Zofia Damek "Zosia", "Sasanka"
Jestem Zofia Damek, [w Powstaniu] Zofia Soszka, bo było takie nazwisko moich rodziców, którzy pochodzili z [miejscowości] koło Dęblina. Ale za mojej świadomości już mieszkaliśmy w Garwolinie – to jest sześćdziesiąt kilometrów od Warszawy. Tutaj spędziłam dzieciństwo do matury. Gimnazjum było w Garwolinie i tam zrobiłam maturę. Wtedy postanowiłam iść na studia do Warszawy i przyjechałam tutaj z koleżanką (która mieszka na drugim piętrze). Ona nie brała udziału [w Powstaniu], bo była już wtedy w obozie. Przyjechałam do Warszawy i najpierw byłam przez rok w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. I [wybuchła] wojna.
- Jak pani wspomina 1 września? Gdzie pani była, kiedy wojska niemieckie zaatakowały Polskę?
W Garwolinie. Tam był 1. Pułk Strzelców Konnych. Oni poszli na wojnę. Koszary opustoszały. W pierwszych dniach września był nalot na to miasto. Niemcy chcieli zniszczyć koszary. Wiem, że nasz dom, który był stosunkowo niedaleko od koszar, zatrząsł się cały. A później [Niemcy] zniszczyli miasto. Jakoś tę wojnę przeżyliśmy i postanowiłam pójść na studia – najpierw do Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Byłam bardzo szczupła i drobna i ojciec chciał, żebym pracowała na powietrzu i dlatego poszłam na ogrodnictwo. Ale później sobie uświadomiłam, że mi się nie podoba, żeby tak pracować. I zdawałam już wszystkie egzaminy, które [miały być] mi zaliczone na Uniwersytecie, bo chciałam pójść na farmację. I rzeczywiście jestem farmaceutką. Przeszłam, ale to były tajne studia. Przychodziło się do mieszkań poszczególnych koleżanek po kilka osób, jak na przykład przy tym stole, i najlepsi profesorowie Polscy z Wilna, ze Lwowa, z Poznania przychodzili nam wykładać. I tak wysłuchałam trzech lat farmacji. Z tym, że w moim zawodzie ważne są pracownie. A to były zajęcia teoretyczne – wprawdzie wspaniale wykładane. Była to rozmowa kilku osób i profesor nam wykładał. I nagle ma być Powstanie. Przeszłam przeszkolenie sanitariuszki. Jakaś lekarz prywatnie zapraszała mnie do domu i pokazywała jak należy obchodzić się z rannymi i tak dalej. Tak, że przeszłam takie przeszkolenie. Powstanie było we wtorek, ale myśmy byli zorganizowani już w piątek na ulicy Poznańskiej u jednej z koleżanek. I w pewnym momencie przychodzi jakaś komendantka i mówi: „Zaraz będzie Powstanie!” A ja dałam środki opatrunkowe do sterylizacji. Mówię: „Nie mam środków opatrunkowych!” Ona mówi: „To trzeba [uzupełnić]” Poszłam szybko z ulicy Poznańskiej na Powidle i wzięłam te środki. Wracam i przy Nowym Świecie (była tam stacja benzynowa) już Niemcy biorą benzynę. Wcale się mną nie zainteresowali. Przeszłam koło nich, ale już na placu przy kościele tramwaj leżał (nie stał, tylko leżał) a od głuchoniemych już chłopcy uciekali. Chłopcy wyskakiwali na ulicę, bo już ich zaatakowali. Pociski leciały wzdłuż Nowego Światu, więc zatrzymałam się w tym domu. Ludzie też. Nie wiadomo, co ze sobą zrobić. Ale w końcu zaryzykowałam i wyskoczyłam przez Nowy Świat. Wszystkie domy od strony kościoła były pozamykane. Nie można było nigdzie wejść i schować się, bo o to chodziło. Więc przeskoczyłam na ulicę Zgoda i weszłam na [inną] ulicę, którą szłam ileś godzin. Mimo tego, że jak przeszłam, to było z piętnaście minut, to zatrzymałam się przy domu, który był przy Marszałkowskiej i tej ulicy. Tam był kapitalny dozorca: regulował ruchem, krzyczał na ludzi i tak dalej. W pewnym momencie jakiś starszy pan biegł i dostał w nogę. Upadł. On go wciągnął. I nagle z drugiej strony ulicy młoda dziewczyna – sanitariuszka – biegnie, żeby pomóc. No i przydały się te moje opatrunki. Zrobiłyśmy mu [opatrunek], bo trzeba było zatrzymać krew. Jednak jako sanitariuszka wystąpiłam i przydały się te moje sterylne opatrunki. Po pewnym czasie Niemcy ogłosili, że jest przerwa i można iść do domu. Już miałam na [ulicę] Poznańską niedaleko. Przybiegłam. Patrzą na mnie, gdzie się włóczyłam, bo wiedziały, że poszłam tam i koniec.
- Co to było za zgrupowanie? Dokąd pani została przydzielona?
„Zaremba – Piorun”.No i nagle powiedział ktoś, że pluton, który jest do dyspozycji dowódcy, potrzebuje łączniczki. Jakoś żadna nie miała chęci, no to ja się zgodziłam. No i rzeczywiście przeszłam i wtedy działaliśmy już całe Powstanie. No całe, jak całe, bo byłam ranna 16 września, a mój dowódca zginął, jak nikt inny w Powstaniu. Mianowicie myśmy byli pod pocztą na [ulicy] Poznańskiej i w pewnym momencie na ulicy, która dochodziła do poczty na Poznańskiej, tam był jeden z naszych plutonów. Przyszedł do nich na inspekcję rotmistrz. I po skończonej wizycie mówi do dowódcy: „No to skaczemy przez ulicę na drugą stronę!” On mówi: „Po co? Przecież są przejścia. Wspaniałe piaski są pod ulicą Poznańską.” On mówi: „Po co [będziemy przechodzili]? Ja pierwszy!” Skoczył i mojemu dowódcy już nie wypadało nie lecieć za nim. Przeszedł i jego zabito. Z Poznańskiej żołnierz, który [ich] obserwował na pierwszym się nie skoncentrował, ale drugiego już zabił. I wtedy pluton został usunięty, bo byliśmy plutonem do dyspozycji dowódcy i tam, gdzie było potrzeba, tam nas wysyłano. I zajęliśmy tę ulicę. W pewnym momencie gdzieś poszłam. Nie było mnie. Wracam po pewnym czasie, a w tym pomieszczeniu – to było jakieś marne mieszkanie dozorcy, czy coś takiego (tam był dowódca, jego zastępca i jeszcze jakieś dwie panie) – wszyscy chorzy. Co się stało? Na stole stała butelka wina, z której tylko niewielka część była wypita, ale, tak jak powiedział dowódca: „My jesteśmy otruci tym winem.” Chłopcy, którzy byli w ostatnim domu na Poznańskiej, znaleźli w piwnicy wino. I dowódcy trzeba coś przynieść i przynieśli butelkę wina, która okazała się trucizną. Zadzwoniłam do szpitala powstańczego na Poznańskiej i przyszedł lekarz – chirurg. Jakiś lekarz mieszkający w tym domu – internista – też przyszedł. Popatrzyli i [powiedzieli]: „Niech pani daje im herbatę, wodę, postawi kubły i niech rzygają.” Ale to było trochę mało. W każdym razie dopiero rano... Oni wypili to około godziny piątej po południu, to już było późno. Potem jeszcze lekarze się naradzali, co z tym fantem [zrobić]… Fakt, że w końcu [ich] zostawili a rano wynieśli do szpitala. Szpital reagował w ten sposób. W pewnym momencie dowódca, ten umierający, telefonował i chciał, żebym przyszła. Więc przyleciałam, bo byłam jego łączniczką. Pobiegłam – już nie żył. Żyła jedna dziewczyna. Mówią: „Może krew?” Mówię: „Ja mam grupę zerową. Proszę bardzo…” Wzięli tę krew, ale nic nie pomogła. Też umarła. Jedna z nich przyszła z jakimś meldunkiem, napiła się kilka kropli, to się tydzień leczyła i też umarła. Ale butelkę z winem zabrano. Później byłam ranna i dowiaduję się, że na sali operacyjnej było bardzo dużo rannych i ci lekarze mieli bardzo dużo pracy. Ktoś w końcu mówi: „Słuchajcie, napijmy się czegoś, bo ja już nie daję rady. Już nie mam siły.” I lekarz, który zawiadywał apteczką w pewnym momencie wchodzi i mówi: „O, znalazłem wino. Proszę bardzo.” I wszyscy wypili właśnie to wino. Wszyscy żyją. Oni ratowali tamtych i wiedzieli, o co chodzi. A jak mówię, ci moi wypili około piątej, zostali, tam, gdzie byli i dopiero rano zostali wyniesieni do szpitala. Pomoc była opóźniona. A tutaj, ponieważ oni ratowali tamtych, zorientowali się, że są zagrożeni i natychmiast postępowanie było właściwe. I wszyscy żyją.
- Nie wiadomo, co to była za trucizna?
Właśnie po to zabrali tę butelkę, żeby zbadać, co to za trucizna. Ale w czasie Powstania, gdzie czas i sytuacja, żeby te rzeczy robić. Więc trzymał normalnie w apteczce i później zapomniał, że to jest to wino. W szpitalu, w którym byłam wszystkie prawie były ranne w nogi. Ja też i w nogę byłam ranna. Nerki jednej nie mam.
- Czy mogłaby pani opowiedzieć, jak to się stało, że została pani ranna?
Jak byłam ranna? Zwyczajnie. Nie pamiętam [dokładnie]. Byłam w jakimś pomieszczeniu. Było jeszcze dwóch chłopców. I mówię: „Muszę wyjść.” On mówi: Nie idź, bo akurat jest nalot” Oni mi tłumaczyli, ale czułam potrzebę załatwienia jakiejś sprawy i wyskoczyłam. I właśnie wtedy oberwałam. [Głowa], brzuch, noga…
Tak, odłamkami. Wróciłam i od razu położyłam się na tapczanie. I ci młodzi chłopcy (bo to wszystko byli młodzi ludzie) wyskoczyli, żeby jakiś dowódca przyszedł, I rzeczywiście przyleciało kilkunastu chłopców. Stoją nade mną i zrobili mi opatrunek (bo miałam torbę sanitarną) i jakiś porucznik, którego nie znałam zupełnie powiedział: „Niech się pani nie krępuje i powie, gdzie Pani jest ranna.” A ja w brzuch byłam rana, więc podniosłam spódnicę i też zrobili mi opatrunek. W ten sposób trafiłam do szpitala i później mną się tam zajęli. Jeszcze mieliśmy takie przeżycie, prawie w ostatnim dniu naszego pobytu w Warszawie: przynieśli taką bardzo ładną dziewczynę, która była rana w nogę. Jak się okazało jej narzeczony mieszkał w tym domu, w którym mieszkałam, więc poznaliśmy się i on mi powiedział, że jest odłamek, który dotyka tętnicy i chcieliby usunąć nogę, żeby nie zagrażała. Ale zostawili ją. I w pewnym momencie, wieczorem, już była cisza i coś chlusnęło. Okazało się, że ona się poruszyła, ten odłamek przebił tętnicę i wylała się krew. Narobiłyśmy krzyku, przyleciała pielęgniarka, ale żadna nie mogła pomóc, bo wszystkie byłyśmy ranne w nogę. Jej łóżko stało w taki sposób, że noga była od ściany. Podskoczyłam, żeby pomóc pielęgniarce, ale dziewczyna umarła.
Tak. Wykrwawiła się. Rano przyszedł jej ojciec. Wtedy była taka sytuacja, że nie było wiadomo, kto pojedzie a kto zostanie, bo jest transport. I on się zapytał: „To, co? Moja córka została wyniesiona?” Wszystkie zamarły. Żadna nie potrafiła się odezwać. Na to wchodzi ta siostra i mówi: „Pana córka umarła.” Najzwyczajniej, bardzo prosto, bez niczego. I w ten sposób dowiedział się. Myśmy trafili do pociągu. Pierwszy transport był zupełnie korzystny, bo to był na pewno transport przygotowany przez Niemców do wywożenia rannych ze Wschodu. Każdy miał swoje miejsce, na którym leżał. Obok mnie leżała córka tego znanego szewca warszawskiego z Chmielnej. Ona była w długich butach. Miała całe plecy w odłamkach, ale tak to była bardzo ładna i przyjemna dziewczyna. Położyła się i nie mogła sobie sama poradzić z tymi butami i krzyczy na Niemca, ale rozkazującym, władczym tonem, więc on się odwraca. Ona mu pokazuje: „Buty zdjąć!” Zdjął. Elegancko. Tak. Ale ja, co zjadłam, to wszystko było mokre. Opatrunek był, ale cały mokry, więc zażądałam lekarza, bo trzeba zmienić opatrunek. Tylko, że lekarz był [niemiecki], bo wywieźli nas z Warszawy i pociąg stał gdzieś za Włochami. Więc ten żołnierz poszedł i przyprowadził niemieckiego lekarza. Okazuje się, że był cały zestaw polskich lekarzy i pielęgniarek, ale nie, przyprowadził Niemca. Zrobił mi [opatrunek] bardzo porządnie. I tak trafiliśmy pociągiem do obozu, do Niemiec. Kazali nam przede wszystkim oddać środki opatrunkowe. Ponieważ tam byli głównie ranni, więc środków opatrunkowych było bardzo dużo. Zabrali nam wszystko. No i rewizja. Co my mogłyśmy mieć? Te letnie sukienki… Byłam w czasie Powstania odznaczona Krzyżem Walecznych i miałam papierek [dotyczący tego odznaczenia]. I ten niemiecki żołnierz zaczął go bardzo dokładnie czytać. Na pewno był to folksdojcz lub Polak zabrany z terenów poznańskich czy ze Śląska… I zabrał mi to. I długo nie miałam dowodu na to, że byłam odznaczona Krzyżem Walecznych, a kobiety rzadko dostawały to odznaczenie. Więc tym bardziej przykro. Jak już pracowałam, później zrobiłam dyplom… Najpierw pracowałam w aptece na Śląsku, bo stamtąd pochodził mój mąż i jak to się skończyło, wróciłam do Warszawy i pracowałam w stacji sanitarnej. Nieraz chodziliśmy do Państwowego Zakładu Higieny na wykłady. Myślę sobie: „Jak już tam będę, to wejdę do budynku, który mieścił się na rogu ulicy Pięknej i Alei Ujazdowskich” – tam się mieścił urząd do spraw kombatanckich – „i zapytam czy tam mają jakiś dowód, że dostałam Krzyż Walecznych.” Wszystko tam było. Oczywiście wszystko dostałam. Nawet mnie pytano, czy chcę go otrzymać na jakiejś uroczystości. Powiedziałam, że nie, bo byłam odznaczona w czasie Powstania przy wszystkich moich [znajomych]. Później drugi raz dostałam Krzyż Walecznych w Anglii, jak już nas oswobodzili. Były tam osoby ranne, które potrzebowały pomocy. [Otrzymałam też] Krzyż Kawalerski i Medal za Warszawę.
- Teraz proszę opowiedzieć nam o obozie. Co się działo, kiedy wkroczyły wojska generała Maczka i oswobodziły obóz?
Przede wszystkim przywieźli nam jedzenie i mundury, żebyśmy tak nie marzły. Chociaż to już była wiosna… W każdym razie mogłyśmy jakoś wyglądać. Zajęli się nami bardzo. Aha! Od razu kilku chłopców odnalazło swoje narzeczone. Śluby były. A mnie zaczepił kiedyś jakiś żołnierz, jak szłam i zapytał: „A tobie, kto tak pod okiem zrobił?” Tłumacz się, jakby nie wiedział, gdzie przyjechał i co się tutaj dzieje. Wtedy zdecydowano, że osoby, które muszą mieć protezy, muszą być operowane zostaną wywiezione do Anglii. Była jakaś okazja do tego i w taki sposób dostałam się do Anglii. Byłam w polskim szpitalu. Pierwszą operację zrobił mi dyrektor polskiego szpitala, który potem był w Gdańsku profesorem i przeszczepił mi kość z biodra [pod oko]. Podniebienie zarosło samo na Wielkanoc, tak że ten problem już odpadł. Natomiast przeszczep kości się nie przyjął, bo była tam ciągle jakaś infekcja. Wtedy ten dyrektor, profesor powiedział: „Proszę pani, nic dodać, nic ująć. Tak już musi zostać.” Z tego wniosek, że już mi nic nie zrobią. Byłam z innymi chorymi, ale pomyślałam, że pójdę do laboratorium i pomogę. Nie będę się tak nudziła i rzeczywiście pracowałam w laboratorium. Po pewnym czasie dowiedziałam się, że w Londynie jest kurs angielskiego – byłam zupełnie ciemna, jeśli chodzi o języki, więc pomyślałam, że pojadę. Nie chcieli mnie puścić, więc przestałam pracować – pracowałam przecież za darmo. No to wtedy mnie puścili, jak zobaczyli, że się zbuntowałam i nie będę pracowała. Pojechałam. Tam trafiłam na ten kurs i spotkałam tam między innymi młodego chłopca (miał może z osiemnaście lat), który zapytał: „Proszę pani, dlaczego pani się nie operuje?” Oko było [rozciągnięte], dziura [na kości policzkowej] i szrama przez cały policzek. Powiedziałam: „Byłam w szpitalu i powiedzieli: „Nic dodać, nic odjąć. Tak musi zostać.”” On mówi: „To do angielskiego.” Mówię:„Ale mnie nie skierowano.” – „To ja pani załatwię!” Osiemnastoletni chłopiec, który dopiero przyjechał z Polski. Okazało się, że miał ojca lekarza, który pracował w przychodni polskiej niedaleko Big Bena. To poszłam do niego i mówię, że jego syn mi zaproponował, że mogę się dostać do angielskiego szpitala, żebym była operowana. On powiedział: „Dobrze.” Wziął telefon i zadzwonił. – „Niech przyjedzie – zobaczymy.” No i rzeczywiście pojechałam. Czterdzieści kilometrów za Londynem był szpital – najlepszy w tamtym okresie. Widziałam mnóstwo popalonych, rannych lotników. Wyglądali strasznie: bez nosa, bez ucha. Straszne rzeczy. No i jak tam przyjechałam, poczekałam w poczekalni. Mnóstwo ludzi a ja w mundurze i wokół sami cywilni ludzie. I nagle korytarzem przechodzi lekarz, który był w polskim szpitalu, jak tam byłam i znał mnie nawet. Zatrzymał się w drzwiach: „A co pani tu robi?” Mówię: „Kazali mi przyjechać. Chcą zobaczyć.” – „Chwileczkę!” Za chwilę wraca i wyciąga mnie z tej kolejki: „Proszę bardzo.” I przyjęli mnie do szpitala. Tam widziałam jedną panią – córkę Lursa. Słynna była przed wojną ta kawiarnia. To byli Żydzi. I ona bardzo przystojna dziewczyna miała nos, który nie bardzo jej się podobał. Wysłali ją do Szwajcarii, zrobili operację, ale dolna część nosa jej odpadła i tam przyjechała, żeby tę sprawę naprawić. Pogadałyśmy sobie… A mnie zrobili operację. Przeszczepili mi tkankę łączną z policzka, ale nie przyjęło się, ale kazali mi jeszcze przyjechać. Przyjechałam i przeszczepili mi skórę zza ucha, bo powieka była zupełnie odchylona.
Tak. Tym razem się przyjęło. Chcieli mi jeszcze podnosić, poprawiać, ale już zrezygnowałam. Akurat wyszłam za mąż i zostawiając męża w Anglii wyjechałam do Polski, bo zależało mi na studiach, żebym była przyjęta i żebym skończyła. Kolega z tej samej grupy, zresztą syn właściciela apteki na ulicy Chmielnej, przyjechał później, to dwa lata później miał dyplom. A ja dzięki temu, że przyjechałam tak wcześnie, w 1947 roku, zgłosiłam się w październiku 1946 roku, a ponieważ była największa zima, to zjawiłam się dopiero w kwietniu 1947 roku. Poszłam do dziekana i mówię: „Panie profesorze, mam wysłuchane trzy lata, trochę kłopot z pracowniami, bo nie miałam.” On mówi: „Proszę pani, my panią przetrzymamy rok, a jak pani wszystkiego nie zda, to panią wyrzucimy.” Poszłam na różne wykłady. Miałam wysłuchane wykłady profesora Muszyńskiego z Wilna. Mówi mi: „Tylko nie przyznawaj się profesorowi, że wysłuchałaś profesora Muszyńskiego, bo zaraz cię wyrzuci.” Bo tamten był słynny, a ten warszawski nie był taki genialny. No nic. Wychodzi profesor z wykładu, a ja mówię: „Panie profesorze, dopiero wróciłam z zagranicy a jest już maj, co pan profesor ze mną zrobi?” A on tak bystro na mnie patrzy: „Pani była w AK?” Do ciupy wsadzają akowców, ale na niego spojrzałam i mówię: „Tak, byłam.” – „To dla pani wszystko!” Jakie różne pojęcie ludzi wykształconych. I rzeczywiście za rok miałam dyplom. Ale miałam więcej szczęścia niż rozumu, bo pracownie były dopiero wtedy czynne, bo nie było lokali. To przecież było po wojnie. Tak, że dostałam się z wieloma osobami, które też dopiero teraz w szybkim tempie to wszystko robiły. I w ten sposób zrobiłam dyplom.
Warszawa, 20 lutego 2007 roku
Rozmowę prowadził Mateusz Weber