Feliks Walerych „Lampart”
Feliks Walerych.
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie.
Przyszedłem na świat w połowie lat dwudziestych w Warszawie, na Śródmieściu, ulica Żelazna róg Chłodnej. W 1929 roku rodzice przenieśli się na Ogrodową między Wronią a Przyokopową, [tam] mieszkałem do samego Powstania. Do szkoły poszedłem w 1933 roku. Szkoła mieściła się dwa domy dalej, Ogrodowa 67. Była to szkoła męska numer 17.
- Jak zapamiętał pan kolegów?
Zapamiętałem bardzo [dobrze], bo ci wszyscy koledzy, którzy ze mną do szkoły chodzili, później zostali w Armii Krajowej.
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Mój [ojciec] przed wojną pracował w Agrylu.
Na Stawkach pracował podczas okupacji, w magazynach miejskich, ale w Agrylu pracował [przed wojną]. Była nas trójka, to mama miała zajęcie w domu.
Dwie siostry, starszą i młodszą.
- Jak wyglądała Warszawa okresu międzywojennego?
To była szalona różnica: teraz obecnie a przed wojną. Pamiętam jako chłopiec… [Przed wojną] był tak zwany deptak. Zaczynał się od ulicy Wolskiej róg Młynarskiej, [biegł] w stronę Śródmieścia do Chłodnej i Chłodną do Żelaznej. Jak przyszły ostatki, to dorośli, przebierańcy chodzili po całej ulicy Chłodnej, Wolskiej. My jako dzieci wszyscy się temu przyglądaliśmy. Taka była wesoła Warszawa. Na każdym prawie rogu była restauracja czy sodowiarnia, cukiernia. Teraz tych sklepów wszystkich nie ma.
- W którym roku wstąpił pan do organizacji harcerskiej?
Przedtem w 1935 wstąpiłem roku do Orląt. Miałem przyjemność w 1937 roku witać w Warszawie, w parku Agrykola na Myśliwieckiej, króla Rumunii Michała. […]
Gdy w 1937 roku skończyliśmy czwartą klasę, szkoła została przeniesiona na róg Żelaznej i Leszna do nowego budynku, i w szkole został założony Związek Harcerstwa Polskiego – 64. drużyna. Drużynowym został Zdzisław, ale nazwiska nie pamiętam. Wiem tylko tyle, że był synem kapitana żandarmerii, który był chyba komendantem jednostki na Krochmalnej 32, [gdzie] były magazyny żandarmerii. Tam właśnie mieszkał nasz drużynowy Zdzisław i miał dwóch braci: młodszego Wojtka, [który był] w moim wieku, i starszego od niego, który był na szkole medycyny wojskowej przed wojną. […]
Mieliśmy plac zabaw: boisko do gry w lecie, a w zimie lodowisko. Jeździliśmy na łyżwach… Przyszedł okres Zielonych Świątek, wyjeżdżaliśmy do lasów podwarszawskich na Zielonkę. Urządzane były trzydniowe, nie pamiętam jak to się nazywało, zloty – coś w tym rodzaju. To było coś pięknego dla młodzieży, bo na trzy dni byliśmy oderwani od spraw domowych, tylko żeśmy byli już prawie tak z lasem związani i z zabawami.
W 1939 roku wybuchła wojna. Chodziłem do szóstej klasy. Siódma klasa nie zaczęła się od 1 [września], bo wojna wybuchła i szkoły w ogóle nie zostały otwarte. Natomiast zostaliśmy z żandarmerii. Nie wiem, chyba wszystko zrobił Zdzisław drużynowy, że włączyli nas do służby pomocniczej na Dworcu Głównym w Warszawie. Dworzec mieścił się wtenczas w baraku przy ulicy Chmielnej róg Marszałkowskiej. Został wybudowany nowy dworzec: wielki, żelbetonowy, ale nie był wykończony, nie był jeszcze w użytku. Dopiero później Niemcy częściowo go otworzyli i korzystało się z dworca. Spędziłem dwa lub trzy razy całodobowe dyżury pomocnicze przy żandarmerii. Naszym zadaniem było pomaganie rodzinom przyjeżdżającym z zachodu i z północy. To były wszystko rodziny urzędników państwowych, może oficerów – żony z dziećmi. Naszym zadaniem było wziąć bagaże i osoby doprowadzić, gdzie sobie życzyli: czy jechać na Dworzec Wschodni, czy Zachodni, czy na Gdański, czy na Wileński. To myśmy doprowadzali taksówkę albo dorożki, bo było bardzo dużo dorożek przed wojną, dorożkami się jeździło. A kto nie miał kontaktu w Warszawie, to prowadziliśmy do hotelu Polonia, gdzie był punkt. Tam interesowali się osobami, które przyjeżdżały. To był taki początek.
Później, na jesieni 1940 roku poszedłem do szkoły: róg Bema i Wolskiej. Chodziliśmy tylko pół roku, bo nastał 1941 rok, a w 1941 roku wybuchła wojna, w czerwcu, między Ruskimi a Niemcami. Nas już stąd usunęli do baraków na ulicę Grabowską, tutaj skończyłem siódmą klasę. Oni szykowali dla swoich żołnierzy lazarety wojskowe, szpitale. To już Niemcy sobie szykowali. Tam dokończyłem szkołę. […] Jak już się miało czternaście, piętnaście lat… Niemcy potrafili zabierać i wywozić do Rzeszy młodzież, [która] nie pracowała. Poszedłem do pracy i do szkoły handlowo-zawodowej na Oboźną 6.
Pracowałem jako pomoc biurowa, taki chłopiec do wszystkiego, w prywatnej firmie Bukowski-Lange. To była firma budowlana i instalacyjna. Takie zadanie miałem: przynieś, podaj, posprzątaj, jak to młodzież. Ale miałem
Arbeitskarte, już Niemcy nie mogli mnie złapać, jak były łapanki, i wywieźć na Skaryszewską, a potem do Niemiec [na roboty]. Potem firmę zmieniłem, poszedłem do innej firmy instalacyjnej, już jako starszy chłopiec.
W 1943 roku, na wiosnę, wszyscy koledzy, cośmy byli w harcerstwie przed wojną, mieszkaliśmy w jednej okolicy, spotykaliśmy się… Wstąpiłem do ZWZ – to był Związek Walki Zbrojnej. Na wiosnę składałem przysięgę na ulicy Mariensztat. Po drugiej stronie był most Kierbedzia, Nowy Zjazd. A tutaj tylko po jednej i po drugiej stronie były małe budyneczki, po pół pięterka podostawiane. Składałem przysięgę. Jeszcze było wielu kolegów. Odebrał tę przysięgę podporucznik „Piec”.
Tak do jesieni. Na jesieni przedstawił nam dowódcę plutonu, bo został zorganizowany już pluton pierwszy. Dowódcą został „Kuba”, stopień miał podchorążego. Zaczęliśmy szkolenia z zakresu szkoły podoficerskiej. Po mieszkaniach były zebrania. W domu powiedziałem, że chodzę na komplety, bo jeszcze chodziłem do szkoły. Tak że rodzice nic nie wiedzieli o tym, że należę do organizacji, bo nie wolno było nam mówić. Jeździliśmy do lasu, do Podkowy, wysiadaliśmy, kierowaliśmy się w lewo w stronę lasu Nadarzyn, Lasy Nadarzyńskie. Byliśmy dzień, dwa, takie żeśmy szkolenia przechodzili przygotowawcze w terenie. To było do jesieni. Na jesieni z rozkazu generała Grota-Roweckiego wszystkie małe zgrupowania i inne, jakie były, zostały włączone w jedną Armię Krajową. Powstała już Armia Krajowa na jesieni. Ona była, tylko że to nie było wszystko połączone. Na jesieni zostało to wszystko połączone.
Co najgorsze, że tej zimy (1943 na 1944 rok) żeśmy się dowiedzieli, że nasz podporucznik (pseudonim „Piec”) zginął w akcji na VI Posterunku w okolicy Dworca Zachodniego. Tak mi swoim strojem przypominał (później: w latach 60. czy 70.) dowódcę Cybulskiego z „Popiołu i diamentu” Wajdy: marynarka jednorzędowa, bryczesy, buty oficerskie, jakby ten bohater był jego kopią.
[…] Potem w Powstanie już jego nie było. Już mniej pracowałem, bo jak wstąpiłem do organizacji, to byliśmy zajęci. Musieliśmy malować po parkanach kotwice: „Polska Walcząca” i cały czas żeśmy przechodzili szkolenie szkoły podoficerskiej.
- Brał pan udział w akcjach sabotażowych?
W innych większych [akcjach] nie brałem [udziału]. Tylko cały czas przechodziliśmy szkolenie i cały czas żeśmy malowali po parkanach. Z tego zgrupowania, w którym byłem w 1942 roku, chłopcy opowiadali po wojnie, że brali udział w akcji w Alejach [Róż] na kata Warszawy, generała Kutscherę. Wtenczas zginęła wnuczka pani Wężykowej, została postrzelona. W moim wieku była. Z naszego zgrupowania, do którego później należałem, chłopcy brali udział w akcji.
- Jak pan zapamiętał Powstanie w getcie?
Mieszkałem trzy ulice od getta. Właściwie na Ogrodowej był wymurowany mur. Ogrodowa przy Wroniej – już miało być małe getto. W domu… róg Chłodnej i Żelaznej… była cukiernia Homera, [do której] żeśmy chodzili. Na pierwszym piętrze były stoły bilardowe, myśmy wieczorem chodzili grać w bilard, bo w dzień chodziliśmy na ulicę Żytnią. Przez Chłodną wybudowany był most, tramwaje przechodziły [pod nim], było połączone małe getto z dużym gettem. Później, jak wybuchło Powstanie, to nie było tak głośno, że to Powstanie, bo to nikt nawet nie wiedział. Myśmy nie wiedzieli o tym. To było na wiosnę. Wiem, że to było w kwietniu.
Ale przed tym na Chłodnej
vis-á-vis Sądów, po drugiej stronie, była szkoła Konarskiego… Myśmy chodzili przed wojną do Konarskiego na filmy kowbojskie. Pamiętam właśnie, że w 1942 czy w 1943 na wiosnę w tej szkole czterdzieści dwie czy trzy osoby zostały powieszone.
Potem zaraz wybuchło to Powstanie. Żeśmy widzieli strzelaninę ze schodów Sądu, Niemcy palili getto. Ale o tym myśmy specjalnie dużo nie wiedzieli. Nie należałem do zgrupowania, które tu właśnie brało udział w akcji. Jak potem się dowiedziałem, przez plac Krasińskiego, od Starówki, dawali pomoc zbrojną. Parę dni byli, a potem się wycofali, bo to Powstanie było nie do wygrania. Tyle ludzi, cała młodzież Warszawy, wszystko było zorganizowane. Przed samym Powstaniem koledzy… Miałem na Wroniej kolegę Janusza Bankie (zginął w Powstaniu), który też proponował, żebym wstąpił do organizacji, ale już byłem. Wszyscy się zwoływali, cała młodzież, żeby wstępować do organizacji, ale [Żydzi] też nie mieli szans wygrania tego Powstania. Tylko tyle, że dali znać o sobie, że są też ludźmi.
- Miał pan kontakt z Żydami przed wojną, w szkole?
Tak. Moja małżonka miała, bo chodziła z Żydkami na Okopowej. Moja szkoła była męska, to tutaj było bardzo mało. […]
Mama mieszkała na ulicy Gęsiej, między Okopową a Smoczą. To była taka dzielnica pół-polska, a po drugiej stronie była dzielnica żydowska. Mama urodziła się na ulicy Ostrowskiej, jak Powązki… Może też miała koleżankę Żydówkę przed wojną. Chyba starsze córki były od niej. Nazywali się Bursztyn, [córka ich miała na imię] Genowefa. W 1942 roku, pod koniec, Genowefa przyszła do nas na ulicę Ogrodową, była u nas około dwóch czy trzech miesięcy. Po dwóch czy trzech miesiącach ludzie zaczęli mówić, że my chyba przechowujemy Żydówkę. Pomimo wszystko, było nas troje dzieci, babcia i ojciec, to nas [było] dużo osób. Ona blondynka, wcale nie była podobna do Żydóweczki. Była starsza ode mnie trzy czy cztery lata, w wieku mojej starszej siostry. Może rok starsza była. Ale babcia Wasilewska mieszkała na ulicy Żytniej. Ona mieszkała tylko z wnuczką, małą dziewczynką. Mamusia ją zaprowadziła, ona u niej mieszkała. Myśmy się potem kontaktowali, ale co dalej się stało z tą Genowefą, to nie wiem. Ale przeżyła chyba, bo wcale nie była podobna do Żydóweczki. Miała jeszcze młodszą siostrę, ale nie wiem co się z nią stało.
- Po Powstaniu nie było wiadomo, co się dzieje ze znajomymi.
Nie. Mama czekała na ojca. Ojciec nie wrócił. Płakała cały czas.
- Ojciec zginął w Buchenwaldzie?
Tak. W Buchenwaldzie zginął.
- Ojciec trafił do Buchenwaldu po Powstaniu Warszawskim czy wcześniej?
Nie. Ojciec mój pracował w Akrylu, potem został jako magazynier na Stawkach. Były tam magazyny Urzędu Wyżywienia Miasta. Ojciec widział gehennę Żydów, bo wagony przyjeżdżały i stamtąd wszystkich żydków wywozili z getta warszawskiego do Treblinki czy do Majdanka. Ojciec to wszystko widział, działy się straszne rzeczy. Jak przyszedł nieraz z pracy mówi: „Chyba tej wojny to nie przeżyjemy, to niemożliwe. Co ci Niemcy wyprawiali z tymi psami, z ludnością żydowską”.
- Kiedy pana ojca został wysłany do obozu?
Nie wiem. Tylko tyle wiem, że stryjek, który mieszkał na ulicy Gostyńskiej pod 17, zginął wcześniej, a trzech jego synów zostało rozstrzelanych na Moczydle. Wyprowadzili ich 5 sierpnia i moi bracia stryjeczni zostali rozstrzelani.
W 1944. 5 sierpnia. Na samym początku Powstania. Ryszard Walerych – dwanaście lat, Ignac Walerych – siedemnaście czy szesnaście, i Janek Walerych – czternaście lat. Wszyscy zostali rozstrzelani. A mama ich, stryjenka, została. Nie wiem, czy ona zostawała w tyle… Chłopcy leżą na Cmentarzu Powstańców na Woli.
- Pana kontakt z ojcem urwał się na początku Powstania?
Nie. To był 30 lipca, niedziela. W sobotę 29 [lipca] przyszło obiegiem, żebyśmy stawili się o godzinie dziesiątej na punkcie zbornym. [Wszyscy] chłopcy byli z jednego miejsca – Ogrodowa, Wronia, Okopowa. Na przystanku róg Leszna i Przyokopowej mieliśmy wsiąść w tramwaj. Ale to było tak, że dostałem [wiadomość] obiegiem, nic nie mówiłem.
Taki był zwyczaj u nas w domu, że w niedzielę – godzina dziesiąta – cała rodzina zasiadała do śniadania przy stole. Śniadanko skonsumowałem, po pewnym czasie dochodzę do mamy i powiedziałem: „To co było w mieszkaniu, co przetrzymywaliśmy w piecu, różne papiery, broń… Należałem do organizacji. Teraz muszę się pożegnać z wami”. Ostatni raz ojca widziałem. Tak jakby ojciec mnie przekazał ostatnie swoje słowa na dalsze życie moje, bo jakby czuł, że więcej się nie zobaczymy… Pożegnałem się z mamą, poszedłem do ojca. Ojciec nigdy [nie okazywał] słabości, był stuprocentowym mężczyzną. […] Powiedział mi takie słowa: „Synu, ja też miałem osiemnaście lat w 1920 roku, jak bolszewicy szli na Warszawę. Wstąpiłem jako ochotnik. Po wojnie już zapisałem się do organizacji, jaką była PPS. Wszystko było w porządku do jakiegoś czasu. Potem powstała PPS-lewica i PPS-prawica. Jak zaczęli się między sobą targować, to w końcu nie wiedziałem – jak być dobrym dla lewicy, to trzeba być złym dla prawicy. Z tej organizacji się wypisałem i założyłem swoją prywatną partię pod nazwą rodzina – dom, żona, dzieci. Pamiętaj, jak przeżyjesz, to zrób to samo”. To były ostatnie słowa mojego ojca do mnie. Więcej już go nie zobaczyłem i nie słyszałem…
Natomiast mój znajomy mówił, że mój ojciec był strasznym palaczem, w nocy palił papierosy. Przed wojną było łóżko i przy łóżku szafeczki. Pamiętam, [jakiej marki papierosy] ojciec palił – Junak. Ojciec palił te papierosy [także] w nocy – dwa, trzy wypalał. Jak zasypiał, to widocznie ten popiół spadał i koszule miał powypalane. Mama miała z nim kłopot, taki był palacz. Jak był na Stawkach magazynierem, to widocznie Niemcy wkroczyli, ich wszystkich zabrali i wywieźli do Pruszkowa. Z Pruszkowa wywieźli do Oświęcimia. W Oświęcimiu ojciec był jakiś czas, potem wywieźli ich do Buchenwaldu. Zakończył swoje życie. A dlaczego? Stryjek, [który mieszkał] na Gostyńskiej, potem z mamą rozmawiał, mówił: „Pani mąż był niemożliwy palacz. Dostawał każdy porcję chleba, ćwiartkę tego chleba na śniadanie, a on ten chleb oddawał za dwa, trzy papierosy. Przyszedł miesiąc luty czy marzec, jemu już nogi popuchły, wzięli go do lazaretu, do szpitala. Nie wiem, co się z nim stało”.
Potem mama szukała ojca i w latach pięćdziesiątych czy pod koniec [lat] czterdziestych dowiedziała się, że zmarł w Buchenwaldzie 28 czy 25 kwietnia, na parę dni przed zakończeniem wojny. A ruskie już zdobyli Buchenwald w 1945 roku, w kwietniu 15 czy 16. Ojciec jeszcze żył, ale był już nie do uratowania. Zakończył życie.
- Wróćmy teraz do Powstania – godzina „W”.
Zostałem skoszarowany. W niedzielę o dziesiątej żeśmy się spotkali. Udaliśmy się na ulicę Bednarską w dół. Po lewej stronie, może druga czy trzecia brama na parterze, żeśmy wstąpili jeszcze po następnego kolegę z naszego plutonu. Weszliśmy do mieszkania i zobaczyłem na szyldzie [napis] „doktor medycyny”. To znaczy, że jego tatuś był lekarzem. On wyszedł. Trzech nas było i on był czwarty. Wyszła [też] jego babcia. Powiedziała nam: „Chłopcy, jak będziecie w bardzo trudnych okolicznościach, to pamiętajcie, żebyście odmówili modlitwę”. Skorzystałem z tego, jak miałem odcinek do przelecenia w dniu wybuchu Powstania.
[…] Pierwszy raz to żeśmy nocowali […] na samym rogu Szwedzkiej i 11 Listopada, jak fabryka… w takim drewniaczku. Na drugi dzień, już w poniedziałek, żeśmy poszli na ulicę Łochowską róg Zachariasza. Naszym zadaniem było zdobycie szkoły na ulicy Otwockiej. Otwocka ciągnęła się od Zachariasza do Kawęczyńskiej i tam była szkoła, w której przed samym Powstaniem stacjonowali własowcy.
- Może ronowcy? Czy to mogła być brygada RONA?
Nie pamiętam już. Wiem, że to byli chyba własowcy.
- W każdym razie te oddziały były utworzone z Rosjan, tak?
Z Ukraińców. Byli Ukraińcy, Gruzini, Rosjanie, Mongołowie! Przed samym Powstaniem też oni byli! Na Jelonkach, jak opowiadali, to Mongołowie stali tutaj. Ale oni się wynieśli przed samym Powstaniem. Ich nie było. Myśmy siedzieli.
W dniu Powstania zostałem wysłany o czwartej godzinie… Tak było rozłożone, że połowa naszego plutonu była na ulicy Łochowskiej, a druga połowa w okolicach placu Szembeka na Grochowie. Z drugim kolegą zostałem wysłany jako łącznik na plac Szembeka, ale nie dotarliśmy. Była godzina czwarta, powiedziano nam, żebyśmy nie wsiadali do żadnego tramwaju, tylko żebyśmy przeszli pieszo. Myśmy szli pieszo. Tylko żeśmy doszli tam, gdzie jest pętla na Wiatracznej. Była godzina czwarta trzydzieści, może czterdzieści. Trudno mi powiedzieć, ale to było gdzieś koło piątej godziny. Zaczęła się strzelanina. My z tym kolegą musieliśmy się przedostać. Ale jak się przedostać, jak już ze strony mostu Kierbedzia karabin maszynowy cały czas obstrzeliwał. Nie było przejścia. Ale musieliśmy się przedostać. Już jeden facet został postrzelony, leżał. W Powstanie miałem niecałe osiemnaście lat (jeszcze parę miesięcy), byłem niskiego wzrostu. Miałem może metr sześćdziesiąt dwa, trzy; pięć to góra. Taki pucołowaty na buzi. […] Mówię trudno. I skoro babcia kolegi powiedziała, żebym zmówił pacierz, schyliłem się, pacierz mówiłem. Miałem przelecieć odcinek [o długości] może osiemdziesięciu, może stu metrów. Jak żeśmy przelatywali, był parkan murowany, to tylko widziałem, jak tynk odskakiwał. Leciałem i przeleciałem. Kolega też za jakiś czas przeleciał za mną. Ale dalej też żeśmy nie polecieli, bo też zaczęła się strzelanina.
W końcu mówimy: „Co robimy? Skręcamy, wycofujemy się. Nie dotrzemy”. Skręciliśmy do ulicy Paca. Na Paca były domki dwupiętrowe. Stoimy w klatce schodowej – co robić? Od tamtej strony mieszkał inny kolega, wcześniej od nich wyszedł i żeśmy go spotkali. Jest nas już trzech. Leon Chibuła był starszy, miał pseudonim „Wilk”. Miał ze dwadzieścia lat, a myśmy mieli po niecałe osiemnaście. On mówi: „Poczekamy, zobaczymy co będzie?”. Czekaliśmy jakiś czas. Robi się szarówka. Przylatują dwie czy trzy osoby, mówią: „Uciekajcie, bo od idą Niemcy, mają własowców, tych różnych wschodnich Mongołów, i idą po domach, i robią rewizję”. Myśmy się wycofywali bocznymi uliczkami aż do ulicy Podskarbińskiej. Tam Leon miał rodzinę i żeśmy zanocowali.
Na drugi dzień rano żeśmy wstali i udajemy się w kierunku naszego zgrupowania. Dotarliśmy do wiaduktu na Targowej. Już leży parę osób postrzelonych.
Vis-á-vis pod [numerem] piętnastym była żandarmeria i strzelali stamtąd. Jak żandarmeria strzelała. to była godzina jedenasta, dziesiąta… Trudno mi powiedzieć, bo myśmy szli cały czas. „Tędy nie przejdziecie, tylko tym drugim wiaduktem idźcie”. To idziemy. Jestem mały, ten drugi też był niewysoki (nie pamiętam jego pseudonimu), a Leon – „Wilk” – był starszy, ale szedł trzeci. Stali esesmani. Nas małych przepuścili, a jego zatrzymali. Myśmy poszli parę budynków dalej i czekamy na niego. Z godzinę czasu go trzymali, ale puścili.
- Nie podejrzewali, że wy młodsi możecie być powstańcami?
Tak, ale ja 1927 i tamten też 1927 rok. Leon był z 1924 albo 1925 roku, to był starszy, więc już Niemcy mogli mieć podejrzenie. Ale on miał papiery, był w Majdanku, w obozie trzy miesiące…
Jak żeśmy go odebrali w 1942 roku z Majdanka to przywieźli go na Dworzec Wschodni. Ważył trzydzieści siedem kilo. Żeśmy go w kocu przywieźli do domu. On kulał na jedną nogę, już był taki nie bardzo sprawny po tym wszystkim. Może dlatego go puścili?
Jagiellońską dotarliśmy do Targowej (róg Ząbkowskiej) i już byli powstańcy. Pytają, co my tu robimy. My mówimy, z jakiego jesteśmy zgrupowania. Mówią, że nie przejdziemy Targową. Róg Targowej i Ząbkowskiej – jest monopol i jest kapliczka. Za tą kapliczką stoi karabin maszynowy i kogo zobaczy, od razu strzela. Zabijają. Mówi: „Nie przejdziecie!”. Czekaliśmy do wieczora. Wieczorem nas przeprowadzili. Jest ulica przy samych torach. Żeśmy dotarli do Gruzińskiej. Gruzińską do Łochowskiej dotarliśmy na nasz punkt zborny i czekamy. Któregoś dnia mieliśmy wyprawy na tory, stały dwa czy trzy wagony kolejowe. Żeśmy te wagony rozbili, zobaczyli, co jest. Między innymi były papierosy, tośmy wzięli część papierosów, i to żeśmy mieli. Potem wszystko przycichło, czekało się, co będzie dalej. Żeśmy siedzieli chyba do 15 sierpnia.
- Nie było wtedy żadnych rozkazów?
Może i były, ale to tylko dowództwo wiedziało. Myśmy mieszkali w prywatnych mieszkaniach, po dwie, trzy osoby w jednym mieszkaniu, to było wszystko. Później 15 sierpnia Niemcy zarządzili, żeby wszyscy mężczyźni wyprowadzali się szosą w kierunku na Radzymin. Myśmy wszyscy stopniowo przychodzili. Między innymi nasza broń wszystka była na rykszy.
Była łączniczka o pseudonimie „Róża”. Ona przy tej rykszy była i jeszcze ktoś był ze starszych. Myśmy po dwóch, trzech szli. Najgorzej było przejść pod tym wiaduktem, bo stała żandarmeria niemiecka, później już się szło. Myśmy doszli aż do miejsca, gdzie się drogi rozchodzą na Radzymin i na Wołomin. Udawaliśmy sie w kierunku na Puszczę Kampinoską. Tak zarządziło nasze dowództwo. W Puszczy Kampinoskiej zorganizujemy się i z powrotem na Warszawę (tylko lewobrzeżną, nie prawobrzeżną). Po lewej stronie były zabudowania, a po prawej stronie już były pola, pola i pola. Myśmy tak szli kilometr czy dwa. Dochodzimy, po prawej stronie jest gospodarstwo rolne, duża stodoła o dwóch wierzejach. Myśmy się zatrzymali, coś zjedli, wieczór. Żeśmy się rozstawili, bo o godzinie dziesiątej na warcie stałem. W międzyczasie dowództwo nasze, kapitan „Dąb”, szef sztabu podporucznik (czy porucznik) „Marek” i jeszcze jacyś oficerowie… Było dwóch podporuczników i szef kompani – policjant przedwojenny. I myśmy wszyscy w stodole na słomie, na górze spali.
Godzina dziesiąta: stałem na warcie. Złapali jednego czy dwóch facetów, co kręcili się, podglądali. Wzięli ich do piwnicy, wyszedł rozkaz, żeby ich zlikwidować. Zlikwidowali ich, rozstrzelali tych dwóch facetów, których złapali. Nie wiem, czy oni mówili po polsku czy nie. Nie wiem, kto to był. To mogli być Polacy, którzy byli z poznańskiego czy ze Śląska. Też mogli przypadkowo zginąć, ale nie mieli żadnych papierów, nie mieli nic.
- Ale byli ubrani w mundury niemieckie?
Tego nie wiem, bo ich nie widziałem. Stałem na warcie, miałem wartę do godziny dziesiątej. O dziesiątej było już ciemno. Jak stałem na warcie, to już była rosa. Słyszałem, Niemcy chodzili i grali na fujarkach. Jak oddalali się, to fujarki cichły. Potem wracali z powrotem, to głośniej. Zapamiętałem to.
Tak żeśmy usnęli do rana. Rano mieliśmy wymaszerować w kierunku na Jabłonnę. My się budzimy, a tu dowództwo nasze: „Żeby nawet nikt nie drgnął. Nic, leżeć pokotem, się nie ruszać”. Patrzymy przez szpary, a na ulicach esesmani zostawiają rozstawione karabiny maszynowe, chodzą, szukają po budynkach. Esesmani z Dywizji Herman Göring. Po tym wszystkim zdałem sobie sprawę, co to było, co nas mogło czekać. Do godziny trzeciej myśmy leżeli. Chodzili Niemcy po podwórku, z nimi po niemiecku [ktoś rozmawiał], może z naszych dowódców, czy [od] gospodarza, trudno mi powiedzieć. To był duży budynek: okazały, frontowy. Niemcy chodzili po podwórku, wierzeje były otwarte, stała ryksza z bronią. Cud, że nie weszli i nie zobaczyli nas, bo bylibyśmy chyba [zostali] spaleni żywcem w tej stodole. Godzina trzecia: oni zwinęli się i wyszli. Myśmy coś niecoś skonsumowali. Godzina czwarta czy piąta: nastąpił wymarsz.
Szedłem w pierwszej czujce z tym Kazikiem, z którym byłem. Później za nami szedł pojedynczo Leon. Myśmy podeszli jakieś 200–300 metrów. Po drodze, po lewej stronie przechodziliśmy koło majątku agrolowskiego. Stały tygrysy, czołgi, Pancerna Dywizja Herman Göring. My się zbliżamy, aleśmy widzieli, że były zarośla i duże drzewa. Jak żeśmy dolecieli później, jak zaczęła się strzelanina… Był jakiś strumień, kanał ściekowy, była woda i było zarośnięte. Straszna strzelanina się zaczęła, zaczęli strzelać w naszą rykszę. W plutonie byli starsi ode mnie, bardziej doświadczeni żołnierze, brali udział w różnych akcjach. Zaczęła się strzelanina i zginęło paru naszych. Mietek Sanecki, kolega, został postrzelony w nogę. Później po Powstaniu Leon mi opowiadał, że wyciągnęła go „Róża” sanitariuszka. (Potem nawet się pobrali, on przyjechał jako Polak z Francji, bo jego rodzice pracowali w kopalni, przyjechali do Polski, ale potem wyjechał zaraz.)
Żeśmy siedzieli w tych krzakach nad wodą do rana. Rano żeśmy wyszli stamtąd (myśmy mieli plecak wojskowy jeszcze na plecach) i udaliśmy się w kierunku Jabłonny, jak Piekiełko, Wiśniewo, Henryków. Po drodze, jak żeśmy szli, spotkaliśmy w Henrykowie faceta. To był starszy facet, z sześćdziesiąt lat, zobaczył ten plecak: „Panowie, chłopcy, gdzie wy idziecie z tym plecakiem?”. On się nam przedstawił. Był to inżynier, który budował Gdynię w latach dwudziestych i tutaj mieszkał. […] Mówi: „Na razie zatrzymajcie się u nas, zobaczymy co potem dalej”. Chciał nam pomóc. Myśmy się u niego zatrzymali. Ale nas trzech jest, chcemy coś zrobić. On mówi: „Jak chcecie, to za kilometr jest Piekiełko…” Była fabryka lekarstw. Było dużo węgla gryziku, drobnej kostki, to mówi: „Weźmiecie, poprzynosicie nam na zimę trochę tego węgla”. Worki nam dał i myśmy mu przynosili. Dali nam za to jeść. Byliśmy tam około tygodnia, mówi: „Tu Niemcy jeżdżą, wyciągają, biorą ludzi na roboty, na okopy”. On poszedł do Rady Gminnej i postemplowali nasze dowody, kenkarty, że jesteśmy tutejsi. Mogliśmy wyjść z tymi kartami, zameldowali nas. Na tych okopach byliśmy raz czy dwa.
Wracamy z tych okopów. To był Henryków, była ładna, żelazna, gruba brama, był jakiś mająteczek. Patrzymy, przed bramą stoi nasz kapitan „Dąb”.
Nie wiem. Myśmy się go nie pytali. Dochodzimy do niego, meldujemy się: „Panie kapitanie”. On mówi: „Dobrze chłopcy. Żyjecie.” – „Żyjemy”. Powiedział nam, że została rozbita ta ryksza, paru zginęło. Powiedział: „Słuchajcie, indywidualnie przedostajemy się wszyscy na lewą stronę do Puszczy Kampinoskiej, ale na wysokości Jabłonny albo za Jabłonną”. Jak pan kapitan tak powiedział, to żeśmy się odmeldowali. Przyszliśmy do tych państwa, [u których] byliśmy tydzień czy dwa. Dali nam jeszcze troszeczkę prowiantu na drogę i wyruszyliśmy. Udaliśmy się nad samą Wisłę. Będziemy szli nie szosą, bo szosą Niemcy jeżdżą i nas złapią. Będziemy szli przy Wiśle w stronę Jabłonny. To była godzina dwunasta, może pierwsza, patrzymy, a od strony Gdańska nad Wisłą przelatuje sznur samolotów. Pierwsza pomoc, co szła na Warszawę, były pierwsze zrzuty. Jak myśmy zobaczyli te samoloty – a były wały przeciwpowodziowe, niemieckie samochody przeciwpancerne i karabiny maszynowe strzelające do nich – to znowuż musieliśmy się w krzakach ukryć, czekać do nocy aż oni stamtąd zjadą. Tak żeśmy doszli do Bukowa. Cały czas mamy ten plecak… Tych papierosów myśmy nie palili, to były papierosy zdobyczne „Wisła”, i mieliśmy pół litra spirytusu. Żeśmy też nie pili. Nie paliłem papierosów, Leon też nie palił, ale mieliśmy te papierosy.
- Skąd mieliście te papierosy?
Jak żeśmy rozbili te wagony, były papierosy, żeśmy wzięli te papierosy. Były takie paczki po sto papierosów.
W nocy żeśmy dotarli do Buchnika, a następna stacja z Buchnika to była Jabłonna – trzy, cztery kilometry i była Jabłonna. Idziemy w kierunku Jabłonny. Pod Jabłonną już nie mieliśmy co jeść, a takie piękne pomidory dojrzewają na krzakach. Myśmy sobie ukucnęli, tych pomidorków pojemy. Wychodzi facet zza krzaków na tym polu: „Ooo, co to jest za podbieranie pomidorków?”. Mówimy: „Jesteśmy głodni, żeśmy nic nie jedli”. (Prowiant, który dostaliśmy od tych państwa te kanapki, tośmy zjedli, już na drugi dzień, więc tych pomidorów trochę zjedliśmy i jakieś jabłko.) Co się okazało? On był też przedwojenny sierżant wojskowy. Mówi; „Boże kochany, gdzie wy się tu pchacie. Macie plecak wojskowy. Poczekajcie. Pójdę do domu”. Mieszkał gdzieś w Nowym Dworze, ale tutaj mieszkali rodzice. Pod samym majątkiem było dużo budynków, jakby czworaki, dużo ludzi mieszkało. Takie osiedle było. Może oni pracowali w tym majątku. Było dużo domków. Mówi: „Będziecie mieli gdzie przenocować?”. Myśmy nocowali i pod gołym niebem. Miałem płaszcz, wzięliśmy tego kolegę, który był w obozie, w środek a my z boku, tym płaszczem żeśmy się przykryli i tak żeśmy spali pod drzewem całą noc, żeśmy szukali suchego miejsca. On mówi: „Nie będziecie tu spali. Znajdzie się jakieś spanie dla was”. Poszliśmy do jego teścia, on dał nam drabinkę, od drugiej strony weszliśmy na górkę, była słoma i żeśmy spali. „To co, musicie coś jeść?”. Mówimy: „Mamy spirytus, byśmy zamienili na coś”. Na olej nam zamienili. Dali nam litr czy półtora litra oleju za ten spirytus. Papierosy tośmy za chleb, za bułki sprzedawali.
Siedzieliśmy z tydzień może półtora tygodnia, żeśmy nabierali siły. Chcieliśmy się zorientować jak iść. Nam wszystko mówił ten sierżant: „Tu nigdzie nie wyjdziecie, tu stoi feldżandarmeria z tymi blachami. To jest polna żandarmeria niemiecka w majątku w pałacu w Jabłonnie, tu nie przejdziecie nigdzie. Nad wodą też mają wały, ogrody, was mogą złapać. Musicie poczekać moment, żeby was przeprowadzić jakoś”. Tak to trwało może tydzień może półtora. „Możecie brać ile chcecie tych pomidorów, kartofli tak samo”. Myśmy sobie gotowali rano na śniadanie pomidory i kartofle, a na obiad żeśmy robili zupę pomidorową z kartoflami, żeśmy tak sobie gotowali i krasiliśmy olejem. To żeśmy mieli takie pożywienie.
Myśmy nagotowali tej zupki, mieliśmy jeść, jest godzina dwunasta czy pierwsza, a tu feldżandarmeria. Latają: „Wszyscy
Raus, natychmiast wynosić się stąd”. Myśmy tej zupy już nie zjedli, to wszystko zostawili, tylko wzięliśmy swój plecak. Musimy wychodzić wszyscy, bo nie ma z nimi dyskusji. Prowadzili nas do przejścia przez most na wysokości… Jak się okazało, to jest miejscowość Łomianki. (Teraz ona rozrosła się, jest bardzo duża, a przed tym to było parę domeczków nad Wisłą). Przeprowadzili nas w Łomiankach. To już esesowcy nas prowadzili. W Łomiankach żeśmy szli w kierunku na Pruszków. Ludzie miejscowi zobaczyli, że nas prowadzą. Zaczął padać deszczyk. A esesmani mieli takie… Celpany to się nazywało, dwa czy trzy się składało, to się robił namiot. A jak deszcz padał, to się przykrywali, takie płaszcze ochronne od deszczu. Mnie za rękę ktoś pociągnął, dał mi łopatę. Pociągnęli mnie z tego tłumu, znalazłem się przy budynku i koledzy tak samo. Ludzie, ci wszyscy, którzy szli… Cały szpaler poszedł, a myśmy zostali, dużo więcej osób zostało. Przenocowaliśmy. Na drugi dzień orientujemy się, że jest dość dobrze, idziemy na drugą stronę w kierunku na Puszczę Kampinoską. Idziemy na Puszczę Kampinoską, ścieżki, las. Dochodzimy… Drogi się dwie schodzą, idzie kolumna, prowadzą ludzi i my na nich wchodzimy.
Ludzi [cywilnych] prowadzili. Wysiedlali ludzi i tak samo prowadzili na Pruszków. W kolumnę nas tak samo, do szeregu, i znowuż nas prowadzą. Idziemy, gdzieś przechodziliśmy, bo zwalona była radiostacja. […] Znowuż nas prowadzą do obozu. Tak właśnie doszliśmy do Piastowa. W Piastowie Heniuś nas zobaczył, pani dała wałówkę Niemcowi i nas trzech zwolnił.
- Mógłby pan powiedzieć o przyjaźni z Heniusiem?
Więcej już Heniusia nie spotkałem.
- Ale znaliście się sprzed wojny?
Znaliśmy się za okupacji. Za okupacji, jak już miałem szesnaście, siedemnaście lat, to się zaczęło chodzić po tych dużych lokalach. Nie wolno było i tak wchodzić, bo od osiemnastu lat wolno [dopiero wpuszczali]. U Sommera to były piękne stoły bilardowe, były stoły do karamboli, były po bokach stoliki, gdzie grano w warcaby i w szachy, w domino, tak że młodzież starsza mogła przychodzić, a nie tacy… Ale oni już na to przymykali oko.
- Pan poznał Henia w tym klubie bilardowym?
Tak. On był synem pani Majewskiej.
- Pani Majewska prowadziła ten klub?
Ona była restauratorką. To była restauracja na rogu Wroniej i Żytniej. Restauracja pani Majewskiej. Starszy syn Ryszard zginął w Powstaniu. W 1943 roku brał ślub i w Powstanie zginął.
Bardzo lubiłem grać. Potem po wojnie byłem tylko raz… Na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej był budynek – Szach Mat się nazywał. Ten budynek został zniszczony, potem go zburzyli, jak budowali Pałac Kultury. Całe zabudowania stały, cała Marszałkowska, to wszystko było, ale Pałac Kultury zaczęli budować i plac Defilad, więc wszystko to wyburzyli.
- O rozbudowie Warszawy jeszcze porozmawiamy, chciałabym żebyśmy wrócili do Powstania. Niech pan opowie, jaką pan miał broń.
Miałem tylko broń do czyszczenia, na stałe broni nie miałem. Myśmy mieli tę broń… Każdy przeczyścił, rozbierał. Broni było bardzo mało. Mieliśmy tylko w razie czego „filipinki”, granaty, tylko to było. Broni było bardzo malutko.
- Niech pan jeszcze opisze dokładnie napad na pociąg.
To było wieczorem drugiego dnia, bo pierwszego dnia myśmy cały dzień się przedostawali. Na torze stały wagony. Powstanie trwało trzy, cztery dni, to było wszystko. Na czwarty dzień to już była cisza całkowita. Koledzy potem, jak rozmawiałem, to brali udział w rzeźni. Potem już chodziliśmy do rzeźni, jak żeśmy się żywili, po jęzorki bydlęce; żeśmy gotowali z tego pożywienie. Żeśmy rozmawiali z kolegami, którzy brali udział w ataku na rzeźnię.
Na Zielnej były telefony i na Brzeskiej też były telefony i koledzy też tutaj brali udział w akcji na telefony, też je zdobyli. Jest nawet nasza tablica, tak że to trwało trzy, cztery dni, to było wszystko.
Atak na wagony: Niemców tam nie było.
- Nie miał pan okazji strzelać do Niemców?
Nie. Nie pochwalę się, że tak, bo takiej sytuacji nie było.
- Niech opowie o swoich stosunkach z kolegami. Zawsze były serdeczne? Nie było kłótni w chwilach napięć?
Teraz podziwiam, co to się dzieje w szkołach, że mają sale gimnastyczne, boiska i wszystko nic. Chodziłem do szkoły na Ogrodową, która była w czynszowej kamienicy. Mieliśmy jeden duży korytarz do gimnastyki. W czasie lekcji, przy pomieszczeniach, gdzie były sale, gdzie się uczyły dzieci, myśmy gimnastykę odbywali na korytarzach. Nikt nie narzekał. A jak chłopcy rozrabiali, to był pan od gimnastyki, rezerwista z pierwszej wojny światowej, jak podszedł, ścisnął za szyjkę, to tylko kucnęło się i dyskusji nie było, i było się grzecznym.
- Jak podczas Powstania układały się relacje z kolegami?
Myśmy byli bardzo zżyci ze sobą.
- Znajomi jeszcze z harcerstwa?
Wszyscy byliśmy z harcerstwa. Myśmy mieszkali w jednej [dzielnicy], potem żeśmy chodzili po tych lokalach, graliśmy w bilard. Młodzież dorastała. Między innymi taki „Stefan Batory”… Jego rodzice mieli na parterze restaurację w tym budynku, do którego myśmy chodzili do szkoły na pierwszym piętrze (tylko oni bilardów nie mieli, to był mały lokal, mała restauracja). On zginął bez wieści. On właśnie był skoszarowany na Grochowie tam, gdzie jest kościół, plac Szembeka. Tam byli zgrupowani. Mama jego [szukała], potem dowiadywaliśmy się, nic, żadnych śladów po nim, wszystko przepadło, nic nie pozostało.
- Proszę powiedzieć o dziewczynach, sanitariuszkach.
Tylko była ta jedna „Róża” u nas. Jak dowiedziałem się po Powstaniu… Kontakt miałem największy z Leonem Chibułą „Wilkiem”, z Kazikiem, nas tylko zostało trzech i potem już żeśmy nikogo nie spotkali. Tak że tamci zostali rozbici, tutaj zostali rozbici w tej strzelaninie, tak że koledzy z tego plutonu przepadli. Nas trzech tylko było. Potem się okazało, że Mietek Sanecki został wyciągnięty. Nogi nie miał jednej. Sanitariuszka „Róża” go wyciągnęła, z nią się ożenił, wynieśli się do Francji.
- W jakich warunkach pana kolega trafił na Majdanek?
Leon Chibuła przechodził ulicą Wilczą. To był 1942 rok. Była łapanka, złapali go, wywieźli go na Skaryszewską, ze Skaryszewskiej pojechał na Majdanek. Jego rodzic pracował w Monopolu spirytusowym, prosił tego dyrektora, ubłagał, oni po trzech miesiącach go zwolnili. W lutym go złapali, a w kwietniu czy w maju go zwolnili, to ważył 38 kilo. Żeśmy go odebrali w kocu. […]
- Jak układały się stosunki z dowództwem podczas Powstania, pamięta pan pseudonimy?
Jak najbardziej. Kapitan „Dąb”. Żeśmy rozmawiali… Dowództwo było w innym [budynku], nie znam ulic na Pradze, tylko wiem, że tam, gdzie kończyła się ulica Łochowska i stykała się z Kawęczyńską, na parterze mieściło się nasze dowództwo. Po lewej stronie z bramy się wchodziło. Byli wszyscy, podporucznik „Marek” był szefem sztabu. Był nasz sierżant, on był szefem naszego zgrupowania, był kapitan „Dąb”. Raz dziennie mieliśmy wykonywanie rozkazów i tak dalej. Stamtąd dostałem właśnie rozkaz, stamtąd szedłem na spotkanie z kolegami na plac Szembeka. Nie skontaktowałem się z nimi i nie spotkałem się więcej… Żadnego myśmy nie spotkali. Nie wiemy, co się z nimi stało. Natomiast mi się wydaje, że oni zostali potem, jak mówili… Wyłapywali ich i NKWD ich w Rembertowie wykańczało. Miałem taką wiadomość na początku lat dziewięćdziesiątych (mam chyba jeszcze te papiery), że w Rembertowie 9 100 osób zostało zamordowanych, a ponad 100 000 zostało wywiezionych do Rosji na białe niedźwiedzie. Więc mogło ich to spotkać. Tak że nie wiemy, co z nimi, z tą resztą…
- Zechciałby pan opowiedzieć o swoich dalszych losach. Został pan ocalony dzięki znajomości z panią prowadzącą bilard.
Tak się złożyło, że jeden z kolegów – Leon Chibuła, pseudonim „Wilk” – miał rodzinę… Może jego ojciec pochodził z Drwalewa… To była miejscowość na linii Grójec-Warka. W Drwalewie mieścił się majątek rodziny Klawego (mieli oni fabrykę lekarstw na Przyokopowej). Mieli duży doświadczalny zakład. Leon mówi: „Udajemy się w kierunku na Drwalewo. Jest tam moja rodzina, może sobie zorganizujemy jakąś pracę, zaczepimy się”. Szliśmy cały czas nie szosą, bo strach szosą iść, tylko po słupach wysokiego napięcia, które ciągną się w kierunku Grójca, odkąd zaczyna się Piastów, Pruszków. Myśmy szli po tych słupach pod Tarczyn. Pod Tarczynem skręcaliśmy w lewo w kierunku na Warkę, miejscowość była Drwalewo. Jak skręciliśmy od tych słupów, udajemy się do pierwszego lepszego zabudowania. Chcieliśmy przez to zabudowanie przedostać się przez szosę. Wchodzimy do tego zabudowania, wychodzi gospodarz, mówi: „Panowie, gdzie wy idziecie? Tu was trzech, tu bez przerwy Niemcy jeżdżą, samochody wjeżdżają do mnie, was zobaczą, będzie nie bardzo”. Powstanie już z półtora miesiąca najmniej. Mówimy: „My chcemy przejeść tylko na drugą stronę”. – „Nie przejdziecie. Poczekajcie”. Pyta się, czy my jesteśmy głodni? Nie jesteśmy głodni, ale byśmy coś zjedli, bośmy ze dwadzieścia parę kilometrów przeszli, to trwało. Wyniósł nam chlebek i ser. „Idźcie w krzaki, posiedźcie. Po was przyjdę”. Po jakimś czasie przyszedł po nas, myśmy posiedzieli. Pod wieczór mniejszy ruch był. On mówi: „Po drugiej stronie jakiś kilometr stąd jest wieś. Sobie lekko przenocujecie, rano sobie wyruszycie w dalszą podróż”.
Zbliżamy się do budynku, na jego plac. Wychodzi chyba ojciec gospodarza, starszy facet; a Warszawa już się paliła. Wierszyk powiedział pan starszy, do tej pory go pamiętam: „Piekło się pali, a diabli się po świecie porozlatali”. „Ojciec sobie tak opowiada” – powiedział syn. Podszedł do szosy ze swojego zabudowania, bo było ze trzydzieści metrów, i machnął nam, żebyśmy przelecieli. Myśmy przelecieli przez drogę i dalej żeśmy polecieli. Żeśmy się dostali do wioski, kilometr czy może trochę więcej od szosy były zabudowania. Żeśmy przenocowali i dotarli do Drwalewa. Jak się później okazało, w tym majątku pracowała Leona ciocia, była szefową na kuchni. Przyjęli nas, załatwili nam pracę tego samego dnia. Dali nam pokoik na poddaszu, tu będzie sobie siedzieli, spali. Będziecie pracowali u ogrodnika. Dobrze, będziemy coś robili. „Rano, o godzinie ósmej, schodzicie na śniadanie. Tutaj jest stołówka. Spożyjecie śniadanko i pójdziecie do pracy.”
Wstaliśmy wcześniej. Godzina siódma: idziemy na stołówkę. Patrzymy, stoi miska twarogu, chleb, kawa z mlekiem. Zaczęliśmy jeść. Prawie miskę twarogu żeśmy obskoczyli we trzech. Patrzymy, przychodzą drudzy. To na dwanaście osób było tego twarogu. Myśmy to wszystko zjedli sami. Boże kochany, całe szczęście, że jego ciocia była szefową, przyniosła drugą miskę dla nich. Tamci tylko patrzyli na nas, bo elektrycy z Warszawy i jeszcze inni fachowcy – Polacy – pracowali w tym majątku. Tylko patrzyli na nas: „Młode chłopaki, mieli apetyt”. Żeśmy zjedli. Poszliśmy do pracy. Żeśmy pracowali może trzy tygodnie. Przyjechał ojciec Leona, który pracował w monopolu spirytusowym, on był gdzieś pod Warszawą, mówi: „Słuchaj, twoja mama z siostrami mieszka w Ursusie”. Jak mi to powiedział, to na drugi dzień idę do Ursusa. Jak znajdę matkę? On mówi: „Wszystkiego się dowiesz na rynku, wszyscy się spotykają na targowisku, kogoś znajdziesz i ci coś powiedzą”.
Przyszedłem na rynek, bo rano ruszyłem. Byłem wcześniej. Spotykam taką starszą panią (taka pochylona), pytam się, czy nie widziała mojej mamy, gdzie tu [mama] mieszka. „Twoja mama mieszka niedaleko, musi chodzić na okopy z siostrami, tylko babcia zostaje w domu. Poczekaj, o godzinie czwartej oni wracają z okopów. Na rynku ich z samochodów wysadzają, spotkasz matkę”. Siedzę, czekam. Ze mną przyszedł Leon.
Jak byłem tam, gdzieśmy pracowali trzy tygodnie, miałem tylko tą jedną koszulę, w której wyszedłem z domu w końcu lipca. Już od prania, szorowania nie miałem kołnierzyka i rękawów. Tylko miałem sam gorsecik. Marynarkę miałem, padał deszcz, mieliśmy piecyk, chciałem wysuszyć marynarkę, za blisko postawiłem i cały rękaw mi się spalił, tak że marynarka była bez rękawa. Całe szczęście, że miałem płaszcz, to miałem się czym zakryć. Byłem w tym płaszczu, ale urosłem na metr osiemdziesiąt pięć. Potem, jak oni wracają, widzę z daleka matkę, poznałem siostry (młodsza siostra z 1929 roku, starsza z 1923), mama w środku. On mówi: „Patrz, jest mama”. Jakieś pięć metrów. Mama patrzy, jedna córka stoi, druga [pyta]: „Mama? Co za mama?”. Dopiero, jak się odezwałem, to mnie po głosie poznali, tak się zmieniłem. Byłem wysoki, suchy, taki Don Kichot, tak wyglądałem. Boże kochany, mama, jak mnie zobaczyła… Pierwszy mężczyzna wrócił. (Starsza siostra już była mężatką, wyszła za mąż za okupacji.) Mama mnie zobaczyła, ucałowała, ja mamę, siostry. I co? „Rano, kochany, musisz jechać, bo cię złapią i do obozu pójdziesz. Musisz jechać do pracy na okopy”. – „My tu nie będziemy siedzieli, nawet nie ma mowy. Pakujemy się, szykujemy wszystko, co już jest, teraz z rana. Wieczorem się prześpimy, rano o piątej wyruszamy i po tych słupach idziemy do Drwalewa. Jest wieś Drwalewo obok, są gospodarze, może się wynajmie coś”.
Przyjechałem do Warszawy. Nie wiedziałem, gdzie nas wiozą. Przywieźli nas na okopy do Warszawy. Tu przejeżdżałem, zatrzymałem się koło kościółka, leżało parę osób rozstrzelanych. Napis był: „To za rabowanie”. Było [napisane] po polsku, że złapali bandytów, co rabują. [Niemieccy] bandyci wszystko rabowali, wywozili, a napisali o tych, co leżą. Samolot RAF-u rozbity też leżał. Powieźli nas aż na plac Teatralny. Wysadzili nas, w dół do Bednarskiej żeśmy kopali okopy.
- Czy Warszawa już wtedy była bardzo zniszczona, czy jeszcze nie?
Warszawa już się paliła, to było po Powstaniu. Jak tylko przyjechałem do domu , gdzie mama była, mówię: „Boże. Uciekamy stąd jak najszybciej!”.
- Na jakiej ulicy w Ursusie pan mieszkał?
Nie wiem. Tylko jedną noc [tam] nocowałem. Jedną przenocowaliśmy, na drugą żeśmy się spakowali, i rano z babcią… Mamusia już, co mogła, to zorganizowała do przykrycia, pierzyny czy kołdry, to wszystko na plecy i żeśmy pomaszerowali w kierunku Drwalewa. O piątej rano już żeśmy wyszli. Siostry córeczka miała dwa latka. Ona szła ta mała. Trochę ją [siostra moja] niosła. […] Biedactwo ona szła z nami! Jak się dowiedziałem, stopniowo ich wyrzucali [z Warszawy]. Myśmy mieszkali na Ogrodowej, to już doszli… Na Stare Miasto aż zawędrowali, na Starym Mieście byli.
- Niech pan opowie coś więcej o powstańczych losach swej rodziny.
Moja młodsza siostra miała piętnaście lat. Pomagała w Powstaniu, też chodziła cały czas… Ale potem przyniosła dla rodziny, za to dostała.
Największą tragedię przeżyli, jak… Przed wojną na ulicy Bonifraterskiej był szpital dla umysłowo chorych. Oni otworzyli bramy i wyszli ci ludzie.
Nie. Polacy, bo musieli się wycofywać stamtąd. Róg Konwiktorskiej: tam był ten szpital.
- Otworzyli bramy, uciekając przed Niemcami.
Tak. Otworzyli, żeby oni się wycofywali, ale nie wszyscy się słuchali, bo to byli ludzie chorzy. Wchodzili na barykady, a Niemcy siekali z karabinów maszynowych po nich i zabijali. Siostra mówi, że coś strasznego, tragedia. Ona tam była w tym czasie, to widziała. Opowiadała, że niemożliwe rzeczy się działy.
[Niemcy] bombardowali Stare Miasto, [więc powstańcy i cywile] z jednego budynku do drugiego się przenosili, żywcem się ludzie palili, bo oni [Niemcy] leli fosfor. Dwa, trzy metry ktoś się palił, prosił pomocy i nikt mu nie mógł podać ręki nawet. Każdy szybko uciekał, żeby się wydostać, bo wszystko się żywcem paliło. Taka była tragedia, tak ludzie przeżyli Powstanie.
- Co się stało z pana szwagrem?
Szwagier mieszkał na ulicy Balickiej. Był u rodziny. Jak Powstanie wybuchło, wycofali się w stronę Jelonek. Jego zabrali stamtąd i do Niemiec wywieźli. Wrócił dopiero po wojnie pod koniec czerwca, czy lipca. Był daleko w Niemczech, przez Czechy jakoś wracał, to potrwało dwa czy trzy miesiące zanim dotarł do Polski. Tylko ojciec nie wrócił, a szwagier wrócił. […]
Jak się toczyły losy pańskiej rodziny zanim przyszli Rosjanie? Było spokojnie?
Tak. Jak rodzinę zaprowadziłem do Drwalewa, dali nam starszego pana, Pyza się nazywał, u nich żeśmy pokoik mały dostali, żeśmy mieszkali do siedemnastego, jak weszli ruskie. Wojsko szło, a po boku z nahajami szło NKWD. Chcieli ludzie podać im chleba, bo pędzili ich od Warki, to oni też szli kilkanaście kilometrów, może kilkadziesiąt. Chcieli dać im [żołnierzom] chleba czy coś, nie pozwolili [enkawudziści] zbliżyć się do nich. Pistolet w jednym ręku trzymał, a w drugim nahaj. Tak ich bili. To podobno byli wyrokowcy z więzień. Zobaczyłem to wojsko. To nie było wojsko dla mnie, bo pamiętam przedwojenne defilady. Na każdej defiladzie, jak byłem z ojcem… Dla mnie być na defiladzie, co ja przeżywałem, Boże! Jak defilada zaczynała się, to najpierw szli powstańcy [styczniowi]. W latach trzydziestych, na początku, było dwudziestu, trzydziestu, a pod koniec to szło ich kilku. Za nimi szli kadeci: po dziesięć, po dwanaście lat tacy chłopcy. Marzyłem o tym, żeby być w wojsku kadetem, to było moim marzeniem. Jak zobaczyłem to wojsko, nasze to było piękne. Zobaczyłem to wojsko, jak oni szli, to ojej. Nie czułem zapachu tego wojska.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Na drugi dzień. Jak tylko oni przeszli, to zaraz z mamusią szliśmy na Piaseczno. Niedaleko, jakieś piętnaście, dwadzieścia kilometrów do Piaseczna… Rano żeśmy ruszyli, dotarliśmy do Piaseczna. Z Piaseczna już żeśmy szli do Warszawy.
Szliśmy. Róg Marszałkowskiej i Alej [Jerozolimskich], Chmielna, Marszałkowska: wszystko się jeszcze paliło. Jeszcze domy wszystkie w ogniu stały. Niemcy jeszcze przed samym odejściem podpalali.
Poszliśmy na ulicę Ogrodową. Na ulicy Ogrodowej wszystko było zwalone, spalone. Z naszej trzypiętrowej kamienicy [stojącej] w podwórku (myśmy mieszkali na trzecim piętrze) tylko był okna prześwit i klatka schodowa. Na klatkę schodową żeśmy weszli, cała była spalona od góry do dołu, a z boku wisiał ten obrazek. Była kapliczka i ludzie się modlili. Obrazek nie został spalony. Jak mama zobaczyła, mówi: „To nie jest mój obrazek, ale i tak ktoś go weźmie. Ja go wezmę”. Obrazek do tej pory trzymam. Chyba przekażę, córki wezmą. Nie wiem czyj to był, ale go wzięliśmy. Cały czas go trzymam, to jest pamiątka z ulicy Ogrodowej.
- Zamieszkali już państwo wtedy w Warszawie?
Tak. Myśmy nie mieli gdzie nocować. Mama miała na Jelonkach koleżankę. Robi się ciemno, godzina jest piąta czy czwarta, szarówka, to styczeń. Idziemy ulicą Wolską w stronę Jelonek. Dochodzę do Bema, Warszawa jeszcze się pali, kręci się szpula, ruskie naciągają na tę szpulę kable telefoniczne. Warszawa kona, pali się, a oni kradną z tych [domów], które pozostały, kable telefoniczne. To się mnie też nie podobało.
Żeśmy przenocowali. Wróciliśmy na wieś, załatwiliśmy swoje sprawy i przyjechaliśmy. Znajoma spotkała nas na Tyszkiewicza. Były mieszkania wypalone, jedno było niewypalone (tylko pokój był troszkę nadpalony), i żeśmy się zatrzymali. Podłogi żeśmy zrobili i siedzieli aż do 1960 roku. Siostra z bratem mieszkali. Pokój z kuchnią, trzy małżeństwa młode i mama. Myśmy w kuchni z żoną mieli swój jeden… Takie malutkie łóżko przyniosłem ze szpitala wojskowego, w szkole im. Piłsudskiego na Lesznie był ten szpital. Wypalony był szpital, ale żelazne łóżko było, więc tylko deski położyć i siennik, i się spało. To było ważne dla nas, 1948 rok, zaraz po wojnie.
- Niech pan opowie, jak wyglądało odbudowywanie Warszawy.
Myśmy na Tyszkiewicza zaczęli sobie robić to mieszkanie. Już w marcu było tak, że światło zakładali w tych budynkach. Musieliśmy iść do pracy, za darmo odgruzowywać Warszawę, nic nie płacili, a jak nie [pójdziemy odgruzowywać], to nie podłączą nam światła. Musieliśmy chodzić. Siostra z mamą była parę razy, ja byłem też parę razy. Jak już podłączyli, to już nie poszedłem. Innego zajęcia sobie szukałem.
Pracę dopiero [podjąłem], jak przyszedł szwagier. Tak to żeśmy pracowali: facet robił z żelastwa kłódki, klucze, coś dorabiał, kompletował, i myśmy troszeczkę pomagali. Taka była praca. Komuś coś przynieś, podaj. Nie było żadnej pracy, nic nie było zorganizowane. Dopiero, jak już wojna się skończyła, jak wrócił szwagier, poszedłem z nim do pracy do firmy pana Sicińskiego – inżynier Siciński na Koszykowej. Trochę pracowałem. Później poszedłem do wojska. Ślub wziąłem 12 lutego.
W 1948 roku, na jesieni, poszedłem do wojska. Wyszedłem z wojska. Zostałem zwolniony po roku przez Wojskową Komisję Okręgową w Warszawie, bo opuściłem sobie żołądek, chcieli mnie na szkołę podoficerską. Może bym im nawet służył w wojsku dłużej, gdyby nie zaistniały pewne sprawy. Według mnie bardzo dużo one zaważyły na tym.
Przysięgę żeśmy już złożyli. Po przysiędze został zmieniony dowódca dywizji. To był 64. Pułk Piechoty. W Białymstoku służyłem, 18. Dywizja. Dowódcą Dywizji był pułkownik Wieliczko, dyplomowany przedwojenny pułkownik. Jego zwolnili, zrobili z niego komendanta Hufców Pracy. Na jego miejsce przyjechał pułkownik, polskie nazwisko miał – Staszewski. Jest defilada, przyjęcie jego na tej defiladzie, on przyjmuje defiladę. Po defiladzie do nas mówi: „Czołem
riebiata”. Jak usłyszałem: „Czołem
riebiata”… To co on po polsku nie umie mówić?! On nie jest Polak, w takim wojsku nie będę służył.
Jak chodziliśmy na ćwiczenia szkoły podoficerskiej, szliśmy na teren, były górki, pagórki, nazywali to Monte Cassino. Po drodze musieliśmy przechodzić przez tor przeszkód. Tor przeszkód to był parkan wysoki na dwa i pół metra, przez niego trzeba było przeskoczyć. Dla mnie, miałem metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, to była – jak to się mówi – bułka z masłem, ale chłopcy, którzy byli niżsi… Byłem jeszcze wysportowany, dużo pływałem, dużo gimnastykowałem się, graliśmy w piłkę. W harcerstwie byłem, jeździliśmy na hamburkach, wiosłowałem, byłem wysportowany. Dla mnie to był niespecjalny wysiłek. Był taki, Luk się nazywał, jego tak męczyli, żeby przez tor przeszkód przeszedł, że uderzyło mu do głowy. Chłopak nie chciał wyjść z sali, zabrali go, potem nie wrócił do nas. Tak go męczyli… Myśmy poszli na kolację. Kolację żeśmy zjedli, a on przy tym torze przeszkód jeszcze stał i go męczył sierżant, żeby on przeskoczył przez ten mur. Nie mam pojęcia, dlaczego ludzie… Nie podobało mi się to. Proponowali mnie do szkoły oficerskiej do Kazunia, do szkoły oficerskiej piechoty do Wrocławia, do szkoły artylerii na Mazurach. Proponowali mnie do szkoły politycznej do Łodzi…
Byłem inaczej wychowany. Dla mnie Polska, Bóg i Honor to było ważniejsze, jak nasze życie. A co dopiero mówić po tym, co się działo, co widziałem. Co oni wyprawiali, jak weszli… W tej wsi, gdzieśmy byli, ludzie mówili: szła armia, wzięli chłopów, ze stajni wyprowadzili konia, poprowadzili dwie wsie dalej, w tamtej wsi sprzedali tego konia. Bez przerwy tak robili. Ludzie płakali, takie i inne rzeczy, nie chcę mówić, bo to nie pasuje nawet. To była taka armia. Takie rzeczy się działy, więc człowiek obrzydzenia nabrał do tego wszystkiego.
- Niech pan jeszcze opowie o tym koledze, który był represjonowany za udział w Powstaniu.
Nie był represjonowany. Pytam się: „Co oni od ciebie chcieli, coś ty zrobił, że cię trzymali pół roku?”. – „Chcieli żebym podał adresy i nazwiska dowódców. Nie znałem nazwisk ani adresów dowódców. Jak mogłem znać? Przez to jednego dnia mi jedną nogę przypiekali, drugiego dnia mi drugą nogę przypiekali i tak przez pół roku”. Potem, jak wyszedł, może inne miał tortury, bo go bolało i zmarł niedługo.
Nie znam nazwiska ni adresu, on przychodził na lodowisko. Tu była Wenecja. Było pole do rozrywki: armatki, młotem uderzali, teraz tego nie ma, beczka śmiechu. Jak przyszła zima, wszystko to zbierali, robili parkan, wylewali lodowisko. Puszczali muzykę, brali dziesięć czy piętnaście groszy i to lodowisko cały czas było. Chłopcy dziesięć, jedenaście, dwanaście lat się spotykali, myśmy bawili się w różne zabawy.
Właśnie jego [stamtąd] znałem. Wiem, że pochodził z Czystego. Ulica teraz jest Kasprzaka, a przedtem ona się nazywała Dworska. Spotkałem go przed Powstaniem, bo był taki Mały Dołek, i na tym Dołku pani miała kawiarenkę i jeden malutki stolik bilardowy. Spotkałem go jeszcze, miał na imię Edward. Nazwiska nie znałem, wiem że z Czystego pochodził. Potem, jak go spotkałem, to też tyle wiedziałem. Mama mi pozwoliła, żebym poszedł, ale dopiero 1956 roku się zrobiły zmiany, jak Gomułka to wszystko unieważnił. Odwołali ministra spraw wewnętrznych, Bormana. Dopiero on odważył się i powiedział, co oni od niego chcieli.
- Edward odważył się powiedzieć.
Tak to nie chciał nic mówić. Tyle tylko o nim wiedziałem. Potem się dowiedziałem od innych kolegów, że on zmarł.
- Czy ma pan wesołe wspomnienie z okresu Powstania i późniejszej tułaczki?
Wesołe to tylko było spotkanie mamy z siostrami. To było najweselsze. Wesołości żadnej nie było. Jaka to mogła być wesołość? Jak myśmy wynajmowali w tym Drwalewie to było dobrze, bo byliśmy wszyscy razem. Ale tak, co to byłoby za życie? Nie wiem. Żona mówi, że całe Boże Narodzenie, cały czas do wyzwolenia siedziała pod Łowiczem. Pod Łowiczem cały czas była sama, bez nikogo. To musiało być wesołe, wyobrażam sobie! Ale widocznie człowiek musiał być i na to przygotowany, że przeżyje.
- Nie żałuje pan, że wstąpił pan do konspiracji?
Żałuje tylko jednego, że się nam nie udało. To może było źle zorganizowane, nas może sprzedali, bo żadnej pomocy nie dali nam ani Amerykanie, ani potem Anglicy. Nie wiem, dlaczego. Raz tylko przyleciały samoloty i potem… Przecież chodzę, mam zdjęcia tego [samolotu] RAF-u, który zginął w parku Skaryszewskim na Pradze, w rocznicę chodzimy ze Zbyszkiem […]. Ale oni powinni nam więcej pomóc. Oni bardzo mało nam pomogli. Nic. Żeby nie było broni, żeby walczyła Warszawa sześćdziesiąt parę dni, żeby nie zrobili jakiegoś większego zrzutu. Potem polscy spadochroniarze w Belgii, Holandii zdobywali i wyzwalali. A oni nas wyzwolili na czterdzieści pięć lat potem w niewolę do ruskich. Z jednej niewoli w drugą niewolę.
- Jak się odbywał taki ślub w czasach okupacji? Pan wspominał, że siostra brała ślub w 1942 roku.
Tak. Siostra brała ślub w 1942 roku. To był kościółek… Parafia na Lesznie, ale było już getto. To ona brała [ślub] na Żytniej, była [tam] kapliczka. Teraz jest odbudowane, cała kuria biskupia. Była taka mała kapliczka i w tej kapliczce siostra brała ślub. Jeszcze miała to szczęście, że jechała karetą do ślubu. Przed wojną w Warszawie śluby odbywały się [huczne], karety były i karetą młodzi jeździli. Teraz się jeździ autami.
- Jak wyglądało wesele? Było dużo ludzi?
Nie. To było skromniutkie [przyjęcie]. Byli tylko rodzice pana młodego i nasi. Nie było żadnych wielkich imprez. To nie odbywało się tak…
To był 1942 rok, buszował tak strasznie kat Warszawy. Moja małżonka była świadkiem na ulicy Miodowej, jak rozstrzelali ludzi. Ona była dziewczynką, w 1942 roku dwanaście lat miała. Widziała, jak ludzi rozstrzelają.
- Czy pan był świadkiem rozstrzeliwania czy łapanki?
Łapanki tak. To się uciekało. Człowiek był młody, to szybko uciekał; był starszy, to nie zdążył uciec. Łapanka to była normalność za okupacji. Musiałeś się rozglądać na wszystkie strony, bo nie wiadomo, skąd przyjechali. Dopiero potem, jak tego kata Kutscherę zabili, zrobiło się mniej tych łapanek.
- Chciałby pan coś dodać na temat czasu okupacji, Powstania?
W telewizji rok czy dwa lata temu był pokazany pan pułkownik na Starym Mieście. Miał dziewięćdziesiąt kilka lat, emerytury miał 9 000 złotych, [wydał] 120 wyroków kary śmierci. Pan pułkownik wydał [wyrok] między innymi na chłopców, których znałem.
Jak tu chodziłem do siódmej klasy, to byli chłopcy z klasy piątej, czwartej, szóstej, którzy byli harcerzami też przed wojną. Już był koniec roku: maj, ciepło było. Nie było żadnego placu, boiska, był barak, teren odkryty, pole – wychodziliśmy na przerwę i żeśmy ganiali. Patrzę: oni w mundurkach harcerskich, krzyże harcerskie mieli chłopaczki małe, odznaki na rekach. Nie pamiętam, jak to się nazywało. […] Oni tak wyglądali, jakby była zupełnie Rzeczpospolita Polska, tak byli ubrani. Później się dowiaduję, że z tych właśnie chłopców powstał Batalion „Zośka” i „Parasol”. Między innymi oni szli na Gęsiówkę i oswobodzili [więźniów]. Potem, po Powstaniu, jak z kolegami żeśmy się spotykali, tośmy rozmawiali na te tematy. Opowiadali, że zdobyli Gęsiówkę, i oswobodzili 350 pracowników.
Były zakłady Tebensa… Jeszcze pracowałem w zakładach na ulicy Tłomackie, gdzie została ich [Żydów] synagoga i biblioteka. W tej bibliotece z pół roku pracowałem. Na początku [Niemcy] wyburzyli… Jeszcze pamiętam, widziałem tę synagogę, póki oni [Niemcy] tego nie wyburzyli. Był chyba 1942 rok, koniec. Myśmy odbierali z Dworca Zachodniego… Przychodziły w wagonach ich [Niemców] ubrania, mundury, koszule, mantle (
Ubermantle oni nazywali mundury), bielizna. Tu myśmy przywozili, do tej biblioteki, tu się sortowało, po dziesięć sztuk w paczki się wiązało, to szło na przyczepy. To były ciągniki. Wieźli do getta do zakładów Tebensa. To reperowali, prali, szykowali [Żydzi]. Wiem, że były zakłady Tebensa, bo oni [powstańcy] opowiadali, i ich oswobodzili – 350 osób. Tych chłopaczków po rękach całowali, przeważnie to Żydzi byli.
Potem słyszę informację o tym panu pułkowniku, że on dostaje 9 000 złotych pensji, 4 000 płaci mu wojsko, a 5 000 płaci mu sądownictwo. Na czterdziestu pięciu z tych chłopców wydał wyrok śmierci, który został wykonany.
- Wydał wyrok na tych „Zośkowców”.
Tak. Mogłem znać tych chłopców, widzieć, bo miałem wtenczas szesnaście lat, jak chodziłem [do szkoły] w 1941 roku. Oni mieli po dwanaście, trzynaście lat. O dwa lata byli ode mnie młodsi ci chłopcy. Jaka to jest sprawiedliwość na tym świecie? Nie poniósł za to [pułkownik] żadnej kary, żył sobie jak u Pana Boga za piecem na Starym Mieście. Co zrobić, taki jest świat. Kto ma większą siłę przebicia, ten jest ważniejszy.
- Poszedłby pan do Powstania jeszcze raz, gdyby można było cofnąć czas?
Na pewno. Bo to, jak się mówi, wyssane jest z mlekiem matki. Powiedzieli, że to Polacy mają wyssane z mlekiem matki. Nie chcę mówić kto.
Dziadziuś mój przyjechał do Warszawy, bo brał udział w powstaniu [styczniowym], był synem gospodarskim i musiał uciekać. Zabrali gospodarstwo, car zabrał ziemię, rodziców wysłali pracować do dworu, do ogrodu. Dziadek przyjechał do Warszawy. Ożenił się z babcią, mama [moja] już się urodziła w Warszawie. Rodzice przecież pochodzili ze wsi. Warszawa gdzie była, dokąd [sięgała]? Mieszkałem na Ogrodowej i było to Śródmieście. Wola zaczynała się od rogatek wolskich. Teraz Wola ciągnie się pod Ogród Saski.
- Mógłby pan o sobie powiedzieć, że jest pan patriotą warszawskim?
Nie tylko warszawskim, ale polskim. Dla mnie Polska to jest duże słowo. A jeszcze więcej znaczy niż słowo.
Warszawa, 9 maja 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus