Cecylia Kostka

Archiwum Historii Mówionej

Cecylia Kostka, urodzona 2 lipca 1926 roku.

  • Rok 1939 – wybucha wojna. Jak pani pamięta ten okres?

Kiedy wojna się zaczęła w 1939 roku, 1 września, szłam na bazar z mamusią i pokazały się samoloty. Wszyscy mówili, że to są ćwiczenia. Jednak potem okazało się, że to nie były ćwiczenia, tylko już Niemcy zrobili nalot. Był nalot niemiecki, potem mamusia na bazarze wszystko załatwiła, pokupowała. 4 września upadła bomba na drugim podwórku.

  • Gdzie pani mieszkała?

Rembertów, przy ulicy Dowbora-Muśnickiego. Upadła bomba na drugim podwórku. Ja i moja siostra (miałam siostrę), myśmy obie dostały gorączki z przejęcia – żeśmy się wystraszyły. To był 4 września, jak bomba upadła, a 6 żeśmy uciekali. Uciekaliśmy na Brześć. Żeśmy nie [dotarli] tam. Były podwody wojskowe – wojsko też jechało, wszyscy uciekali. Jeden żołnierz podszedł do nas i zabrał nas na podwody, na furmanki. Z siostrą byłam na jednej furmance, a moja mamusia z tatusiem na drugiej furmance.
Zapamiętałam, że siedziała kobieta, staruszka – niby staruszka – w chustce, otulona. Okazało się, że to był szpieg. Nasze wojsko, nasi żołnierze zainteresowali się tą osobą i okazało się, że to jest szpieg. Potem już nie wiem, co z tym szpiegiem zrobili.
Zatrzymaliśmy się we wsi Kluki (pierwsza wieś to były Kluki). Nalot – samoloty ciężkie, widać, że załadowane. Byliśmy [tam] nie tylko my, ale wszyscy ci, co uciekali, wojsko było też – myli się, wodę pili, była przerwa. Jak samoloty zaczęły lecieć, wpadłam do chałupy, do izby, [gdzie] stała duża [figura] – Matka Boska, wysoka. Złapałam to i wyleciałam na podwórko. Tak ją tuliłam, wszyscy patrzyli – samoloty odleciały, dalej poleciały. Gospodarze wynieśli nam, wszystkich mlekiem nas częstowali. Mówili: „Ta dziewczynka nam uratowała wieś Kluki”.
Potem żeśmy ruszyli dalej, też z wojskiem. Zatrzymaliśmy się we wsi Opole, to było przed Sielcami. Spaliśmy, to była późna noc, naokoło się paliło – zatrzymaliśmy się u gospodarza (nie tylko my) i spaliśmy w [pomieszczeniu], gdzie były świnki. Myśmy tam przykucnęli i noc żeśmy przespali. Byliśmy w ogóle bardzo zmęczeni tym wszystkim. Potem, nad ranem, wszystko się rozeszło. Myśmy zostali i gospodarze wpuścili nas do siebie do mieszkania, dali nam pokoik, myśmy w tym pokoiku się zatrzymali i tam żeśmy byli do końca października.

  • Czy pamięta pani, jak Niemcy przyszli?

Tak. Mój ojciec pracował w „Pocisku” w Warszawie, na Kamionku (akurat dwadzieścia lat [pracy] kończyło się mojemu ojcu, ale nie doczekał emerytury). Były srebrne pieniądze – dziesiątki, piątki i dwójki. To były wartościowe pieniądze, bo były srebrne. Jak żeśmy już wracali, gospodarz przywiózł nas do Rembertowa furmanką. Tatuś zakupił za te pieniądze kartofli, troszeczkę rąbanki i żeśmy się tym jakoś ratowali. Wszystkie pieniążki ojciec zapłacił temu gospodarzowi. Jak żeśmy wrócili, puste było mieszkanie – już się „zajęli” lokatorzy. Tak było. Przykro mówić o tym, ale niestety.

  • Splądrowali państwa mieszkanie? Okradli?

Tak.

  • Sąsiedzi, czy obcy ludzie?

Nie, to byli sąsiedzi, bo potem jeden na drugiego mówił, ale żeśmy nic nie odzyskali. No, mebli, szafy nie wyniósł, tylko to, co było [możliwe]. A przecież trochę zapasu się robiło, bo już była mowa o tym, że będzie wojna, że się szykuje wojna, to każdy, kto mógł, [robił zapasy]. Mój ojciec dobrze wtedy zarabiał, był kierownikiem biura technicznego – zarabiał tysiąc dwieście złotych (widziałam, pamiętam, bo dawniej paski dawali w pracy). Ale byli też i [biedni], stali pod bramą – też tak było. Niemcy już są w Warszawie, już Niemcy są na poligonie w Rembertowie – już ich widać, już ich słychać.
1940 rok – są kartki – idę na stary Rembertów do piekarni po chleb na kartki. Po pół kilo na osobę dawali. Tak mi było przykro, jak był dwukilowy bochenek i piekarz czy ekspedient odkrawał pół kilo. Przykro mi było, że mi musi to odkroić. Myśmy mieli biedę, bo mój tatuś nigdzie nie poszedł do pracy, bo powiedział: „Słuchajcie. Wybierajcie: jeśli mnie Niemiec by uderzył, albo kopnął – nie przeżyłbym, więc wybierajcie”. Siedział w domu i co kto przyniósł – sąsiadka młynek przyniosła, a to znowuż sąsiad bucik przyniósł – to tatuś to reperował. Był zdolny, wszystko potrafił zrobić. Mój ojciec był artystą malarzem, trochę malował i tak żeśmy żyli. Sąsiad, który wyjeżdżał, jeździł za szmuglem (dawniej się mówiło szmugiel), przywiózł sobie mąkę, ale mąka była skwaszona i nam sprzedał. Nieładnie trochę. Kręciło się zboże na młynku (tatuś kupił też zboże). Nie było opału. Było nam bardzo ciężko. Głód był i w ogóle… Wszystko to przeżyłam, Niemcy mi zabrali moją młodość, moje młode lata.

  • Jak to się stało, że Niemcy panią złapali?

Była obława. W Rembertowie zrobili obławę. Idę – już nie doszłam do piekarni, podeszło dwóch i – do Arbeitsamtu (w Rembertowie był Arbeitsamt). Rodzice czekają na chleb, denerwowali się, niepokoili się, co się ze mną dzieje, bo mnie tyle czasu nie było. Od razu dali mi Ausweis do „Pocisku”. Na drugi dzień poszłam na godzinę siódmą, zaczynała się praca. To było w 1940 roku, cztery lata pracowałam.
W „Pocisku” były baraki, szopy, wszystko długie, drewniane. Tam właśnie robili broń, był proch. Pierwszą pracę miałam taką, że kobiety, mężczyźni, wszyscy siedzą po jednej i po drugiej stronie, dali szmatkę, gałganek, na to lało się oliwę i na to sypało się proszek (taki, jak z popielnika się wybiera). Były skrzynie – przynosili skrzynki. To pewnie nasza broń była, zakopana, oni to odkopali i to były pociski karabinowe. Chyba tak, nie bardzo się znam na tym, ale miały czubki i miały złote gilzy. Pod spodem były czerwone, niebieskie – oksydowane? Nie wiem jak się mówi, w każdym razie były oznakowane i to trzeba było czyścić i odkładać. Czyścić właśnie w tym proszku, oliwie.
Miałam czternaście lat. Była dziewczyna, Gajewska, patrzę, że brzydko się zachowuje z Niemcem. Niemiec był wysoki, „kogut” go nazywali. On do niej – obmacywał ją, ściskał, ona też jego wabiła. Byłam tym strasznie zdziwiona (bo nie tak byłam wychowana) jak ona może się tak zachowywać. Niemiec, widocznie widział już po moim spojrzeniu (bo byłam odwrócona, patrzyłam i tak mi się to nie podobało), wstał, podszedł z tyłu i [nad moją głową] rękę podobno trzymał, że jak bym się odwróciła, to by mnie uderzył. Siedziała naprzeciwko mnie starsza kobieta i mówi: „Nie oglądaj się”. Czyściła i: „Nie oglądaj się teraz. Nie oglądaj się teraz”. Po cichu mnie ostrzegła. Nie obejrzałam się i odszedł.
Jakiś czas pracowałam przy [nabojach]. Potem dali wagi zegarowe (takie jak teraz są) i proch przywozili w skrzynkach – czarne kwadraciki. To się ważyło. To trzeba było zważyć i szyło się jakby pierożki z białego materiału (materiał to podobno był jedwab, ale z drzewa robiony) i [proch] sypało się do tych woreczków. Niemka chodziła i sprawdzała. Były niecki i to się układało. Trzeba było co do grama, co do miligrama zważyć. Nie wolno było przeważyć, ale i niedoważyć. Niemka chodziła, złapała i – na wagę. Sprawdzała, była kontrola. Były niedobre – darły się, krzyczały na nas i każda swoje robiła.
Miałam już narzeczonego, Rysia Tyl, mieszkał w Rembertowie na Cichej. Należał do organizacji i mnie – nie to że kazał, tylko powiedział, żeby wynosić proch i jemu dawać, na Piękną 5 (to wszystko w Rembertowie się dzieje). Uszyłam sobie woreczek, taką kiszeczkę, wiązałam sobie [w pasie], szłam do łazienki, do kieszonki sobie wzięłam trochę [prochu]. No, nie pół kilo ani nie trzydzieści deko – może dwadzieścia deko było. Szłam do łazienki, zamknęłam się, bo jakoś nie sprawdzali łazienek i sobie wsypywałam to. Był tam Zdzisiek Kuk i dawał znać: „Dzisiaj nie, bo jest kontrola na bramie”. Była kontrola też na bramie.

  • Sprawdzali na bramie?

Tak, na bramie kontrole były, tylko nikt nie wiedział kiedy. Ale jednak były. Wszędzie mnie przerzucali. Potem byłam przy szyciu woreczków. Był tak zwany obwarzanek – z materiału wszystko, też z białego jedwabiu. To było okrągłe, a w środku była dziurka i to trzeba było zaszyć. I były klisze – szare klisze. To trzeba było na maszynie szyć. Maszyna była oszklona – szyło się na mokro, bo mogło być tarcie od igły, bo na wierzchu, na białym materiale był różowy materiał, [właściwie] amarant, ale był ostry, zapalał się przy tarciu. Różowy materiał był mokry. Po pracy to wieszali, żeby wysuszyć, ale jak była burza, to od razu to ściągali, bo bali się, jednak ten materiał miał takie właściwości. To szyłam, nawet przeszyłam sobie palec igłą. Potem napychało się obwarzanek kliszami i trzeba było zaszyć otwór. Ciężko było, bo to było grube – miałam pęcherze na palcach.
Potem były pociski. To było w drugim pomieszczeniu. Pocisk, który musiał mieć trzy i pół kilo – broń Boże więcej ani mniej, bo podobno by nie doleciał tam, gdzie miałby dolecieć (tak mówili).
Wrzucało się woreczki, rogal też się wrzuciło, deklowało się – była prasa, podkładało się gilzę (gilza była szeroka, mosiężna), pod prasę się podkładało. Dekiel był woskowany, twardy i to się wbijało, zamykało się i turlało po szynie. Siedziała druga kobieta i wkręcała zapalniki. Ale było tak, że przyleciał Oberleutnant i potrafił zważyć, rzucić na wagę.

  • Czy zdarzało się, że specjalnie żeście robili coś nie tak z pociskami?

Było tak, ale nie udawało się. Nieraz może poszło, ale nie udało się. Prócz prochu, to starałam się nie przeważać, nie przeważałam ani nie doważałam. Były takie osoby, ale to nie zdawało egzaminu, bo ten łobuz, szwab przyleciał, rzucił i wyjąć dekiel kazał! Jak to wyjąć? Jak to wyjąć, jak to wciśnięte na mur! Strasznie. Jak człowiek miał to zrobić, to się płakało. Naprawdę.
11 listopada, jest piękna pogoda, idę do pracy. Równa się ze mną Niemiec, który pracował w biurze. Łamanie po polsku mówił i do mnie mówi tak: „Ale dzisiaj to ładną pogodę mamy”. Tak na niego popatrzyłam i mówię: „O, jeszcze u nas słońce zaświeci”. Tak się na mnie popatrzył, nic nie powiedział. A ja – Boże! Że ja jestem dzisiaj, z wami rozmawiam, to cud. To cud. Naprawdę. Mam za co dziękować temu, co nad nami. Upłynęło parę dni – mogę tak powiedzieć ogólnie – wołają mnie do biura. Idę, ale nie wiem po co. Dali mi dwadzieścia koszul do prania – kara. Pralek nie było. Była miska i mydło, po którym woda się robiła biała. Takie mydło mi dali, a mieli lepsze na pewno. To było tak zwane gliniane mydło. Dwadzieścia koszul – płakałam, proszę mi wierzyć. Czternaście lat miałam jednak. Prałam. Ale jak im uprałam, to chyba mnie więcej już nie wzięli. Chyba tak, bo ile mogłam mieć siły? Nie mówię dwadzieścia pięć, nie mówię dziesięć, piętnaście. Dwadzieścia koszul. Jeszcze koleżanki mówią: „Ciesz się, że ci to dali”. Wiedzieli już, kto jestem. Wiedzieli. Po tym, co powiedziałam, to już wiedzieli z kim mają do czynienia. Na pewno.
Była stołówka – to wszystko w barakach. Gotowali straszne rzeczy. Grochówka była z robakami, bo groch przy gotowaniu, jak jest gorący, to wychodzą białe robaczki. Człowiek oczy zamykał i jadł, bo był głodny. Barszcz [był] z suszonych buraków.
Przyprowadzili Żydów – to była letnia pora, okna od stołówki były otwarte – i Rosjan. Ale Żydzi – grupa Żydów była – byli ubrani, ściągali rękawiczki skórkowe, szaliki, czapki i sprzedawali. Kto miał pieniądze, to może kupił od nich, byli tacy, że kupowali. Rosjanie byli w łachmanach, jeden drugiego prowadził – i to pewnie ze starego Rembertowa ich przyprowadzali. Ale nie widziałam, żeby do roboty, żeby coś oni robili. Jak przyszli – stawialiśmy zupy na parapetach. Niemiec był taki, że się odwrócił, a drugi był taki, że kolbą bił jednych i drugich. [Człowiek] złapał miskę, co zdążył połknąć, to połknął, a co wylał, to wylał, cały się oblał.
To też był obrazek przykry. Widziałam jak Rosjanin jadł papę – proszę mi wierzyć. Papę jadł! Tak, jak macę by jadł, czarno miał w buzi. A drugi – stali koło stołówki, drzwi były otwarte, grupa ich stała – miał pełno kartofli w swojej bluzie. Ale to było raz. I nie wiadomo – do żadnej roboty ich nie brali, nie widziałam. Czy oni – to jest moja uwaga – nie rozstrzelali ich tam? Bo to wszystko w lesie było. Tam jak by pogrzebał, to jeszcze może by znalazł. Nie było widać tego, żeby ich wyprowadzali. Nie.
Były granaty. Nosiło się po dwa granaty. Przyjechał pociąg towarowy (bo tam był tor), były skrzynie i granaty. Trzeba było do baraku – drugiego, bo było parę baraków, trzy czy cztery długie baraki – nosić po dwa granaty i tam się składało. Trzeba było uważać, żeby się nie przewrócić, żeby nie stuknąć. Szwab latał i krzyczał, żeby uważać. Nie wiem, co później z tym zrobili, czy wywieźli dalej.
Jest luty – robią zbiórkę. Idziemy wszyscy na plac i stoimy. Gdzie [idziemy]? Na poligon. To był luty, nie pamiętam dokładnie, czy 15 czy 16 [lutego]. Na poligon, trzy kilometry od „Pocisku”. Wszyscy idą – starsze kobiety, młode kobiety, mężczyźni. Wszystkich zabrali. Co się okazuje: każą nam się rozebrać – kobiety osobno, mężczyźni osobno – do naga. Jesteśmy w pokoju, zamykają drzwi i zaczyna para lecieć spod podłogi, spod ściany – po jednej i po drugiej stronie. Tworzy się panika: „Gazują nas!”. Para się unosi, jesteśmy w parze, już siebie nie widzimy, jedna na drugą wchodzi, krzyk, pisk – straszne! A słyszę jak szwaby się śmieją! Cieszą się! Potem już para osiada, my całe mokre. Jest drugi pokój, siedzi szwab na rogu biurka, ma [długi] patyk. Wchodzimy – każda wchodzi [z rękami założonymi z tyłu głowy]. Szukali robactwa. Dla mnie, czternastoletniej dziewczyny, to było straszne. To było straszne przeżycie. To było moje przeżycie – jak można! Jak można. Bali się tyfusu i nas chcieli jakoś odkazić. Ubrania nam potem dają wilgotne, bo pod parę wzięli wszystko, sparowane były. Jak trzy kilometry biegłam do domu, to byłam sztywna! Zima, luty, śnieg [wysoki] – korytarzem się szło! Takie były zimy za Niemców. Przybiegłam do domu z płaczem, mamusia moja też płakała. To było moje przeżycie wielkie.
  • Czy Niemcy płacili za robotę, którą pani wykonywała?

Tak, płacili. Płacili, dawali deputat. Dawali dwa jajka, dwadzieścia deko cukru, marmoladę z buraków, w słoiku.

  • Dużo marmolady dawali?

Półlitrowy słoik.

  • Na miesiąc?

Na miesiąc. Dawali tłuszcz roślinny, nazywał się „Ceres”, był w kwadratowym kartoniku. Więcej nic. Dali nam buty, drewniaki. Sznurowane, czarne, ale na łozach, człowiek jak szedł, to podskakiwał. Dzisiaj to śmieszne, ale jaki człowiek był elegancki! Tak! Elegancki był. Buty dali, sznurowane buty były na [podeszwie] z drewna.

  • Czy pensja była wysoka?

Pensja była dwadzieścia złotych – chyba na tydzień, ale nie jestem pewna.

  • Czy to było dużo, czy mało?

Mało. Co to było? Mało było. Mało. Przecież nie starczało. Co to dwadzieścia złotych na tydzień było, jak człowiek nie miał śniadania, nie miał kolacji? To było strasznie mało.
Moja mamusia zachorowała. Na Grzybowej (była taka wioska za Rembertowem – Zielona i Grzybowa, tak się nazywały [wioski]) była pielęgniarka. Nie poszłam do pracy, bo meine Mutter krankt i koniec. Myślę sobie – co mi zrobią, jak moja matka chora? Musiałam iść po pielęgniarkę. Idę koło lasu, był cmentarz (jest do dzisiaj) i jedzie dwóch Niemców na koniach. Zobaczyli mnie i jadą na mnie, w moim kierunku. Jeden zeskoczył, drugi zeskoczył i – gdzie ja, co ja tu [robię]. Mówię, że moja mama jest chora, że idę po pielęgniarkę na Grzybową. Mówi: „A to nie w pracy?”. – „No, nie w pracy”. Zabrał mi mój Ausweis. Mówi: „Przyjdziesz dzisiaj wieczorem po niego”. Ale biorą mnie – już nie wchodzą na konie, ani jeden, ani drugi, prowadzą konie – i był płotek, parkan. Postawili mnie pod parkanem i kazali mi stać. Był tam Niemiec, żołnierz, z karabinem i sobie tak chodził. A ja stoję pod parkanem. Stoję. Nie wiem co [robić]. Płakałam. Potem patrzę – tłum ludzi prowadzą, bo nie zdali kontyngentu. Zaprowadzili wszystkich ludzi na duży plac za cmentarzem i tam zaczęli segregować – młody, stary, młoda, stara. Przyjechały samochody. Mnie nie wzięli do samochodu, tylko młodych [z grupy] i wywieźli ich. Gdzie ich wywieźli – nie wiem. Starzy zostali. Czy to była kara? Nie wiem. Był płacz straszny. W ogóle co się tam działo, to…
Przychodzę do domu i mówię mamusi, co mnie spotkało. Mówię, że mam iść po [Ausweis]. Moja mamusia mówi: „Dziecko, nie idź! Dziecko, nie idź!”. Nie poszłam. Ale rano idę do pracy. Idę. Jest Oberleutnant, mówię na bramie, że nie mam Ausweisu. Oberleutnant [łapie] za telefon, dzwoni na poligon [do Niemca], wysyła mnie tam. „Naszprechał” mu bardzo dużo i każe mu dać mój [Ausweis]. Co to było? Wiadomo, chyba można się domyślić. Byłam ładna dziewczyna, młoda, ładna blondynka, oczy niebieskie – chaberki. Każe mi iść. Wtedy, jak pracowałam, to byłam Gruszecka. Moje panieńskie nazwisko – Gruszecka. Idę, ale pod strachem. Doszłam do budynku, ładne były bloki (do dzisiaj są). Wchodzę na górę, zapukałam, patrzę – siedzi ten szwab za biurkiem, dywan [gruby], perski, piękny pies leży. Powiedziałam „dzień dobry”, że ja po Ausweis. Wziął i rzucił mi go. Nie podał mi, rzucił. Tylko verfluchte powiedział. Moja myśl – nachylę się [po dokument], to pies mnie za pupę weźmie. Mówię – Boże, trudno. To jest ułamek sekundy, taka myśl. Jak tu wziąć? Jak tu się nachylić? Ale się nachyliłam jakoś. Nie wiem, chyba ze schodów to sfrunęłam. Takie były przeżycia człowieka. Biedę miałam.
Z Niemcami nie chodziłam. Nasi chłopcy golili dziewczyny. Mieszkała Bożenka Lewicka, która chodziła z Niemcami, właściwie z jednym Niemcem chodziła. Śpiewała tylko po niemiecku. To była moja sąsiadka. Przyszli chłopcy – mieszkałam na drugim piętrze – było [ich] trzech. Jeden był na drugim piętrze, drugi był niżej, na pierwszym, a trzeci był na parterze. Pilnowali. Godzina szósta rano! Przyszli do niej (jej mamusia była kasjerką, pracowała na kolei). Zamknęła się. Jej kuchnia i nasza kuchnia – był wentylator, że weszła na swoją kuchnię, otworzyła i mnie wołała: „Marylka, ktoś do mnie dzwoni! Ktoś do mnie dzwoni!”. Mamusia mówi: „Cicho bądź”. A ja otwieram drzwi i mówię: „No co? Może mnie przyszliście ogolić?”. – „O! Dobra, dobra!”.

  • Proszę opowiedzieć o swoim narzeczonym. Był w konspiracji?

Tak.

  • Nie chciał pani wciągnąć do organizacji?

No właśnie nie. Nie.

  • Jakie były jego losy?

Nie pracował, był w tej organizacji. To był akowiec. Nawet mieliśmy się pobrać, żeśmy trzy lata ze sobą byli. Wiedział, że się Niemcy skończą, że będzie koniec tego, ale jednak nie doczekał.

  • Jak to się stało, że zginął? Został aresztowany?

Albo ktoś go wydał… Przyszli w nocy do niego. Rodziców jego akurat nie było – był jego brat, Tadeusz. Tadeusza nie podchodzili, bo on nigdzie nie należał. Ten się schował, kajdanki od razu mu nałożyli – podobno, bo potem to tylko słyszałam – tak mocno, że aż mu krew leciała z rąk podobno, i na Pawiaku [był]. Jego mama dwa razy zanosiła tam paczki, ale trzeci raz już nie przyjęli. Nie wiem, gdzie zakończył swoje życie.

  • Został rozstrzelany?

Na pewno. Na pewno rozstrzelany.

  • Czy jego nazwisko pojawiało się na afiszach rozstrzelanych?

Byłam na Pawiaku [później] i szukałam, że może gdzieś jest [nazwisko]. Pani [z administracji] powiedziała mi, że nie ma. Nie wiem nic do dzisiaj o jego losie – gdzie, co.

  • Ile miał lat?

Był starszy ode mnie, osiemnaście miał pewnie.

  • Proszę opowiedzieć o lecie roku 1944. Rosjanie podchodzą pod Warszawę, w Warszawie wybucha Powstanie. Jak to wszystko wyglądało w Rembertowie?

Niemcy tatusia zabrali, bo w Rembertowie była obława na mężczyzn. Dwa lata mojego tatusia nie było.

  • Na roboty go wywieźli?

Gdzieś w baraku był, malował baraki. Dwa lata tatusia nie było, bo zrobili blokadę mężczyzn. Nawet sąsiad, Halkiewicz – obydwaj byli. Zgrupowali ich, spędzili ich do „Pocisku”, za druty i tam byli. Pobiegłam do tatusia i pożegnałam się, bo tatusia wywieźli. Ojciec był w Niemczech.

  • Chodzi mi o moment, jak już było słychać rosyjskie armaty. Jak wybuchło Powstanie – jakie były wiadomości?

Warszawa zaczęła się palić.

  • Czy widziała pani palącą się Warszawę?

Tak jest. Widziałam. Widziałam, bo nawet podjechałam (jakoś mi się udało). Widziałam płomienie, widziałam Stare Miasto. Jak Rosjanie weszli…

  • Właśnie. We wrześniu przyszli Rosjanie.

Tak, we wrześniu. Dokwaterowywali się też. Już byłam mężatką – miałam kogoś, jak Rosjanie weszli. Dokwaterowali nam zespół muzyczny rosyjski. Były dwie kobiety, Rosjanki i chyba czterech Rosjan, grali na swoich instrumentach. I – dać im pokój! Dać im pokój! Dałam im pokój, ale potem ich wyrzuciłam. Wyrzuciłam ich, bo zaczęli mi pluć – to taka kasta ludzi była, niestety. To nie było carskie wojsko.

  • Jak się Rosjanie zachowywali w stosunku do Polaków, do kobiet, do dziewczyn?

Różnie. Różnie. To w ogóle był straszny naród. To była dziczyzna. Jak Rosjanki szły na zabawy w koszulach nocnych? Widziałam. To już chyba to samo świadczy. To raz. Po drugie byli okropni. Na przykład na zachodzie jak się zachowywali. Bardzo źle się zachowywali. Potrafił wziąć żelazko i w pianino walić po klawiszach. Tak się zachowywali. Dzicz. To była dzicz.
Jak taki zespół mi się wprowadził, dla świętego spokoju… Przynieśli mi wtedy z UNRRA smalec w blaszanym pudełku. To był skarb! To był skarb wtedy, taki smalec! Tyle?! To dałam im pokoik, a sama w kuchni byłam. Jak zaczęli papierosy mi rzucać – wzięłam, przegoniłam i koniec. Powiedziałam – trudno, niech się dzieje, co chce. Nie i już.

  • Czy były konsekwencje tego, że pani ich wyrzuciła?

Nie było, ale potem jednak na swoim postawili i dali nam też Rosjanina, nazywał się Sarajew. Przystojny, niebrzydki. Nocleg. Miałam polówkę wtedy, to w kuchni spał na polówce. Ale patrzę – coś mokro pod polówką. A on nasiusiał. Ale z [mojej strony] było też nieładnie, przyznaję. Patrzę – jak nasiusiał, to co to ma znaczyć? Wzięłam patyk, sznurek, rybkę wycięłam z blaszki i włożyłam jemu pod kocyk. Potem to się wydało. Mówi tak: „Marusia…” że chory, bo on Wisłę forsował, żeby przejść na drugą stronę i zaziębił się. Trochę mnie ruszyło, rzeczywiście to był głupi kawał, nieładny, przyznaję się (lubię się przyznawać, bo zawsze mamusia mi mówiła: „Dziecko, kto kłamie to i kradnie”.). Nieładnie zrobiłam, ale trudno. Przebaczył mi, przeprosiłam go. Muszę powiedzieć, że był bardzo porządny, „na miejscu”. Miał żonę, miał dwoje dzieci. Sprzątałam, patrzę – coś leży pod łóżkiem. Paczka. Szczotką zamiatam i wygarnęłam tę paczkę. To nie jest z mojej strony chwalenie się, broń Boże – to były pieniądze. Był kasjerem i wypłacał swoim żołdakom. Patrzę – są pieniądze. Położyłam to z powrotem. Przyszedł, powiedziałam mu, dlaczego tak to zostawił, że tak nie można zostawiać. Pocałował mnie w rękę, podziękował. Jak by gdzieś [indziej] zostawił, to by się pożegnał [z pieniędzmi]. Albo był trochę podpity, bo bimber strasznie pili… Tu dobrze trafił. Potem wyjechał.
Jak się Postanie zaczęło – miałam dwie sąsiadki, które mnie brały ze sobą na ogródek, na pole, gdzie są kartofle, żeby brać. Nie było włoszczyzny, nie było kartofli, nie było pieniędzy przecież. Poszłam z nimi. Był olbrzymi ogród. Sąsiadki do mnie mówią: „Marylka! Marylka!”. Dwóch szwabów było, było jeszcze dwóch Niemców. Jeden podchodzi do mnie, niesie marchewkę – trzy czy cztery marchewki – i mówi, żebym to wzięła. Trąciłam go ręką, marchewka [wypadła], mówię: „A wy co z Warszawy robicie?!”. Mówi: „To nie ja. To nie ja”. Odeszli. Narwałam pietruszki, marchewki, zadowolona jestem, szczęśliwa. Idziemy do domu. Trzy dni może upłynęły, cztery – wołają mnie: „Słuchaj, w Kawęczynie są kartofle. Chodźmy na kartofle”. – „Dobrze”. Trochę siły miałam, wzięłam trzydzieści kilo kartofli. Był przejazd i był mur cementowy. Dwie [sąsiadki] poszły, a ja [worek] z kartoflami postawiłam sobie na murku. Jedzie samochód ciężarowy. Wyskakuje Niemiec i do mnie podlatuje – poważnie mówię – ręce rozkłada i krzyczy: Maria! Maria! A ja stoję i mówię: „Paszoł won szkopie! Paszoł won szkopie!”. Nogą tłukłam. Głowę spuścił, wsiadł i odjechał. Albo jemu kogoś przypominałam – może córkę, może siostrę – nie wiem do dziś, ale był bardzo [zasmucony], głowa spuszczona. Przecież mógł strzelić. Mógł? Sądu nie było. Mógł zezłościć się. A ja: „Paszoł won szkopie” – bo ich nienawidziłam strasznie! Strasznie ich nienawidziłam. Sąsiadki potem do mnie z pretensją: „Ojej, po co? To by nas podwiózł, kartofle by nam podwiózł!”. O, nie! O, nie! To nie ze mną. Tak było, takie miałam przypadki.

  • Czy po wojnie jeździła pani do Warszawy, widziała pani Warszawę zburzoną?

Widziałam.

  • Jak to wyglądało?

Tragicznie wyglądało. Już nie ta sama Warszawa, która była. Byłam urodzona na Mokotowie, tylko potem rodzice się wyprowadzili do Rembertowa. Ale mój ojciec warszawiak, moja mama też. Dziadkowie też – na Żelaznej mieszkali. Straszna była Warszawa.
W Rembertowie stał pomnik Piłsudskiego, popiersie, przy poligonie – mam zdjęcie, miałam nawet pojechać do Rembertowa i to poruszyć, dlaczego nie postawią. Przy poligonie jest rondo i tam jest wspaniałe miejsce. Ten [pomnik] tam był i Niemcy zrzucili to. To pamiętam.
Pamiętam, jak Niemcy powiesili czterdziestu Polaków za jednego Niemca! Zakładników wzięli, w Rembertowie dziesięciu powiesili. To się słyszało, bo była noc, cicho, było ciepło (nie pamiętam, który to był miesiąc), okna otwarte. To było koło stacji – do dzisiaj są drzewa, dziesięć drzew, jest pomnik. Dziesięciu [powiesili]. Był kolejarz, który miał marynarkę zrzuconą – albo zrzucił sam, na pewno, rzucał się pewnie. A Niemcy przechodzili – bo to koło stacji – i śpiewali. I śpiewali!
Mało tego – wrócę jeszcze do „Pocisku” – Niemka nam kazała też śpiewać tego dnia (tego dnia czy na drugi dzień, już nie pamiętam). [Ci ludzie] wisieli parę dni. Żadna nie zaśpiewała. Żadna. Ja tym bardziej. Ale kazały śpiewać. Takie małpy były. Podłe, wstrętne. Było tak: na Zachodnim powiesili dziesięciu, na Wschodnim powiesili dziesięciu, w Rembertowie dziesięciu i we Włochach dziesięciu. Czterdziestu zakładników powiesili wtedy.

  • Na zakończenie pytanie: co pani myśli o pojednaniu polsko-niemieckim? Przeżyła pani wojnę, pracowała pani u Niemca.

To jest pytanie trochę może kłopotliwe. Sympatykiem nie byłam i nie jestem. Niestety. Każdy kraj, każdy obywatel powinien być w swoim kraju i rządzić swoim krajem. A że jest nie za bardzo dobrze dla młodzieży – jaką mają przyszłość? Czy pan widzi ich przyszłość? Bo ja nie. Jak rodzicom się dobrze powodzi, to jeszcze mają dobrze. Nie powiem, że przed wojną było tak dobrze. Chodziłam do szkoły i mnie nauczono: „Jak ci, Marylciu, coś upadnie – jabłko, pomarańcza czy mandarynka – to wyrzuć”. I ja wyrzuciłam tak mandarynkę do kosza. Dziewczynka podeszła i wzięła z kosza. Tak było. Ale tak było i tak będzie zawsze.
Teraz „Katyń” oglądałam. Dlaczego naszą inteligencję tak zniszczyli i dalej się ją tłamsi? Dlaczego naszą historię, naszą sztukę? Wszystko spaczone jest teraz. Spaczone. Spaczyli wszystko już – więcej nie trzeba. Człowiek już ma tyle lat, że już nic lepszego się nie spodziewam, ale młodych mi szkoda. Będzie jeszcze dobrze. To pokolenie jak wymrze, to będzie dobrze.



Warszawa, 3 marca 2008 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz
Cecylia Kostka Stopień: cywil, pracownik Zakładów „Pocisk” Dzielnica: Rembertów

Zobacz także

Nasz newsletter