Barbara Zejdler „Barbara”
Nazywam się Barbara Zejdler, urodziłam się w Warszawie 3 kwietnia 1926 roku.Byłam łączniczką w Batalionie „Zaremba-Piorun”.
- Proszę powiedzieć, jak wspomina pani swoje dzieciństwo, lata przedwojenne?
Pochodzę z rodziny nauczycielskiej, jestem jedynaczką. Przed wojną chodziłam do szkoły podstawowej, do Szkoły Ćwiczeń Konarskiego na ulicy Krakowskie Przedmieście. Skończyłam szkołę w 1939 roku. Zdałam do Gimnazjum Hoffmanowej.
- Gdzie pani mieszkała przed wojną?
Mieszkałam na ulicy Marszałkowskiej 33, obok kościoła Zbawiciela.
- Mówiła pani, że rodzice byli nauczycielami?
Tak. Ojciec mój uczył w Pedagogium i w Szkole Ćwiczeń, tam gdzie chodziłam, a mama moja była nauczycielką kroju i szycia i pracowała w szkole na Pradze.
Nazywali się Tomczak, Helena i Antoni.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
W 1939 roku ojciec został w sierpniu powołany do wojska. My z mamą zostałyśmy w Warszawie. Bośmy byli na wczasach w Wiśle, ojciec został zmobilizowany, wróciliśmy wcześniej z wakacji. W związku z tym już zostałyśmy w Warszawie. Ojciec wrócił chyba w październiku do domu z wojska i ponieważ jeszcze szkoły się nie zaczęły, dopiero zaczęły się gdzieś w grudniu, starał się jakoś zarabiać: szkląc szyby, robiąc zasłony przeciwko oświetleniu. Od grudnia zaczął pracować w szkole na Sewerynowie. Pierwszą klasę gimnazjalną zrobiłam jako siódmą klasę szkoły podstawowej w szkole na Sewerynowie. Potem gimnazjum i potem Liceum Hoffmanowej na kompletach i w klasach zawodowych jak farbiarska, modniarska. Reszta była na kompletach w poszczególnych domach. U mnie w domu była łacina i historia. Tak że małymi grupkami mieliśmy zajęcia szkolne przez cały okres okupacji, aż do wybuchu Powstania, właściwie do czerwca 1944 roku.
- Jak wyglądało życie w Warszawie, jak wkroczyli Niemcy w 1939 roku?
Specjalnie naszej rodziny to nie dotknęło, ale to jednak było ogromne przeżycie. Cały czas odczuwało się obecność Niemców. Mieszkaliśmy w okolicy gestapo, w okolicy Alei Szucha, tak, że ciągle się Niemców widziało. Ale młodzież traktowała to często jako rozrywkę: że coś się Niemcom zrobiło złego, albo jakiś dowcip. Tak, że dla dziecka właściwie jeszcze to nie było bardzo ciężkie przeżycie, tym bardziej, że moją rodzinę 1939 rok nie dotknął szczególnie.
- Wie pani, gdzie tata walczył w 1939 roku?
Nie, tego nie wiem. Potem, w czasie okupacji, był cały czas zaangażowany w pracę konspiracyjną. Mnie chronił, tak, że przeszłam tylko szkolenie sanitarne, szkolenie łącznościowe, obsługiwanie broni, ale nie byłam w żadnym zorganizowanym batalionie czy plutonie. Ojciec tego sobie nie życzył, miałam się uczyć, to była najważniejsza rzecz.
- Ktoś pani zaproponował te szkolenia?
Tak, ojciec. Ojciec mnie wprowadził. W poszczególnych grupach takie przeszkolenie przechodziłam, żebym po prostu wiedziała, że coś działam, a nie na własną rękę.
- Była pani świadkiem rozstrzeliwań czy łapanek na ulicach Warszawy?
Łapanek tak, oczywiście, wielokrotnie. Ale rozstrzeliwań osobiście nie widziałam.
- Czy sama była pani w łapance?
Nie, ale były parokrotnie takie chwile, że trzeba było uciekać, gdzieś się chować. Jak się budy słyszało, że nadjeżdżają, to trzeba było wtedy uciekać. Jak chodziłam do szkoły poruszając się po mieście, to niejednokrotnie się takie momenty zdarzały.
- Mama też była jakoś zaangażowana?
Mama moja nie była zaangażowana.
- Pani mówiła, że w domu u pani się odbywały tajne komplety.
Tak, to na tej zasadzie zaangażowana była: że u mnie w domu były komplety. Ale sama bezpośrednio nie była nigdzie zaangażowana.
- Jak przyszedł wybuch Powstania, 1 sierpnia?
1 sierpnia przed południem, właściwie w godzinach rannych, przeniosłam ojcu broń z domu do szkoły na Sewerynowie, bo tam ojciec stacjonował. Wróciłam do domu i wybuch Powstania zastał mnie w domu. Zaraz zjawili się Niemcy. Myśmy mieszkali dwa domy od kościoła Zbawiciela, w kierunku Placu Unii Lubelskiej. Zjawili się Niemcy, wyrzucili wszystkich z kamienic, naszej i sąsiednich i podpalili miotaczami ognia te budynki. Nas zabrano do gmachu Szucha, na podwórko. Całą noc koczowaliśmy. Ze wszystkich domów ludność, która tam była, koczowała całą noc w gestapo. Rano kobiety i dzieci, grupę kilkudziesięciu osób, przeprowadzono na ulicę Marszałkowską i pognano nas przed czołgami w kierunku Placu Zbawiciela. Marszałkowska od Placu Zbawiciela była przegrodzona barykadą. Niemcy liczyli, że jeżeli będziemy grupą – kobiety i dzieci – szli, to powstańcy nie będą strzelać i wtedy oni opanują barykadę. Ale w momencie, kiedy znaleźliśmy się na Placu, ponieważ tam odchodziło pięć ulic w sumie, rozpierzchliśmy się na ulice odchodzące od Placu Zbawiciela, do bram i powstańcy utrzymali barykadę, Niemców odparli.
- Nie bała się pani iść przed czołgiem, że jednak powstańcy będą strzelać?
Całą grupę pchali. Człowiek się bał, nie bał, ale szedł. Nie było innej rady, przecież nie można było nigdzie odejść. To była gromada ludzi przed czołgami pchana. W międzyczasie, jak w kierunku Placu Zbawiciela [szliśmy], widziałam, że dom się dopala, że to już wypalone prawie ruiny. Całą noc się dom palił.
Razem z mamą szłam, tak.
- Gdzie panie wtedy uciekły?
Myśmy uciekły prawą stroną, w kierunku Koszykowej. Nie miałyśmy [gdzie] wrócić, nie miałyśmy do czego, dom spalony. Poszłyśmy przed siebie szukając jakiegoś miejsca pobytu. Rozdzieliłyśmy się. Ja trafiłam do Batalionu „Zaremba-Piorun” na ulicę Poznańską i tam mnie przygarnęli, a mama moja zaczepiła się w punkcie PCK na ulicy Marszałkowskiej. I tak całe Powstanie: ja zostałam łączniczką, a mama była w służbie pomocniczej przez cały okres Powstania. Obsługiwałam centralkę telefoniczną, jako łączniczka byłam pośrednikiem wewnątrz batalionu i pomiędzy innymi grupami.
- Gdzie się znajdowała centralka telefoniczna?
Na Hożej. Gdzieś w piwnicy na Hożej była.
- Pani musiała nosić meldunki od dowódcy?
Meldunki nosiłam. Miedzy oddziałami, od dowódcy do dowódców innych oddziałów. Przez Marszałkowską, pod barykadami, pod piwnicami przekopanymi, jak to w Warszawie było, że piwnice były połączone miedzy kamienicami. W zasadzie poruszałam się do Alej Jerozolimskich, na tym odcinku Śródmieścia.
Kwaterę mieliśmy na Hożej, dowództwo było na Poznańskiej.
Tak, to były dyżury. Po prostu mieszkałyśmy tam, blisko była kwatera i dyżurami zmieniałyśmy się z koleżankami. Moim dowódcą był oficer o pseudonimie „Ambrozja”. Były polecenia i rozkazy się przenosiło.
- Pani najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim?
Muszę powiedzieć, że – dziwna rzecz – u mnie wytworzył się tak zwany syndrom wyparcia, to jest, że silne przeżycia powodują, że człowiek nie pamięta wielu rzeczy. Mam chwilami zupełnie białe karty. Nie pamiętam. Nie pamiętam wielu momentów w czasie Powstania. Pamiętam fragmenty, ale żebym mogła, tak jak niektórzy potrafią pamiętnik podać, że dzień po dniu działo się to i to… Niestety, mam luki.
- Jakieś chwile? Co pani utkwiło w pamięci?
Może taką niecodzienną sprawę. W połowie chyba, a może to był początek września, w każdym razie już miesiąc co najmniej trwało Powstanie, dostałam wolne, a ponieważ mama moja była na Marszałkowskiej, poszłam do mamy. Nie wiem jakim cudem tam udało mi się wykąpać w ciepłej wodzie, co było ewenementem. Poszłam na pierwsze piętro do mieszkania opuszczonego. Umyła mi mama głowę, byłam odświeżona i położyłam się spać. To było mieszkanie luksusowe, pamiętam przepiękną białą pościel, ogromne łóżko małżeńskie, atłasowe pokrycia pościeli. Podobno spałam dwadzieścia dwie godziny nic nie słysząc. Ani strzałów, ani krów, ani żadnych innych rzeczy. Aż mama była przerażona, co się ze mną dzieje. Wreszcie się wyspałam. Taki moment pamiętam, troszkę niecodzienny w codzienności normalnego życia.
- Pamięta pani może zrzuty?
Tak, ale na nasz teren niewiele zrzutów było. To była ta część, gdzie właściwie nie było zrzutów.
Z wyżywieniem było bardzo różnie. Była mleczarnia, więc w pierwszym okresie było jeszcze co jeść, potem było coraz gorzej, zaczynała się zupa „pluj”. Pamiętam z rzeczy żywieniowych, już pod koniec Powstania, koledzy mnie zaprosili na kolację do sąsiedniego oddziału. W czasie kolacji zaczynają szczekać. Nie bardzo wiedziałam, o co chodzi. Okazało się, że to, czym mnie poczęstowali, to był pies, mięso psie. Z tym psem się parę dni wcześniej bawiłam. Ale trudno, już był na talerzu. Tak że to też moment trochę niecodzienny.
- Jak ludność cywilna podchodziła do powstańców?
Ludność rzeczywiście była wspaniała. Nie bali się, organizowali się, nie przeszkadzali. Wręcz przeciwnie, pomagali. Starali się pomóc we wszystkim, co można. Jak się przechodziło, to nikt nie narzekał, nikt nie pomstował na nas, tak że wyjątkowo. Ludność się zachowywała wspaniale, mimo że przecież i były żywnościowe, i wody pod koniec. I tak Śródmieście było w nienajgorszej sytuacji dosyć długi okres. Były msze na ulicy Poznańskiej, na podwórzu, gdzie w czasie okupacji wisiał krzyż na murze. Przy tym krzyżu były odprawiane msze, były śluby, pogrzeby. Zresztą ten krzyż przetrwał i jest umieszczony w kościele Piotra i Pawła w jednym z ołtarzy.
- W którym to było miejscu na Poznańskiej?
Nie pamiętam numeru.
- Pamięta pani jakiś ślub, żeby tam się odbył?
Tak, były tam śluby.
- Pani była na takim ślubie?
Nie, chyba nie byłam na ślubie.Ten krzyż, jako pozostałość, jest tam właśnie. Przy wszystkich uroczystościach związanych z rocznicami, odbywają się nabożeństwa w kościele Piotra i Pawła i tam nasze zgrupowanie się gromadzi.
Nie, nie byłam ranna.
- Może śmierć kolegi czy koleżanki?
Nie pamiętam. Jest mi strasznie przykro, że nie mogę w pamięci tych rzeczy uchwycić. Tak że jak czytam wspomnienia kolegów – są wydawane – to właściwie jakbym odkrywała nowe rzeczy. Ale to się zdarza.
Nie, nie miałam.
- Był wolny czas, żeby można było porozmawiać, piosenki zaśpiewać?
Było trochę. Czasem się gromadziło. Jak chwilka była wolna, to można było usiąść przy jedzeniu, ewentualnie czy pośpiewać troszkę czy porozmawiać można było. Były takie chwile.
- Jak się zaczynało Powstanie Warszawskie, to jak było z ubraniem? Przecież to było lato, a później się zaczęły chłodne dni.
Niestety. W letnich rzeczach wyszłam do obozu przecież. Palteczko moja mama wymyśliła z jakiegoś mieszkania. Przecież wychodziłyśmy – początek października. Do końca Powstania byłam w oddziale i wyszłam jako jeniec wojenny po kapitulacji. Wiem, że jesionkę czy coś miałam na sobie, buty były raczej letnie. Z mieszkania nic się nie udało zabrać, bo wszystko spłonęło, więc to [co] pożyczono, czy ktoś dał, to w tym wyszłam do obozu.
- Mama cały czas w PCK pracowała?
Mama była i razem ze mną, z oddziałem moim, wyszła do niewoli.
Nie wiem. Przy kuchni pracowała, przy szyciu, reperacji odzieży dla wojska, jakieś opaski. Dokładnie nie wiem, w każdym razie w służbie była pomocniczej.
Tata był cały czas na Powiślu w żandarmerii.
Przeżył Powstanie, do Murnau się dostał. A myśmy przez Ożarów do Lamsdorfu, potem Millberg, Altenburg i Oberlangen.
- Pamięta pani, jaki tata miał pseudonim?
„Elba” miał i był w stopniu majora.
Tak.
- Coś pani opowiadał z tego okresu?
Nie. Ojciec był potem, w pięćdziesiątych latach, zaaresztowany za udział w AK i cztery lata był w więzieniu. Był w Warszawie, potem w Rawiczu.
Tak.
- Nie wie pani, czy był bity na przesłuchaniach?
Ojciec nie chciał nic mówić. Potem, jak był w Rawiczu, to troszkę miał lepsze warunki, dlatego że ojciec był bardzo pracowity, umiał zorganizować sobie życie i zaproponował prowadzenie warsztatów dla uwięzionych. Był nauczycielem robót ręcznych i rysunku technicznego, w związku z tym stolarstwo, inne rzeczy. Organizował takie właśnie szkolenia dla uwięzionych. W związku z tym w późniejszym okresie miał troszkę lepsze warunki, ale nie chciał mówić na ten temat. Zupełnie.
- Czy jak przyszedł moment, że Powstanie upada, miała pani wybór, czy iść z ludnością cywilną, czy z żołnierzami?
Wszyscy mieliśmy wybór przecież. To było dowolne. Dowództwo powiedziało: „Jak chcecie. Albo z ludnością cywilną, albo z nami do obozu jenieckiego.”
- Dlaczego pani się zdecydowała pójść z żołnierzami?
Muszę powiedzieć, że nie wiem. Z tą grupa byłam związana, wydawało mi się, że łatwiej wyjść w zorganizowanej grupie, niż być pędzonym z ludnością cywilną, nie wiadomo gdzie i jak. A tak to przynajmniej nas poprowadzą wspólnie.
Razem ze mną. Mama została dołączona do mojego batalionu i wyszła razem z batalionem.
- Którędy pani wychodziła z Warszawy?
Do Ożarowa myśmy szli Aleją Niepodległości chyba.
W Ożarowie byliśmy chyba dwa, trzy dni, potem nas zabrano do Lamsdorfu. To był tragiczny obóz, bo to był obóz rosyjski, jeńców rosyjskich. Warunki były tragiczne. Tam rozdzielono: kobiety osobno, mężczyzn osobno. Dalej już w grupie żeńskiej myśmy były przewożone od obozu do obozu.
Oberlangen. To było na torfowiskach koło granicy holenderskiej. Tam zgromadzono [nas] w ostatnim okresie. Myśmy z Altenburga znalazły się chyba na początku stycznia w Oberlangen. Już były dziewczyny. To był tylko kobiecy obóz. Z innych obozów były dowożone kolejno. Oni po prostu kobiety chcieli zgromadzić w jednym głównym obozie. W Zeithain byli oficerowie, a szeregowcy gromadzili się w Oberlangen. Z tym, że tam było kilka osób oficerów, po prostu podały się jako szeregowcy i opiekowały się nami starsze koleżanki – oficerowie. Tak że obóz był bardzo dobrze zorganizowany. Niemcy to byli starzy strażnicy, którzy patrzyli na nas trochę zdziwieni. To były zupełne torfowiska, zupełne pustkowie, tak że i tak nie miałyśmy gdzie uciec. Nas było półtora tysiąca kobiet prawie, potem jeszcze dzieci doszły, bo się porodziły dzieci. To był babski obóz z małymi dziećmi, kilkorgiem małych dzieci.
- Pani powiedziała, że najgorsze warunki były w obozie Lamsdorf?
W Lamsdorfie były tragiczne. Były trzypiętrowe prycze wysokości prawie pół metra między jedną pryczą a drugą. Tam bardzo krótko byliśmy.
- Pani przez dużo obozów przeszła.
Raczej dużo.
- Musiała tam pani pracować?
Tylko na terenie obozu, jako jeńcy wojenni. Z tym, że Niemcy cały czas nas namawiali, żeby wyjść z obozu, to będą do pracy nas zatrudniali. Część dziewczyn zdecydowała się pójść do fabryki broni czy innych. Ja do końca siedziałam w obozie.
Razem z mamą.
- Miała pani to szczęście, że mogła być z mamą.
Że byłam z matką, tak.
Tak, ale były rodziny. Była rodzina Tazbirów, gdzie była mama z dwójką córek. Były o dziwo wegetariankami, w związku z tym jak raz dostaliśmy paczki amerykańskie – tylko raz dostaliśmy, jakiś obóz się zrzekł na naszą rzecz, bo myśmy były tak daleko w Oberlangen, że tam pies z kulawą nogą się nie dostawał – to one nam odstąpiły puszki z mięsem za puszki fasoli. Pamiętam. One mięsa nie jadły.
- W obozie, gdzie głód panował?
Tak, utrzymały jednak swoją pozycję jaroszek.
- Z jakiego one były zgrupowania, nie wie pani?
Nie wiem.
Też nie pamiętam.
- To bardzo dziwne, mięso to przecież energia. Tłuszcz to przecież było marzenie każdego.
Tak, ale one miały takie postanowienia, w związku z tym nawet jak ta jedna paczka przyszła, to też zostały jaroszkami i wymieniły się.
- Pamięta pani, jak przyszło oswobodzenie obozu?
Tak, to było zupełnie przypadkowe, dlatego że w połowie kwietnia zjawiły się czołgi i jacyś żołnierze. Czołgi rozjechały nam druty kolczaste, którymi był obóz otoczony, więc towarzystwo wyleciało z baraków. Zaczęły się rozmowy angielskie, dlatego żeśmy liczyły, że to Anglicy. Okazało się – wysiadają Polacy. To był, zupełnie przypadkowo, zwiad z dywizji generała Maczka, których poinformowali Holendrzy, że tutaj znajduje się polski obóz. Oni właściwie bez rozkazu podjechali do naszego obozu.
- Byli zdziwieni, że tyle kobiet?
To było zaskoczenie i dla nas i dla nich. Dla nich chyba jeszcze większe. Znalazły się nawet rodziny. Potem, już następnego dnia przyjechało więcej żołnierzy, potem odwiedził nas też generał Maczek, ale to już było później. Ten pierwszy moment, to było zupełne zaskoczenie dla jednej i dla drugiej strony.
- Jak pani wspomina odwiedziny generała Maczka?
To była wielka uroczystość dla nas. Bardzo wielka. Ale towarzystwo było bardzo karne, tak że w pięknych szeregach Oczywiście ubrane towarzystwo każdy inaczej, ale i flagi się znalazły i inne rzeczy, tak że było bardzo uroczyście.
- Długo pani była z mamą w tym obozie?
Potem nas przewieziono do obozu sąsiedniego, który miał lepsze warunki i potem była decyzja: albo wyjechać do Anglii, do szkoły – chodziło o młodsze dziewczyny, albo do Włoch do szkoły. Część, studentki, mogły do Belgii, więc parę osób, które studiowały w czasie okupacji na przykład medycynę, koleżanka miedzy innymi do Belgii pojechała na studia.
- Jak ta koleżanka się nazywała?
Maria Królikowska i ona w Belgii kończyła [studia]. Potem tutaj była profesorem w Łodzi, ginekologiem.Ze względu na mamę – ani Włochy, ani Anglia, ani nic. W końcu zostałam w Nederlanden. Potem byłam w służbie pomocniczej kobiet, do wojska zostałam wcielona i przeniosłyśmy się z mamą i częścią kobiet do miasteczka Haren, które zamieniono na Maczków. Wysiedlono Niemców i gromadzono tam ludność cywilną z obozów pracy, od bauerów, trochę oficerów z oflagów, z 1939 roku oficerowie. Oni potem założyli szkołę. Pracowałam jako sanitariuszka w szpitalu wojskowym w Meppen, wracałam na kwaterę do Maczkowa. Mama moja pracowała, prowadziła kursy kroju i szycia dla kobiet cywilnych pracujących w obozach pracy, które zgromadzono w Maczkowie. Ja od września zostałam oddelegowana do szkoły. W Maczkowie powstała szkoła i tam zrobiłam maturę.
Nie, bo we wrześniu zaczęła się szkoła, w czerwcu mieliśmy maturę, a w końcu lipca wróciłam do Polski, ale do Poznania, bo rodzina zgromadziła się w Poznaniu.
- Czy jak były panie w Maczkowie, to nawiązały kontakt z tatą?
Tak, wtedy nawiązałyśmy już kontakt. Ojciec mój wrócił wcześniej z Murnau do Poznania, bo uchwycił kontakt z rodziną. On był w jednym obozie, w związku z tym miał łatwiej z korespondencją. Z nami miał raz czy dwa razy tylko kontakt listowny. Zdecydował, żebyśmy wracały. Miałam ochotę na studia w Monachium, nawet pojechałam zobaczyć, jak tam to wygląda. Ale w końcu wróciłam ze względu na mamę.
- Mama nie chciała wyjeżdżać?
Nie, chciała wrócić do Polski.
- Życie w Maczkowie, to był skrawek Polski, prawda?
Tak, to było całe miasteczko polskie. Były szkoły, gimnazjum dla młodszych dzieci. My, to była grupa dwunastu osób, różnie – powstańcy głównie, jeden kolega cywil, starszy od nas – powtórzyliśmy pierwszą klasę licealną, drugą klasę licealną i maturę zdawaliśmy w czerwcu 1946 roku.
- Po maturze, w lipcu, pani z mamą wróciła do Polski?
Z mamą wróciłam do Polski.
Do Poznania. Tam zaczęłam studia na wydziale medycznym, znaczy lekarskim, Uniwersytetu Poznańskiego. Dopiero potem, po dwóch latach, rodzice dostali pracę w Łodzi i mieszkanie i przeniosłam się do Łodzi.
- Do Warszawy nie było już po co wracać?
Nie było do czego. Ani mieszkania, z pracą były też trudności, więc tak już ugrzęzłam.
- Kiedy pani pierwszy raz zobaczyła Warszawę po wyjściu z Powstania? W którym to było roku?
Kiedy byłam pierwszy raz? W 1949 roku chyba.
Nie.
- To już nie była ta Warszawa?
Nie, już nie była. Nawet jak teraz jeżdżę, to staram się chodzić tam, gdzie jeszcze zostały resztki starej Warszawy.
- Poznańska, Hoża, jest jeszcze ta mleczarnia przecież…
Tak, z tym, że to jest tylko okres powstańczy. A tam gdzie mieszkałam tyle czasu, na Marszałkowskiej, czy tam gdzie była moja szkoła, która zresztą w 1939 roku została zniszczona, koło Wizytek, to już tam nie ma. Kasztany tylko zostały, które rosły na podwórku szkoły.
- Mówiła pani, że tata był represjonowany za przynależność do Armii Krajowej. A pani?
Ja nie ujawniałam.
- Tata był wysoki rangą, prawda? Był majorem.
Tak, mieli [go] w ewidencji. Ja byłam szeregowcem, w związku z tym nie ujawniałam tego. Zresztą rewizja była w domu, tak że myśmy po aresztowaniu ojca bardzo wiele dokumentów z mamą zniszczyły. Teraz żałuję, że nie ma pewnych, które mogły być.
- Jak tatę aresztowali była rewizja, czy to było przedtem?
Była rewizja po aresztowaniu ojca.
Przeglądali, przerzucili całe mieszkanie do góry nogami. Na tym się skończyło.
- Pani pseudonim, „Barbara”, to pani imię.
Tak, to imię i zostało od razu jako pseudonim. Pierwsze z brzegu.
- Pani miała w czasie Powstania Warszawskiego osiemnaście lat?
Tak.
Byłam.
- Jak by pani miała znowu osiemnaście lat, to poszłaby pani do Powstania?
Oczywiście, że tak. Jak by były takie warunki i taka sytuacja, to oczywiście, że tak. To nie było właściwie problemem.
Łódź, 18 kwietnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama