Zdzisław Sztranc „Laso”

Archiwum Historii Mówionej

Zdzisław Sztranc, urodzony 11 września 1926 roku w Warszawie, mieszkam obecnie w Warszawie. Działałem w okresie okupacji w organizacji podziemnej, konkretnie w Armii Krajowej, w trzech różnych zgrupowaniach. Było to związane z tym, co się ze mną działo w Warszawie. Przed wojną mieszkaliśmy z rodzicami w Łodzi. Ojciec był dyrektorem manufaktury. Niestety, tuż po wejściu Niemców do Łodzi został aresztowany. Był wprawdzie uniewinniony od zarzutów, jakie mu postawili miejscowi Niemcy, ale pod ich naciskiem szef Gestapo łódzkiego wydał nakaz internowania go do końca wojny.
Natomiast nas, ponieważ zajmowaliśmy ładne mieszkanie na ulicy Przejazd, mieszkania 30, dzisiejsza [ulica] Tuwima, wysiedlono w granice Rzeszy. To było w grudniu, tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Z czym to było związane? To nie było związane z osobistymi represjami przeciwko nam. To było związane z tym, że Niemcy szykowali miejsca dla Baltendeutschów, Niemców, którzy zamieszkiwali na Łotwie, na Litwie, w Estonii, a co do których Niemcy mieli plany, że w wyniku zmiany stosunków politycznych między Związkiem Radzieckim ówczesnym a Niemcami będą mogli być zagrożeni. W związku z tym należy ich przetransportować w granice Rzeszy. W ten sposób znalazłem się w Warszawie. W Warszawie zamieszkaliśmy na ulicy Puławskiej 142 mieszkania 5, w domu znanego człowieka w Polsce, Gąseckiego, który produkował proszki od bólu głowy z kogutkiem.

  • Gdzie i do jakich szkół Pan chodził?

W Łodzi skończyłem szkołę powszechną przy gimnazjum Zgromadzenia Kupców Miasta Łodzi. To była szkoła elitarna, bardzo droga, ale doskonała. Tam uzyskałem wiadomości w przeciągu szkoły powszechnej, chyba więcej niż w niejednym gimnazjum można uzyskać. Mieliśmy wykładowców o poziomie uniwersyteckim, które samo przez się mówi. Ile ojciec za to płacił, to nie wiem, ale drogo. Szkoła się znalazła, po wejściu okupanta do Łodzi, ogłosili, że jeżeli są tutaj uczniowie, których rodzice nie wrócili z wojny, proszę napisać, szkoła zwalnia z czesnego, nie płaci się czesnego. Też to napisałem, zostałem zwolniony z czesnego. Moja mama wówczas już została zwolniona z czesnego, ale na niewiele to pomogło, ponieważ szkoła została zamknięta. To był taki układ, że była sześcioklasowa szkoła podstawowa i zdawało się egzamin do gimnazjum wtedy. Gimnazja nie dla Polaków. Szkoła została zamknięta, oddana jako koszary siłom zbrojnym niemieckim i na tym się skończyła moja edukacja w Warszawie.
Nie mając specjalnie co robić, bo do pracy za wcześnie, a zbijać bąki w domu to też nie za bardzo, Puławska 142 graniczy z ulicą Woronicza, a Woronicza 4 było gimnazjum Królowej Jadwigi, z tym, że tam była szkoła podstawowa siedmioklasowa, więc jeszcze poszedłem na rok do szkoły podstawowej, żeby dorobić rok. Nie wiem, czy w ogóle mam świadectwo z Łodzi. Chyba nie mam. Dorobiłem tam siódmą klasę i przyszedłem do domu i siedzę.

  • Czy miał pan może rodzeństwo?

Nie. Jedynak. A jak pan wie, z jedynaka ni pies, ni sobaka, mówią Rosjanie. Z mamą żeśmy się borykali dalej. Sytuacja była podła zupełnie. Zasoby przedwojenne się wyczerpały, moja mama w życiu nigdy nie pracowała. Byłem za młody, żeby gdziekolwiek pójść do pracy, zresztą nasze kontakty w Warszawie były mierne wprost. Muszę powiedzieć, że jedno co pamiętam na pewno, to pamiętam kolację wigilijną w 1942 roku, na którą to kolację jedynym i podstawowym daniem był gulasz z płucek końskich i mrożone kartofle, które mama gdzieś tam jakimś cudem, nie wiem czy kupiła czy dostała. Tak żyliśmy. Nie było to zupełnie wesołe. Wprawdzie działało RGO i muszę powiedzieć, że dzisiejsza pomoc, jaką obserwuję, dla ludzi, którzy są pozbawieni środków utrzymania i okupacyjna pomoc, to niebo i ziemia. Były kuchnie RGO, które wydawały darmowe posiłki każdemu, kto przyszedł. Trzeba powiedzieć szczerze i oddać sprawiedliwość, że polska arystokracja w znaczny sposób się do tego przyczyniła. Na przykład na jeden rok udało się mojej mamie ulokować mnie w bursie, jaką zorganizowała księżniczka Radziwiłł wspólnie z Lubomirskimi na Leszno róg Żelaznej - dostarczając wiktuały na nasze wyżywienie, tam nas było kilkudziesięciu w bursie. Ze swoich majątków, na własny koszt. Po co? Po to, żebyśmy odciążyli rodzinę, to raz, po drugie, żebyśmy mieli kąt, gdzie można było się przespać i uczyć, chodzić do szkoły czy na komplety, gdziekolwiek. Zresztą były szkoły o poziomie uniwersyteckim i politechnicznym i pod rozmaitymi zakamuflowanymi nazwami. Na przykład Szkoła Techniczna to był Wawelberg na Polnej ulicy. Tak, że chodzili i nie chodzili. Ale byli i tacy, którym było wszystko w głowie, tylko nie nauka, bo znów polska chęć do zrywu i do pokazania, że my tu coś znaczymy na tej ziemi, też miała jakiś wpływ na młodzież zwłaszcza. Młodzież, która miała czternaście, piętnaście, szesnaście lat, to już są ludzie, którzy rozumieją, co się wokół nich dzieje.
To było w roku 1942, w czerwcu, znów, dzięki znajomości kolegi z tego samego domu, w którym mieszkałem na Puławskiej, dostałem pracę w Ubezpieczalni Społecznej. I to już było dobrze. Z czym to się wiązało? To się wiązało z popularnie nazywanym Ausweisem , a więc dokumentem pracy, który zwalniał w razie łapanki od wywiezienia. To się wiązało z niewielką wprawdzie ilością pieniędzy na początek, bo zostałem przyjęty jako praktykant biurowy i wiązało się z tym, że karmili nas na miejscu. Miałem gorący obiad, a to dużo. I był czas zajęty. Coś się działo.
W listopadzie przyszło do nas dwóch młodych, nasz szef, tak troszkę krążył, zaczął coś mówić, że żyjemy w takich warunkach w Polsce, że należałoby się zastanowić, czy jakoś nie uzyskać wpływu na bieg wypadków, świętej pamięci Stanisław Bakuła, do dziś go pamiętam. My: „Oczywiście. Nie ma sprawy. Tylko niech pan powie, co mamy robić i już”. „Wszystko wam powiem”. Wtedy się zaczęła moja służba w organizacji, którą nazywam „Krybar”, pomimo, że nie wiem naprawdę, czy to był już „Krybar”. Okazuje się, że w ubezpieczalni, gdzie pracowało kilkaset ludzi, bo to była jedyna organizacja, która zajmowała się tym, co robi w tej chwili ZUS dla społeczeństwa i Narodowy Fundusz Zdrowia, to tam było kilkaset ludzi, pracowało. Z tego przynajmniej połowa w konspiracji. Z tym, że niekoniecznie związanej z ubezpieczalnią, ale z szeregiem różnych innych [instytucji].
Pierwsza sprawa to umówił nas na przysięgę. Złożyliśmy uroczystą przysięgę. Każdy sobie wybrał pseudonim. Nie wiem, dlaczego, ale chyba jakąś książkę przeczytałem i podobał mi się jej bohater, który nazywał się Lasota, no to [wybrałem pseudonim] „Lasota”. Po kilkunastu tygodniach dostałem informację, że to nie może być, bo są takie nazwiska. Skrócono mi „Lasota” na „Laso”. Niech będzie „Laso”, co mnie wówczas zależało.
Tam co najmniej pół roku przechodziłem przeszkolenie, właściwie to w prywatnych mieszkaniach. Były piątki poorganizowane, regulamin piechoty, regulamin walki w miastach, to wszystko przedwojenne opracowania, posługiwanie się bronią krótką, bo tylko taką można było przynieść bez większego narażenia się do lokalu. Rozebrać pistolet, złożyć go z powrotem, tego typu rzeczy, bo o strzelaniu nie było mowy. Strzelanie zaczęło się później. Wyjechaliśmy chyba dwa czy trzy razy, nie pamiętam w tej chwili, ile, do Międzylesia czy do Miedzeszyna, gdzieś na Dolinie Otwockiej, do lasów. Wtedy to były jeszcze lasy, nie to, co teraz, są kolonie domów jednorodzinnych. Tam żeśmy sobie trochę postrzelali. Oczywiście wynik był kompromitujący, bo to trzeba [wprawy]. To nie tak jak w filmie, że wyciąga człowiek z kabury pistolet i trafia w dziesiątkę. Ale z biegiem czasu było coraz lepiej.
Odezwał się mój przyszły szef, Maks Pelc, tenże przedwojenny znajomy moich rodziców, który był znów jakimś bliskim znajomym czy kuzynem porucznika Romana Kałużewskiego, który w Pabianicach miał fabrykę maszyn rolniczych. Nie wiem, na jakiej podstawie się znali z moimi rodzicami, ale jakoś to było. Nie dochodziłem do tego, bo nikt mi o tym nie mówił, nikogo się nie pytałem. To były rzeczy między dorosłymi. Okazuje się, że Maks Pelc dostał dyspozycję ze zgrupowania „Sosna”, żeby organizować młodzież do ewentualnego przeszkolenia pod organizowaną służbę transportową dla zgrupowania „Sosna” w czasie Powstania. Więc: „Proszę bardzo”. Uwarunkowałem tylko tym, czy moje dowództwo z ubezpieczalni wyrazi na to zgodę. Poszedłem do Bakuły powiedziałem mu co i co. Wyrazili zgodę i przeszedłem tam i to już była „Sosna”.
Na czym polegała działalność w „Sośnie”? Tam dostałem broń od razu, broń krótką. Dwie belgijki, siedem sześćdziesiąt pięć [kaliber], żeby można się poruszać z poczuciem bezpieczeństwa. Poszliśmy na przeszkolenie posługiwania się samochodami, prowadzenia pojazdów mechanicznych. Do szkoły Pilińskiego w Aleje Jerozolimskie, to było przed wojną i w czasie okupacji mniej więcej na wysokości Marriotta, chyba tak.

  • Pamięta pan, jaka to była data, określenie w czasie, przejście do „Sosny”?

To była wiosna 1943. Kurs trwał trzy miesiące. Tam uczyli nas porządnie. Dwa nazwiska pamiętam do dzisiaj dnia, które mi utkwiły w pamięci, technikę, mechanikę samochodów wykładał nam inżynier Wilczyński, a jazdy uczył instruktor, nazywał się Grabski. Wszyscy mieli ze mną kłopoty. Jakoś nie mogłem chwycić. W końcu, ponieważ w Pilińskim też wiedzieli, zresztą nikt od nas nie brał pieniędzy za przeszkolenie, ani od organizacji nie brali pieniędzy. Robili to zupełnie za darmo i wiedzieli, dla kogo to robią i z jakiego powodu to robią. Inżynier Wilczyński mówi: „Panie Sztranc, ja pana puszczę, umie pan, niech pan pamięta, że pan u mnie egzamin zdał, ale pod jednym warunkiem, że pan nigdy nie będzie się starał jeździć samochodem po mieście”. Szczerze mu to przyrzekłem. To było to.
Potem zaczęliśmy robić rozmaite rzeczy związane z naborem, z pozyskaniem samochodów. Skądś te samochody trzeba było mieć, [trzeba było mieć] pewniaków, którzy na hasło: „Powstanie” przekażą nam samochody w ciemno, nie znając nas, nie otrzymując żadnych dokumentów, nic. Myśmy taką jednostkę dostali w „Społem” warszawskim, które miało swoją bazę transportową na Bema róg Wolskiej albo Wolskiej róg Bema, gdzieś w tych okolicach. Trzeba było stworzyć pisemną organizację wszystkiego. Więc wiadomo, że ludzi już mamy, bo są przeszkoleni. Samochody będą, bo są, czekają na nas.
Teraz, co dalej. Trzeba stworzyć organizację, iść, dać do zatwierdzenia. To nam zajęło najwięcej czasu, bo żaden z nas nie miało wielkiego pojęcia o transporcie wojskowym. Kierownictwo nie wpadło na pomysł, żeby dokoptować do sprawy zawodowego wojskowego sprzed wojny, który służył w służbach samochodowych. Wystarczyło oficer wyższej rangi albo podoficer wyższej rangi, bo on to już by wiedział wszystko. Musieliśmy radzić sobie sami, gorzej czy lepiej, ale jakoś to wszystko wyszło. Skończyliśmy opracowanie, pięknie przepisane na maszynie, złożyliśmy do dowództwa. Maks Pelc pyta mi się:” Jak my ten pluton nazwiemy?” Mówię: „C7”. Pyta się: „Dlaczego C7?” „Bo dziś skończyliśmy, a dziś jest 7 czerwca 1944 rok. To utkwi w pamięci, nie trzeba tego nawet zapisywać”. I zostało to przyjęte. Czekamy, co będzie dalej. Front się zbliża. Rosjanie podchodzą pod Warszawę, prawie że. Koniec czerwca, początek lipca, pierwsza ewakuacja niemieckich urzędów z Warszawy. My już czujemy smak wolności w ustach, jakżeż to złudne, jak się potem okazało. Potem, 28 lipca pierwszy rozkaz do organizacji zgrupowań, oddziałów, które będą oczekiwały na rozkaz wyjścia do Powstania, odwołany zresztą po paru godzinach. To było chyba 28 lipca, w trzeciej dekadzie lipca.
1 sierpnia mieliśmy punkt kontaktowy u porucznika Romana Kałużewskiego, mieszkał na Senatorskiej przy Placu Teatralnym. Solidna przedwojenna kamienica, pięcio- czy sześciopiętrowa. Tam się wszystkich opracowań dokonywało, nie siedzieliśmy, tylko robiliśmy u siebie w domach, żeby nie narażać w razie czego innych członków rodziny. O ósmej rano wpada łączniczka z karteczką: „Godzina W 17.00 dzisiaj”. To już wiemy, co jest co. Pelc mówi: „No to co, idź po samochody i miejsce zbiórki Leszno 5”. To jest dzisiejsza Aleja Solidarności róg Orlej. Budynek solidny, sprzed pierwszej wojny światowej jeszcze. Można powiedzieć, dziwnym cudem ocalał. Tam mieliśmy się spotkać.
Poleciałem po jednego z kolegów, którego również zaangażowałem do naszej organizacji, a też mieszkańca domu na Puławskiej 142, który był szefem sklepu z materiałami ubraniowymi firmy „Leszczków”, w Hotelu Europejskim. Mówię: „Janek, Powstanie dziś o siedemnastej. Zwijaj interes. Idziemy po samochody”. „Czy jesteś tego pewien?” Mówię: „Na sto procent”. Co mój Jasio zrobił, już nieżyjący niestety?. Zwinął całą kasę do kieszeni, odciął sobie kupon materiału, do drugiej kieszeni: „No to teraz możemy iść”. Zamknął sklep i idziemy. Pojechaliśmy do „Społem” na Wolską, róg Bema, w tych okolicach, nie pamiętam teraz dokładnie, gdzie oni się mieścili. Prosimy o rozmowę z dyrektorem w sprawie poufnej. Przyjmuje nas człowiek średniego wieku i mówimy mu: „Panie dyrektorze, przychodzimy do pana po samochody, te które pan zadeklarował do dyspozycji w udziale w Powstaniu”. A on nam w twarz się roześmiał: „Panowie, co wy! Przecież to wszystko odwołane jest”. „Proszę pana, odwołane to było parę dni temu, a teraz to już nie jest odwołane”. „Panowie, nawet gdyby nie było odwołane, to ja nie mam możliwości wam samochodów dać. Wszystkie są rozebrane na części i to wszystko trzeba złożyć. I to potrwa parę dni”. Na takie dictum podziękowaliśmy mu pięknie. Co się z tym nieborakiem stało potem... bo tam przede wszystkim w to miejsce wkroczyły oddziały RONA, Russkaja Oswobiditelskaja Narodnaja Armija. U nich nie było litości. Nie było litości.
Wyszliśmy na Wolską, róg Syreny. Patrzymy, na godzinę piątą mamy być, to jeszcze jest czas, godzina druga. Zjedzmy ostatni solidny obiad. Jak dziś pamiętam, zawinszowaliśmy sobie sznycel po wiedeńsku, z jajkiem, najedliśmy się i na punkt zborny. Dojechaliśmy do punktu zbornego. Zdaję relację Maksowi Pelcowi z tego wszystkiego, a on mówi: „No to jak. Zostaliśmy bez samochodów”. Mówię: „Z tego tak wynika”. „A bo nasza wina, powinniśmy byli go uprzedzić wcześniej, albo ktoś nie dopatrzył sprawy po linii społemowskiej, żeby mu zapowiedzieć, że to może być na dniach...” bo radzieckie wojska, na które jednak nasze dowództwo liczyło trochę, są na linii otwockiej już i lada moment możemy wkroczyć do sprawy. Ale nic z tych rzeczy się nie stało. Zostaliśmy się my we dwóch – dyrektor „Społem” i ja, osiemnastoletni chłopak. Miał prawo mi nie wierzyć równie dobrze. „Powiada, panie, zobaczymy, co będzie dalej”. Dalej to było jeszcze gorzej, bo się okazało, że my jesteśmy bezbronni zupełnie. Nie mamy broni, te dwa pistolety, które miałem przy sobie zawsze, to zdałem kiedyś przedtem z powrotem, bo już doszedłem do wniosku, że nie ma potrzeby.
Jeszcze tak się zabezpieczyłem, że w ubezpieczalni społecznej była organizacja, do której chętnie widzieli młodych ludzi. Była to Obrona Przeciwlotnicza. To polegało na tym, że na szczycie budynku to wartę trzymali Niemcy z działkami Vierlinkskanone, gdyby nadleciał samolot i chciał bombardować, żeby mieli z czego strzelać, natomiast nas było pięciu, którzy prawie w ich dyspozycji, a każdy z nas miał inną specjalność.
Tu jeszcze muszę dodać jedną rzecz, że również ubezpieczalnia przeszkoliła nas. Zostałem przeszkolony do roli sanitariusza. Przez trzy miesiące z boku Smulikowskiego, dochodząc do Dobrej, według miar dzisiejszych, był Zakład Przyrodoleczniczy i Przychodnia Zdrowia. Tam raz w tygodniu chodziłem na dyżur u chirurga i brałem udział w leczeniu chorych. Chirurg znów był poinformowany, po co tutaj jestem i mówił: „Jak pan będzie miał taki przypadek, taki jak ten pan ma, to zrobi pan tym i tym”, pokazywał mi czym, „to i to”. Tak, że w ciągu trzech miesięcy byłem przeszkolony dosyć dobrze. Kto inny był przeszkolony na strażaka, każdy z tej piątki miał inną specjalność. W związku z tym dali nam mundury straży, strażackie mundury. To mnie to chroniło na mieście. Niemcy mieli jakąś dziwną fobię na punkcie mundurów. Mundur, rzecz święta. Obojętnie, jaki. Co miałem dowód potem na terenie Niemiec, jak byłem. Gdzieś zbębniłem zamiast... zrzuciłem mundur, który dostałem w obozie poamerykański z pierwszej wojny światowej i zbębniłem gdzieś mundur wojska słowackiego i jeździłem przez całe Niemcy bez kontroli, bez biletów, bez niczego. Nic ich nie interesowało. Umundurowany, znaczy się nasz.
Wracając do samochodów i Powstania. Jak to w wojsku, ilu tam ludzi przyszło, przyszło niewielu, przyszło mniej niż żeśmy się spodziewali, dziesięciu czy dwunastu może. Potem z domu, w którym kwaterowaliśmy, też dołączyło do nas dwóch czy trzech młodych ludzi tak, że jakiś oddziałek się sformował. Największym szczęściem dla nas było to, że między innymi zgłosiło się też dwóch młodych ludzi, ale nie za bardzo młodych, którzy mówili o sobie, że są prawie inżynierami samochodowymi. To był cały smak w tym całym nieszczęściu.
Co nas uratowało? Znów koledzy z RONA, którzy kwaterowali na terenie byłego getta. To jest w tej chwili, patrząc na mapę, po drugiej stronie Alei Solidarności. Tam jak Muranów. To było wyczyszczone z domów. Tam nie było nic. Kupy gruzów. Ale oni nas zaatakowali od tamtej strony i zaatakowali dom. Co nas uratowało? Dwie rzeczy – pierwsza, solidna przedwojenna brama z dębowego drzewa, tak że pistolet automatyczny nie poradził nic i w sąsiednim budynku oddział, który był w pełni uzbrojony. Teraz zapyta pan zapewne, dlaczego jeden oddział był uzbrojony, a drugi nie. Bo każdy oddział miał przydział do magazynu mobilizacyjnego broni, ale [do] innego. Okazało się, że główny magazyn, do którego myśmy mieli przydział na wyposażenie, został na dwa dni przed Powstaniem odkryty przez Niemców i zlikwidowany, o czym dowództwo wiedziało. Ale myśmy o tym nie wiedzieli. Jedynym naszym wyposażeniem, które nam użyczyli koledzy z sąsiedniego oddziału, to była skrzynka „filipinek”, granatów, o których fama głosiła, że jeżeli nie wybuchnie w ręku, to już nie wybuchnie wcale. Lepiej było tego nie nosić.
Jakoś ci popularnie zwani własowcy zostali, pomimo, że RONA nie miała z Własowem nic wspólnego, przynajmniej podobno. Oni odeszli, myśmy się wtedy poczuli troszkę pewniej i zaczęła się noc. Oczywiście warta, warty na balkonach pierwszego, drugiego piętra, żeby obserwować z góry, co się dzieje wokół naszego domu, na zmianę. Poszedłem na pierwszą zmianę, położyłem się spać o drugiej czy o trzeciej w nocy, nie pamiętam już. Byłem taka dętka po całym dniu, że nie wiedziałem nic o świecie bożym. Rano się budzę, wychodzę i ruch na podwórku jest. Zeszli się lokatorzy, Niemców nie ma. Polskie wojsko, żeśmy pozakładali opaski, polskie wojsko jest. Ludzie powyciągali zapasy. Takiego śniadania, to przed wojną nie jadłem, jak wówczas. Ale to nie było długo, to było krótko. Raz, skończyły się ich zapasy, po drugie, skończył się entuzjazm, widząc to, co się dzieje. Patrzymy, tu stoi Opel Kadett porzucony, tu stoi jakiś Fiat włoski porzucony, tu jakaś ciężarówa z przyczepą porzucona, kierowcy nie ma, samochód stoi. Widocznie uciekając przed wojskami radzieckimi przez most Kierbedzia wówczas jeszcze, dopiero jak przejechali, to się zorientowali, co się dzieje. Czy może jakieś czujki niemieckie ich poinformowały, porzucili samochody i uciekli, zostawiając samochody nam. To już mieliśmy czym jeździć.
Problem polegał na czym? Jeździć. Zaczęły się problemy tego rodzaju, że jedna pani, mieszkanka tego domu popełniła samobójstwo, zażyła flakon środków nasennych. To co z nią zrobić? Władowaliśmy ją do samochodu i zawiozłem ją do Szpitala Maltańskiego na Senatorską. Tam też miałem przejście przy szpitalu, bo mi chcieli samochód zabrać, nasi. Ale samochód to jest samochód, to się nie liczy, swój czy obcy. Jakoś się wybroniłem, wróciłem do samochodu z powrotem. Takich kursów zrobiłem trzy, cztery i droga do szpitala była odcięta, bo Niemcy zorganizowali punkty ogniowe w Ogrodzie Saskim. Dojście do szpitala przez płot czy przez gruzy od tyłu był możliwy, ale dojazd z rannym czy z chorym nie był możliwy. Tak było spokojnie przez dwa, trzy dni.
Chyba czwartego czy piątego dnia wpada łącznik z Komendy Głównej z kartką dla mnie, wezwaniem do Komendy Głównej, żebym się stawił u majora, tam było nazwisko podane, w pilnej sprawie służbowej. Idę do dowódcy, mówię, pokazuję mu to: „Maks, co mam robić?” „No trzeba iść”. Nie pomyslałem, żeby zastanowić się nad tym, co łącznik tak się spieszył. Bo tylko kartkę mi wręczył i dyla. W nogę, żeby jak najszybciej teren opuścić. Nie wiedziałem, czemu tak się spieszył. Chciałem poczekać, bo akurat obiad się gotował, do dziś dnia pamiętam zapach grochówki z jarzynkami. Zjadłem obiad i idę. Myślę sobie: „Do PeKaO z Leszna piętnaście, dwadzieścia minut, jestem na miejscu, góra, przejść przez Żabią, dookoła, żeby ominąć Ogród Saski”. Przeszedłem przez podwórce Banku, Pałacu na Placu Bankowym. To się okazało nie takie proste. Szedłem piwnicami, poprzez wykute otwory w piwnicach, właściwie przeszedłem przez całą Wolę, zanim nie dopadł mnie patrol żandarmerii polowej, która: „A wy, to właściwie kto?” To im powiedziałem, kto. „To podajcie hasło”. Mówię: „Nie znam. Ponieważ, jak wyszedłem z oddziału, to jeszcze łącznik z hasłem nie przyszedł. Nie przypuszczałem, że tak długo będzie droga trwała. „Aha. A kenkartę macie?” „Mam”. W kenkarcie czytają: „Zdzisław Sztranc”, z tym że Sztranc było napisane z niemiecka – Stranz, urodzony w Litzmannstadt, Deutsche Raich.” „A po niemiecku mówicie”. „Tak”. „To idziemy”. Zaprowadzili mnie na Wilczą do komisariatu, do tak zwanego „dołka” i już siedzę. Granat, który dostałem na drogę, „filipinkę”, mi zabrali. Mówię: „Panowie, to nie jest sprawa błaha. Proszę, ja mam wezwanie do majora takiego a takiego w Komendzie Głównej i jeżeli tam się nie dostanę możliwie szybko z waszej winy, to będziecie mieli grube nieprzyjemności”. „Wy nas nie straszcie. Już my wiemy, co my mamy robić”. „A co ja mam robić?” „Siedzieć”. Zapakowali mnie do piwnicy, parę osób tam siedziało, diabli wiedzą, nie nawiązywałem kontaktów w ogóle z nimi, i kobiety i mężczyźni. Przypuszczalnie folksdojcze z sąsiednich budynków. Ale używali nas do rozmaitych prac transportowych. Zgodnie z transportem nosiłem worki z cukrem przez przejścia piwniczne.
I znów, szczęście w nieszczęściu, w czasie jednego transportu poznała mnie i zawołała koleżanka z pracy, z ubezpieczalni, Marysia Górska, nieżyjąca już dzisiaj: „Zdzisiu, co ty tu robisz?” „Ano widzisz, zamknęli mnie”. „Za co?” „Nie znałem hasła, bo jeszcze nie było. Mam wezwanie do Komendy Głównej, major się denerwuje pewnie, wścieka na mnie, że nie przychodzę. Łącznika po mnie specjalnie na Wolę posłał, a ten mnie tu trzyma”. Szczęście moje, poszła na komisariat do niego, powiedziała im, kto jestem, kto. Wezwał mnie, oddał mi pismo od majora i wypuścił mnie.
Zanim tam doszedłem, bo to znów piwnicami dookoła, jeszcze chyba przejście przez Aleje nie było gotowe, to była noc. Przespałem się w Komendzie Głównej, tapczany, sofy, wygodnie, bo wygodnie. Zresztą człowiek był tak zmordowany i niedożywiony, że już nie bardzo wiedział, czy żyje jeszcze czy nie żyje. Jeszcze w nocy nas zerwali wszystkich, bo jakiś zabłąkany pocisk uderzył w budynek po drugiej stronie Marszałkowskiej i trzeba było iść i ratować, wyciągać z piwnicy ludzi. Tośmy zrobili, położyliśmy się. Rano się budzę, pierwsze moje spojrzenie, gdzie w ogóle jestem. Ano, siedzę tu i tu. Patrzę, na czym spałem, arkusze nie rozciętych pięćsetek. Fortuna. Tylko, co z tym będę robił? Na co mi to potrzebne? Mogłem brać, nikt by mi nie bronił. Ale po co? Niech przeżyję, to będzie dobrze. Poszedłem do majora, zameldowałem mu się: „Co tak późno?” Mówię: „Panie majorze, siedziałem w pudle”. To jak to w wojsku: „Za co?” „Wyszedłem po otrzymaniu pana wezwania z oddziału, ale nie przypuszczałem, że droga będzie tak długo trwała i wszedłem na godzinę policyjną, kiedy już trzeba było znać hasło, a to hasło już do nas nie dotarło”. „Dobrze. Powiedzcie mi, co jest z moim synem”. A co się okazało. Jego syn, znajomy chłopak mnie, który mieszkał też w kwadracie na Puławskiej, Woronicza, gdzieś tam, też troszkę do nas dołączył, szesnastolatek. Jakoś żeśmy się zaznajomili. On mnie chyba kiedyś poprosił: „Słuchajcie, chłopaki, ojciec nie chce mnie wciągnąć do konspiracji, a wiem, że działa w konspiracji, a ja muszę gdzieś się zahaczyć. Muszę gdzieś należeć”. Mówię: „Słuchaj, nie ma sprawy. Tylko czy zdajesz sobie sprawę, co robisz? Może ojciec zdaje sobie sprawę, co robi, bo to twój ojciec wie, co robi”. „Cokolwiek mi nie powiesz, decyzję podjąłem. Muszę do jakiegoś oddziału przystąpić”. „Nie ma sprawy”. W ubezpieczalni społecznej miałem kolegę. Nazwisko jego zapomniałem, ale Bernard, pamiętam imię, który był dowódcą jednego z większych oddziałów na Ochocie. Mówię: „Bernard, mam kolegę z miejsca zamieszkania, który chce się gdzieś zahaczyć. Przyjmiesz go do siebie? Młody chłopak, ale spryciula niezła”. „Dobra, dawaj go”. I na tym się sprawa skończyła. Nie wiedziałem, że chłopaka na śmierć wydaję. Major już wiedział, tylko chciał się upewnić, gdzie jego syn jest, a ja nie wiedziałem tego. Nie wiedziałem, co się z ludźmi na Ochocie stało.
Podziękował mi za informację. Minę miał zupełnie niewesołą, bo mógł być w prawie stu procentach pewien, że stracił syna. Niemcy zrobili tutaj obławę na wszystkich młodych mężczyzn. Złowili pododziałki do kupy wszystkie i tak jak znam z opowiadań, około trzech tysięcy naszych rozwalili w Laskach, jak się jedzie na zachód. Podpisał mi przepustkę: „Wracajcie do oddziału”. Idę z powrotem, znów piwnicami, tym razem już na tyle bezpiecznie, że z Komendy Głównej wyszedłem rano. Szedłem, na wieczór zajdę, przepustkę mam. Tutaj zaczyna się troszkę część dziwna związana z kotem. Dochodzę już do Chłodnej, chłopaki z ostatniej placówki przed Chłodną, którą już opanowali Niemcy, mówią mi tak: „Słuchaj, puszczamy cię, ale uważaj, bo chodzą patrole i tam litości nie ma”. Mówię: „Dobra, jak tylko, będę wiedział, dobrze że wiem, bo już będę uważał na nich”. Zaintrygowało mnie miauczenie. Domy były spalone, ale nie do parteru. Nie wiem, czy pan kiedyś widział w Warszawie okna do piwnic, do których składowało [się] węgiel na zimę. Gęste siatki były. Patrzę w gęstej siatce utkwił mały kotek i miauczy przeraźliwie, żeby go wyciągnąć. Umordowałem się z pół godziny z okienkiem, nie miałem narzędzi, nie miałem czym [go uwolnić]. Żebym miał zwykły kawał jakiegoś żelastwa, bo albo bym to wytłukł albo wyłamał. Nie dawało rady. Musiałem odstąpić od tego zamiaru. Trudno, może jakoś myszy się znajdą, jakoś się czymś pożywi. W poprzek była barykada z płyt chodnikowych, przed Chłodną ułożona i dochodząc do barykady słyszę stukot obręczy żelaznych. Zatrzymałem się, uklękłem tak, żeby nie było mnie widać, ale widzę przez szparę między płytami. I co widzę? Taczanka zaprzężona w konia, z karabinem maszynowym i czterech panów z RONA idzie. Gdybym się nie zatrzymał przy kocie, to bym wlazł im wprost pod lufę. Kot mi uratował życie. Możliwe to? To wszystko możliwe. Stąd koty mają u mnie zawsze, co chcą.
Zrezygnowałem z dojścia do oddziału i teraz, co robić? Co robić teraz? Wlazłem z powrotem do chłopaków, co tam pilnowali naszej granicy. Mówię: „Chłopaki, nie ma jak. Nie ma przejścia”. „Mówiliśmy ci, nie chciałeś słuchać. To, słuchaj, z powrotem do centrum.” Wtedy sobie przypomniałem, że przecież mam w Ubezpieczalni Społecznej na Smulikowskiego kolegów tam. Bo tylko ja jeden odszedłem do „Sosny”. Reszta została. Doszedłem na Powiśle, już jakoś szczęśliwie, bez przygód. Zameldowałem się u byłego swojego dowódcy: „Panie poruczniku, taka i taka sprawa, nie mogę wrócić do oddziału, zostałem odcięty. Proszę o przyjęcie do was.” Przyjęli mnie.
Zaczęła się na Powiślu zwykła służba wartownicza. To był „Krybar” znowuż. Już teraz oficjalnie uznawany w rozkazach. Jestem u „Krybara”. To był gdzieś chyba 10 września. 6 września Niemcy po raz pierwszy bombardowali Warszawę Henklami 111, to jeszcze siedziałem w pudle. Tak, to było około 10 września.
Wartę pełniliśmy w różnych miejscach, a najczęściej między Czerwonego Krzyża a gmachem ubezpieczalni był mały domek z czerwonej cegły, jednopiętrowy, opuszczony zupełnie, a zajęty przez nas. Parter był ufortyfikowany, [były] worki z piaskiem, tak żeby można mieć szczelinę na patrzenie, na obserwację i karabin zwykły, nic więcej. Strzelać nie było wolno, nawet gdyby Niemiec wlazł do środka, bez rozkazu, bo nie było amunicji. Karabin, którym się posługiwaliśmy, był innej produkcji i amunicji też innej produkcji. Nie chcę tu nikogo obwiniać o nic, ale takie były realia na Powiślu. Powiśle było nie dozbrojone. Były oddziałki, które były uzbrojone dobrze, ale dla takiego, który przychodził jak ja, to już broni nie było. Broń była przypisana do stanowiska ogniowego i zmienialiśmy się, to odchodziłem od stanowiska, kolega przychodził, szedłem na kwaterę czy gdziekolwiek indziej.
Tam też miałem przygodę, która chyba zaważyła na całym moim życiu. Miałem wartę pewnego dnia w domu wypalonym, ale o dobrej kondycji, róg Czerwonego Krzyża i Wybrzeża Kościuszkowskiego. Niemcy mieli taką manię, że przyjęli sobie za punkt honoru, żeby gmach Ubezpieczalni Społecznej zawalić. Stąd, co parę minut regularny ostrzał z działa osiemdziesiąt osiem milimetrów, znad Wisły, z ich stanowiska ogniowego, w boczną ścianę budynku, tak żeby budynek się zawalił. Mnie kiedyś tak zainteresowało, skąd oni strzelają, może dojrzę. Wszedłem piętro wyżej, usiłowałem wysunąć głowę przez okno, nic nie widzę, ale oni mnie zobaczyli. Po paru minutach ktoś widocznie zameldował komu trzeba, ten komu zameldował, wydał rozkaz i zamiast w główny gmach Ubezpieczalni, oddali salwę w miejsce, w którym siedziałem. Oczywiście, wypalony mur ma to do siebie, że jest kruchy. Zleciałem aż do piwnicy, przywaliło mnie to wszystko. Dostałem kontuzji czaszki, co mi się odbija do dzisiaj dnia. Koledzy mnie zaprowadzili mnie do szpitala na Tamkę. Na Tamce był szpital nasz, przy kościele św. Teresy, a na vis á vis Smulikowskiego. Nic nie można było zrobić. Straciłem mowę. Tylko specjalistyczne leczenie mogło dać coś, ale jakoś tak po paru dniach, lepiej i lepiej, zacząłem trochę się jąkać, ale jąkanie to mi zostało na kilkadziesiąt lat. I o dziwo, po angielsku jąkania nie ma. Śpiewać cudownie, jąkania nie ma. Tylko po polsku jąkanie jest. I nikt mi nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego. To znów przestroga na przyszłość, nie zaglądaj tam, gdzie cię nie proszą, bo się różnie to może skończyć. U mnie się skończyło na szczęście dobrze.
U jednego z moich dowódców, Rafała hrabiego Potulickiego, dowódcy oddziału „Rafałków”, wyszkoleni świetnie, świetnie uzbrojeni. Oni mieli własną broń, oni nie mogli, nie musieli się nikogo prosić. Dostaliśmy między innymi piata. To jest moździerz angielski jednolufowy. On pracuje na zasadzie granatnika, moździerza. Duże pociski przebijające pancerz, można z tego strzelać do czołgu z dobrym efektem. On wlazł w tym samym domu, gdzie doznałem kontuzji, na któreś piętro. Kazał sobie postawić stół na środku pokoju, tak żeby miał widok na działo, z którego ostrzeliwują gmach ubezpieczalni. Postawił piata, położył się na stole, wycelował i odpalił. Nie przewidział jednego, że pocisk, pomimo, że był uprzedzany przez mojego kolegę, Romana Chmielowskiego (też już nieżyjącego, wszystko, co mówię, to mówię o ludziach, których już nie ma, bo byłem jednym z najmłodszych), pocisk po wyjściu z lufy zgórował. Efekt taki, że uderzył w futrynę okna, górną, rozerwał się w tym pokoju i rozerwał jego. Patrzymy, co się dzieje, a Rafała niosą na noszach. Czyli i z tym też trzeba uważać. To była tragiczna śmierć świetnie wyszkolonego żołnierza i podchorążego i człowieka, który ogromnie się zasłużył konspiracyjnie. Ale tak mu było sądzone.
Muszę powiedzieć, że bardziej wierzę w przeznaczenie, co komu jest pisane, od czasu, kiedy przeżyłem Powstanie, kiedy przeżyłem gehennę w obozie, kiedy przeżyłem gehennę na Zachodzie, niż kiedykolwiek przedtem. To nie jest prawda, że człowiek jest panem swego losu. Nie jest tak, los jest twoim panem, los kieruje pana krokami. Jakkolwiek byśmy to nie nazwali – czy Pan Bóg czy Opatrzność. I w ten sposób, jeden ginie, drugi nie. Ten drugi dostaje po wojnie z tego tytułu za zasługi medale, ordery, stopnie oficerskie, a o tamtym cicho, tak jakby go nigdy nie było.
Upadło Stare Miasto, to znów gdzieś było chyba koło 10 [września] i część żołnierzy ze Starego Miasta przyszła do nas, na Powiśle. Niemcy jak już opanowali Stare Miasto, to mieli wolną drogę na Powiśle. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby nas tam rozłożyć. Czym się bronić? Rzecz, którą nie zapomnę do końca życia, to uczucie wstydu, nie wstydu, uciekamy w końcu z Powiśla ogrodami przez Okólnik na górę, do dzisiejszego między Tamką a Warecką i wychodzimy ogrodami na Warecką. Z Karowej w Dobrą, my z góry obserwując Dobrą, widzimy jak wyjeżdżają stamtąd niemieckie czołgi w naszym kierunku. Co widzimy? Kupa ludzi, cywili, naszych, którzy Niemcom wskazują na nas ręką: „O! To oni. To oni uciekają”. Zrobiło mi się przykro, autentycznie przykro, ale nie wiem, czy można ich potępiać, bo może oni chcieli ratować swoje własne życie w ten sposób. A to jest cel nadrzędny. Może i tak było. Co się z nimi stało, nie wiem. Wiem, że myśmy doszli do Śródmieścia, przeszli przez Warecką, Nowy Świat do Zgoda, gdzie nas zakwaterowali na pierwszym piętrze, Zgoda 2 czy Zgoda 4, gdzieś z samego brzegu.

Co dalej? Bez broni, bez amunicji, bez niczego i co dalej, bez posiłków. Też znów pretensja, może oczywiście spóźniona, ale pretensja. Koleżanka, która zawiadywała kuchnią i miała zapasy żywnościowe, zamiast to wszystko popakować w woreczki i dać każdemu woreczek na drogę, bo wiadomo, że jak się nie zabierze, to Niemcy zabiorą, nie zrobiła nic z tych rzeczy. Nie wiem, czy do głowy jej nie wpadło, czy straciła głowę, bo i to jest możliwe. Siedzimy na Zgoda i czekamy, co będzie dalej. Zaglądam do jakichś drzwi, patrzę, salon krawiecki. A my obdarci, ale to dokładnie. Byłem w cywilnym ubraniu mojego ojca, które po jego śmierci w Dachau w 1942 roku, 6 marca, zostało przysłane z obozu, razem z zawiadomieniem o śmierci…. W salonie krawieckim patrzymy, a tam wizytowe ubrania wiszą. Kolega, który, żeby sobie dodać animuszu, gdzieś zbębnił mundur niemieckiego pancerniaka, to natychmiast zrzucił ten mundur, bo mu ktoś powiedział, nie wiem, czy to prawda, czy nieprawda, że jak kogoś złapią z powstańców w niemieckim mundurze, to od razu idzie pod ścianę. To przede wszystkim jemu zbębniłem wizytowe ubranie, żeby miał się w co przebrać, sam siebie też przebrałem, bo już chodziłem w strzępach i elegancko ubrani dżentelmeni są do wzięcia. A dlaczego do wzięcia? Bo przyleciał jeden z oficerów i mówi: „Chłopaki, broni nie ma, amunicji nie ma, oddział ulega rozwiązaniu. Niech każdy stara się opuścić Warszawę na własną rękę”. I wyszedł. Ogólna konsternacja. Łatwo powiedzieć wyjść, którędy? Gdzie drogi ewakuacyjne są? Nie ma ich. Było nas pięciu spośród młodych pracowników ubezpieczalni. Jeden z nich mówi tak: „Słuchajcie chłopaki, tu na Chmielnej ulicy ja znam takie miejsce spokojne. Ono jest między liniami frontu, tak że tam się można spokojnie przechować przez cały czas, tak długo, jak długo będzie trzeba. Idziemy tam”. Mówię tak: „Nie, nie, a my”, jeszcze z drugim, co go przebrałem w to ubranie, „to zostajemy na miejscu. Już w tej chwili, kiedy mamy prawa kombatanckie, międzynarodowo jesteśmy uznani za żołnierzy, to Niemcy się nie ośmielą nam zrobić masowego mordu w Warszawie. To można było zrobić w pierwsze dni, ale nie teraz. A z tym schowkiem, to rozmaicie może być. Schowek może być przynętą też”. Poszli. Po wojnie się dowiedziałem, że miałem rację. Niemcy ich w nocy wyrwali, jak z worka ich wyjęli ze schowka i powędrowali do obozu, do Ravensbrűck.

  • Pamięta pan może ich nazwiska?

To był Zdzisio Kapuściński, w randze kaprala, to był Roman Chmielowski, niedawno zmarły, pseudonim „Chrabąszcz”, nie wiem, dlaczego, ale „Chrabąszcz” i to był Zdzisio Gellerner, syn przedwojennego oficera Wojsk Polskich. Gdzie ich zapakowali? Chyba ich zapakowali do Dachau. Coś temu Zdzisiowi Gellernerowi się w Dachau nie widziało. Dosyć, że jak była ewakuacja Dachau do Buchenwaldu, to on się zgłosił dobrowolnie na ewakuację. Zima, minus dwadzieścia, minus dwadzieścia pięć stopni, w drelichu, w węglarkach, bez jedzenia, kilkaset kilometrów pociągiem. Wycieńczony organizm i nie przeżył. Ci dwaj wrócili, Kapuściński wrócił, wprawdzie ojciec go przywiózł, wystarał się o przepustkę do Niemiec zachodnich, bo oni pracowali potem na komenderówce u Daimlera w Mannheim. A tamten, ślad po nim zaginął.
Natomiast myśmy zaczęli szukać oddziału, który nas przyjmie. Wyszliśmy ze Zgoda, idziemy Marszałkowską. Jakiś oddział jest, do dowódcy: „Z czym?” „Z pytaniem”. „Proszę”. „Panie poruczniku (czy panie kapitanie), czy przyjmie pan nas do oddziału? Mamy takie a takie kwalifikacje”. „A broń macie?” „Nie mamy”. „To nie”. To była przepustka do życia. Tak żeśmy obeszli wszystkich, kogo tylko można było zapytać, aż znów uśmiechnęło się do nas szczęście. Mój oddział „Sosny”, z porucznikiem Pelcem na czele, po wyjściu ze Starego Miasta został ulokowany na Brackiej 22. Daleko od Brackiej 22 przy Jabłkowskich do Zgody 4. Przez dom Braci Jabłkowskich i przez Chmielną. Czyli byliśmy o sto metrów od siebie nie wiedząc o sobie, że tu jesteśmy. Aż w końcu żeśmy się spotkali. Oczywiście, przyjął nas z powrotem na swój stan. Z nim już żeśmy doczekali do wyjścia z Warszawy do obozu. Taka była moja epopeja.

  • Co potem było dalej? Co się z panem stało, czy został pan wywieziony do Ożarowa?

To byłby za duży luksus, do Ożarowa to się szło na piechotę. W Ożarowie siedzieliśmy ze trzy dni w oczekiwaniu na skład pociągu. Całe szczęście, nie wiem, jakim to cudem, skąd myśmy zdobyli trochę jedzenia, tak że mogliśmy się trochę pożywić, bo żeby w Ożarowie dostać się do ogólnodostępnej kuchni, to było niemożliwe, skrajnie trudne. Załadowali nas w Ożarowie w pociągi, gwizdek i odjazd. Przez Częstochowę, ludzie byli tak poinformowani, że jedziemy, że na każdej stacji stała kupa ludzi, którzy nas żegnali i witali. Ale cóż, małe okienko w wagonie towarowym, można było tylko kawałek twarzy pokazać czy kartkę wyrzucić zapisaną, żeby ktoś dostarczył wiadomość. Nawet nie mogłem kartki wyrzucić, bo nie wiedziałem, co z moją mamą się dzieje, czy przeżyła czy nie przeżyła.
Mieszkaliśmy w bezpośredniej bliskości koszarów SS, więc nie wiedziałem, czy „Baszta” opanowała tam sytuację, czy oni się stamtąd wynieśli. Zupełna niewiedza. Przez Opole do miejscowości Łambinowice dzisiejsze, czyli ówczesny Lamsdorf. To był nasz punkt docelowy. Stammlager Lamsdorf, Teillage 344, nr jeńca 103122. Tam siedzieliśmy aż ruszyła radziecka ofensywa. Wtedy Niemcy ewakuowali dokładnie wszystkich. Nie miał prawa nikt zostać. Szliśmy szosą w trzech kolumnach, na zachód. Jedna kolumna to byli jeńcy rosyjscy. Druga kolumna to byli Niemcy, chłopi na wozach chłopskich, takie miały duże koła. Jechali tymi wozami. Trzeci -kolumna my. Z bocznych dróg dołączały do nas inne oddziały jeszcze, które były gdzie indziej polokowane, które były gdzieś na komenderówce, pracowały gdzieś. Tak żeśmy wędrowali sobie. Jeść raz na trzy dni i to jak trafił na przyzwoitego chłopa, a trafiali się tacy, trzeba powiedzieć otwarcie i szczerze, to w parniku ugotował kartofli, żeby chociaż gorących kartofli zjeść, to nas trochę podtrzymywało. Wprawdzie na drogę dostaliśmy po paczce kanadyjskiego Czerwonego Krzyża, ale co to było dla wygłodzonego chłopa, i po paczce z nie dostarczonej przesyłki dla jeńców włoskich, od rodzin z Włoch, czyli tam był makaron. Pierwszy raz w życiu jadłem na surowo makaron z żytniej mąki i muszę powiedzieć, że zupełnie dobry. Wtedy tak mi się widział. Potem jak już nie było zupełnie nic, paczka się skończyła, makaron się skończył, to po drodze, to z ziemi, co Niemcy jeszcze nie zdążyli wykopać. To się żywiłem burakami cukrowymi, to była ohyda, brukiew to cudo przy tym. Doszliśmy do wniosku, że to tak dalej być nie może, bo się wykończymy zupełnie. Szliśmy w zimę, dokładnie wyszliśmy 29 lutego 1945 roku z obozu. Zawsze daty się jakoś kojarzą z moimi osobistymi datami, bo 29 to był dzień moich imienin. Trzeba uciekać. No dalej, gdzie? Gdzie nas może przechowają. Coś trzeba robić. Znów palec boży pokazał nam drogę. Doszliśmy do wioski na nocleg do dużego gospodarstwa chłopskiego, jak nasz dwór prawie. Jak weszliśmy do wioski, to jednocześnie z nami, furmankami wiejskimi, patrzymy, kto jedzie, po polsku umundurowani żołnierze. Mówię: „Chłopcy, a wy skąd? „A my z Brygady Świętokrzyskiej”. Nie bardzo wiedziałem, co to jest, coś mi się o uszy obiło. W końcu mówią: „Chodźcie do nas. Jak wy wyglądacie, jeszcze dzień, dwa i będziecie leżeli w rowie”. Fakt. Z dwoma kolegami uciekliśmy jednego popołudnia w czasie postoju, to nie wiem, jakim to cudem doszło do Niemców, ale puścili psa po tropie i nas odnalazł. Następnego dnia przyszło gestapo, bo byłem najbardziej znaczny, wysoki, w okularach, czarny, chudy. To wiadomo. To tylko może być te. Znów miałem szczęście, trafiłem na porządnych chłopaków, jeden dał mi swoją czapkę a wziął moją, zdjął okulary, schował do siebie, na kurtki żeśmy się pozamieniali... Nie rozpoznali mnie. I to było znów moje szczęście. No i teraz mówię, że trzeba uciekać naprawdę, bo żarty się skończyły, albo czapa.
W nocy poszedłem w stajni, gdzie spaliśmy na daszek, też [były] małe okienka, to okienko było otwarte, nie zamykane, nie wiem dlaczego, i tylko poobserwowałem, gdzie chodzi wartownik? To był dosyć duży budynek. On chodził od jednej krawędzi do drugiej krawędzi. Wyliczyłem, że zdążę. Od dwóch chłopaków wziąłem koce, związałem te koce, kazałem jednemu trzymać z brzegu i zsunąłem się po kocu na ziemię. Jak już się zsunąłem na ziemię, to już byłem dobry, to już jestem poza obozem. Płynęła rzeczułka [niedaleko], wlazłem do tej rzeczułki żeby ewentualnie psy zgubiły trop. Nie było zimno, było około dziesięciu stopni, ale w każdym razie jak wyszedłem z tej rzeczułki, to byłem równo zamarznięty do pasa. Ci z brygady świętokrzyskiej patrolowali drogę i jeden podjechał do mnie na rowerze, mówi: „Siadaj na ramę, ja cię zabiorę do nas na kwaterę.” Wsiadłem na tą ramę i mówię: „Kochany stań, ja nie mogę jechać, nie mam mięśni. Siedzę na samej kości. Nie wysiedzę. Niech to będzie wolniej, ale pójdę piechotą.” I piechotą doszliśmy do ich kwatery. I tam byłem już rzeczywiście wolny.
Potem, jakiś czas trzeba było z nimi posiedzieć. Oni dążyli do przejścia przez front niemiecko-amerykański i przeszedłem razem z nimi i jak tylko Niemcy się zgubili: nie ma, to mówię, że czas na mnie. Ponieważ znałem dosyć dobrze angielski, zgłosiłem się do oddziału amerykańskiego: „Czy potrzebny wam tłumacz, czy potrzebny wam przewodnik?” Ucieszyli się jak rzadko. W zamian za paczkę żywnościową... oni mieli wyżywienie superracjonalne, były trzy paczki dziennie – śniadanie, obiad i kolacja, w każdej paczce inny zestaw, wszystko w puszkach, w paczkach, łącznie z papierosami i papierem toaletowym, wszystko w tej paczce było, paczka wielkości kartonu od papierosów. To było niewiele, ale to wszystko było tak pożywne... czekolada witaminizowana, to było tak pożywne, że doszedłem do siebie w ciągu niewielu tygodni.
Potem doszliśmy z nimi do Pilzna, potem przyszedł rozkaz dla generała Pattona, żeby się wycofać z powrotem do Bawarii, oni się wycofali, nam podziękowali. Poszedłem do obozu dla byłych jeńców wojennych, właściwie to wędrowałem z jednego podobozu do drugiego podobozu aż trafiłem na główny w Monheim Kefertal. Tam zostałem zarejestrowany, otrzymałem legitymację [...]. Tam Amerykanie poddali nas weryfikacji, po weryfikacji wydali nam legitymacje i zorganizowali oddziały wartownicze, i organizowali nadzór nad oddziałami wartowniczymi. Między innymi i ja trafiłem do szefa kompanii do oddziału wartowniczego. Któregoś dnia napisałem do Polski, że jestem, że żyję, na adres stryja, który został w Łodzi jakimś szczęśliwym przypadkiem, ten dał znać matce no i któryś z kolegów (nie pamiętam w tej chwili który), chyba szef kompanii..., a nie – sanitariusz, powiedział mi że słyszał przez radio Katowice, że pani Helena Sztranc poszukuje syna i prosi o powrót do kraju. To już wtedy sprawa była prosta. Zgłosiłem się na najbliższy transport i jestem.

  • Czy były wobec pana jakieś represje? Czy przyznał się pan po wojnie, że uczestniczył w działaniach powstańczych?

Nie. Tylko do jednego się nie przyznawałem aż do 1956 roku, do tego udziału, biernego ale udziału, w Brygadzie Świętokrzyskiej. Bo wiadomo, czym oni się zajmowali... Oni z kolei też „nie oszczędzali” strony przeciwnej... nazwijmy to [tak]. To do tego się nie przyznawałem. Do wszystkiego innego tak. Byłem czysty.




Warszawa, 10 października 2005 roku
Rozmowę prowadził Leszek Włochyński
Zdzisław Sztranc Pseudonim: „Laso” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie "Krybar", Zgrupowanie "Kuba-Sosna" Dzielnica: Wola, Powiśle, Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter