Danuta Sulistrowska „Brzoza”
Danuta Sulistrowska pseudonim „Brzoza”, 1. Pułk Szwoleżerów. W czasie Powstania byłam sanitariuszką, ale jak trzeba było to i łączniczką.
- Do jakiego zgrupowania pani należała?
1. Pułk Szwoleżerów, „Baszta”, Mokotów, Sadyba też, ale to już były ruchy w czasie samego Powstania, w zasadzie to był Mokotów.
- Jakie są pani pierwsze wspomnienia z okresu przedwojennego?
Może zaczęłabym nie tyle od przedwojennego, ile już wojennego. To były wakacje 1939 roku. Razem z moją matką i z bratem spędzałam wakacje w majątku mojej ciotki w Białostockim. Przyszedł okres, kiedy już wkroczyli Sowieci. Raptem przyszli do Pietkowa, do tego majątku i wszystkich nas wyprowadzili, to znaczy rodzinę mojej ciotki. Ona i jej trzy kuzynki, a moje ciotki. Poza tym mojego ojca, który w międzyczasie doszedł z Warszawy, moją matkę, mojego brata i mnie. Przyszli i kazali nam wychodzić. To było przecież już koło 20 września, dokładnej daty nie pamiętam, już w czasie wojny. [...]
Mama miała niedużą torebkę, którą chciała wziąć, na to jeden z Sowietów odepchnął mamę i powiedział: „Wam i tak już rzeczy nie będą potrzebne”. Wyszliśmy wszyscy tak jak żeśmy stali, jak byliśmy w mieszkaniu, to znaczy w jakichś sweterkach nie sweterkach, ale nic ciepłego nie dali wziąć. Wyprowadzili nas pod stajnię, ustawili pod stajnią. Dwóch
komendirów stało w niedużej odległości od nas, zaczęli się kłócić jeden z drugim, czy już rozstrzelać, czy nie. Moi rodzice akurat znali rosyjski, więc rozumieli to, co oni mówią. Była długa rozmowa między nimi, czy nas rozstrzelać, czy nie. Wreszcie wziął górę ten, który powiedział: „Jeszcze nie teraz”. Wsadzili nas do okropnych ciężarówek. Jedna ciężarówka jechała pierwsza, potem jechała ciężarówka, gdzie myśmy wszyscy byli zebrani, potem była trzecia ciężarówka za nami. Jak już przejeżdżaliśmy przez wieś – wszyscy byliśmy cienko ubrani, w bluzkach, sweterkach – wychodziły kobiety i chciały nam dać ciepłe rzeczy. [Żołnierze] odrzucali wszystkich, odpychali: „Nie!”. Tak dojechaliśmy do GPU do Białegostoku. Byliśmy aresztowani i jakiś czas tam siedzieliśmy. Mój kuzyn, syn właścicielki majątku, nie chcąc podkreślić, że jest synem właścicielki, powiedział (co zresztą było prawdą), że jest urzędnikiem. Był sędzią w Warszawie. Jak dowiedzieli się, że jest sędzią, to po jakimś czasie nas wypuścili, a on zaginął bez wieści. Do dziś dnia [nic o nim nie wiemy]. To było pierwsze bardzo mocne i bardzo tragiczne przeżycie, jakie miałam.
Potem, po wypuszczeniu z GPU, z wieloma przygodami dotarliśmy do Warszawy. W krótkim czasie po tym włączyłam się najpierw w taką akcję ochotniczek, które przychodziły do szpitala i po prostu to, co powiedzieli, że mamy robić, [robiłyśmy]. Opiekowaliśmy się naszymi chorymi żołnierzami jeszcze z 1939 roku.
- Gdzie państwo zamieszkali?
Myśmy zamieszkali w mieszkaniu w Warszawie na ulicy Natolińskiej.
- Gdzie znajdował się szpital, w którym pani pracowała?
Pewne rzeczy już zatarły się w pamięci, to było chyba w Alejach Ujazdowskich, ale jak się nazywał, już w tej chwili po prostu nie pamiętam.
- Opiekowała się pani rannymi?
Tak jak wiele ochotniczek przychodziłam i opiekowałam się rannymi. Jak żeśmy się opiekowały, tośmy się opiekowały, ale robiłyśmy to, co nam powiedziano. Po jakimś czasie, jak już można było zapisać się do jakiegoś zgrupowania, początkowo nie wiedziałam nawet jak się nazywa, w każdym razie zapisałam się. Polegało to na tym, żeśmy chodzili na różne przeszkolenia, ja jako sanitariuszka. Tak leciały miesiące i lata.
Chciałabym jeszcze powiedzieć, jak czasem przypadek czy opieka Boska (nie wiem, jak to nazwać) decydowały o życiu człowieka. Opowiem kilka przypadków. Mój brat – jak później się okazało, już w czasie Powstania – był ze mną w tym samym oddziale. Nie miałam pojęcia, jak myśmy szli do Powstania, że jego tam spotkam. Okazało się, że też był u szwoleżerów, w 1. pułku. Naszym szefem był Aleksander Tyszkiewicz, którego przedtem doskonale znałam. Też mi do głowy nie przyszło, że może być moim szefem. Wiedziałam, że przychodzi do mojego brata, że ich szkoli, że wyjeżdżali na szkolenia. To wszystko wiedziałam, tylko nie miałam pojęcia, że akurat znajdę się w tym samym oddziale. […] Kiedyś niósł... taka była moda, że chłopcy mieli krótkie kurtki. Miał kurtkę, pod kurtką miał przypiętą różną krótką broń, którą miał gdzieś przenieść. Niesie, idzie i raptem wychodzi – z jednej ulicy zakręca w drugą – widzi, że wpada w łapankę, że łapią wszystkich, całą młodzież, która przechodzi i badają, co oni tam mają. Wiedział, że to jest dla niego koniec. Słabo mówił po niemiecku, ale mówił z bardzo dobrym akcentem. Parę zdań to potrafił powiedzieć. Jak zobaczył Niemców, energicznym krokiem podszedł do nich. Wydawało się mu, że to był dowódca. Podszedł do niego, poklepał go po ramieniu. Młody chłopak, a tu starszy człowiek! Zapytał się go (naturalnie po niemiecku) o ulicę, którą już tak sobie wybrał, żeby natychmiast zawrócić. Niemiec zdziwiony, że młody człowiek podchodzi do niego i go traktuje z góry, widocznie pomyślał, że skoro tak robi, to ma do tego prawo, więc mu grzecznie zasalutował i wytłumaczył, gdzie ma iść. Mój brat szczęśliwie zawrócił, ocalał.
Teraz powiem o sobie: jestem w domu, mieszkaliśmy na ulicy Natolińskiej, to jest bardzo blisko placu Zbawiciela, w mieszkaniu byłam tylko z mamą. Wiedziałam, że brat ma rewolwer, tylko mama o tym nie wiedziała. Jestem w kuchni, wpada mama, mówi: „Słuchaj, pod domem są Niemcy! Tak się oglądają i zaczynają wchodzić do kamienicy”. Wiem, że jest rewolwer, co mam zrobić? Ponieważ na płycie kuchennej stał duży garnek, gdzie gotował się krupnik, więc poleciałam, złapałam rewolwer, wsadziłam do garnka, gdzie był krupnik. Weszli do nas Niemcy. Z głupią miną – starałam się mieć jak najgłupszy wyraz twarzy – mieszam spokojnie krupnik z rewolwerem. Przyszli, popatrzyli, że stoi nie bardzo inteligentnie wyglądająca dziewczyna i poszli. Jednym słowem była zupa na rewolwerze.
Jeszcze opowiem jedną historię. Jedna z moich koleżanek, śliczna zresztą dziewczyna, szła ulicą i spotyka na ulicy chłopca, swojego znajomego z oddziału, też z konspiracji. Podchodzą i idą razem. W pewnym momencie widzą, że włażą na łapankę. Łapią, stawiają młodzież pod ścianą, więc nim doszli (są dosyć daleko jeszcze), chłopak mówi do niej: „Słuchaj, odejdź, bo mam kompromitujące rzeczy. Po co mają łapać i ciebie, i mnie?”. W tym momencie ona zamiast odejść, łapie go czule pod ramię. A wtedy nie było mody jak dzisiaj, że młodzież się obejmowała na ulicy i tak chodziła. Skądże! To było nie do pomyślenia. Ale ona to zrobiła, przytuliła się do niego i patrzy się na niego z głupią miną. Zrozumiał, odpowiedział tym samym, objął ją i dosłownie tak włażą na Niemców. Niemcy zamiast ich złapać, to zaczęli mówić różne głupie uwagi na ich temat, pod ich adresem. Przeszli dalej. Potem mi opowiadała, że to był taki szalony wysiłek z jej strony, że jak doszli, byli w takiej ulicy, że już było wiadomo, że ich nie widzą, weszła do pierwszej bramy, siadła na ziemi i powiedziała, że dosłownie nie miała siły ruszyć dalej. Otóż takie były po prostu momenty, szybka orientacja ratowała ludziom życie.
- Czy ktoś panią wcześniej poinformował o przygotowywaniu Powstania?
Przedtem naturalnie były kursy sanitariatu, szkoliłyśmy się, potem chodziłyśmy do szpitala na parę tygodni na kurs. Po dwie dziewczyny szły. To był Szpital Maltański. Naturalnie to była tajemnica. Przecież nie wolno było zdradzić, że tam jesteśmy, bo wtedy i oni by mieli przykrości, i my. W ogóle to było nie do pomyślenia, więc myśmy były, ale równocześnie nas nie było. Przechodziłyśmy poszczególne oddziały.
Moje pierwsze okropne przeżycie w tym szpitalu to była sala opatrunkowa – po wypadkach, nie po wypadkach albo jacyś chorzy, którzy leżeli w szpitalu, a trzeba im było zmienić opatrunek, tam przyjeżdżali. To było stosunkowo bardzo krótko po moim przyjściu na salę. Raptem wjeżdża na noszach młody chłopak, kilkunastoletni (może dwadzieścia lat, nie wiem) dosłownie po wypadku. Nie wiem, co się właściwie z nim działo, w ogóle się nie odzywa, nie rusza się, całe ubranie poszarpane. Podszedł lekarz i mówi do mnie: „Masz go rozebrać, rozpiąć, żeby go zbadać”. Podchodzę, naturalnie mogłam tylko przeciąć rzeczy, bo to już było w takim stanie, że nie było mowy, żeby go normalnie rozebrać. Leży nieprzytomny, robię to, podchodzi lekarz, patrzy się na niego, daje mu zastrzyk przeciwbólowy. Nic więcej, przykryli go. Lekarz i jeszcze dwóch innych, sala była bardzo duża, stanęli sobie w kącie, gadają, śmieją się. Dla mnie to było straszne. Nawet jak teraz o tym mówię, to pamiętam. Stanęłam w innym końcu sali, zaczęłam ryczeć. Podchodzi do mnie pielęgniarka, mówi: „Słuchaj, nie przejmuj się, muszą tak, bo gdyby tak bardzo przejmowali się każdym chorym, to by nie byli w stanie pracować”. Dla mnie to był szok. Wspomnienie z okresu kiedyśmy chodziły na lekcje, o ile tak można nazwać, pielęgniarstwa i opieki nad chorymi. Potem sam wybuch Powstania.
- Kiedy pani dowiedziała się o wybuchu Powstania?
W dzień Powstania.
- Czy dostała pani wcześniej rozkaz, gdzie się stawić?
Byłam w domu, mój brat też był w domu. Wybieraliśmy się właśnie na ślub. Naturalnie, że ślub miał być cichusieńki, tylko najbliżsi przyjaciele czy rodzina. [Ślub] siostry, jak później się okazało, mojego dowódcy, Reni Tyszkiewicz. Jesteśmy w domu. Każdy z nas szykuje się, że idzie na ślub. Miał być o godzinie powiedzmy jedenastej, nie pamiętam. [...] Jesteśmy w domu, rodziców wtedy nie było, byli w Milanówku. W pewnym memencie przychodzi łącznik po mojego brata: „Masz iść tam i tam”. Już wiadomo, że na ślub nie pójdzie. Po godzinie przychodzi łączniczka po mnie: „Masz iść tam i tam, na zgromadzenie tych, którzy mieli potem przejść dalej”. Podała mi adres.
Pierwszy adres to była ulica Mokotowska, zresztą znałam mieszkanie, dlatego bo tam miałyśmy szkolenia. Tam żeśmy się zebrały, było nas kilkanaście dziewczyn, potem już dostałyśmy dalszy adres i po kilka dziewczyn, dwie-trzy, żeby nie zwracać uwagi, przechodzimy. Jesteśmy na miejscu, patrzę i oczom nie wierzę, widzę mojego brata – nie miałam pojęcia, że się tam znajdzie – i dowódcę widzę.
- Gdzie spotkała pani brata?
To już było na Mokotowie. Raptem widzę – po raz pierwszy w mundurze, okazale wyglądający – tenże Leszek Tyszkiewicz, którego znałam i nigdy nie przypuszczałam, że to może być mój szef. Był moim szefem. Znaleźliśmy się jak gdyby w gronie znajomych, bo tam było dużo znajomych.
- Czy to spotkanie było jeszcze przed godziną „W”?
To już była godzina „W”. To miało swoje dobre i złe strony. Z jednej strony była radość, żeśmy się spotkali z bliskimi czy z rodziną, ale równocześnie to było gorsze, bo myśmy wiedzieli, kiedy idą na jakąś akcję i kiedy jest największe niebezpieczeństwo. Jedna z dziewczyn, przyjaciółka tejże Reni, miała narzeczonego. Pierwszego dnia, jak poszli, skończyło się, nie wrócił. Potem (długo byłoby mówić) znaleźliśmy się na Mokotowie i tam byliśmy.
- Na jakiej ulicy była pani zakwaterowana?
Na Belgijskiej, ale to się zmieniało. Tak samo byłam na Sadybie. Teraz opowiem [historię] z Sadyby. Czasem (czy ja wiem, jak to nazwać) intuicja działa na korzyść człowieka, czasami nie, ale w każdym razie, jeśli chodzi o mnie to było na korzyść. Opowiem historię: byliśmy na Sadybie, nie wszyscy, tylko część, myśmy były tam oddelegowane.
- Kiedy pani przeszła na Sadybę?
Na pewno nie pamiętam dni.
- Pamięta pani, kiedy mniej więcej?
Nie wiem, może to było dwa tygodnie. Zmieniało się, a nikt nie prowadził notatek kto, kiedy. Jest nas kilka. Nasza szefowa (tak można nazwać) mówi: „Słuchajcie dziewczyny, jak macie gdzie dzisiaj pójść, żeby się porządnie przespać, jakichś znajomych na Sadybie, to idźcie, bo potem będą bardzo, bardzo ciężkie dni”. Ja i moja koleżanka miałyśmy dwie znajome starsze panie. Wiedziałam, że do nich możemy pójść i przenocować, ale równocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że zrobimy im kłopot. Tak niespodziewanie się zjawimy. Na Sadybie był tak zwany fort, był zajęty przez powstańców. Moja koleżanka, z którą chciałam iść, mówi do mnie: „Nie, nie, nie. Tam nie pójdziemy, my pójdziemy do fortu”. To były (miało się swoje latka) sprawy sercowe. Wiedziała, że tam prawdopodobnie ma być chłopak, który jej bardzo się podobał. Zamiast pójść do pań chciała pójść do fortu, żeby się z nim zobaczyć. A ja, nie wiem, jakiś upór we mnie wstąpił, powiedziałam: „Nie, nie pójdę! Idziemy tam”. Ona swoje, ja swoje. Uparłam się, nie wiedziałam dlaczego. W końcu mówię: „Jak chcesz, idź sama. Ja pójdę tu, a ty idź tu, przecież nie musimy iść w to samo miejsce”. Jednakże ustąpiła i poszłyśmy razem do tych pań. Na szczęście chłopaka nie było, w nocy fort był zupełnie zbombardowany. Następnego dnia mi mówi: „Wiesz co, dziękuję, żeś mi ocaliła życie”. Nie wiem, dlaczego tak się uparłam, ale się uparłam. Powiedziałam, że na pewno tam nie pójdę.
Może jeszcze wrócę do takiego najgorszego momentu, jak wychodziliśmy po Powstaniu. Już był koniec Powstania, jesteśmy na Belgijskiej. Było tak: był duży budynek, myśmy zajmowały piwnicę. W części piwnicy mieszkały sanitariuszki, a w części był szpital, gdzie byli i ciężko chorzy, i ranni, ale mniej i długi korytarz. W pewnym momencie dostajemy rozkaz, że wychodzimy i że nie wolno nam nikomu o tym powiedzieć, że nie możemy wziąć plecaków, tylko małe chlebaki. Nie możemy nawet chłopcom ze szpitala powiedzieć, że wychodzimy. Nic nie rozumiemy, gdzie idziemy, dlaczego. Ponieważ już wiadomo było, że lada chwila Mokotów padnie i Niemcy wejdą, myślałyśmy – nie wiem – Lasy Kabackie, że wychodzimy z Warszawy, ale nie wiemy gdzie. Wobec tego cały nasz majątek, wszystko cośmy mieli (a to już jest przecież koniec września) nakładamy na siebie. Powiedzmy dwie spódnice, jeden sweter, bluzka. Jednym słowem wszystko, co mamy. Niezależnie od tego, nie wolno było wziąć plecaków. Miałam nieduży chlebak, do chlebaka, do torebki włożyłam cukier. Właściwie to było nasze najważniejsze pożywienie na Mokotowie, bo było bardzo ciężko z jedzeniem, ale cukru mieliśmy dużo. Nasypałam do papierowej torebki, wsadziłam do chlebaka. Do chlebaka wzięłam jeszcze najpotrzebniejsze rzeczy, choćby szczotkę do zębów. Teraz moment, jeden chyba z najtragiczniejszych dla mnie, wychodzimy z naszej części, gdzie myśmy mieszkały. Nie wolno nam było mówić chłopcom, którzy byli w szpitalu. Wychodzimy. Ci, którzy mogli chodzić, wychodzą i stają, i patrzą się na nas, jak wychodzimy bez słowa. Oni bez słowa i my bez słowa. Po drugiej stronie ulicy był klasztor. Tylko myśmy nie wiedziały o jednym, że siostry z klasztoru miały po naszym wyjściu zająć się naszymi chorymi. Tego nam nie powiedziano.
Nie wiemy, gdzie idziemy, ale wychodzimy. Jest ciemno, idziemy wieczorem. Raptem zatrzymujemy się. Widzę, że ci, co są przed nami, zatrzymują się przede mną. Jest otwór, w dalszym ciągu nie wiem, co to jest, kanały? Okazuję się, że tak, ale nie wiemy, jak się tam wchodzi, jak to wygląda. Po kolei wchodzimy. Były albo burzowce, bardzo dużo, że szło się wyprostowanym i [wysoko] miało się wodę, albo były miejsca, że szliśmy prawie że na czworakach. Zależy gdzie się szło. Idziemy. Tak byliśmy ustawieni, że kilku chłopców i jedna dziewczyna, kilku chłopców i dziewczyna. Wchodzimy. W miejscu, gdzieśmy wchodzili, akurat był burzowiec, czyli wysoki kanał. Były metalowe szczebelki, po których się schodziło. To wiemy – idziemy do kanału. Jak chlupnęło się w wodę, nie można powiedzieć, by było to przyjemne uczucie. W kanałach byliśmy prawie dwadzieścia godzin. Kanały były zatkane, bo z różnych oddziałów wychodzili różni ludzie. Chłopcy z różnych oddziałów wychodzili, zatykali sobie drogę. Dlatego potem myśmy stali i stali. W kanałach straciliśmy kilkunastu naszych, którzy po prostu nie wytrzymali, umarli w kanałach, utopili się. Byli tacy, którzy nie wytrzymywali i jak były włazy, wychodzili do Niemców, a Niemcy wiedzieli, że kanałami chodzimy i jeszcze nam zrzucali petardę do środka. Tak szliśmy albo staliśmy. Staliśmy, staliśmy i wreszcie szliśmy dalej.
Mnie parę razy się zdarzyło, że nie bardzo już wiedziałam, gdzie jestem, gdzie idę, co się ze mną dzieje. Wtedy jak walnęłam głową w ścianę burzowca, to przypomniałam [sobie]: „Aha, jestem w kanale”. Tak żeśmy szli i wyszliśmy w Alejach Ujazdowskich, jak Wilcza dochodzi do Alej Ujazdowskich. Znaczy nie byliśmy w stanie wyjść o własnych siłach, tylko nas wyciągali, a kilku czy raczej kilkunastu zostało już na zawsze. Po prostu nie wytrzymali.
To już jest prawie że kapitulacja. Powiedzieli nam, że teraz już mamy sobie dać radę [sami]. Nie wiedzieliśmy jak, gdzie. Najważniejsze zresztą było, żeby znaleźć wodę, żeby człowiek mógł się umyć. Przecież rzeczy, któreśmy mieli na sobie, przemokły świństwem, cukier, który miałam (któryśmy zresztą potem jedli) zrobił się żółty. Ale jedliśmy, bośmy nie mieli nic innego. Ludność nam pomagała. Dawała nam po prostu rzeczy, żeby się przebrać, żeby zrzucić to świństwo, cośmy mieli na sobie. Teraz były dwie możliwości: albo wyjść z Warszawy jako wojsko, albo wyjść jako ludność cywilna, razem z ludnością cywilną. Gdybyśmy wyszli jako wojsko, to byśmy poszli do obozu, wobec tego z moim bratem, z którym byliśmy, razem zdecydowaliśmy, że idziemy jako cywile.
- Czy pani przeszła przez kanał razem z bratem?
W jakieś odległości szedł. Myśmy dopiero potem się spotkali. Przez kilka dni po wyjściu z kanału nic nie widziałam. Po prostu był taki ból oczu, że nie widziałam. Widziałam zarys człowieka, ale kto siedzi, nie wiem. I tak szczęśliwie, bo byli tacy, co w ogóle nie wyszli. Decydujemy się na to, że wyjdziemy z ludnością cywilną. To trzeba było wszystko jakoś [zorganizować]. Tak łatwo się mówi, ale trzeba było się dowiedzieć: co, jak, gdzie, kto idzie?
Przechodziliśmy przez Pruszków. W Pruszkowie był obóz. Jeszcze przedtem, w ciągu kilku dni, nie mieliśmy nic do jedzenia. Było trochę mojego kanałowego cukru. Mieszkania były już opuszczone, bo tam, gdzie myśmy wyszli, nie było ludności [cywilnej]. Mogliśmy iść do mieszkania, gdzieś znaleźliśmy skórki od chleba, takie obgryzione skórki. Myśmy to jedli, przecież to było obrzydliwe, aleśmy jedli.
Potem wreszcie, po kilku dniach kapitulacja. Już wychodzimy i idziemy do Pruszkowa. Szłam razem z bratem i z Baśką Grocholską, późniejszą znaną narciarką. Była razem z nami. Wyszliśmy razem we trójkę. Dochodzimy razem z ludnością cywilną do dworca. Potem ładują nas do wagonów towarowych. Dosłownie jeden człowiek do drugiego tak przyciśnięty, że ruszyć się nie może. Wiozą nas do Pruszkowa. Jesteśmy w Pruszkowie, wychodzimy z wagonu i dochodzimy do bramy obozu, a tam było, nie wiem, wiele tysięcy ludzi. Były olbrzymie hale, po prostu siedziało się na ziemi. Z jedzeniem było bardzo kiepsko, właściwie go nie było. Przy bramie, jak już wchodzimy do obozu (to też było szczęście), stoi znajoma pielęgniarka, ale zawodowa. Nie [taka] jak ja byłam czy inne koleżanki, tylko po prostu zawodowa, która nas kiedyś szkoliła. Tylko mrugnęła na nas, żebyśmy się nie zdekonspirowali, że się znamy. To nam bardzo pomogło. Potem już nami jakoś się zajęła i po kilku koszmarnych dniach pobytu w Pruszkowie wpisała nas na listę chorych (już skracam moje opowiadanie) i dzięki temu wyszliśmy z obozu.
Skoro już mowa o obozie: było wydarzenie naprawdę niesamowite. Opowiem teraz o psie. Mówiłam, były olbrzymie sale. Jak myśmy już leżeli na podłodze w salach, to pielęgniarka do nas przyszła i powiedziała: „Słuchajcie, macie leżeć na ziemi i nie reagować na nic. Jesteście niby w baraku chorych. Jakby Niemcy przyszli, jakby krzyczeli na was, jakby wam kazali wstać, wy nic nie reagujecie, tylko leżycie, bo wpiszę was na listę chorych, może się uda was stamtąd wyciągnąć” – a nie żebyśmy znów jechali do obozu. Na sali było starsze małżeństwo. Raptem wlatuje na salę pies. Już nie pamiętam, jakiś kundelek, spory pies i leci do takiego małżeństwa, które tam było. Odnalazł ich. Historia była taka, że razem z ludnością warszawską już przedtem (może na kilka dni przedtem) zostali wywiezieni do Pruszkowa. Mieli psa. Psa zostawili, bo nie mogli go zabrać. Pies, mimo że jechali – że to nie było, że szedł po śladach, bo jechali wagonem, więc ślady się urwały – to ich znalazł i przyszedł do nich.
- Co państwo zrobili po wyjściu z Pruszkowa?
Myśmy na szczęście mieli mieszkanie w Milanówku. Wiedziałam, że o ile będę mogła wydostać się, w ogóle znaleźć rodziców, to ich znajdę. O ile żyją, o ile są, bo myśmy nic nie wiedzieli, gdzie są, co się z nimi stało, nic. Na Natolińskiej, gdzieśmy mieszkali, było wszystko zburzone. W ogóle śladu nie było, trudno było rozpoznać, jak szła ulica. Znaleźliśmy rodziców, a potem to już przypadek.
- Znaleźli państwo rodziców w Milanówku?
Byli w Milanówku i czekali. U rodziców w Milanówku dosłownie był punkt, trudno powiedzieć przerzutowy, ale wszyscy znajomi, znajomi znajomych przychodzili (ci, którzy przeszli z Pruszkowa) i potem szli dalej.
- Kiedy pani przyjechała ponownie do Warszawy?
Potem po Powstaniu to już tylko sporadycznie. Przyjechałam do Krakowa i zamieszkałam. Też przypadek, ale tak się stało, że już nie mieszkałam w Warszawie.
- Czy ujawniła pani po Powstaniu swoją przynależność do AK?
Długo w ogóle się nie ujawniałam. Nigdy o tym nie mówiłam. Trudno mi powiedzieć, w jakich to było latach. Zupełnie zresztą przypadkowo, ktoś rozmawiał w Warszawie i trafił na moich dawnych kolegów i koleżanki. Dopiero jak można było, ujawniłam się, a przez długie lata w ogóle nic na ten temat, że byłam w Powstaniu, nie mówiłam.
- Nie spotkały pani żadne represje?
To by było następne opowiadanie, ale w każdym razie nie, z tej racji nie, bo się nie ujawniłam, nikt nie wiedział.
Kraków, 16 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk