Bogdan Ołtuszewski „Sokół II”
Bogdan, na drugie Lucjan jak mój ojciec, Ołtuszewski, data urodzenia 8 listopada 1924, czyli jeszcze przed wojną. Jak jeszcze nie było AK, tylko były NSZ Narodowe Siły Zbrojne, miałem pseudonim „Górski”. Dlaczego „Górski”? Szedłem ulicą, myślę sobie: „Mam podać dzisiaj pseudonim. Lubię góry, narty, zostałem „Górskim”. Nie zdążyłem do mojego punktu zgrupowania „Baszty” na Mokotów. Potem w czasie Powstania byłem w Zgrupowaniu „Zaremba-Piorun” w Śródmieściu Południowym i tam miałem pseudonim „Sokół”. Mogę powiedzieć dlaczego. Moja mama – urodzona w Witebsku w szlacheckiej rodzinie zmaltretowanej w czasie rewolucji – założyła wspólnie z Polakami Towarzystwo „Sokół”. Tam potajemnie uczyła polskie dzieci języka polskiego, dlatego przyjąłem pseudonim „Sokół” w czasie w Powstania.
- Jak pan pamięta swoje życie przed 1939 rokiem?
Na ogół pamiętam, ludzie starsi pamiętają lepiej, co było za młodych lat niż późniejszych.
- Czym pan się zajmował? Gdzie pan mieszkał?
Urodziłem się w Ratuszu na Placu Teatralnym, nie dosłownie, tylko na ulicy Karkowej. Ojciec, jako że był wysokim pracownikiem Ministerstwa Sprawiedliwości miał tam służbowe mieszkanie. Od strony ulicy Daniłowiczowskiej, gdzie się mieściło więzienie przed wojną, była wydzielona klatka schodowa i były służbowe mieszkania dla pracowników. Mniej więcej na trzy lata przed wojną mama zdecydowała, że dosyć służbowego mieszkania. Wyżej o piętro [był] urząd śledczy i tam ciągle przez naszą klatkę przyprowadzano różnych ludzi na przesłuchania. Najgorzej było 1 maja, z wiadomych względów jak były pochody i tych ludzi przyprowadzali, były awantury. [Mama] wynajęła mieszkanie na ulicy Przejazd 11, ta ulica teraz nie istnieje. Ona przechodziła od Placu Bankowego, a dokładnie od Leszna w kierunku Żoliborza, szła obok Pałacu Mostowskich. Po lewej stronie ulica się rozszerzała i był skwer. Tam była ulica Przejazd. Myśmy tam mieszkali do czasu wojny. 1 września, kiedy wybuchła wojna, nadleciały pierwsze samoloty nad Warszawę, to akurat mieliśmy to szczęście, że jedna z pierwszych bomb, bomba burząco-zapalająca, trafiła w nasz dom. Dom zaczął się palić. Zdążyliśmy coś niecoś chwycić i stamtąd uciekliśmy. To było w dniu wybuchu wojny. Miałem kolegę parę domów bliżej ulicy Leszna, czyli obecnie Alei Solidarności. Mieszkałem Przejazd 11, on mieszkał Przejazd 5, to był syn dozorcy. To był wysoki gmach siedmiokondygnacyjny. Tam jego ojciec dał nam piwnice lokatora, którego nie było, w której notabene był węgiel. W piwnicy moja mama, nas trzech synów mieszkaliśmy kilka miesięcy. Całą zimę przezimowaliśmy i dostaliśmy przez magistrat przydział na mieszkanie pożydowskie na ulicy Wspólnej 62. To mieszkanie było wielopokojowe, nie pamiętam dokładnie ilu. Ale myśmy dostali tylko część kuchenną, kuchnię i służbowy pokój. Tam myśmy się gnieździli aż do Powstania.
- Jak wyglądały lata okupacji?
Często chodziłem na wagary i grałem w bilard na ulicy Długiej róg Przejazd. Tam była restauracja i były bilardy. Ze starszym bratem albo z przyjacielem chodziliśmy na bilard, graliśmy. Potem był problem z napisaniem usprawiedliwienia. Chodziłem do gimnazjum na Plac Trzech Krzyży do Stowarzyszenia Oświatowego „Unia” pod wezwaniem Świętego Kazimierza. To było prywatne gimnazjum i szkoła powszechna. Tam usiłowałem w czasie okupacji się uczyć, ale nie zawsze miałem czas, bo byłem jednym z głównych szmuglerów do getta, oczywiście nieoficjalnie. To mi zajmowało sporo czasu. Trzeba było pojechać na Dworzec Wschodni, złapać dorożkę, złapać pociągi, które przyjeżdżały spod Warszawy, chłopi przywozili szmugiel do Warszawy. Z moim przyjacielem Stefanem Łasiwickim, którego ojciec był dozorcą na ulicy Przejazd 5, [musieliśmy] złapać chłopków. Dużo było chętnych. Jak złapaliśmy parę worków zboża, to w dorożkę i dorożkarz jak deszcz padał, to szczęśliwie podnosił budę. Dorożką można było podjechać i wjechać do domu Przejazd 5, który był wydzielony z getta. Dlatego, że dalej na ulicy Leszno, obecnej Solidarności, po prawej stronie idąc od Placu Bankowego jest Kościół Ewangelicki i on był wydzielony, wygrodzony z getta. To wygrodzenie polegało na tym, że była przerwa. Mur szedł wzdłuż ulicy Przejazd, ale była przerwa na bramę, gdzie stało dwóch żandarmów i wpuszczali albo nie wpuszczali do domu Przejazd 5. Przez dwa czy trzy podwórka dochodziło się do Kościoła Ewangelickiego. Tam myśmy wjeżdżali dorożką. Musieliśmy się spieszyć, jeśli byli żandarmi, którzy nie wiedzieli. [Byli] tacy, którzy nas chętnie puszczali. [Jak] myśmy się spóźnili, to się ryzykowało. Była suteryna, gdzie przed wojną ktoś handlował lodem. Zwoził furmankami lód z rzeki z Wisły, tam zasypywał to trocinami i do wiosny do lata lód leżał. Potem sprzedawał lód do zabezpieczenia lodów, które były produkowane, do obłożenia pojemników. Myśmy mogli korzystać z tej suteryny, która była głęboko, tam myśmy znosili zboże. Ładowaliśmy po pięćdziesiąt, osiemdziesiąt kilogramów, nawet więcej na wagę, zawiązywaliśmy. Trzeba było wnieść klatką schodową na siódme piętro, bo siedem pięter było zamieszkałych i był wysoki strych. Jedna ze ścian łączyła sąsiedni dom Przejazd 7, który już był w getcie. Myśmy z moim przyjacielem przebili otwór. Mieliśmy już tam kontakt z naszym przyjacielem starszym od nas, który był w getcie, to był inżynier elektryk. On miał przed wojną na ulicy Turmonckiej swój sklep elektrotechniczny. Myśmy z nim handlowali, dostarczaliśmy mu materiały spożywcze. To było ciężko wnieść na ósme piętro, dziewiąte, bo jeszcze suteryna była. Ale na szczęście były parapety na klatce schodowej, że można było usiąść razem z workiem i nabrać siły, żeby dalej iść. Tam o umówionej godzinie czekał on i myśmy jemu podawali towar. Czasami beczki z karbidem tamtędy dawaliśmy, bo nie było światła. Nie pamiętam, czy cały czas, ale w nocy światła nie było w getcie, zresztą tak jak i po stronie polskiej były przerwy. O siódmej wieczór było światło wyłączane, tylko lampy karbidowe wtedy się paliły. Karbid miał duże powodzenie. Stukilowe beczki też tamtędy przerzucaliśmy. Czasami miałem inną drogę, przez mur przerzucałem koło Pałacu Mostowskich. Mur szedł do Pałacu Mostowskich, tam było podwórko, mijało się to podwórko, był spalony dom, który frontem był do ulicy Nowolipie czy Nowlipki, już nie pamiętam. Od strony aryjskiej były gruzy i można było wejść po gruzach do spalonego okna na pierwszym piętrze. Tam w odpowiednim momencie, kiedy się widziało, że jest odbiorca, zaprzyjaźniony Żyd, jemu wrzucaliśmy czy beczkę z karbidem, czy [żywność], żeby nie targać na górę. Kiedyś przyłapali mnie tam... to nie byli żandarmi, tylko to była
Hilfsdienst Polizei, policja, żandarmeria, która się tym różniła od żandarmerii niemieckiej, że mieli czarne kołnierze. To była policja składająca się z folksdojczy. To jest najgorsze zło, jakie mogło być. Z prawdziwym Niemcem można się było dogadać, a ten miał stracha, że na niego ktoś inny doniesie, kolega folksdojcz doniesie. Z nimi było najgorzej. Kiedyś oni mnie złapali. Akurat mojemu przyjacielowi Żydowi dostarczałem wózek, platforemkę na dwóch kołach z dyszlem, którą moja mama dostała z fabryki „Spiess i Syn” na ulicy Daniłowiczowskiej naprzeciwko więzienia, tam gdzie jest teraz hipoteka. Jak się wyjeżdża z tunelu z Pragi, to po prawej stronie jest budynek, gdzie mieści się miejska hipoteka. Tam była przed wojną fabryka octu i innych przypraw „Ludwik Spiess i Syn”. Moja mama w czasie okupacji, żeby dorobić… Ojciec w 1939 roku dał dyla z domu przed Niemcami, musiał zmienić nazwisko, nazywał się Leon Odrowąż. Więcej się nie pokazywał, bo nie mógł, bał się, że doniosą, że ojciec był wysokim urzędnikiem w Ministerstwie Sprawiedliwości. Mama dostała tam od zaprzyjaźnionej pani wózek z dyszlem. Wózkiem dowoziłem wtedy skóry. Przy Bielańskiej róg Długiej stali koledzy, na rogu Przejazd i Leszna stali nasi koledzy i od strony Pałacu Mostowskich stali. W razie czego, gdyby szedł patrol żandarmów czy junaków, jak myśmy nazywali folksdojczy, [mieli] krzyczeć: „Wariat!” Wtedy wiadomo było, że trzeba chować się i uciekać. Niedosłyszałem, akurat podawałem skóry tamtemu i dwóch folksdojczy żandarmów mnie złapało i się zaczęły kłopoty. Ale nie o tym chciałem powiedzieć.
- Jak doszło do tego, że pan zaczął się zajmować dostarczaniem towarów?
Tak jak wśród młodych chłopaków, każdy miał gdzieś kontakt z młodzieżą, która chciała zarobić, nie w celach ideowych, tylko zarobić… W tych latach to się ideowcem jeszcze nie było, miałem niecałe czternaście lat, trzynaście z groszami. Miałem kolegów, którzy się zajmowali szmuglem do getta. Właśnie mój przyjaciel Stefan Łasiewicki, też tym się zajmował, zwłaszcza przez jego podwórko to szło, ojciec dozorca też na tym parę groszy zarabiał. Żandarmi na bramie też zarabiali od nas. Tak zostałem wciągnięty. Od tamtej pory miałem smykałkę handlową, ale nie poszedłem na SGPiS, tylko skończyłem Politechnikę Warszawską Wydział Inżynierii Budowlanej. Poza tym tam przychodził starszy od nas kolega, nie pamiętam jego nazwiska, pamiętam pseudonim „Tramwajarz”. On był kontrolerem tramwajowym w tramwajach. Oni mieli specjalne czapki. Kontroler miał zamszową ciemną bordo obwódkę naokoło. [Był] prawie dwa razy starszy ode mnie, szacunek mieliśmy. On kiedyś mi zaproponował, widział, że obrotny jestem „Czy nie chcesz do organizacji podziemnej?” Mówię: „Owszem, dlaczego nie? Mogę.” Kiedyś wziął mnie do tramwaju, jechaliśmy za darmo na Bielany, on kontroler, to mnie mógł przewieźć powiedzmy niby złapanego. Po drodze mnie pyta: „Czy ty wiesz, do czego będziesz należał, do jakiej organizacji?” Mówię: „Nie wiem.” „Narodowcy, Narodowe Siły Zbrojne.” Wtedy jeszcze nie było Armii Krajowej, przedtem był Związek Walki Zbrojnej, Narodowe Siły Zbrojne i tak dalej. Wprowadził mnie do Narodowych Sił Zbrojnych. Poznałem drugiego przyjaciela – Leszka Cergowskiego. Jego ojciec był słynnym znanym pułkownikiem „Sławborem”, Szczurek-Cergowski. Prawdziwe nazwisko było Szczurek, ale dalej było Cergowski. To był syn generała, który notabene po likwidacji na obecnym Placu Powstańców radiostacji i komendy AK przeniósł się na ulicę Poznańską obok sąsiedniego domu. Przedtem byli w Alejach Ujazdowskich i moja ukochana żona chodziła z meldunkami do niego. On mi zaproponował przejście. On był w bursie. Na ulicy Leszno prawie na rogu Żelaznej była bursa, nie pamiętam, kto ją prowadził. Pamiętam, że dyrektorem był dyrektor Klepka. Drugi kolega dostał pewnego dnia buty klepki i myśmy się z niego śmieli, że dostał klepki od pana dyrektora Klepki. Mieszkałem w bursie z półtora roku, bo nas było trzech, ojca teoretycznie nie było. Nie widzieliśmy się, bo ukrywał się, zmienił nazwisko. Mamie ciężko było nas trzech wychować, nie można powiedzieć, żebyśmy byli grzeczni chłopcy i lekcje prawidłowo odrabiali. Stół był duży, byśmy się zmieścili, ale zawsze były inne ważniejsze sprawy do załatwienia. Mama ulokowała mnie w bursie. Tam rej wodził syn pułkownika „Sławbora” Cergowskiego. On mnie przeciągnął, już był batalion „Baszta”, do którego on należał. On przed wojną był w Korpusie Kadetów i jego starszy brat też, we Wronkach był Korpus Kadetów. On był trochę podkształcony wojak, potrafił człowieka na baczność postawić. On mnie przeciągnął do „Baszty”. To była 2. kompania Pawłowicza „Baszta”. Myśmy mieli ćwiczenia na ogół co sobotę, ale to już było później w czasie okupacji. W „Baszcie” miałem pseudonim „Sokół” z racji działalności mojej mamy. W dniu wybuchu Powstania 1 sierpnia przyszedł do mnie kolega na Wspólną 62 do domu, była godzina przed czwartą po południu. Miał trudności z dostaniem się do mnie. O czwartej powinienem być w punkcie zbornym na dalekim Mokotowie na ulicy Idzikowskiego. Tam była bursa. Podobno jest dwóch Idzikowski i Idźkowski, to jeden z tych dwóch. Tam mieliśmy punkt zborny naszej kompanii „K2”. Była godzina za piętnaście czwarta, jak on przyszedł do mnie. Musiałem pójść do mojej ukochanej dziewczyny na sąsiednią klatkę do państwa Srokowskich, zapukać, poczekać aż gosposia otworzy czy mama i odmeldować się. Musiałem wziąć ze sobą na dwa dni żarcia, torebkę czy coś. Nim doszedłem do Marszałkowskiej ze Wspólnej 62 to już Marszałkowska była pusta, Niemcy jeździli swoimi ciężarowymi samochodami. To były specjalne odkryte [samochody] dla żandarmerii. Strzelali do ludzi jak do kaczek. Nie miałem szans, żeby się dostać do swojego oddziału, do „Baszty”. Wróciłem. Po drugiej stronie ulicy było podwórko Wspólna 63, miało połączenie z podwórkiem Hożej 62. Tam chciałem się dostać, bo dowiedziałem się, że tam utknęła kompania lotnicza, która miała zdobywać Okęcie. Moja macierzysta organizacja „Baszta”… Miałem szczęście, że nie zdążyłem, masę moich kolegów zginęło zdobywając lotnisko, o czym się dowiedziałem dużo później po Powstaniu. Kontaktu nie miałem z kolegami, bo strach był. Tam ugrzęzła kompania lotnicza, której komendantem był porucznik „Jur” pseudonim. Nie można było przejść przez ulicę Wspólną na drugą stronę. Na rogu Chałubińskiego i Wspólnej Niemcy wcześniej budowali bunkier i wzdłuż Wspólnej był ostrzał aż do samego Placu Trzech Krzyży. Jak ktoś się pokazał na ulicy, to ginął jak kaczka. Wobec tego musieliśmy zbudować barykadę, żeby można było przejść na drugą stronę. Z drugiej strony koledzy pomogli. Jak barykada była, to przeszedłem i zgłosiłem się do dowódcy kompanii lotniczej „Jura” i on mnie przyjął do siebie. Już było paru „Sokołów” w tym zgrupowaniu. To było Zgrupowanie „Zaremba-Piorun”, do którego dołączył porucznik „Jur” ze swoją kompanią. Musiałem zmienić nazwisko i zostałem „Sokół II”. On mnie przyjął do siebie i byłem całe Powstanie w kompanii lotniczej u „Jura”. Po drugiej stronie, po zbudowaniu barykady musieliśmy ewakuować całą ludność mojego domu, wszystkich cywilów, bo od drugiej strony od ulicy świętej Barbary Niemcy, którzy siedzieli w Poczcie Głównej na Poznańskiej, róg Nowogrodzkiej, nas atakowali z tamtej strony. Myśmy przeprowadzili ludzi i moją mamę z młodszym bratem, bo starszy był na Woli. Tydzień czasu zajęło mu przejście z Woli. Dostał zwolnienie, żeby połączyć się z rodziną w Śródmieściu. Ojca nie było cały czas, tylko była mama i nas trzech „bojców”. Po przyprowadzeniu ich, Niemcy zajęli ten dom i myśmy byli okna w okna przez ulicę z Niemcami. Myśmy zabarykadowali parter workami z piaskiem i różnymi gratami, brama zamknięta. Na pierwszym piętrze mieliśmy też zabarykadowane okna workami z piaskiem, [były] tylko wizjery na karabin. Wizytowe ostrzały do Niemców, oni do nas. Co myśmy zbudowali naszą strzelnicę, to oni z Panzerfausta w okno nam strzelili i nam się na łeb wysypywał piasek. Trzeba było na nowo [budować]. Kilka razy to się powtarzało. Była druga połowa Powstania, już nie pamiętam i myśmy dostali rozkaz od „Jura”, żeby spalić domy. Już poprzednie domy Niemcy spalili od Poznańskiej, Wspólna. Nasz to był czwarty czy piąty dom z kierunku Emilii Plater. Myśmy sami podpalali ten dom, już tam nie było lokatorów. Myśmy mieli butelki samozapalające, które się obecnie nazywają nie wiadomo dlaczego koktajlem Mołotowa, kiedy myśmy jeszcze przed Mołotowem butelki wymyślili. One [są] z knotem, że trzeba podpalić, rzucić, wtedy jak pęknie butelka, benzyna [się] rozleje, to ona się zapala. A myśmy mieli mieszankę benzyny samochodowej z kwasem akumulatorowym i [to] było szczelnie zamknięte. Do tego była opaska z papieru, gdzie był rozpuszczony odpowiedni proszek. Przy zbiciu się butelki, to się łączyło i następował wybuch. To było idealne, nie trzeba było zapalać. Myśmy tymi butelkami przez ulicę [rzucali]. Trzeba było wyżej wyjść, na trzecie piętro, żeby butelka nie spadła w połowie ulicy, dalej można było rzucić. Butelkami rzucaliśmy i dom został podpalony, Niemcy się musieli wycofać. Jeśli chodzi o przedwojenne sprawy…
- Może pan dokładniej opisze swoją działalność konspiracyjną jeszcze w czasie okupacji?
W czasie okupacji na ogół co sobotę mieliśmy ćwiczenia w Puszczy Kampinoskiej w batalionie „Baszta” – kompania Pawłowicza, tak zwane „K2”. Mieliśmy punkt zborny w sobotę wieczór. O godzinie siódmej była godzina policyjna. Trzeba było tramwajem ze Śródmieścia dojechać „piętnastką” do CIWF-u, to był Centralny Instytut Wychowania Fizycznego na Bielanach, gdzie była pętla, AWF teraz się to nazywa. Teraz tramwaj dalej chodzi. Tam była pętla „piętnastki” i tam dojeżdżałem i na piechotę się szło jeszcze kilka kilometrów do Puszczy na wzgórek, górkę, który na mapie był oznaczony numer 103. To była kota numer 103 czyli 103 metry nad poziomem morza. Na kocie myśmy się spotykali późnym wieczorem w sobotę, w nocy. Tam mieliśmy nocne ćwiczenia. Przed tym mieliśmy w ciągu dnia, wieczorami, po południu, ćwiczenia w poszczególnych mieszkaniach. Każdy musiał dać [lokal] do dyspozycji, nie powiem drużyny, bo to było najwyżej pięć, sześć osób. Były wykłady ze znajomości broni i tak dalej. Kolega Cergowski przychodził między innymi z Parabellum, rozkładał i pokazywał jak to złożyć. Każdy żandarm miał Parabellum kaliber dziewięć milimetrów, ciężki pistolet. Tam mieliśmy ćwiczenia, rano świt już tramwaje chodziły, to myśmy wracali do swoich domów. Miałem przyjaciela już w czasie okupacji w gimnazjum na Placu Trzech Krzyży, nazywał się Dionizy Mazur, popularnie zwany Dyzio. Na jego temat jest w książce „Przemarsz przez piekło”, jedna z pierwszych książek jaka wyszła za PRL-u o Powstaniu. Jest rozdział „Dyzio”, to właśnie o nim jest. Dyzio siedział ze mną w jednej ławce. Kiedyś wracał z Puszczy Kampinoskiej, wiedział, że mieszkam na ulicy Wspólnej. On mieszkał na Wroniej. Był umówiony z dziewczyną w niedzielę rano na mszy świętej, nie pamiętam, w którym kościele. Miałem obowiązek chodzić na Plac Trzech Krzyży do kościoła i tam nasz prefekt miał kazania. Jak była religia, przed wojną oczywiście, to każdy musiał streścić kazanie. W niedzielę nie chodziłem do kościoła na Plac Trzech Krzyży jak mieszkałem na ulicy Przejazd, tylko służyłem wtedy do mszy świętej na Freta pod dziesiątym u Świętego Jacka, notabene księdzu wypijałem wino, dodawałem wody. Potem, dwa lata później z moim starszym bratem służyliśmy do mszy świętej na Senatorskiej u Świętego Antoniego. Wtedy już z moim starszym bratem podpijaliśmy księdzu. Ksiądz czasami: „Słabe to wino jest.” „Takie sprzedają.” On [Dyzio] miał gdzieś umówioną dziewczynę rano w kościele. Miał przy sobie pistolet, nie pamiętam jaki, nie Parabellum, mały pistolet i mówi: „Słuchaj weź go do siebie, jedziesz do domu.” Granat miał ze sobą, granat był zaczepny, na szczęście, na jego szczęście. Z pistoletem dojechałem do domu na Wspólną. On miał na Nowogrodzkiej dziewczynę. Puk, puk, zapukał, była godzina dziewiąta czy dziesiąta rano. Na ogół ludzie pobożnie szli wtedy do kościoła. Dziewczyny nie było, była w kościele. On szedł z granatem ulicą Bracką. Minął dom towarowy braci Jabłkowskich, przed wojną znana firma braci Jabłkowskich, wielopiętrowy budynek. Zatrzymał się przy wystawie, bo szedł naprzeciwko patrol żandarmerii. Nie bardzo ufnie rzucili okiem na niego. On miał płaszcz prochowiec, ale ręce miał na wierzchu. Nie było podstaw, żeby o coś go podejrzewali. Zatrzymał się i niby przy wystawie patrzy. Spojrzał w lewo i żandarmi się zawrócili i do niego. On w nogi i zaczął uciekać, skręcił w Widok w pierwszą bramę, jaka była. To był drewniana brama otwierana, podwórko czy druga brama po lewej stronie, tam na klatkę schodową na półpiętra, stanął i patrzył. Żandarmi wpadli, zamknęli bramę i na górę za nim. Zaczęli strzelać do niego. Oni byli pół piętra niżej, on był na półpiętrze przy oknie i postrzelili go w pachwinę. On upadł, żandarmi do niego, a on miał granat na szczęście zaczepny, bo gdyby był ciężki obronny, to by sam zginął. On otworzył, czekał aż oni podejdą. Jak podeszli na podest, to on rzucił i ci Niemcy na łeb na szyję spadli pół pietra niżej. Granat wybuch i jemu urwało prawą rękę. Leżał, wykrwawiał się. Niemcy wezwali polskich policjantów, którzy tam mieli akurat patrol. Policjanci z kolei wezwali pogotowie. Pogotowie przyjechało, zabrało go do szpitala na Chałubińskiego róg Koszykowej. Przed wojną to była szkoła pielęgniarek, tam był też szpital. On tam leżał na wyciągu. Jeden policjant granatowy pilnował na dole przy wejściu, a drugi pod jego drzwiami do pokoju. Tak leżał ze dwa tygodnie jak mu zacerowali rękę, a nogę miał na wyciągu. To był czerwiec. Myśmy się dowiedzieli, że jego mają wziąć pod koniec czerwca na badania do gestapo. Wtedy koledzy postanowili go odbić. Udało się. Koledzy w ten sposób zrobili, że wezwali pogotowie na lipny adres. Tam weszli, akurat siedziała matka z córką, starsza pani z córką. Dwóch zostało, dwóch poszło po karetkę, wezwali kierowcę, że lekarz prosi na górę. Koledzy wewnątrz się nim zaopiekowali, nie wypuszczali. Inni wsiedli w karetkę, podjechali na Chałubińskiego. Do policjanta granatowego: „Ręce do góry!” On ręce podniósł do góry, dał się rozbroić z polskiego pistoletu Vis (był w Radomiu produkowany przed wojną, bardzo dobry pistolet). [Pobiegli] na górę do Dyzia, tam też do policjanta: „Ręce do góry!” On sięgnął po Visa, strzelili do niego. On tam upadł. Dyziowi przecięli sznurek, noga mu opadała, na nosze go, po schodach do karetki, karetką i zawieźli do Szpitala Maltańskiego na ulicy Senatorskiej, jak Senatorska dobija teraz do Placu Bankowego, to tam jest wnęka. W tej wnęce jest
à la pałacyk, to w czasie okupacji był Szpital Maltański. Tam notabene moja ciotka, która też uratowała się z Witebska pracowała. Tam przywieźli Dyzia, oczywiście po cichu, nikt nie wiedział. Nawet ja nie wiedziałem, o tym gdzie on jest, co się z nim dzieje, nie usiłowałem się dowiedzieć. Lepiej było nie wiedzieć niż wiedzieć za dużo. W pewnym momencie, po pół roku, na Wspólną, a mój przyjaciel wiedział, że tam mieszkam, puk, puk, akurat moja ukochana dziewczyna była u nas w domu, Dyzio się pokazuje. Mówię: „Wszelki duch pana Boga chwali.” Nie miał ręki, miał kikut, nie doszyli mu kawałka ręki. On się zjawia, to było pół roku od tego wypadku. Okazuje się, że leżał w Szpitalu Maltańskim ponad miesiąc, moja ciotka też nim się opiekowała, ale cisza sza nie dawała znać. Jego wywieziono na wieś, tam go ukryto, podreperowano. On trochę kulał, pierwsze kroki, jakie zrobił w Warszawie, to poszedł na Wronią, gdzie mieszkał z bratem, nie pamiętam, gdzie rodzice mieszkali, potem do mnie jako do przyjaciela z ławki. Dyzio wszystko powiedział. [...] Dyzio w czasie Powstania był na Starym Mieście w oddziale osłaniającym generała „Bora”. Z generałem „Borem” przedostał się kanałami do Śródmieścia, jak padła Starówka. Właz był jak ulica Długa wpadała w Plac Krasińskiego, to zaraz przy lewym krawężniku była studzienka i tam był właz. On wyszedł na Nowym Świecie na rogu Wareckiej. Mieliśmy wspólnego przyjaciela starszego od nas o naście lat, starego kawalera Stanisława Terechowicza, który pochodził z wileńskich, południowo ukraińskich stron. Opiekował się mną i starszym bratem w czasie okupacji. Był przedwojennym porucznikiem. On do Terechowicza Stanisława się zameldował. Tam u przyjaciela się spotkaliśmy. On mieszkał na Koszykowej 22. To był dom wydzielony dla Niemców, ale on miał kawalerkę, jeden pokój z ciemną kuchnią, nie wypędzili go. Został polski dozorca i on na parterze. Reszta to byli Niemcy albo folksdojcze. W czasie Powstania to było oczywiście opanowane przez Polaków. On tam też notabene na dachu kiedyś ściągnął zza komina dwóch własowców. Stali parę kominów dalej. On po rusku do nich przemówił, a znał dobrze, bo się w tych stronach urodził. Oni się zgodzili, przeszli na naszą stronę i walczyli po stronie powstańców. Oczywiście zrzucili swoje ukraińskie mundury własowców. Tam się spotkaliśmy z Dyziem. Dowiedziałem się, co się z nim działo. Później pod koniec Powstania jak była kapitulacja znowu się spotkaliśmy u Terechowicza z moim starszym bratem. Narada była co robić czy wychodzić z Powstania jako żołnierze i uwierzyć Niemcom, że oni nas wywiozą do obozu wojskowego, czy gdzieś do Oświęcimia. Myśmy ze starszym bratem zdecydowali, że ponieważ nie ma mężczyzny… Ojciec mojej żony jak wyruszył w dniu Powstania na Mokotów z ulicy Wspólnej, to nie zdążył już wrócić do rodziny do żony i do córki notabene niestety jedynaczki. To było ukochane dziecko. Wtargnąłem w tą rodzinę, że tak powiem. Tam były dwie ciotki, siostry ojca i była matka, starsza pani, lekarz dermatologii. Notabene pracowała przed wojną w klinice dermatologicznej na Koszykowej 82, w czasie okupacji nie pracowała, po wojnie jeszcze pracowała. Były dwie stare ciotki, starsza pani doktor Srokowska i starsza pani, nasza mama, i młodszy brat nastolatek, który na dachu prowadził obserwację, gdzie lecą sztukasy. Myśmy zdecydowali, że nie możemy ich zostawić i musimy wyjść z nimi jako cywile. Wobec tego przebraliśmy się w cywilne ubrania. Była odprawa mojej kompanii i zastępca dowódcy kompanii miał mowę pożegnalną. Rozkaz był, że idziemy wszyscy z Powstania, że wychodzimy czwórkami przez ulicą Śniadeckich, Lwowską, pod Politechnikę. Tam stały kosze, tam stała żandarmeria i do koszy wrzucało się broń. Na ogół szło się w tym umundurowaniu, w jakim się walczyło nawet z opaskami AK. Notabene wszyscy powstańcy nosili na prawym ręku [opaski]. Stąd czasami zdziwiony jestem jak spotykam kogoś na lewym ręku. Na ogół to się opaski nosiło na lewym ręku, ale my w Powstanie, nie było powiedziane dlaczego, podejrzewam, żeby odróżnić, że to jest powstaniec, a nie przebrany Niemiec, który nie wie, że powstańcy noszą na prawym ręku opaski. My opaski nosiliśmy na prawym ręku. Z opaskami oni wychodzili i tam oddawali broń. Myśmy nie mieli przy sobie żadnej broni. Mój starszy brat, ja i młodszy brat wyszliśmy jako cywile. Był akurat transport do Pruszkowa. Trafiliśmy do dawnej fabryki kabli, już nie pamiętam, co tam było w Pruszkowie, do obozu przejściowego, gdzie akowców trzymali trzy, cztery dni i rozsyłali do różnych obozów. Tam trafiły nasze dwie rodziny. My ze starszym bratem i z ukochaną żoną… Trzeba było dojść do Dworca Zachodniego na peron i tam czekaliśmy na pociąg towarowy, który miał podjechać. Pociągiem towarowym powstańców wywozili do obozu do Pruszkowa. Myśmy tam razem doszli. W momencie, kiedy myśmy czekali, po drugiej stronie torów, tory były podwójne dosyć szerokie, stali okopiarze, którzy jeździli z podwarszawskich miejscowości jak Pruszków, Ursus, Włochy i tak dalej na okopy pod Warszawę na Służewiec i tam budowali okopy dla Niemców. Ruscy przecież już byli po drugiej stronie Wisły. Niestety nie doszli do nas, to inna historia. Kolejarz kiwał na nas: „Chodźcie tu.” [...] Kolega Zdzicho Kowalewski, który z nami też wychodził miał dziesięć dolarów, co było żołdem. Już po kapitulacji nasze zgrupowanie dostało dolary. Każdy żołnierz dostał dziesięć dolarów za udział w Powstaniu. Nawet może było więcej, tylko dla nas już nie starczyło. Myśmy dostali dziesięć i pięćset złotych w szmatławych złotówkach okupacyjnych. Zdzicho Kowalewski podszedł do żandarma i cichcem pokazał mu zielone dolary. Dwóch ich było, oni się odwrócili. My wtedy: Terechowicz, Zdzicho Kowalewski, mój starszy brat, ja i ukochana dziewczyna, narzeczona, jeszcze nie była narzeczoną, przeszliśmy na peron do okopiarzy, którzy stali i czekali na pociąg towarowy, który ich rozwiezie do miejscowości podwarszawskich. To było dużo po południu, była piąta czy szósta. Myśmy tam czekali. Okopiarze dali nam łopaty. Zaraz nas pozakrywali. Myśmy malutkie tobołki zdążyli wynieść ze sobą z Powstania. Zresztą po raz drugi się spaliło wszystko w czasie Powstania. Oni się nami zaopiekowali, a specjalnie kolejarz, nie pamiętam w tej chwili jego nazwiska, młody kolejarz z Pruszkowa. On mieszkał w willi nie w samym centrum Pruszkowa, ale na pograniczu. Zabrał nas wszystkich do siebie, oddał nam pięterko. Tam była moja dziewczyna, Terechowicz… Zdzicho Kowalewski uciekł, on dał dyla oddzielnie, indywidualnie. Był Terechowicz, ja. Młodszy brat [był] w Pruszkowie z naszymi rodzicami. Myśmy dostali pięterko jeden pokój. Tam na noc rozkładaliśmy snopki słomy czy coś, na tym spaliśmy. Ale było niebezpiecznie o tyle, że kto miał warszawską… Żandarmeria patrol, jak chodziła po ulicach i legitymowali młodzież i zobaczyli kenkartę wydaną w Warszawie, to wiadomo, że powstaniec. Od razu go ciupasem z powrotem. Podejrzewali, że uciekł albo z obozu w Pruszkowie albo czmychnął po Powstaniu. To było bardzo niebezpieczne. Myśmy tam zamieszkali. Terechowicz, który mieszkał na Koszykowej 22 przyjaźnił się z dozorcą, a dozorca miał rodzinę w Zalesiu Górnym. Żeby uchronić się, to on zebrał nasze kenkarty czyli moją, obecnej żony, starszego brata, swoją i poszedł na piechotę z Pruszkowa przez pola do Zalesia Górnego. Tam u sołtysa podstemplował nasze kenkarty z datą zameldowania przedpowstaniową. To nas chroniło, ale chroniło częściowo, bo Niemcy się orientowali, że często dowody, kenkarty czy inne historie były podrabiane. Przed wojną mój wujo, czyli brat mojej mamy, mając dwanaście lat też z Witebska uciekł, nie wiem, czy przez zieloną granicę, nie pamiętam w tej chwili, czy na wymianę. Na wymianę to przyjechała siostra mojej mamy, która została z Witebska wysłana na Wyspy Sołowieckie, tam gdzie był straszny obóz, tam się mieścił zakon. Oni zakonników wyrzucili i zrobili tam straszny obóz. Notabene w czasie rewolucji jeden z braci mojej mamy został rozstrzelany. Szczęśliwie po mamę pojechał do Witebska mój ojciec, który że tak powiem obracał się w tamtych stronach, ale mieszkał w Warszawie. Żonę jako narzeczoną wywiózł z Witebska do Warszawy. Tutaj był ich ślub. Ciotka moja z Wysp Sołowieckich na wymianę przyjechała tutaj. Niedawno, może w zeszłym roku, w „Naszym Dzienniku” na ostatniej stronie zawsze są zdjęcia, tam było zdjęcie tych, którzy przyjechali na wymianę z Wysp Sołowieckich. Widziałem, że moja ciotka przyjechała na wymianę z Wysp Sołowieckich. Wziąłem lupę i zacząłem szukać na zdjęciu i znalazłem tam moją ciotkę. Jej brat, najmłodszy z rodziny, znalazł się tu w Warszawie. Przed wojną był kapitanem sportowym klubu wojskowego na Żoliborzu WKS Żoliborz, Wojskowy Klub Sportowy Żoliborz. Na Żoliborzu jak jest cytadela i jest mały park, to na wprost na dole po prawej stronie drogi jest klub, „Marymont” się potem nazywał, przed wojną Wojskowy Klub Sportowy. On tam był kapitanem sportowym. Tam często przychodziłem ze starszym bratem, graliśmy w siatkówkę. Jak owało szóstego siatkarza, to: „Chodź, zagrasz?” „Zagram.” I graliśmy w siatkówkę z klubowiczami. Często grałem w szachy, tam się nauczyłem grać w szachy. Wujo był strasznie zadowolony jak jakiegoś pułkownika czy innego majora ograłem w szachy. Często w czasie okupacji chodziliśmy tam na piechotę z ulicy Przejazd, szło się na dół przez Stare Miasto. Tam często spędzałem czas. Jak Niemcy to zajęli, to został tylko przystaniowy, który tam miał mieszkanie i mieszkał. On mi pozwolił przed Niemcami zabrać jeden kajak, sztywniak. Pamiętam nazwę, nazywał się „Skatolla”. Wywiozłem go do Konstancina do Skolimowa i tam pływałem po jeziorku kajakiem. Tam często byłem, miałem sporo znajomości z klubu, jak pułkownik Fąferko na przykład. Zacząłem pracować w państwowym biurze projektów w 1950 roku na Wierzbowej 11 na Placu Teatralnym, to się nazywało wtedy Miasto Projekt Zolm. Tam mój wujo pracował i mnie tam wciągnął. Kiedyś przychodzi do mnie do pracowni i mówi: „Słuchaj, czy mógłbyś pomóc Fąferce?” „Pułkownikowi?” „Tak.” „On u nas pracuje, biedny staruszek.” On był kulawy. Wujo go tam wkręcił i w administracji pracował. On miał skończoną przed wojną Akademię Sztuk Pięknych, miał dwie wystawy w Paryżu, bo pięknie malował. Raptem on przychodzi do mnie, że mam mu pomóc. On się zapisał do wieczorowej szkoły budowlanej i miał problemy z ćwiczeniem, czy mogę mu pomóc. Mówię: „Ależ oczywiście.” Pan pułkownik Fąferko przychodził do mnie do pracowni i ja mu pomagałem rozwiązać ćwiczenia już będąc na Politechnice. Przykro było patrzeć jak biedny staruszek… Stracił dwóch synów w czasie Powstania.[…]
- Chciałabym żebyśmy wrócili do samego Powstania…
Trafiłem w Powstanie nie do kolegów, z którymi byłem parę lat, co najmniej trzy lata.
- Oni wszyscy byli na Górnym Mokotowie?
Oni byli na Górnym Mokotowie. Potem [spotkałem] jednego z dowódców oddziału, nie wiem którego, który pracował etatowo w zarządzie Głównym PTTK na rogu Miodowej i Senatorskiej po prawej stronie, a ja byłem po drugiej stronie Placu Teatralnego. Tam raz w tygodniu w środy mieliśmy spotkania. Najpierw jak powstawało PTTK, chyba 1951 roku, to była komisja turystyki. Tam był pracownikiem. Potem go spotkałem, jak chciałem się zgłosić do „Baszty” na Mokotowie, jak wróciłem po dziesięciu latach z Libii. Okazuje się, on był dowódcą oddziału na Mokotowie. Od niego mniej więcej wiem, co tam się działo, jak od strony Mokotowa chłopcy szli na lotnisko. Trafiłem w obce towarzystwo, ale się szybciej nawet zgraliśmy, niż w długie lata w lesie na Bielanach.
- Jak dokładnie wyglądała pana służba?
Byłem strzelcem, w końcu Powstania dostałem starszego strzelca. Nie chwaliłem się, że byłem. Dowódca kompanii porucznik „Jur” potem dostał kapitana, jemu musiałem się wyspowiadać. Wiedział, że byłem w „Baszcie”. Skierował mnie tam do drużyny i z tą drużyną byłem. Mam teraz problem, bo w czasie bombardowania jak Niemcy spalili… Myśmy mieli wizjery na pierwszym piętrze na ulicy Wspólnej, po przeciwnej stronie byli Niemcy. Jak myśmy ich stamtąd wykurzyli, to oni strzelali od nas z dachu poczty na rogu Nowogrodzkiej i Poznańskiej. Strzelali do nas sztukasami albo burzącymi albo zapalającymi. Zapalające to można było łatwo jeszcze ugasić, tylko musiał być piasek pod ręką. Na szczęście był zawsze zgromadzony. To trzeba było szybko łopatą zasypać, bo fosfor pryskał jak choinka, pięknie to wyglądało. Trzeba było zagasić to. Oni nas stamtąd wykurzyli, podpalili nasz dom. Przenieśliśmy się na tyły do drugiego domu, który miał wspólne podwórko na ulicę Hożą 62. Obok dom następny wysoki, chyba siedmiokondygnacyjny, albo co najmniej pięciokondygnacyjny, to było nasze dowództwo. Tam dowódca naszej kompanii porucznik „Jur” urzędował. Obok była nasza kwatera na parterze. Myśmy tą kwaterę zajęli. Było tak, że było wyjście od ulicy Hożej, a tam wszystko zabarykadowane od Wspólnej i była oczywiście brama o sklepieniu łukowym gotyckim. Na lewo było wejście na klatkę schodową na piętra, tam były tylko trzy piętra. Na prawo była sień, też wejście po schodkach. Tam się mieściło biuro budowlane, które nasz dowódca drużyny zajął dla naszej drużyny. Myśmy tam byli na parterze. Okna zabarykadowane od strony ulicy Hożej. W połowie września był nalot, chyba 13, 14 września, akurat na naszą dzielnicę. Chyba celowali w wysoki dom, gdzie było nasze dowództwo. Jedna z bomb trafiła w chodnik. Chodnik dochodził do murów budynku. Tam wybuchła i cały dom, cztery kondygnacje, zwaliły się na łeb na naszą drużynę. Wtedy ocalałem, ale tylko dzięki temu, że miałem stanąć do raportu karnego. Wróciliśmy z naszą drużyną z nocnej wyprawy na Czerniaków do magazynów „Społem”, gdzie było dużo żywności. Prowadził nas sierżant, Wróbel miał na nazwisko, myśmy go „Rikszarz” nazywali, bo on w czasie okupacji jeździł rykszą, starszy od nas. Był sierżantem, a my gnojki. Miałem służbę wartowniczą. Wróciliśmy rano po całej nocy po wyprawie na Czerniaków i tam trafiliśmy. Magazynami dysponował oddział Armii Ludowej. Oni rękę położyli na tym i nas tam nie chcieli wpuścić, właściwie nas aresztowali. Nie było sensu walczyć z nimi, bić. Pozwolili nam wziąć tylko… Pamiętam, że wziąłem worek, dwadzieścia kilo cukierków, bo tylko to było pod ręką i butelki z alkoholem. To z powrotem doniosłem na kwaterę. Chłopcy co innego chwycili. Oni zaaresztowali naszego sierżanta, zatrzymali, a resztę nas puścili. To on mówi: „Chłopaki to idźcie, wracajcie na kwaterę.” To już było nad ranem. „Jakoś stąd się wydostanę.” Wszyscy poszli spać na kwaterze łącznie z porucznikiem, który nie był na naszej wyprawie. Była godzina dziesiąta rano, kiedy zaczął się nalot i nadleciały sztukasy i zaczęły rzucać bomby. Miałem dyżur przy wejściu na kwaterę od dziesiątej do dwunastej, żeby nikt na kwaterę nie wchodził. Zaraz jak się sionka zaczynała i były schodki, to z prawej strony stała skrzynka z butelkami samozapalnymi i z granatami. Nad sionką też było sklepienie gotyckie. Jak się dom zawalił, to sionka ocalała i ocalała brama. Ale jak bomby coraz bliżej spadały, to wpadłem na kwaterę, obudziłem porucznika, który leżał, korzystał z tego, że spokojnie było, z łóżka go ściągnąłem, mówię: „Nalot, trzeba do schronu.” Na drugim łóżku obok [leżał] plutonowy „Julek” pseudonim, nasz bezpośredni dowódca, jego też obudziłem. Sam uciekłem z powrotem do sionki i porucznik za mną, a „Julek” tam został. Jego przysypało, on jęczał. Nad nim się zrobiło sklepienie ze stropu z desek i on ocalał. Słyszałem jego jęki, ale byłem w szoku, że moi koledzy zginęli, a ja ocalałem. Ocalałem dzięki temu, że od dziesiątej do dwunastej miałem służbę wartowniczą, a to się działo o godzinie mniej więcej pierwszej. Przed dwunastą przyszła moja ukochana dziewczyna, czyli obecna żona mnie odwiedzić. Wiedziała, że byliśmy na nocnej wyprawie. Zagadałem się z nią. Z tyłu za moimi plecami jakaś baba weszła na kwaterę, szukała kogoś i się nadziała na śpiącego porucznika. Porucznik się obudził, wyskoczył, przepędził ją, a do mnie w żołnierskich słowach, powiedział, że zamelduje się do raportu karnego. Mówię: „Tak jest panie poruczniku.” Nie było wyjścia. Byłem w strachu. Żona w panikę wpadała, dała nogę, uciekła na swoją kwaterę na Poznańską 12. Po jakimś czasie wraca z Czerniakowa sierżant i ja mówię do niego: „Panie sierżancie niech pan pójdzie do porucznika i poprosi, żeby mi darował raport karny, żeby inną dał naganę.” Bałem się, takich jak ja nygusów, to wysyłali do kompanii karnej, która się mieściła jak się zaczynała ulica Książęca w dół, na rogu Książęcej i Placu Trzech Krzyży. Obecnie tam jest dom parafialny, który przed wojną też był. Tam się mieściła żandarmeria akowska. Tam kierowali nygusów, co to przeskrobali. Potem ich puszczali w najgorszy ogień. Wolałem tego uniknąć. Prosiłem sierżanta, żeby on poszedł. On po jakimś czasie wychodzi: „Masz szczęście szczeniaku, zamiast raportu karnego będziesz miał dodatkową służbę wartowniczą od dwunastej do czternastej.” Mówię: „Tak jest panie sierżancie.” Żony nie ma, już uciekła. Czekam, koło godziny pierwszej bombardowanie się zaczyna. Wpadam tam, sierżanta nie było, wyszedł gdzieś, porucznika obudziłem i on zdążył za mną wylecieć do sionki. Podchorąży „Julek” nie zdążył i go zasypało. Dwóch czy trzech [kolegów] było akurat w sąsiednim domu na odprawie u porucznika „Jura”. Zginęli tam, między innymi znany kolega, który miał pseudonim „Paź” – Lewandowski. On tam zginął, widziałem jego jak on leżał przywalony. Usiłowałem [mu] nogi odkopać, ale ściana szczytowa, która nie była związana stropami, wolnostojąca, kiwała się. Zdążyłem uciec, ona klapnęła, jeszcze ich przysypała.
- Jak wielu pana kolegów tam było?
To nie była może cała drużyna. Drużyna miała dwunastu, czternastu. Tam połowa na pewno zginęła. Nie mogę nigdzie znaleźć wykazu nazwisk kolegów, którzy tam zginęli. Wiem tylko jedno że „Paź” Lewandowski tam zginął. Jego starszy brat jest z nami teraz, on nie był w żadnym oddziale powstańczym, może był, ale nie w naszej kompanii lotniczej u „Jura”, tylko w jakiejś innej. On dołączył do nas w imieniu swojego nieżyjącego brata. Jak przyszedłem pierwszy raz tam się zameldować, to mnie na spytki wzięli. Mówię: „Tu właśnie byłem…” Opowiadam tą historię. On mówi: „Czy ‹‹Pazia›› znałeś?” „Pewno, że znałem.” „To był mój brat.” „On tam zginął, jego wiszące z parapetu nogi [widziałem].” Jak był podmuch, to jego rzuciło na parapet i nogi mu zwisały, nie wiem czy to on był, ale miałem wrażenie, że to był „Paź”, bo w tym miejscu on powinien spać na podłodze. Nie mogę dojść do tego, żeby odtworzyć… Sierżant wybrał wolność, jest w Stanach Zjednoczonych. Podchorąży „Julek”, któremu koledzy, ja też, usiłowaliśmy dopomóc, żeby go wydostać, został uratowany. Miałem szok, jak zobaczyłem, kto tam zginął. Tylko porucznik, któremu ja ocaliłem życie, bo gdybym go nie wyciągnął z łóżka, to on by tam leżał do dziś pod gruzami, albo do momentu odbudowania tego domu… Nie mogłem tam za bardzo się kręcić. Nie wiem, czy poleciałem do mojej mamy, czy do ukochanej dziewczyny na Poznańską 12 do naszego dowództwa, gdzie żona była jako łączniczka w oddziale. Wiem, że „Julka” wyciągnięto. On też został za granicą. Nie mogę dojść dowódcy drużyny, porucznika. Moim zdaniem jego pseudonim był „Pawłowski”… Jak przyszedłem po raz pierwszy na zgrupowanie na posiedzenie, już po PRL-u, to nie mogłem się dowiedzieć. „Pawłowski?” Mnie utknęło nazwisko Pawłowski, że on był porucznik, dowódca naszego zgrupowania. W tym wykazie nie mogę go znaleźć. Rok 1950, zacząłem pracę na Wierzbowej w biurze projektów jako konstruktor. Jadąc tramwajem wysiadłem nie przy Hożej – a na Hożej 42 mieszkaliśmy – tylko przy Alejach Jerozolimskich. Wysiadam na wysepkę i nadziewam się prosto na porucznika, dowódcę mojej drużyny. To był taki czas, kiedy plakaty jeszcze wisiały, że „AK płatne pachołki zachodu”, czy jak to tam, karły AK i nie było odwagi, żeby się ujawniać. Bałem się. On mnie rozpoznał, musiał mnie rozpoznać, ja go rozpoznałem. On stał i czekał na tramwaj, nie wiem czy wsiadł w tramwaj czy nie, już się nie oglądałem. Przeszedłem na chodnik przez jezdnię, on mi zginął. Raz go wtedy widziałem. Wiem, że się uratował, ale czy on dał dyla z PRL-u i uciekł gdzieś za granicę nie mogę się dowiedzieć. Pamiętam, że miał pseudonim „Pawłowski”, ale nie mogę go nigdzie znaleźć.
- Pan pozostał w tym rejonie do samej kapitulacji?
Tak, do momentu kapitulacji zostaliśmy. Zastępca „Jura”, też porucznik, nazwisko mi wyleciało z głowy, Przeździecki chyba, miał odprawę naszej kompanii lotniczej. Zapowiadał, że idziemy do niewoli, bo podpisano porozumienie z Niemcami w Londynie czy gdzieś, że uznali nas za wojsko polskie, nie bandytów, tak jak to było na plakatach jak PRL się zaczęło: „Płatni pachołcy AK”, „Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera.” Były tego rodzaju plakaty nawołujące do wstąpienia do Armii Ludowej. Był strach ujawnić się. Wtedy wracając nie mogłem podlecieć, rzucić się na szyję: „Ach, jakie szczęście, że się spotykamy, bośmy z Powstania wyszli cało.” Byłem tam cały czas z chłopakami z kompanii lotniczej. Potem miałem kontakt już po PRL-u z kolegami z Leszkiem Cergowskim, synem pułkownika „Sławbora”, który mnie przeciągnął z NSZ do AK do Batalionu „Baszta”. Z nimi byłem do końca. Mamy spotkania, my się spotykamy co najmniej parę razy do roku. Oni, którzy tam działają, co tydzień się spotykają. Najpierw w Alejach Jerozolimskich 51, a teraz się spotykamy w wojskowych blokach od Chałubińskiego. Klinka tam jest, przed rondem są wojskowe bloki, tam mieści się Światowy Związek Żołnierzy AK. […]
- Starał pan się nie ujawniać po Powstaniu?
Nie mogłem się ujawnić. Ujawniłem się tylko w stosunku do mojego kuzyna Lolka, Leonarda Waszkiewicza, który ma, że tak powiem zacięcie do munduru i jest chyba majorem, podpułkownikiem. W ZBOWID-zie działał. On był w partyzantce w siedleckim, potem w okolicy Węgrowa, bo tam się urodził. On przyjeżdżał do mnie w czasie okupacji po broń, zaopatrywałem [go], on zawoził do Siedlec do partyzantki broń ode mnie. Oczywiście na tym nie zarabialiśmy, kupowało się od różnych gości, którzy rozbrajali żandarmów czy coś w tym sensie. Jemu się ujawniłem. On działał w ZBOWID-zie. On tam mnie i żonę zweryfikował, przez to dostałem ze ZBOWID-u w latach późnogierkowskich odznakę grunwaldzką jako, że brałem udział w wojnie. Ale tam się nie ujawniałem, on mnie podał.Dopiero się ujawniłem po powrocie z Libii.[…]
Warszawa, 28 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat