Daniela Piasecka „Biała”
Piasecka Daniela z domu Rejnowicz. [Funkcja w Powstaniu] – łącznik i sanitariuszka. [Pseudonim] – „Biała”. [Urodzona] 12 czerwca 1930.
- Proszę mi powiedzieć jak pani pamięta czas przed wojną? Co pani robiła?
Przed wojną to rodzina była czteroosobowa. Czworo rodzeństwa, babcia, ojciec legionista. Z rodziny patriotycznej się wywodziliśmy, i dziadek i ojciec. Dobrze nam się powodziło, bo mieszkaliśmy pod Warszawą we Włochach. Ale ojciec był kolejarzem, pociąg mu głowę obciął i się skończyło
dolce vita. Nie było wesoło. Mama musiała się przenieść do Warszawy do kamienicy czynszowej. Wtedy już było bardzo ciężko. Mama robiła, co mogła. Różnych zawodów się łapała. Też nie było lekko o pracę – było bezrobocie – a szczególnie dla kobiety, jeszcze z dwojgiem dzieci.
Była na przykład, ostatnie co zapamiętałam to była w Ogrodzie Saskim, tam była oranżeria i przy kwiatach. Pielęgnowała kwiaty, podlewała. W każdym razie miała ciężką pracę.Czas okupacji, to mama z kolei handlowała. Wyjeżdżała z siostrą. Już getto powstało. Z gettem handlowała czosnkiem, cebulą. Róg Twardej i Żelaznej był sklep. „Bombrowski” się nazywał. To cukiernia była. Jedno wejście było od strony Twardej, naszej, Śródmieścia, a drugie wychodziło róg Chłodnej, na teren żydowski. Tam się przemycało przez ten sklep właśnie towar do getta. Jakoś sobie mama radziła. Brat chodził do szkoły Lelewela i tam został przez Niemców, dużo zresztą uczniów, złapany i wywieziony do obozu. [W Powstaniu] byłam z młodszym bratem, Tadeuszem – też był w „Chrobrym II”. Z tym, że mama jak wyjechała na handel, to już z powrotem nie wróciła do Warszawy, bo o godzinie „W” wybuchło Powstanie i mama została na Okęciu.
- Gdzie pani chodziła do szkoły przed wojną?
Miałam osiem lat, prawda? Chodziłam trochę na Miedzianą, później na Żelazną do szkoły chodziłam. A całą okupację, to tak gdzie się poszło do szkoły, to wysiedlali. Robili jakieś pomieszczenie dla Niemców. Jakoś tą szkołę ukończyłam. […]
- Jak pani pamięta wybuch wojny?
W 1939 roku, jak mieszkaliśmy w Śródmieściu, to zaczęły lecieć samoloty. Mnóstwo samolotów. Myśmy się cieszyły, że to będą polskie samoloty. A to się okazało, że Niemcy zaczęły bombardować. Obok nas zbombardowali budynek. Później był [budynek] Twarda 58, tam był transport do przewozu ciężkich koni. I rąbnęła bomba. Straszna jatka była. Tak się później zaczęła pięcioletnia okupacja. To było bardzo ciężko. Ale w ogóle jakoś [mama] radziła sobie i właśnie nawiązuję, że nie dojechała już do Warszawy, bo cały pociąg był zatrzymany przed. Na Okęciu wszystkich z pociągu wysiedlili. Gdzie kto chciał, tam poszedł. Przeważnie to musieli na
Flughafen, to Okęcie, bomby na samolot ładować, które leciały na Warszawę nota bene. Tak to się zaczęło dla mamy. […]W okupację to myśmy pomagali mamie jak mogliśmy. Chodziliśmy nawet po węgiel, z kolei Niemcom ściągaliśmy. Na Dworcu Głównym papierosami handlowaliśmy.
Vis-à-vis hotelu Polonia w Alejach Jerozolimskich. Pomagaliśmy mamie jak mogliśmy. Lekko nie było. Trzeba było bratu wysłać paczki do obozu.
- I w tym czasie chodziła pani też do szkoły?
Tak, z przerwami chodziłam. Bo różnie, jak zaznaczyłam, chodziło się pół roku, później gdzie indziej. Tak że różnie ze szkołą było. Później musiałam nadrabiać po wyzwoleniu. A tak to nie było tak słodko.
- Jak pani pamięta Niemców w czasie okupacji?
Byłam świadkiem na, teraz to się [Aleja] Solidarności nazywa, a wpierw to Wola, [Leszno] ulica. Nie dochodziła do Placu Bankowego. Przyjechał samochód, przywiózł robotników prosto z fabryki, w dresach, różnie ubrani. Mieli zawiązane usta. [Teraz, w tym miejscu] stoi kawałek muru przy sklepie, [jest] tablica pamiątkowa. Rozwalili wtedy sześćdziesięciu chłopa i to młodych ludzi. To był dramat. Kazali się wszystkim przyglądać jeszcze. Zatrzymały się tramwaje i nikt ręką, nogą nie mógł ruszyć, bo był sparaliżowany – jaki to koszmar, jaki horror, jak rozwalali tych ludzi. Nic nie winnych. Przywieźli z samochodów ciężarowych, więc wywalili, rozwalili. Już nawet nie pamiętam jak ich sprzątali, bo już nie wyrabiałam. W każdym razie, myśmy już wtedy mogły iść, każdy w swoją stronę. Łapanki bez przerwy, samochody, syreny leciały, wyłapywali ludzi. Nie było lekko. Gdzie bym nie poszła wszędzie pełno trupów. W Ogrodzie Saskim na przykład byliśmy, zaraz jak tylko wkroczyli Niemcy, to dziesiątkowali niebotycznie ludzi. Kto im wpadł pod rękę. Moja siostra też była dwa razy złapana. Na Skaryszewskiej bodajże, jak dobrze pamiętam. Mama ją wykupywała. Przekupiła Niemców i jakoś udało się siostrę wyciągnąć z tego. Nie pojechała do obozu. Ale brat niestety był w obozie ponad pięć lat. Jak wspominam czasy wojny, było bardzo ciężko.
- A czy ktoś z pani kolegów, koleżanek ze szkoły, czy mieszkających blisko, zginął na przykład w takich egzekucjach?
Nie. Nie pamiętam.
- A jak się państwo kontaktowaliście z bratem?
[…] Przysłał dwa razy jakieś [listy] przez kogoś. Pisał przez PCK. Były jakieś listy. Tylko taka wiadomość była. A później wszelki ślad zaginął po nim. Przyszedł, to już był 1945 rok, strasznie późno, już wszyscy wrócili, a jego jeszcze nie było. Okazało się, że on miał krwawą dyzenterię i ledwo go uratowali.
Jaki tylko Niemcy wymyślili. Jak szedł, obejrzał się za siebie, morze ludzi było. Z obozu, likwidowali, do drugiego. Jak do drugiego go zawieźli, to już później nawet do baraków nie wchodzili, bo ich mało było. Tysiące tylko były, a tak to nie widać było końca nigdzie. A kto padał po drodze, to od razu dobijali i w tył głowy. Nie można było nawet żadnego podnieść, bo to nic nie dało. Długo by go nie można było samemu nieść, bo samemu było się wycieńczonym. To był dramat. Raz jedyny tylko brat opowiadał o tym obozie. To był z tysiąca i jednej nocy koszmar. Tłukli ich. Ktoś pomylił się. Powiedzieli, że uciekł i wszyscy musieli na mrozie stać na baczność. To nie było miłe. A dlatego tak późno brat wrócił, bo jak Amerykanie wyswobodzili obóz, to chcieli, żeby oni stopniowo dochodzili i chcieli trochę postawić na nogi, odżywić ich. A ci więźniowie byli tak wygłodzeni, do nich nic nie docierało, że raz w życiu się najeść. No i się najedli i to się połowę wykończyło. Między innymi i mój brat. Gdzieś tam w polu leżał i go znalazł chłop, czy jakiś. Trzymał go w oborze, bo nigdzie się nie nadawał, [żeby go] trzymać, tylko w oborze. Tam go gorącym sadłem psim ratował. Psi, gorący smalec pił przez parę dni, czy tygodni – opowiadał. Nie chciał opowiadać, jakie tam przeżył tragedie. Niemiłe to było.
- A czy uczestniczyła pani w konspiracji?
Nie! Nie, nie, nie.
- A miała pani może jakichś kolegów, którzy byli?
Nie. Nie miałam. Ale byłam z mamą na Twardej, nie pamiętam jaki numer. Bliżej chyba Miedzianej. Nie, w innym kierunku. Tam właściwie u naszej krawcowej dużo mężczyzn się zbierało. Widocznie mieli jakieś [spotkania], wiedziałam, domyślałam się. Mama też się domyślała. Jacyś zbierali się mężczyźni. To był ruch oporu. Później podjechał samochód. Już nie było ratunku, gdzieś, coś z tym zrobić, żeby ich wypuścić, boby na schodach się spotkali. Miała jakieś drzwi małe, do połowy ukryte i na czworakach przechodzili. A myśmy stanęły i jeszcze tak jakoś zrobiłyśmy, że usiadłam, kozetkę przystawili i usiadłam na kozetce. Moja mama rozmawiała. Bo przecież by rozwalili tych facetów, a było ich sześciu. Nie wiem jak, oni tam mieli jakieś pomieszczenie widocznie. W ten sposób się dowiedziałam, że tam była konspiracja. Później jeszcze przychodziliśmy do tej krawcowej.
- Ale u krawcowej coś pani szyła?
Tak. To był przypadek, żeśmy akurat trafili na młodych ludzi. Nic nie wiedziałam o tym. W każdym bądź razie, krawcowa później powiedziała, że niestety, ale tych ludzi ścigają. Są pod jej ochroną i ona ich przetrzymuje. Tak wyglądało.
- Proszę powiedzieć jak pani pamięta te ostatnie dni lipca przed Powstaniem?
Jak pamiętam? U nas parę razy było gestapo, w naszym domu. Bo u nas dużo było młodych ludzi i to wszystko było, brali udział. A był jeden, później się okazało, że on był folksdojczem, o tym nikt nie wiedział. Tylko wszyscy zwalili [winę] i chcieli w czasie Powstania rozwalić taką kobietę, co się prowadziła niezbyt, elegancko mówiąc – handlowała, a to nie ona była. Chciał ją rozwalić, a ona Bogu ducha winna była. To był właśnie ten folksdojcz, bo później się dowiedzieli, i on sypał. Ale niestety. Mieli szczęście młodzi ludzie, bo nie dali się złapać. Z kolei ktoś inny ich uprzedził. Oni zmienili już w ogóle. Bo przychodzili w nocy, chcieli ich nakryć, ale nie. To takie mieliśmy niektóre przygody. Ona była prostytutką ta kobieta. Wszystko na nią chcieli zrzucić, że to ona donosi. Ona nie donosiła, ona była właściwie z rodziny hrabiowskiej i zaszła w ciążę. Narzeczony ją rzucił i ona nie miała innego wyjścia. Wstydziła się być w domu i uciekła. Mieszkała w naszym, w kamienicy. Ona była bardzo pobożna, bo nawet w czasie okupacji, ołtarzyk na podwórku, dużo takich było zresztą na podwórkach. Ona haftowała serwety i dawała kwiaty, zawsze dbała. Była w porządku w stosunku do lokatorów, do ludzi. Tak że nie mieliśmy żadnych niemiłych wspomnień.
- Początek Powstania. Gdzie pani wtedy była?
Z bratem wracaliśmy z Pola Mokotowskiego. Był piękny dzień, byliśmy na Polu Mokotowskim. Mamy nie było, bo była w terenie.
- Byliście państwo na spacerze?
Tak, tak. Mamy nie było przecież, jak zaznaczyłam, ani siostry. Babcia umarła w czasie okupacji w 1941 chyba, czy 1942 roku. Myśmy tak samopas chodzili we dwoje. Przechodziliśmy i facet jakiś miał karabin. Ale musiał mieć bardzo długi ten karabin, bo mu prawie do kostek sięgał. I nadchodziło dwóch z blachą
Gott mit uns – straszne dranie byli. W każdym bądź razie ten facet jedną ręką złapał mnie i mówi tak: „Dziecko, przytul się.” I do brata mówi: „Chodźcie ze mną. W razie czego to jesteście moją rodziną.” Niemcy spojrzeli się nie na niego, tylko na nas. Nie wiem, może aż się zmieniliśmy. W każdym bądź razie przeszli. Nie zatrzymali go. A on jak przechodził, wpadł w jakąś bramę i mówi: „No to cześć!” i „Cześć!” i na tym koniec. My przychodzimy, godzina – ja wiem, jeszcze nie było siedemnastej, ale kto nas mijał, wszyscy uciekali. Jeszcze ten facet, zapomniałam powiedzieć, jak nam powiedział: „Cześć!”, to mówi: „Słuchajcie, lećcie do domu maluchy, bo będzie Powstanie.” Mnie to nic nie mówiło, nie wiedziałam z czym to się je. Powstanie? Co to ma być? Ale poszliśmy do domu i wtedy się już zaczęło. Tramwaje do góry nogami – róg Żelaznej. Później, żeśmy nosili płyty z trotuaru na barykadę i co się miało pod ręką, wszystko na barykadę się znosiło.
Tak i to już wiedzieliśmy, że to było to. A ja jeszcze, na domiar złego, kapitan „Zdunin” został ranny w rękę i w naszym domu utworzył kwaterę. Komenda była. Właśnie „Chrobry II”.
- W kamienicy, czy w pani domu?
W kamienicy, w której mieszkałam. Na parterze, trzy pokoje z kuchnią. Tam się zbierali. Myśmy z bratem nawet z góry znieśli otomanę, bo trzeba to było jakoś urządzić. I tak się zaczęło. Zaprzysięgli nas. Mnie nawet to kolega Lubański dał to pseudo „Biała”. A Lubański to był właśnie prawa ręka naszego dowódcy z „Chrobrego II”. Jeszcze jeden był, ale już nie pamiętam. Sporo było młodych ludzi. Miałam czternaście lat, oni mieli dwadzieścia jeden, dwadzieścia cztery, to dla nich byłam dziecko, prawda? Nie dziewczynka, nie panna, nie kobieta.
- Jak wyglądało takie zaprzysiężenie?
Dwa palce i powtarzało się przysięgę, że będzie się posłusznym, na wierność Polsce, narodowi polskiemu.
- Pani sama się zgłosiła, czy oni po prostu panią wciągnęli?
Nie, nie. Myśmy jak już zostali, poprosiliśmy dowódcę, że chcielibyśmy pomagać, brać udział, bo mamy serdecznie dosyć okupacji niemieckiej. I tak się stało. Cały czas byliśmy, wszędzie lataliśmy.
- A dlaczego „Biała”, dlaczego ten pseudonim?
Bo miałam włosy białe jak śnieg. Stąd właśnie. Bo nie wiedziałam co sobie wymyślić, jakie pseudo sobie wymyślić. Tak kombinowałam, wymyślałam, a dlatego, że białe włosy, to Lubański mówi: „Niech będzie «Biała».” A brat był „Mały”, bo rzeczywiście miał szesnaście lat, a wyglądał na dziesięć. Maleńki był. Niskiego wzrostu w każdym bądź razie. Tak zostało.
- Co pani robiła? Bo pani była razem z bratem?
Tak, wszędzie. Byliśmy a to na poczcie, a to w budynku PAST-y. Obok nas był sklep mydlarski, gdzie się nosiło karbid, benzynę. W butelki się nalewało, knot do tego i to z okna się rzucało na czołgi. Samo zapalało się, bez żadnej zapałki – takie bomby.
- Gdzie to robiliście? Tam w tej kamienicy?
Tak. W kamienicy. Nie było problemu. Mieliśmy zresztą w kamienicy na półpiętrze magazyn żywnościowy. Wszędzie chodziliśmy z bratem i zaopatrzenie też robiliśmy. Bandaże nosiłam do szpitala na Mariańską. Tam był szpital, teraz jest przychodnia. Na Śliską nosiliśmy bandaże. A to nosze trzeba było wziąć i przynieść z jednego do drugiego, leki z jednego szpitala do drugiego. Bo w jednym były, w drugim nie było. Albo narzędzia, jakie kto miał, co miał. Z początku, jak nie było już bandaży, to się prześcieradła lniane darło się i zwijało w ręku i bandaże były z płótna lnianego. Nie było lekko. Już był moment, że człowiek był tak strasznie wyczerpany tym, dzień i noc, dzień i noc, że nie można było igły nawlec. Chwili nie było odpoczynku. „Krowy” najgorsze, bo to wyło niesamowicie, a później już raz po raz, takie jak katiusze, uderzenia były. No i samoloty. W naszym domu, on był trzyskrzydłowy, a czwarte, to wejście, brama – to był drewniak. Parter wysoki i pierwsze piętro. W tym drewniaku właśnie, leciałam z bratem, już widzieliśmy bomby, trzy bomby leciały łańcuchowe w bliskiej [odległości]. Tadeusz mówi: „Nie dolecimy, bo po prostu na bombę wpadniemy.” Żeśmy wpadli do zakładu pogrzebowego. A zakład pogrzebowy był ciut ciut przed naszą bramą. Bardzo bliziutko. Myśmy tam wpadli i rzeczywiście, jak drewniak [dostał], czerwono się zrobiło. Szaro. Okropny furgot. Stanęłam skamieniała przy ścianie, brat pod stół nura dał. Zaczął krzyczeć, że jest ranny. A jemu na głowę dżem spadł. Miał na głowie, ja wiem, jak czołgiści mają – czapkę taką skórzaną. Nie wiem skąd on ją miał, jakąś zdobyczną. Ja z kolei byłam przywalona wiekiem od trumny, bo tam trumny przecież były. Jakoś on wstał i mówi: „Ja jestem ranny. Gdzie ty jesteś?” A ja krzyczę spod tej trumny, bo gruzu poleciało. To ścięty był ten sklep. Najgorzej to drewniak, z powierzchni zginął. Tylko kupa gruzów została. To takie wspomnienia. A później nie wytrzymaliśmy, już dosyć mieliśmy. Ktoś wynalazł z kolegów lepiankę: taką dziurę, dwie ławki i na cztery osoby. Ja byłam, brat i ten facet jeden. Tam dopiero było piekło.
Ażeby mnie zabili, nie pamiętam. Nie pamiętam. Gdzieś musiało to być. […]Tam myśmy weszli, a tam było jeszcze gorzej. Jeszcze gorzej było! Dlatego że z samolotu widzieli, że tam ludzie się kręcili. Jak ludzie się kręcili, to oni dopiero jak zaczęli, i z karabinów maszynowych, z samolotu i bomby rzucali. I to takie małe, zapalające bomby. Tylko – Łup! Łup! Wybuchy. To był dramat straszny. Myśmy przeżyli dużo. A jeszcze nie dokończyłam, że karbidu, pani [w mydlarni] już nam nie chciała dawać. Nie minął tydzień, a jak nam bombę rzucili łańcuchową, jak to poszło w górę wszystko. Jezus! Nie wiem skąd się tam straż znalazła, jak to zorganizowali, bo przecież cała dzielnica by poszła z dymem. Oni tam musieli mieć różne płyny łatwopalne, bo to się zaczęło strasznie palić. Dali spokój, bo nikt nie był w stanie tego ugasić. W każdym bądź razie nie było słodko.
- A jak pani pamięta powstańców, z którymi, bo tam było dowództwo jak pani powiedziała? Co się tam działo?
Myśmy mało broni mieli, muszę powiedzieć. Broń się miało wtedy, jak się zdobyło. Od tego się zaczyna. Jak chodziliśmy do Haberbuscha, to tam Niemcy się topili w kadziach nawzajem. Bo raz Niemcy, raz Polacy przychodzili. Każdy coś brał. A my chodziliśmy z bratem, żeby zaopatrzyć.
- Tylko we dwoje, czy jeszcze z kimś?
Nie, jeszcze ktoś był z nami. Nie pamiętam. Był jeden sierżant. Trochę utykał na nogę, mały wielki tchórz. Z nim nigdy nie chcieliśmy nigdzie chodzić, sami lataliśmy. W każdym bądź razie myśmy tam zboże brali i był młynek od kawy i to się mokkę, kawkę mieliło, bo przecież trzeba było. Konia zabił na ulicy granat, jeszcze koń żył. To się go kroiło i się nosiło. A Chmielna 30, to przez nasze piwnice przechodziliśmy i tam była pani, która gotowała nam posiłki. Ja z kolei roznosiłam, jak był czas, jak nie miałam meldunku, jak nie szłam gdzieś. W budynku PAST-y byłam dwa, trzy razy dobre. Właśnie z karbidem, z butelkami. Na poczcie bardzo często byłam, u Haberbuscha, gdzie ja jeszcze nie byłam? Bo to tak się mówi. Nas wiecznie gdzieś nosiło.
- A jak to wyglądało, dostawała pani rozkaz?
A tak, kartkę – i leć tu, leć tu, pod ten adres, pod ten adres. To się leciało. Nie pytało się, po co, na co, dlaczego i koniec. Tak było. Nie było lekko.
- A jak wyglądało życie codzienne, pani mieszkała praktycznie w swoim domu?
Tak, ale mieszkałam na ostatnim piętrze, na szóstym czy piątym, już nie pamiętam, ale to chyba był dom sześciopiętrowy. Nie ma znaczenia, bardzo wysoko. Bujał się. Bez przerwy było zagrożenie, że się zawali, bo to był bardzo wysoki gmach. Tak, sześć pięter miał. W każdym bądź razie, nie pamiętam, chyba w piwnicy spaliśmy, jak sobie wspominam.
- Czy miała pani jakiś kontakt z matką?
Nie, nie, skąd. Mamie mówili, że, jak wychodzili i jechały transporty i ludzie pytali się, czy Śródmieście, czy Wola, czy jakaś inna dzielnica, czy tam Danusi, Tadzia nie było. „Tak.” Ktoś tam odpowiedział: „Widzieliśmy, ale byli zasypani. Byli ranni. Nie żyli.” Takie mama miała wiadomości. A jak mama była na Okęciu z siostrą, to siostra za wszelką cenę chciała się do nas dostać. By się dostała, żeby przed samym przemycaniem się na Warszawę nie dostała kulą dum-dum w nogę. Tak że jak wpadła kula, to mały otwór zrobiła, ale później rozszarpała całą łydkę. Tak że chcieli jej amputować, ale wstawili kość, do kości platynę i uratowali nogę. Tak że moja mama podwójne przeżycie miała. Jeden w obozie, nas nie ma, siostra ranna. Było czworo, w końcu nikogo nie ma. […]
- Była pani z bratem sama, w jaki sposób państwo radzili sobie na przykład z jedzeniem?
To mówię, myśmy tam do tej pani zanosili i zboże, i mąkę, ona nam gotowała. Myśmy mieli dobrze zaopatrzony [punkt]. Jak przychodzili chłopaki ze Starówki, to powiedzieli: „U was jest
dolce vita! U was jest wszystkiego w bród. U nas wody nawet nie ma. Wy wodę macie, światło macie. Jak to się dzieje?” Tak było. Jedna dzielnica tak miała, a druga gorzej. Najgorzej miała Starówka. Jak nas już wysiedlali, to jeszcze prosiłam dowódcę i brat, żebyśmy mogli z nimi iść, z wojskiem. Na Miedzianej przecież szli, wszystko pod karabinami, w czapkach z orzełkiem. Myśmy chcieli też z nimi iść. Okazuje się, że on powiedział, dowódca nasz: „Nie. Wy pójdziecie z cywilami, bo my też będziemy uciekać z transportu. Dlatego, że nie będziemy chcieli iść do obozu. Jak nam się uda, to pryśniemy.” Dał nam, każdemu, mnie dziesięć dolarów, brat dostał dziesięć dolarów – „Bo wam się to przyda. Jakoś będziecie musieli sobie radzić z cywilami.” Tak było. Nie wiem, dlaczego myśmy nic z sobą nie wzięli, ani zapasowej bielizny, ani zdjęć. Myśmy chyba uważali, że wrócimy z powrotem. Taka mentalność była nasza. Co było wartościowe, tośmy wspólnie z sąsiadem zakopali w piwnicy. Nota bene on później to wykopał. Nic nie mamy z Powstania. On nam nie zostawił żadnego zdjęcia ani ojca, ani najbliższej rodziny. Fakt jest faktem, że jak oni poszli, złożyli broń, myśmy ich odprowadzili. W kosz rzucali broń tak, żeby się rozwaliła, żeby Niemcy nie mieli z tego korzyści. Ze śpiewem na ustach pomaszerowali do pociągu. A my, cywile, tak jak staliśmy poszliśmy też. Towarową nas gnali i do obozu pruszkowskiego. Już mało ludzi było, bo to ostatni transport był.
- Jeszcze wróćmy do Powstania. Jak zapamiętała pani Niemców?
Byli bezwzględni. Najgorsi to byli Ukraińcy. Też się bardzo baliśmy Ukraińców. A Ukraińcy do nas dochodzili i już byli na Towarowej, niedaleko. Dla nich nie było świętości. Oni z piwnicy wyciągali ludność cywilną. Jak wyciągali z piwnic, to przed czołgami stawiali i na barykady z nimi szli. To był koszmar. Jak tu można było bronić, dopuścić taki czołg, jak trzeba było swoich zabić. Ale jako tako sobie radzili. Krzyczeli: „Kłaść się!” i wtedy dopiero się kanonada zaczynała w ten sposób. Ale to często. Nawet dzieci za nogę i o kant muru rozbijali, zabijali. Ukraińcy najgorsi byli. Oni nawet po polsku mówili, bo myśmy złapali takiego. W czołgu był.
- Jak pani w ogóle wspomina jeńców niemieckich?
Pamiętam, wyprowadzało się. Szłam nawet z kolegami. [Niemcy] byli bardzo potulni. Z PAST-y wyciągali, jak szczury wychodzili sami, z rękami na głowie. To już też byli ruina. Taki rozkaz mieli, no cóż, to tylko żołnierz był. Ale Ukraińców to się baliśmy.
- A gdzie oni mieszkali, ci jeńcy, co się z nimi działo później?
Właśnie. Tutaj nic w pamięci nie mam. A było ich bardzo dużo. Jednego dnia mieli ponad sześćdziesięciu chłopa, to przecież trzeba było coś z tym zrobić. Żeby mnie kto zabił, nie pamiętam. Nie wiem, jak to się stało.
- A czy pani brała też udział w czynnej walce, czy miała pani do czynienia z bronią?
Nie. Nie miałam broni, ale miałam za to granaty. Nie było problemu, zębami otwierałam, łyżeczki były. Trzy, trzeba było policzyć i od razu rzucić, bo inaczej by się w ręku rozerwał. Były długie patyki, jak myśmy na nie mówili. To miałam, ale pistoletu nie miałam. Brat miał.
- Czy jakimś sukcesem się zakończyło to rzucanie przez panią?
Gdzie chciałam, tam trafiłam. Chyba, że było bardzo daleko. Na przykład tak było w budynku PAST-y. Otwieram drzwi, a w oknie stoi Niemiec i strzela. Co zobaczył powstańca, to strzelał. No i też rzuciłam granatem. Szaro się zrobiło. On podskoczył w górę, a ja w nogi. Na pewno go trafiło.
- Jak wyglądało życie codzienne?
Czy ja wiem, co to było za życie, w ogóle czy to było życie? Nie wiedziałam, kiedy dzień, kiedy noc, bo wiecznie widno było. Kiedy wiecznie widno było! Człowiek się przespał godzinę, dwie i się brał za jakieś roboty. Albo w tym drewniaku też bym [o mało] nie zginęła, bo kawę parzyłam wcześniej. Różnie to było. To było bardzo niebezpiecznie tam urzędować. Myśmy właśnie butelki nabijali z karbidem. To było niebezpieczne bardzo. Przecież miałam tylko czternaście lat, a brat miał szesnaście.
- Jak pani wspomina ludność cywilną?
Ludność cywilna to była, ktokolwiek był w Warszawie w Powstaniu, to powinien mieć wielkie odznaczenia, bo bardzo cierpiała ludność cywilna, bardzo pomagali. Co mogli, to wynosili. Właśnie prześcieradła na bandaże wynosili, myśmy darli i zwijali. Też pomagali. No cóż, cierpieli. Siedzieli w piwnicach i głodowali. Nieraz myśmy pomagali. Jak mogliśmy. Przecież my najwięcej mieliśmy zaopatrzony [punkt], bo ja tak z bratem latałam, gdzie się dało.
- Zaopatrzenie było tylko dla pani i brata, czy dla wszystkich?
Nie. Wszystko dla powstańców. Tylko. Cywilna ludność też dostawała jak mieliśmy. Jak ktoś nie miał co jeść, a przyszedł, to dostawał. Myśmy mieli dobrze zaopatrzone.
- A czy mieli państwo radiostację, czy dochodziły do państwa ulotki?
Moja mama miała radio, Telefunken, chyba tak się nazywało, na słuchawki. Taką szczekaczkę, czy jak tam mówiło się, już nie pamiętam. To przyniosłam, ale to nie zdało egzaminu. Nasz dowódca miał [radiostację]. Tak, miał, bośmy nieraz słuchali: „Nadlatują…” i inne komunikaty przez radio szły. Londynu myśmy przeważnie [słuchali]. Skarżyli się, że nie mają gdzie lądować, a tyle paliwa nie mogą w samolot wziąć, ile potrzeba. Na powrotną drogę nie mają już paliwa. Poza tym mylili – dużo zrzutów zamiast na naszą stronę przechodziło na Niemców. Tak że Niemcy dużo korzystali z tych darów.
Wiatr zniósł. Domy były oznakowane, Niemcy potrafili coś zrobić, żeby, swastyki na przykład malowali na budynku. Było bardzo dużo folksdojczów, o czym nie wszyscy wiedzieli, nie wszystkich wyłapali. Oni strzelali z dachu. Bardzo dużo w ten sposób też ludzi cywilnych zginęło.
- A czy miała pani kontakt, oprócz Ukraińców, którzy walczyli po stronie niemieckiej, z innymi narodowościami walczącymi w czasie Powstania?
Nie. Z Ukraińcami nie. [ Z innymi też] nie.
- Jak w takich trudnych warunkach bojowych wyglądała higiena?
Ja na przykład, długo tam była deszczówka i było z desek zbite, chyba do budowy, tam chyba wapno było, czy coś w tym rodzaju, lasowało się. W to się łapało wodę i się myło. To wapno się wpierw wyrzucało, deszczówka nalana i myśmy myli głowę. Ratowało się, jak mogło.
- Jaka atmosfera panowała w pani otoczeniu?
Różnie to było. Byłam nawet w kinie, w Palladium. Jakiś film był, już nie pamiętam. Był na barykadzie Fogg i śpiewał „Jak uśmiech dziewczyny kochanej…” i „Hej, chłopcy! Bagnet na broń!” właściwie to nie było tak, żeby człowiek tylko siedział w domu i płakał i chował się po kątach. Różnie to było. Wzloty i upadki były.
- Wesołe jakieś akcenty były?
Były, były. Wzloty, upadki. Mieli przerwę, w karty bębnili. Różnie to było.
- Jak wyglądało to wyjście do Palladium?
To bardzo proste było. Na Chmielną, a z Chmielnej to rzut kamieniem. To wszystko była nasza dzielnica. Trzeba było tylko chyłkiem chodzić pod murami. To mi do tej pory zostało. Chodzę pod murami. Córka mówi: „Dlaczego nie chodzisz trotuarem jak pan Bóg przykazał, tylko pod murami? Jeszcze gołąb cię załatwi.” A to mi zostało.
- Z kim się pani przyjaźniła w czasie Powstania?
Miałam koleżankę, Helenkę. Chodziłyśmy nawet z nią i w dzień zawieszenia broni poszła z siostrą, żeby szkło pozbierać i ogarnąć mieszkanie, bo koniec Powstania. Wtedy jakiś zabłąkany pocisk wpadł i jej dwie ręce uciął, a siostrę zabił. To była tragedia. Później tę dziewczynę, koleżankę swoją, spotkałam na Okęciu w szpitalu. Leżała razem z moją siostrą. Moja siostra na nogę, a ona bez dwóch rąk. Później jakoś kontakt się urwał, ale od kolegów się dowiedziałam, że dobrze wyszła za mąż, urodziła córkę, jedną chyba czy drugie dziecko. Później się rozeszła. Umarła niedawno, jakieś cztery lata temu. Tyle wiem. A tak się jakoś później losy nasze nie składały, nie splotły się. Nie mogłyśmy się jakoś spotkać. Ale się bardzo lubiłyśmy.
- Też była łączniczką i sanitariuszką?
Tak, tak. Tylko w innym zgrupowaniu, bo ona mieszkała na Złotej, [jak] kino Uciecha było.
- A czy opatrywała pani rannych?
Co lżejsze, to tak, naturalnie. Zmieniało się opatrunki. Właśnie tak się zastanawiam. W tej chwili nie mam problemu, nie jestem wrażliwa, mogę nawet, jak to się mówi, na każdą ranę patrzeć i nie robi to na mnie wrażenia żadnego. Człowiek się oswoił. Można się do wszystkiego przyzwyczaić. Nawet i do takiego niemiłego widoku. A spotykam [się] z kierownikiem przychodni na Mariańskiej, pan Zbyszek, zapomniałam w tej chwili jego nazwisko. On był właśnie lekarzem w czasie Powstania na Mariańskiej. On dopiero studia kończył i to były jego, jak to się mówi, pierwsze kroki. Był właściwie chirurgiem. Rżnął, kroił, nie miał bardzo czym.
- A ktoś panią przeszkolił?
Nie. Nie było na to czasu. Jak ktoś był w konspiracji, to mieli takie szkolenia, jak najbardziej. Słyszałam, opowiadały koleżanki, ale mnie nikt [nie szkolił]. Mnie życie wyszkoliło.
- Gdzie byli ci powstańcy, z którymi pani pracowała, wychodziła w teren?
Każdy gdzie indziej. Mój kolega, Roman Wojciechowski i Zdzisiek Wojciechowski, oni byli w konspiracji. Jeden był w służbach pomocniczych i jego spotkałam przypadkowo, jak byłam z meldunkiem na Miedzianej. „Cześć!” – „Cześć!” i to było tyle. Jego brat, z kolei też on się nie widział z bratem rodzonym, znowuż był gdzieś w innym zgrupowaniu. Też myśmy się nie widzieli. Po latach się dowiedzieliśmy, że był w obozie i tam nogę stracił. Bo go Niemiec postrzelił. Tak że bardzo dużo z naszej młodzieży, z podwórka, dużo nie było, ale ci co byli, to się rozeszli.
- A proszę mi powiedzieć, jak wyglądało życie religijne? Pani mówiła o kapliczce na podwórku.
Kaplica była, tak. Ale to już nie wtedy, kiedy bombardowali. Nie, nie. Kiedy była godzina policyjna, to do kapliczki schodzili lokatorzy, się modlili. Od siedemnastej godziny, to dbała właśnie ta pani, co się [opiekowała] kaplicą.
- W czasie Powstania nie było żadnego księdza, który odprawiał mszę?
Nie, nie. U nas nie pamiętam, żeby były. Nie. Raczej nie.Ale spotkałam na Miedzianej z kolei, jak byłam. Tam była. Ale kaplica była na parterze i tam ksiądz odprawiał. Trafiłam na uroczystość religijną.
- Czy oprócz wizyty w kinie, brała pani udział jeszcze w jakimś życiu kulturalnym, wspólnym czytaniu książek?
Poezje, wiersze, byli młodzi ludzie. To już w piwnicy było. […]Natrafiłam, byłam z bratem też, z meldunkiem, chyba na Złotej i później słyszałam, że poeta, który zginął. On wiersze opowiadał. Coś pięknego! To było na początku. Tak mnie się zdaje, że on zginął. Tylko nie pamiętam kiedy. Jest nawet wspomnienie o jego wierszach. W każdym bądź razie byliśmy na takim odczycie. Wiersze, piosenki. […]Były sympatie różne. Chodzili za rączkę, tulili się. Były też takie.
- Jak właśnie sercowe sprawy? Znała pani jakieś pary?
Nie. Osobiście nie. Byłam za młoda, mnie to nie interesowało. Ale była bardzo ładna dziewczyna. Miała pseudo „Jaskółka”. Była prawą ręką naszego dowódcy. Bardzo sympatyczna dziewczyna. Ona w jakiejś akcji zginęła. Zdaje się, że to jeszcze nasz przewodniczący, Jerzy Zakrzewski, widział jak ją trafiał. Jak ja lubiłam tą dziewczynę... Wiecznie pogodna, uśmiechnięta, życzliwa dla ludzi była. Nikt nigdy nie widział, żeby jakaś smutna była, [żeby] jakieś problemy miała
- Czy ktoś ze znanych pani osób brał na przykład ślub w czasie Powstania?
Brali. Ale ja tylko byłam na pogrzebie jednego „rozpylacza”. Z bratem byłam. Dużo nas było. Nadleciały samoloty, ale to już nam było
ganz egal. Nie interesowało nas to. Msza się odbyła. Pochowany został.Dużo było też takich nieprzyjemnych sytuacji. Ciężkich, beznadziejnie ciężkich. Końca nie było. A kiedy już miał być koniec, nie chcieliśmy, żeby był koniec. Chcieli ludzie cywilni i my, do końca [wytrwać]. Oni mówili, że zagazują całą Warszawę. Puszczą bomby z napalmem gazowym. Wytłuką, wykończą. Ale myśleliśmy: „Czy to nie lepsze?”
- Czyli jednak ciągle państwo chcieli walczyć?
Tak. Mimo takich trudów. Im więcej nas gnębili, tym większy opór był.
- Pamięta pani ludzi, którzy kanałami przechodzili?
Tych widziałam na Długiej. To był dramat. Sama też szłam raz, więcej nie. Tam byłoby nie tak tragicznie, to zależy jaki odcinek, gdyby Niemcy nie wiedzieli, nie usłyszeli, czy się nie domyślili i rzucili karbid. A tam zawsze było mokro. Woda była. To wystarczyło, jak to się lasowało. Nie każdy wytrzymywał i do góry leciał, a Niemcy na to czekali. Od razu rozwalali, albo rzucali granat i sprawa była załatwiona. Cicho sza. Jak myśmy to zauważyły, tośmy się od razu cofnęły, bo wiedziałyśmy, że do przodu to już koniec będzie. Kto był przytomny to tak zrobił. Ale większość tak zrobiła.
- Gdzie pani szła, dlaczego?
Myśmy chcieli iść, musieliśmy iść do „Żbika”, jakieś polecenie, już nie pamiętam. Trzeba było przejść. No niestety. Bo wierzchem nie dało rady. Przestrzeń tak jak na dłoni, że człowiek by nie przeszedł. Tylko jedyne, to mógł przejść kanałem. Ale więcej mi się nie przytrafiło. To był ciężki odcinek, beznadziejny.
Ja wiem, tak się szło z półtorej godziny. Wyziewy niesamowite, szczury latały. O Jezu! Ach! To dramat był.
- A czy pamięta pani zrzuty?
Ależ tak. Byłam nawet na zrzutach. Jeden nam się trafił zrzut amerykański. Chałwa nawet była i smakołyki, broń, dużo dobrej broni. Ale też dużo przeszło na stronę niemiecką. Pamiętam trajkoty – jak nazywaliśmy ruskich – to nam zrzucili suchary twarde i pepesze na sznurkach. Jak się strzelało nimi, to można było zgiąć lufę. Z takiej stali była, że się nagrzewała i nie nadawała w ogóle. Gdzie indziej się strzelało, a gdzie indziej kule szły. Na sznurku pepesze. Takie też dostaliśmy zrzuty. Dużo nie było ich, ale były. Jakby dali, żeby można było gdzieś startować, na polu jakimś. […] Prosili właściwie ruskich, żeby im udostępnili przecież. Po stronie praskiej oni wiedzieli, co się w Warszawie dzieje. Chłopaki przepływali wpław na drugą stronę. Naturalnie, ze Starówki przepływali, gdzie było najpłycej, najwęziej przepływali. Ale ruscy ich załatwili, raz dwa ślad po nich zaginął. Chyba, że natrafili na oddział polski. Bo polski oddział też był pod [Warszawą].
- Dlaczego tak państwo nazywali – trajkoty?
Samoloty? Bo one jak leciały, to rzeczywiście taki hurgot: „Rrrrr.” Na kilometr było słychać, że to ruskie lecą. A niemieckie, to były ciężkie, bombami naładowane. Ta każdy wiedział, który pusty, który już po zrzutkach, który ze zrzutem będzie.
- Jak to wyglądało, jak zrzuty spadły, co państwo wtedy robili?
Chłopaki od razu brali, to taka rura była, nawet z kauczukiem, że się odbiła i nieśli do nas na kwaterę. Rozwijali, wyjmowali, co było potrzeba, dzielili jak broń była.
- Jedzenie też było dzielone, wszystko, między powstańców?
Myśmy mieli magazyn zaopatrzeniowy.
- To był taki magazyn, że jak pani chodziła z bratem na przykład do Haberbuscha i przynosiła, to tam zostawiała?
Tak.
- A kto gotował powstańcom?
Jedna pani na Chmielnej. Myśmy tylko zeszły do piwnicy w swoim domu i z naszej piwnicy wszędzie można było iść, gdzie się chciało. Na Chmielną już się wychodziło przez otwory.
Naturalnie. Nie było problemu.
- Jak daleko można było przejść piwnicami?
Od nas można było na Żelazną, można na Chmielną było iść. Budynek w prawo, w lewo.
- Jaki był pani adres dokładny?
Twarda 51. A ten dom jeden stoi, nie wiem, jaki on ma numer, na samym rogu. Teraz dobudowali, na miejscu naszego budynku, co go spalili i drewniak zwalili, to jakiś jest biurowiec. Jak żeśmy przechodzili do szkoły na Miedzianą, to mówię: „Nawet śladu nie ma po moim budynku.”
- Proszę mi powiedzieć jak pani pamięta już koniec Powstania?
Był koniec Powstania. Z „Borem” Komorowskim, ja z bratem asystowaliśmy, przeszliśmy do Żelaznej.
- Ale jak sam moment pani pamięta, jak się o tym dowiedziała?
To wcześniej już był komunikat. Później „Bór” Komorowski, w Aleje Jerozolimskie przeszedł i gazikiem przyjechał Niemiec.
Stałam koło „Bora” Komorowskiego. Nawet Niemiec robił nam zdjęcie muszę powiedzieć.
- Jest to zdjęcie, widziała je pani?
Widziałam jak Niemiec robił zdjęcia. Jeden
Heil, drugi w daszek uderzył i wsiadł nasz „Bór” Komorowski i pojechał. Przyjechał za parę godzin i trzeba było złożyć broń. Powstanie poddało się.Później cała ludność była wyprowadzona. Żołnierze poszli na prawo, cywile na lewo. Morze ludzi jeszcze szło poharatanych. Jedno drugiego prowadziło. A my z bratem tak, ja wiem, jak na piknik poszliśmy. Bez walizki, bez żadnej zmiany bielizny, bez niczego. Jak staliśmy, tak poszliśmy. Trzy dni byliśmy tylko w Pruszkowie w obozie i w świńskie wagony bez dachu nas wzięli i do obozu nas wieźli. Ale do obozu nas nie dowieźli, bo gdzie jechali, to nikt nie przyjmował, bo likwidowali obozy. Już front się zbliżał i koniec. A po drodze też już strzelali, chyba partyzanci z lasu strzelali. Chcieli odbić nas. Ale oni zawieźli nas: Kraków, Tarnów i miejscowość, gdzie kamieniołomy były. Tam nas rozpuścili i do gospodarzy. A gospodarze jak jedno to przyjmą, ale dwoje to nie, nie będą darmo jeść dawać bandytom z Powstania. Dopiero sołtys, bo Niemiec chciał rozwalić całą wieś, bo jemu to się w głowie nie mieściło, jak dzieci, po tylu cierpieniach, nie przyjąć do domu. Sołtys wziął nas. Mieliśmy jak u pana Boga za piecem dobrze. Brat handlował z gospodynią sołtysa. Był w Krakowie na dworcu, czekał na połączenie. Tytoniem handlował. Czytał PCK i tam: „Maria Hejnowicz poszukuje dzieci. Zamieszkuje na Okęciu.” i adres. Przyjechał i powiedział. To my na drugi dzień w pociąg i pojechaliśmy. Długo nie byliśmy u gospodarzy. I rzeczywiście mama była. Tak się skończyło życie. A później człowiek już całe życie, jak to się mówi, kulał z takim obciążeniem.
- Czy pani była prześladowana za udział w Powstaniu?
Tu był pies pogrzebany. Zaraz po Powstaniu byłam w sklepie, mydlarsko-perfumeryjnym, jako dziewczynka do pomocy właścicielki. Na Puławskiej. Bo już nasz dom był zburzony to na Puławskiej mieszkanie pięciopokojowe i każdy lokator miał jeden pokój. Ale żeby nakaz dostać, to trzeba było pracować przy odgruzowywaniu, wyciąganiu trupów z gruzu. Mama, ja i brat pracowaliśmy. W każdym bądź razie też nie było lekko. […]Po tej pracy, to nie bardzo mi odpowiadało, chciałam iść do Kasprzaka. Poszłam. Bo trzeba było iść do szkoły. Poszłam do Kasprzaka. Trzeba było ankiety wypełniać. Wypisałam ankiety i była rubryka – jaki stopień wojskowy, czy coś. Napisałam. I miałam przechlapane całe życie. Szkoły, studiów mnie nie dali dokończyć. Wiecznie wszystko na „nie” było. Tak tylko mnie nagabywali, żebym do partii się zapisała. Mówię: „Do partii nie mam zastrzeżeń. Mogę dwoma rękami się podpisać, tylko niech z partii wystąpią ci ludzie, którzy mi nie odpowiadali, dziewięćdziesiąt procent... Wiedzieli, że to żart i niestety, do końca życia nie byłam jednego dnia w partii.
Warszawa, 10 marca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich