodarzy zabrał pięć albo siedem osób. Jechałem… nie wiem [gdzie], bo poza Warszawą pierwszy raz w życiu byłem, tak że sobie nie zdawałem sprawy. Wyjeżdżamy z lasu, a pełno Niemców tyłem do nas i wieś jest spacyfikowana. Jak ten chłop zobaczył, to: „Wysiadać!”. Wyrzucił nas po prostu z tej fury, zaciął konia batem i uciekł w las, a myśmy zostali w lesie i na piechotę wracaliśmy do Rozprzy z powrotem. Nie wiem, gdzie byłem, nie wiem, jak nazywała się ta wieś, nie wiem, jak się nazywał ten chłop. Na placu, na rynku czekaliśmy do następnego dnia. Spaliśmy pod chałupą, zresztą nie my jedni, setki ludzi. Następnego dnia przyjechał gospodarz i zabrał nas do wsi Raków pod Piotrkowem, cztery kilometry od Piotrkowa. To już był wieczór. Przy stole dostałem talerz zupy, w kuchni rozmawialiśmy, wypytywał się matki tylko. Jego słowa pamiętam: „Powstania wam się zachciało”. I zasnąłem. Po jakimś czasie matka mnie obudziła: „Kazik, idziemy spać”. Gospodarz miał zapaloną lampę, jaką się zaczepia do wozu, i prowadzi nas do stodoły. Spaliśmy w stodole, nigdy w jego mieszkaniu nie byłem, nigdy.

  • Jak długo państwo tam mieszkali?


Tam mieszkaliśmy niedługo, dlatego że przypadek sprawił, że spotkaliśmy ojca, który tak samo był wysiedlony, tym samym transportem. Tylko on z Rynku Nowego Miasta wychodził z moim bratem Leonem, prawdopodobnie w tych samych godzinach, może następnego dnia, tego nie wiem. W Pruszkowie się nie spotkaliśmy, ale przypadek chciał, że [spotkaliśmy się] po dwóch, trzech tygodniach pobytu. Oczywiście myśmy się żywili sami. Może to nawet było mniej niż dwa tygodnie. Matka się bardzo źle czuła, zaziębiła się w tej stodole. Mnie okrywała, nie odczuwałem nic. Zaziębiła się i mówi: „Kazik, ja muszę iść do lekarza”. Gospodarz powiedział: „Cztery kilometry stąd, jak prosto pójdziecie, zobaczycie miasto i do Piotrkowa”. Poszliśmy do Piotrkowa, do ośrodka zdrowia i do RGO. Dostaliśmy obiad, a w ośrodku zdrowia spotkała matka lekarkę, która ją leczyła w Warszawie. Powiedziała jej, że jest szansa tutaj: „Jest pani bardzo chora, gorączka”. Matka miała już galopującą gruźlicę. Poszliśmy na targ, wracając z targu przypadek. Po drugiej stronie ulicy idzie ojciec. Matka mówi: „Zobacz, ojciec idzie!”. Ojciec powiedział: „Ja jestem na wsi z drugiej strony Piotrkowa, osiem kilometrów od Piotrkowa”. Zapomniałem, jak się ta wieś nazywa. Powiedzieliśmy, gdzie mieszkamy, ojciec przyszedł do gospodarza, poprosił, żeby pomógł i jeszcze nas przetrzymał. Oczywiście chodziliśmy już na obiady do RGO do Piotrkowa, on nam nic nie dawał. Ojciec z tej wsi do Piotrkowa poszedł szukać pracy, a był krawcem. Trafił na bardzo dobrego człowieka, krawca, który go przyjął do pracy, ale powiedział, że mieszkania nie ma. Doradził mu, żeby poszedł do urzędu kwaterunkowego i żeby bezdomnej rodzinie jakieś wolne mieszkanie pożydowskie dali. Było sporo mieszkań opuszczonych, zrujnowanych, okradzionych. Ojciec wybrał sobie na rynku (plac Zamkowy się nazywał) zrujnowany sklepik pożydowski. Nic tam nie było, ani pieca, ani podłogi, ani światła. Tam mieliśmy zamieszkać. Przyszedł do gospodarza, podziękował gospodarzowi za opiekę nad nami. Załadował nas chłop na furę i te cztery kilometry już chorą matkę przywiózł. Dał nam snopek słomy i tak na ziemi spaliśmy. Potem ojciec się postarał, z desek zbił pryczę. Potem musiałem biegać, to znaczy razem znosiliśmy cegły, ojciec glinę. Zamurowaliśmy jedno wejście, bo to były dwa sklepiki obok siebie, zrobił okno. Drzwi nie było, okiennice się zamykało, ale z czasem zrobił z tego mieszkanie i w tym mieszkaniu matka wkrótce zmarła.

  • Jaki był stosunek tego gospodarza, u którego państwo mieszkali, do państwa?


Krzywdy nie robił, ale posiłki pamiętam dwa. Jeden ten pierwszy i drugi posiłek, jak gospodyni mi powiedziała, żebym poszedł na tory kolejowe, tam są ulęgałki, nazbierał ulęgałek i ugotowała zupę z tych ulęgałek. A tak to chodziliśmy do RGO, od czasu do czasu podbierałem jajka, to się na surowo jako wypiło. Coś matka kupowała, ale stosunek był niekorzystny. Nigdy go już nie odwiedziłem, szkoda.

  • W jaki sposób były przeprowadzane formalności meldunkowe? Pamięta pan, jak państwa zameldowano?


Jak opuściliśmy tego gospodarza, to trzeba było wyrobić sobie dowody w Piotrkowie i to ojciec załatwiał. Poza tym dowiedzieliśmy się, że wszyscy, którzy byli wysiedlani, muszą się zameldować. Dlatego w tym meldunku jest nazwisko tego gospodarza i chyba numer jego posiadłości. Tak że nie podaliśmy tego, że jesteśmy już na placu Zamkowym w Piotrkowie, dlatego że to było mieszkanie pożydowskie, nie wiedział nawet ojciec, do kogo iść i jak to zameldować.

  • Czy utrzymywali państwo kontakty z innymi wysiedlonymi?


Tam było sporo znajomych. Pani Przygodzka… dużo ludzi, nazwisk już teraz nie powiem. To znaczy, to były kobiety i starcy. Doliczyłbym się co najmniej dziesięć rodzin. Wiele osób na wsi zostało, niektórzy trafili bardzo dobrze. Na przykład sąsiadka, koleżanka mamy z pięcioletnią córką: „Dali mi łóżko w kuchni, żebym była gospodynią. Oni w polu pracują, a ja mam obowiązek gotować. Gotowałam, sprzątałam. Bardzo zadowolona jestem”. Tak było.

  • Jak długo trwał okres wysiedlenia? Ile czasu państwo spędzili poza Warszawą?


Do Warszawy to już nie wróciliśmy. Ja wróciłem w 1954 roku. Po wojsku już byłem. To było skomplikowane na tyle, że czekaliśmy, aż bracia wrócą. Przyjeżdżałem do Warszawy zostawić adres. Tak że bracia z obozu wrócili, jeden wrócił z Dachau, drugi z Oświęcimia, trzeci z Mauthausen. Ale Warszawie nie było szans, dom spalony, mieszkać nie ma gdzie. Ojciec już jako tako w Piotrkowie był ustawiony u krawca. Temu człowiekowi zawdzięczamy bardzo dużo, bo dał mu zarobić. Do szkoły poszedłem w 1945 roku we wrześniu. Od razu zostałem wysłany na kolonie, jeszcze UNRRA to organizowała. Tak że w 1945 roku już byłem na koloniach za pieniądze UNRRA. Bracia wrócili, nie zaakceptowali Piotrkowa: „Tu dla nas nie ma szans”. Jak zawsze jeździli do Warszawy i w Warszawie jeden z braci spotkał kolegę ze szkoły, bardzo dobrego kolegę, Henryka Wysockiego. Razem pracowali w żegludze, bo on był marynarzem. Ale Wysocki mówi tak: „Mietek, nie mamy szans tu w Warszawie. Ja jestem ustawiony nieźle w Lublinie. Dam wam pracę, pomogę wam. Przyjeżdżajcie do Lublina”. Trzech braci, Ryszard, Leon i Mieczysław pojechali do Lublina.

  • W którym roku wrócił pan do Warszawy?


Do Warszawy wróciłem dopiero w 1954 roku, dlatego że z ojcem mieszkałem w Piotrkowie do skończenia szkoły powszechnej. Potem [powiedziałem ojcu, że]: „Jadę do Lublina, do braci”. Ojciec nie bardzo się garnął, bo już miał przyjaciółkę, kobietę. Poza tym zupełnie nieźle zarabiał u pana Bujaka, krawca, [który bezinteresownie pomógł nam w otrzymaniu mieszkania w Piotrkowie Trybunalskim]. Po dwóch latach, ojciec i [bracia] zadecydowali, żeby się rodzina połączyła, ojciec opuścił Piotrków i przeniósł się do Lublina. Ojciec się przeniósł do Lublina z nową żoną, moją macochą. Potem poszedłem do wojska, a w tym czasie brat pracując już w żegludze, [w Warszawie] dostał mieszkanie. Ale żeby dostać mieszkanie większe, to zameldował ojca [i mnie, pozostali] bracia nie mieli takich możliwości. W ten sposób po wojsku znalazłem się z powrotem w Warszawie. Z wojska napisałem [podanie o zatrudnienie w Warszawie] od razu w łączności, [ponieważ miałem ukończone technikum łączności]. W Warszawie [zostałem zatrudniony w] telewizji. Dzięki Bogu, bardzo dobrze mi się pracowało. Od 1954 roku jestem z powrotem w Warszawie. ojciec, brat Mieczysław i ja, a [pozostali] bracia [Leon i Ryszard mieszkali i] zmarli w Lublinie.



Warszawa, 3 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski
Kazimierz Bortnowski Stopień: cywil, wysiedlony Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter