Janina Teresa Januszowska-Thiessen „Ewa”
Jestem Nina Januszowska-Thiessen. Urodziłam się w Warszawie 20 listopada 1928 roku.
- Niech pani nam powie, jak wyglądało pani przedwojenne życie. Jak wyglądała szkoła?
Chodziłam do pensji Janiny Tymińskiej w Warszawie. Tam chodziła kiedyś moja mama i moja siostra.
To było na Traugutta 6, plac Małachowskiego 2. Ta szkoła już nie istnieje, ale jest tam tablica na ścianie, że istniała.
- Czy w domu były jakieś tradycje niepodległościowe?
Dziadek brał udział w postaniu, zdaje się, ale byłam bardzo młoda i tak się dużo w rodzinie nie mówiło, nie było czasu w czasie wojny opowiadać sobie historii. Tylko wiem, że dziadek Januszowski był w jakimś powstaniu, nie wiem, w którym. Ojciec był w legionach, ale powiedział, że było więcej ludzi w legionach niż żyło na świecie, więc się w to nie wciągał specjalnie.
- Co jeszcze pani zapamiętała z tego okresu?
Było dobrze. Nie było nic nadzwyczajnego. Miałam siostrę, starszą od siebie o sześć lat, która mnie strasznie tępiła. Poza tym chodziłam do szkoły, jeździliśmy na wakacje. Normalne życie, takie jak teraz macie.
- Gdzie panią zastał wybuch wojny?
W Warszawie.
- Jak pani to pamięta? Była już pani w sumie dziewczynką.
Pamiętam doskonale. Ojciec był ranny w czasie pierwszej wojny, niedobrze chodził, więc nie był w wojsku, ale był w jakiejś regionalnej, prywatnej [organizacji], która zajmowała się ludźmi jak byli zakopani czy coś. Pamiętam, że jak wojna wybuchła, mieliśmy na stole mapę ze szpilkami, jak wygrywamy wojnę. Ile razy te szpilki się posuwały na prawo, a nie na lewo, to znaczyło, że to była nasza polityka manewrowa. Tak że żeśmy to bardzo obserwowali.
Później były straszne bombardowania. Mieszkałam na Szczyglej. Przenieśliśmy się na Chmielną, tam była fabryka kremów Malinowskiego i jak nasz dom się zawalił, to tam w piwnicy zostaliśmy. Dom się zawalił stosunkowo późno. Ale ja się w ogóle nie bałam, byłam święcie przekonana, że wszyscy przeżyjemy. I tylko jak byliśmy w piwnicy i moja mama mówiła: „Chodź tutaj, to razem umrzemy”, to uciekałam w inny kąt, bo wcale nie chciałam razem umierać. Byłam pewna, że mi się nic nie stanie.
Pamiętam, jak później weszli Niemcy. To było straszne, bo staliśmy i przez Nowy Świat maszerowało wojsko niemieckie w świecących butach i zupełnie niepobici. To było bardzo przykre.
- Proszę opowiedzieć, jak pani osobiście odebrała wejście Niemców.
Straszne to było. Myśmy byli w sytuacji, że jesteśmy najmocniejszy, najpiękniejszy kraj i nas najeżdżają. Nie mają prawa tego robić. Otrząsałam się, jak przechodziłam koło Niemca i się dotknęłam. Jeden Niemiec, który mówił po polsku, mnie kiedyś zatrzymał i powiedział: „Nie rób tego, bo cię rozstrzelamy”, więc przestałam to robić.
- Proszę opowiedzieć o okresie okupacji. Jak to wyglądało, gdzie się pani uczyła?
Najpierw chodziłyśmy na komplety, pani Tymińska zrobiła komplety.
- Gdzie te komplety się odbywały?
W prywatnych domach.
- Nie pamięta pani adresów?
To było krótko, dlatego że ona otworzyła gimnazjum pod pretekstem szkoły handlowej. Zawodowe wolno było prowadzić. Myśmy tam chodziły, tylko nie wolno było przynosić książek. Jak przynosiłyśmy książki, to jak była jakaś rewizja, to rzucałyśmy za piec, pierwsze miejsce, gdzie później patrzyli. Ale chodziłyśmy normalnie do szkoły. Tylko chodziłam stale na wagary.
Zaczęłam się zajmować… Najpierw byłam w harcerstwie przez krótki okres czasu. Wtedy kazali nam znajdować domy przechodnie na Starym Mieście – dom, który łączy jedną ulicę z drugą, że można przejść. Robiłyśmy to. Jednego dnia kazali mi położyć kwiaty pod pomnikiem Mickiewicza o czwartej rano czy piątej rano, coś takiego. Przyniosłam te kwiaty do domu, wrzuciłam do wanny, żeby nie zdechły, a mama mówi: „Co te kwiaty robią?”. Powiedziała: „Gdzieś idziesz je zanosić? Mowy nie ma!”. Położyła łóżko polowe przed drzwiami, nie mogłam wyjść. Nie przyniosłam tych kwiatów, więc już nie wróciłam do harcerstwa. Dopiero pół roku później dostałam się do NSZ-u, do konspiracji. NSZ jako taki to nie był mój wybór. Zresztą oni nie byli polityczni w czasie okupacji. Po prostu wchodziło się tam, gdzie się miało wejście, gdzie ktoś mógł wprowadzić. Ojciec się orientował, że pracuję w konspiracji, jak szłam na Powstanie, powiedział: „Moje dziecko, tylko mam nadzieję, że nie jesteś ani u komunistów, ani w NSZ-cie”. A ja właśnie byłam w NSZ-cie. Mówię: „Nie, tatusiu, absolutnie nie”.
- Jak to się stało, że dostała się pani do NSZ-u? Czy to było przez znajomych?
Przez znajomych. Tylko [tak] się dostawało. Wiem, że szkoła Reja, zdaje się, była cała NSZ-u, oni wprowadzali. Ja przez znajomych [się dostałam], przez koleżankę ze szkoły, ale to nie było w szkole. Już nie pamiętam dokładnie, jak to było.
Nie, szukałam miejsca, żeby się dostać, tylko to nie było tak łatwo, bo było niebezpiecznie przyjmować nowych ludzi, nawet młodych.
Przenosiłam broń, przenosiłam „bibuły”. „Bibuły” to są gazety. Kiedyś mi jakiś Niemiec pomógł nieść pistolety, bo były bardzo ciężkie. Jeździliśmy do lasu na musztrę i na to, żeby się uczyć strzelać z pustych karabinów. Ale to było od września 1943 roku, więc nie tak długo.
- Czy brała pani bezpośredni udział w jakichś akcjach?
Nie. [Chociaż] to jest akcja, jak się niesie broń przez Warszawę.
- Rozumiem, ale chodziło mi o akcje zbrojne.
Nie. Byłam bardzo młoda, miałam czternaście lat, jak się zaczęło, później piętnaście.
- Czy w związku z wstąpieniem zmieniła pani swoją datę urodzenia?
Nie. Wtedy chciałam mieć szesnaście lat, więc im powiedziałam, że jestem z 1927 roku. Dopiero później, jak byłam już w Niemczech i brygada spadochronowa pod brytyjską komendą włączyła nas, to musiałam mieć rok więcej, żebym była w angielskim wojsku.
- Jak to się stało, że pani dowiedziała się o mobilizacji? Jak wyglądała mobilizacja? Czy pani od razu 1 sierpnia była zmobilizowana?
Myśmy byli na to przygotowani i miałam czekać w domu. W moim domu mieszkała moja koleżanka ze szkoły. Jej brat był zabity w jakiejś akcji dzień wcześniej. Oni szli już z bronią i ze wszystkim i Niemcy się zorientowali, że coś będzie. Czekałam w domu i cała grupa NSZ-u, właściwie całe dowództwo, przyszło do mnie do domu. Byłam na Szczyglej, a myśmy się spotykali na placu Dąbrowskiego, więc musieliśmy przeskoczyć przez Nowy Świat. Jak najbardziej byłam zmobilizowana, jeżeli tak to nazwać.
- Nastał dzień mobilizacji. Co było dalej?
To był zupełnie cudowny dzień. Poszliśmy na plac Dąbrowskiego. Musieliśmy skakać, był jeszcze ostrzał na Nowym Świecie. Przez jakieś kino żeśmy przechodzili i tam jeszcze byli Niemcy. Edek Rzeczkowski, mój przyjaciel, natknął się na Niemca w tym kinie, ale z tyłu, więc przyłożył mu zimną papierośnicę do szyi. Ten myślał, że to jest pistolet i oddał mu broń. Żeśmy przeskoczyli przez Nowy Świat na plac Dąbrowskiego, a na placu Dąbrowskiego były flagi, były podzielone grupy, już były nazwy, gdzie się dołączyć i była wolność. Były kotły z zupą. Zupełnie niesłychane. To był najpiękniejszy dzień Powstania.
- Co się działo dalej? Niech nam pani opowie, jak wyglądał cały okres powstaniowy.
Nie wiem, jak to [opowiedzieć]. Nie jestem dramatyczna, nie lubię dużo mówić.
Zaczęło się cudownie i w dalszym ciągu byliśmy wszyscy bardzo zachwyceni. Nosiłam meldunki. Później chodziliśmy odkopywać ludzi.
Tak, u „Topora”.
- Pamięta pani, dla kogo pani nosiła te meldunki, od kogo, gdzie?
Od „Topora” do innych komendantów. Przeważnie się przez piwnice przechodziło. To było nieprzyjemne, dlatego że przechodziło się przez piwnice, gdzie była cywilna ludność, która nie zawsze była nami zachwycona, nie wszędzie. Oni cierpieli więcej niż my. Myśmy chodzili, a oni siedzieli w piwnicach. Przynosiłam meldunki, dostawałam coś z powrotem, żeby przynieść do „Topora”.
- W którym miejscu znajdowała się jego kwatera?
Myśmy zaczęli niedaleko placu Dąbrowskiego, a potem, jak żeśmy się przenieśli na drugą stronę, to było na Kruczej i na Mokotowskiej, tak że musieliśmy przeskakiwać. A przez parę tygodni byliśmy na tamtej stronie palcu Dąbrowskiego.
- Czy miała pani jakąś śmieszną czy dramatyczną sytuację w związku z noszeniem meldunków, coś co się pani zapisało w pamięci?
Nie z noszeniem meldunków. Wiem, że wróciłam kiedyś, jak coś mi kazali robić i wszyscy płaczą. „Przecież widzieliśmy twojego trupa pod drapaczem chmur!”. Mówię: „To nie ja”, więc powiedzieli, że będę żyła do końca życia. W dalszym ciągu było bardzo wzruszająco, tylko że było niebezpiecznie. Mieszkałam na Powiślu, na Szczyglej, więc zabierałam chłopców do siebie do domu, bo mama miała jeszcze jakieś jedzenie. Pamiętam, że myśmy ją objadali we wprost potworny sposób, co nie było dobrze dla niej, ale dla nas było lepiej.
Miałam jedną śmieszną historię, którą bardzo lubię. Z Kruczej przenieśliśmy się na Mokotowską. Tam zostały papiery dowództwa, więc mieliśmy to przynieść. Myśmy przyszli po te wszystkie rzeczy. To była kamienica, która miała cztery wysokie ściany. To się nie nazywa ściany – cztery budynki, w środku podwórko. Trzy były zawalone, jeden jeszcze stał. Z tego budynku było widać rzekę. Wyszłam na placyk i myślę sobie: „To jest głupstwo, że jeszcze tego nie zbombardowali”. Dosłownie tylko powiedziałam i samoloty zaczęły jechać. Myśmy weszli na klatkę schodową i tam nas zasypało. Ale chłopcy byli mądrzy i wyszliśmy stamtąd, jeden z nich znał jakąś drogę przez piwnice. Miałam koleżankę, która szła przede mną, to była bardzo bojowa dziewczynka. Miała długie buty i spodnie do jazdy konnej. Stale się o coś potykałam. Jak wyszliśmy na powietrze, to ona miała zupełnie zerwane [spodnie]. Powietrze zerwało jej zupełnie te spodnie i pod spodem miała prześliczne, małe, różowe figi. Miałam żakiet, więc nałożyłam jej ten żakiet i szliśmy przez ulicę. Wyglądaliśmy okropnie, bo włosy stoją zupełnie dęba i są siwe. Wszyscy mówili: „O Jezu, skąd wy idziecie?”. Mówię: „Z Królewskiej, ha, ha, ha!”. Myśleli, że zwariowałam, ale to było naprawdę prześmieszne. Ona już wtedy wypadła [z udziału], już nie wróciła, bo to był dla niej straszny szok.
- Mówiła pani, że oprócz przenoszenia meldunków brali państwo udział w innych zajęciach.
Tak, na Chmielnej ratowaliśmy palący się dom. Czołg podjechał, mały „goliat”. Nie wiem dlaczego, ale tam była cała nasza grupa i piaskiem to zasypywaliśmy. Pamiętam, że stałam w rzędzie i miałam kubełek i podawałam. A potem odkopywaliśmy ludzi, którzy byli zasypani. Był dom, który się [zawalił] zupełnie płasko, jak górka. Na górze słyszeliśmy jakieś odgłosy. Odkopaliśmy trzech ludzi.
- Pamięta pani, gdzie to było?
To było gdzieś koło Kruczej, ale adresu nie pamiętam. Później chodziliśmy po kaszę „pluj” i po cukier.
Była jakaś fabryka, gdzie było strasznie dużo cukru w kostkach i kasza „pluj”. Pamiętam, że chodziliśmy w nocy, [każdy] miał worek kaszy i ciągnęliśmy te worki. Jakiś kot biegał po murze. Jeden z chłopców mówi: „Musimy mieć maskotkę, weźmiemy tego kotka”. Na drugi dzień pyta mnie: „Chcesz zjeść kawałek królika?”. Mówię: „Jak najbardziej”. Zabili tego kota i go ugotowali. Już byliśmy wtedy bardzo głodni, bo nic nie było, tylko kasza-pluj i cukier.
- Mówiła pani, że stacjonowała na placu Dąbrowskiego. Dlaczego państwo się przenieśli i jak to wyglądało?
Nie wiem, to dowództwo się przeniosło. Byłam stale z dowództwem. Całe dowództwo NSZ-u było pod AK. Kazali im się tam przenieść. Wiem, że mieli coś wspólnego z barykadą, tą w Alejach Jerozolimskich. I na Mokotowskiej była barykada, siedzieliśmy tam czasami. Miałam pistolet, mały, srebrny, jak panie miały, z dwoma kulami. Jak teraz rozmawiam z ludźmi, to mówią: „Dwie kule, to jedna dla Niemca, jedna dla ciebie?”. Mówię: „Nie, po prostu dwie kule były”.
- Czy pani jako łączniczka chodziła tylko piwnicami, czy zdarzało się kanałami?
Nie, nigdy. Raz weszłam i wyszłam, doszłam do wniosku, że lepiej iść na zewnątrz. Nie podobało mi się. Daleko nie szłam, nie szłam na Stare Miasto. Raz był straszny obstrzał w Alejach i mówili: „Możemy przejść kanałami”. Mówię: „Nie, ja sobie przeskoczę”.
- Miała pani awersję do kanałów?
Nie tylko, ale w ogóle była taka mania, żeby nawet głowy nie [schylać]. Myśmy byli zupełni idioci. Duma była, żeby przebiegać przez barykadę prosto, bez schylania się. Wszyscy chcieli być troszkę ranni, bo za to się dostawało jakiś medalik. Pamiętam, że przechodziłam i kula uderzyła w barykadę z kamienia. Pięć małych [odprysków] wpadło mi w nogę. Ale się nie liczyło, bo ani jednego dnia nie musiałam leżeć w łóżku, więc nie dostałam żadnych odznak za to.
Właściwie żaden z moich strasznie bliskich – jeden tylko chłopak – nie był zabity z mojej najbliższej grupy. Ojciec, dzisiaj się dowiedziałam, bo jest na tablicy, był na Mokotowie. Z ojcem nie mieliśmy kontaktu, do matki od czasu do czasu chodziłam na Powiśle. Tak że nie byłam przerażona tym wszystkim, nie bałam się, że mnie zabiją, myślałam, że wszyscy przeżyjemy. Wiem, że jak doszło do tego, że musimy dać za wygraną, to było straszne nieszczęście. Wtedy się zrobiło nieszczęście, że już nie mamy broni, że już nie mamy amunicji, że musimy iść do niewoli.
- Pamięta pani może jakieś potyczki zbrojne, w których pani brała udział, czy nie było nic takiego?
Nie. Mnie się zdaje, że pułkownik „Topór” mnie trochę chronił, że uważał, że jestem za młoda. Jego dwie córki też tam były. Nie wysyłał nas na jakieś wypady, tylko na brudną pracę. Jednak najbardziej niebezpieczne było siedzenie na barykadzie i pilnowanie, pomaganie ludziom, którzy przeskakują. Barykada w Alejach Jerozolimskich nie była przez całą ulicę, tylko był z jednej strony kawałek, z drugiej strony kawałek, a w środku było pusto, wtedy kiedy tam skakałam. Tak że przez pewien czas było się zupełnie otworzonym. Żeśmy tam pilnowali, żeby ludzie nie biegali poza barykadę, bo po ciemku można było łatwo pójść tam [gdzie nie trzeba].
- Czemu ona była przerwana?
Było za trudno ją wybudować, nigdy nie była wybudowana do końca. Była budowana z jednej strony i z drugiej i nigdy się te dwa końce nie połączyły. Był ostrzał z PAST-y.
- Czy pamięta pani jeszcze coś z Powstania, co mocno zapadło w głowę?
Ja to wszystko jakoś odrzuciłam z pamięci. W zasadzie to wyrzuciłam wszystkie nieprzyjemne rzeczy i pamiętam tylko przyjemne.
- A z przyjemnych, co pani jeszcze zapamiętała?
Mówiłam o koleżance ze spodniami. Wiem, że pod koniec się jeszcze rozchorowałam, dostałam jakiejś strasznej czerwonki, biegunki czy coś i prawie że byłam umierająca przed samym końcem. Jeden z chłopców przychodził i nalewał mi wódkę do ust. To było straszne, nie smakowała mi wódka, ale miałam gorączkę i to było jedyne lekarstwo, jakie było. Ale wyszłam z tego. Naprawdę, nie mam dużo wspomnień.
- Jak wyglądało zakończenie Powstania? Pani mówiła, że bardzo to przeżyliście.
Było zawieszenie broni. Pamiętam jedną cudowną rzecz. Miałam to na filmie, CNN zrobiło film w Ameryce, jak spadały amerykańskie zrzutki. To było w ciągu dnia, słońce świeciło i były cudowne spadochrony, zielone, czerwone, żółte, we wszystkich kolorach. To wyglądało, jakby kwiaty spadały. To był piękny [widok]. Tylko że większość ich spadła na niemiecką stronę. Był jakiś rosyjski zrzut, z sucharami i myśmy się bali to jeść, więc daliśmy najpierw psu, który jeszcze żył – czy umrze, czy nie umrze. Ponieważ nie umarł natychmiast, wiec później jedliśmy.
- Jak wyglądał moment zakończenia?
Był koniec, byłam wtedy chora. Było zawieszenie broni i był spokój, i mówili, że będziemy wychodzić. Myśmy wszyscy chcieli jeszcze walczyć, ale to było zorganizowane. Szliśmy do Pruszkowa całymi godzinami.
- Pani wyszła jako cywil czy jako żołnierz?
Nie, do niewoli poszłam jako żołnierz.
Nie, już trochę wyzdrowiałam. Ale wyszłam bez niczego. Ktoś mi dał spódnicę, ktoś mi dał buty, ktoś mi dał majtki. Miałam walizkę, to najgorsza rzecz, którą można mieć, jak się idzie na piechotę. Nie miałam plecaka. Miałam panterkę. Najważniejsza rzecz dla nas młodych to było, żeby mieć panterki, bo to było bardzo bojowe ubranie. To były niemieckie bluzki z kamuflażem. Natychmiast mi ją zabrali Niemcy w obozie, bo to były ich własne. To było zupełnie niesłychane, jak żeśmy wyszli. Nie pamiętam, skąd żeśmy szli na Pruszków. Najpierw trzeba było oddawać broń.
- Może pamięta pani, gdzie oddawaliście broń?
Właśnie nie pamiętam. Cała grupa ze Śródmieścia szła jedną drogą. Wiem, że szliśmy szosą i ludzie nam dawali pomidory, pierwsze pomidory od dwóch miesięcy. Spojrzałam za siebie, pod górkę jakoś się szło i to było nie do uwierzenia, ile ludzi wychodziło z Warszawy. Myślę sobie: „Jezus, Maria, nas jest jeszcze tysiące w dalszym ciągu”.
Chodziliśmy chyba cały dzień, żeby się dostać do Pruszkowa. Powoli wyrzucałam rzeczy ze swojej walizki, bo było za ciężko. Żeśmy tam przyszli. Niemcy przygotowali to podobno, ale to była słoma na ziemi, to wszystko. Zdaje się, że pierwszy raz żeśmy dostali jakąś zupę.
Stamtąd nas wysłali, moją grupę, do pierwszego obozu jenieckiego. Byłam strzelcem, później dostałam promocję na starszego strzelca, która nie była już uznana, dlatego że byłam w NSZ-cie. Nam nie pozwalali. Później żeśmy przyjechali do obozu – to był oficerski obóz – cała nasza grupa: i kobiet, i mężczyzn. To było niedaleko Bergen-Belsen. Tam byliśmy prawie że do Bożego Narodzenia. Mam list, który dostałam w obozie od mojego przyjaciela, który był u panów.
Później nas zorganizowano. Część jechała do Oberlangen, a ja z grupą najmłodszych, które tam były, pojechałam do obozu oficerskiego jako taki, co czyści buty oficerowi.
Nie, oficjalny tytuł. Ordynans. Nas było dziesięć czy dwanaście ordynansów. Córki Chruściela też tam były, byłam z nimi w jednym baraku. Myśmy pojechały – kobiety i oficerowie – do Molsdorfu. To był kiedyś, zdaje się, koncentracyjny obóz, nieduży, ale go zmienili. Tam było bardzo ciekawie, bo były prostytutki, i profesorowie uniwersytetów, i opera, diva, i aktorzy. Ludzie, którzy brali udział w Powstaniu, to była straszna mieszanka wszystkiego. Tam byłyśmy przez dziewięć miesięcy. Mieliśmy szkołę, mieliśmy teatr przez te dziewięć miesięcy. Bardzo dobrze żeśmy się zorganizowali.
Później była walka samolotu angielskiego z niemieckim nad naszym obozem. Niemiec, jak już zlatywał na dół, umierał, miał karabin maszynowy i przejechał się po całym obozie. Jedna dziewczynka była zabita, reszta jakoś przeżyła, a ja nie byłam na swojej pryczy. Myśmy miały prycze po dwie osoby, deski trzymały worek ze słomą. A myśmy gotowały sobie wodę czy coś, nie było żadnego drzewa, więc te deski robiły się coraz węższe.
Dostawałyśmy paczki z UNRRA, była jedna na cztery osoby.
Ciekawe było, jak wyjeżdżałyśmy z pierwszego obozu do Molsdorfu. To było w dzień Wigilii. Pociąg się zatrzymał, widać było tylko światełka miasta. Byłam w tym samym wagonie, gdzie byli Niemcy, nasi strażnicy. Poszli i wrócili z choinką, postawili choinkę. Myśmy miały paczki, więc zrobiłyśmy sobie małą Wigilię. Oni śpiewali
Heilige Nacht, a myśmy śpiewali „Święta noc” i w zasadzie nie było nienawiści tego jednego dnia. Później nas dowieźli do obozu.
Przepraszam, straciłam wątek i wróciłam [do wcześniejszych wydarzeń].
Później Amerykanie bombardowali, bo myśmy byli niedaleko jakiejś fabryki broni czy coś i autostrady. Cały dzień i całą noc słyszało się samoloty, bombowce, które leciały i robiły… To się po angielsku nazywa
carpet bombing, to znaczy dywanowe bombardowanie, tak że bomby [spadały] jedna przy drugiej.
Zabrali nas z tamtego obozu. Musiałyśmy znowu maszerować niesłychane ilości, bo oni uciekali od Amerykanów do Rosjan. Jakieś dwa dni żeśmy szli i wylądowaliśmy w Hitlerjugend Kamp. Generał Patton się zapędził, poszedł dużo dalej, niż mu było wolno, i dzięki temu myśmy były uratowane, przyjechali Amerykanie, odbili nas. Jedna z oficerów poszła do nich, żeby do nas nie strzelali, że Hitlerjugend tu nie ma, tylko są polscy oficerowie i żołnierze. Przyszli i nasze głupie dowództwo powiedziało, że nie mamy robić histerii, że nie mamy się cieszyć, rzucać im na szyje, tylko że mamy być spokojne. Oni myśleli, że myśmy wszystkie były chore.
Amerykańscy żołnierze byli tak inni od Polaków i od Niemców! U nas mundur najważniejszy i czyste buty, a oni jak koty: chodzili w zamszowych butach, ci co na czołgach jeździli, mieli kolorowe chusteczki, bo musieli ruszać szyją, więc to się obciera od kołnierza. Jeden miał taki
battle-dress, drugi miał jakiś inny. Zupełnie przedziwna mieszanka. I Murzynów zobaczyliśmy, i jeepy, które były fantastyczne. Zabierali nas jeepami z górki na pazurki. Wtedy to jeszcze nie było znane. Wozili nas.
Myśmy utrzymywały wartę przy obozie, bo w nocy Hitlerjugend schodzili z gór – oni się schowali w górach, to było w Turyngii – schodzili na dół i zdejmowali naszą flagę, więc musieliśmy znowu nakładać. Myśmy powiedziały, że będziemy pilnować, więc dali nam karabiny i pozwolili nam trzymać wartę. Byłam z koleżanką, która pracowała w kuchni w czasie Powstania i zupełnie nic z bronią nie miała do czynienia. Mówi: „Nina, ja się boję”. Mówię: „Nic się nie bój, jesteś ze mną”. Ktoś mi kładzie rękę na ramię, mówi: „Dziewczynko, co ty tu robisz z takim dużym karabinem?”. To jakiś żołnierz polskiego pochodzenia. Mówi: „Co to, dzieci na wojnę puszczają?”. To było śmieszne. Pamiętam takie rzeczy.
- Wspominała pani, że była w niewoli razem z córkami generała Chruściela. Czy może je pani pamięta czy coś o nich?
„Kozaczek” żeśmy nazywali tą młodszą. Była teraz [w Warszawie], widzę ją od czasu do czasu w Nowym Jorku. Starsza była bardzo poważna, wiotka. Była oficerem, a „Kozaczek” była ordynansem. Byłyśmy w tym samym baraku.
Jak mówiłam, Niemiec ostrzeliwał nasz obóz. Jak wróciłam na swoje łóżko, usiadłam, to się zawaliło, bo wszystkie kule przez to przeszły. Tak że gdybym była w swoim łóżku, to bym już nie dożyła końca wojny.
- Może pani rozmawiała z córkami Chruściela, coś z rozmów pani pamięta?
Normalnie rozmawiałyśmy, o wszystkim i o niczym.
- Czyli za bardzo nie krygowały się z tym, że są córkami Chruściela?
Nie, absolutnie nie.
- Nie było na ten temat mowy?
Nie. Była naprawdę prawdziwa demokracja w tym obozie. Myśmy tam były jako goście. Tylko pod koniec Niemcy stracili pomoc kuchenną i spytali się, czy będziemy skrobać marchew i kartofle do zupy. Raz dziennie była zupa, a rano była tylko kawa, w której się kąpałyśmy, dlatego że była bardzo niedobra, a nie było inaczej gorącej wody, więc codziennie ktoś inny miał prawo się kąpać w kawie. Nie kapać, myć się w kawie. Myśmy chodziły poza obóz do kuchni i skrobałyśmy kartofle i marchew, i kradłyśmy w potworny sposób. Jak się wracało w spodniach – miałam długie buty – to w ogóle nie mogłam chodzić, bo byłam pełna marchwi, kartofli, cebuli, cokolwiek można było. Koleżanki mówiły, że mogłyśmy jeść tyle, ile chciałyśmy tej zupy, bo tak to była jedna miseczka. Było w tym dużo brukwi i ludzie potem nienawidzili brukwi, a ja w dalszym ciągu lubię, w dalszym ciągu bardzo mi smakuje.
Dużo rzeczy się działo. Miałyśmy przedstawienia. Chodziłam do szkoły tańca przed Powstaniem, była pani Jeżowska, która tę szkołę prowadziła, moja mama uważała, że bardzo dobrze. Jedna z absolwentek, poważniejszych niż ja, nie pamiętała pewnych tańców, więc starałyśmy się to odtworzyć. Śpiewaczka operowa nam śpiewała. Uczyłyśmy się również trochę angielskiego, pani Wasiutyńska, której siostra była aktorką, chodziła w futrze i mówiła po angielsku, więc myśmy były bardzo dumne, że nas uczy. Ona też była ordynansem. Ordynansi byli bardzo starzy albo bardzo młodzi.
- Gdzie panią zastało zakończenie wojny? Cały czas pani była w tym obozie?
To już prawie było zakończenie wojny, bo 13 kwietnia nas odbili. Ponieważ Patton się tak strasznie daleko zapędził, więc musiał zabrać wszystkich ludzi z powrotem. To było zresztą niedaleko koncentracyjnego obozu. Nie pojechałam tam, nie chciałam tego oglądać. Wsadzili nas wszystkich na lory i przewieźli do Burgu, to był obóz, gdzie wszyscy się zbierali. Tam jechałyśmy chyba też cały dzień, piękną niemiecką autostradą, która się uratowała. Tam przyjechali ludzie z brygady spadochronowej i z I Dywizji Pancernej, żeby zabrać część kobiet. Stale była kwestia, żeby ratować młody element. Myśmy się dostały do brygady spadochronowej, cała nasza grupa. Tam właśnie nam musieli dodać lat, bo tak nie mogli nas włączyć.
- Czyli po raz drugi pani sobie dodała lat?
Tak, i dodali mi. W dywizji pancernej był generał Maczek. Generał Maczek wybrał sobie miasteczko, wyrzucił wszystkich Niemców i zrobił polskie miasteczko, które się nazywało Maczków. Tam wszystko było po polsku i była polska szkoła. Dopiero miałam małą maturę, więc poszłam tam, brygada spadochronowa nas tam wysłała. Byłam w izbie chorych w brygadzie spadochronowej, cała nasza grupa, gdzie byłyśmy niby siostry, sanitariuszki. Ale oni mieli swoje. Polscy żołnierze bardzo nie lubili, jak żeśmy mówiły o Powstaniu. Mówili: „Wiem, wiem, z durszlakiem biłaś Niemców po głowie”. Bardzo nie mieli do nas szacunku. Raz jeden z nich przyniósł mi Waltera,
pistol. Powiedział: „Jak to otworzysz, to ci uwierzę, że byłaś walcząca kobieta”. Akurat znałam to z Powstania, otworzyłam mu to i złożyłam z powrotem. Zaczął mnie wtedy szanować. Myśmy tak robili w czasie Powstania, nie mieliśmy amunicji, ale czyściliśmy pistolety – a nuż dostaniemy?
- Jak pani się dostała do brygady spadochronowej?
Oni się bardzo nami zajęli. Myśmy trochę pracowały, później nas wysłali do szkoły, ale zabierali na weekendy do brygady. Przyjeżdżałyśmy do izby chorych, która była w pięknej szkole, to była jakaś prywatna szkoła w lesie, w pięknym ogrodzie i to było zarekwirowane przez izbę chorych, przez lekarzy. Tam spędzaliśmy większość czasu. Później brygada i wszyscy wracali do Anglii, do [Polish] Resettlement Corps, na demobilizację. Były obozy. Jak były beczki śmiechu, to te obozy miały takie domki. Jak pół puszki, okropne zupełnie. Tam były dwie szkoły. Miałam wracać do Polski, ale mama mi napisała, żebym nie wracała. Byłam w NSZ-cie, więc to nie było wtedy bezpieczne. Pojechałam tam i skończyłam maturę w Foxley Camp. Tam byli oficerowie i były dwie szkoły, jedna młodszych ochotniczek, które przyjechały z Włoch i z dalekiego wschodu, i nasza grupa, która przyjechała z Niemiec. Tam zrobiłyśmy maturę.
Później, jak zrobiłam maturę, to pojechałam do Londynu i tam jeszcze byłam w ATS-kach [Auxiliary Territorial Service], to są wojska angielskie. Też mam papier z tego. Później się zupełnie zdemobilizowałam. Pracowałam tam i starałam się o stypendium. Dostałam stypendium do Irlandii na medycynę. Ale byłam sama bez przerwy. Mną się bardzo dobrze inni ludzie opiekowali, nie wiem dlaczego. Tak że właściwie na własną rękę przeszłam przez całe życie, od czternastu, piętnastu lat w górę.
- Jak to się stało, że znalazła się pani w Stanach?
Skończyłam medycynę i pracowałam w Irlandii przez jakieś sześć miesięcy. Myśmy myśleli, że pojechać na rok do Ameryki, to jest bardzo dobrze dla naszej kariery. Pojechałam jako tak zwany
visitor exchange, czyli że mam być tam dwa lata czy coś takiego. Wtedy nie miałam w ogóle żadnego paszportu, miałam travel document, a travel document Anglicy wydawali tylko na rok. Byłam w Irlandii, Irlandczycy dawali, na jak długo się chciało. Irlandczycy byli bardziej dla mnie sympatyczni. Jeszcze była cała polityka w Anglii, że się nie przyjmuje obywatelstwa, tylko jest się bezdomnym, że tak powiem, na travel document.
Pojechałam na travel document do Ameryki. Tam miałam trochę znajomych. Poszłam do szpitala, wtedy w Ameryce było za mało lekarzy, którzy by pracowali w szpitalu. To się nazywa rezydencja – zanim się idzie na praktykę. Jak się chce być specjalistą, to trzeba ileś lat spędzić w szpitalu, pracować, uczyć się specjalności. Całkiem dobrze płacili, więc pomysł, żeby tam pojechać, był nie tylko, żeby zobaczyć Amerykę, ale żeby zarobić trochę pieniędzy.
Po roku zdałam sobie sprawę, że się nic nie nauczyłam, bo byłam w prywatnym szpitalu, gdzie nic w ogóle nam nie wolno było robić. W Anglii, zaraz jak się kończy medycynę, to wycina się woreczki żółciowe, a tutaj nic. Więc starałam się dostać jakąś dobrą rezydencję i dostałam się do jednego z najlepszych szpitali w Nowym Jorku. Tam skończyłam i tam poznałam męża, i wyszłam za mąż. Prawie że mnie deportowali, bo miałam papiery visitor exchange. Wtedy trzeba wrócić na dwa lata i dopiero później można wrócić do Ameryki. Mój mąż powiedział, że jemu to robi niewygodę (on jest Amerykaninem), gdyby musiał pojechać ze mną do Anglii na dwa lata. Potem Irlandia mi napisała list, że mnie wcale nie potrzebuje, bo produkują za dużo lekarzy, no i zostałam tam. Zostałam obywatelką.
Warszawa, 5 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła