Nazywam się Maria Leśniewska, z domu Czerska.
Urodziłam się w 1926 roku w Zwierzyńcu; są to słynne dobra ordynata Zamoyskiego. Mój ojciec tam prowadził aktywność drzewną; najpierw zajmował się sprzedażą lasów, a później wybudował fabrykę, która rozwinęła się w Polski Przemysł Drzewny „Czerski i Jachimowicz” – bardzo wielka spółka, której fabryki mieściły się w Bondyrzu, w Zamościu i we Lwowie. Były to jedne z największych zakładów drzewnych. Ojciec mój był piłsudczykiem, jako szesnastoletni chłopak walczył przy boku Piłsudskiego w legionach i nasz dom był zawsze w duchu patriotycznym, w duchu wolnościowym, w duchu walki o niepodległość Polski i utrzymanie tej wolności. Jako dzieci początkowo mieszkaliśmy na wsi, w Bondyrzu, gdzie ojciec miał duży teren. Wykupił parę wsi i tam, ponieważ był człowiekiem, który bardzo chciał uspołecznić i podnieść wieś polską, zbudował młyn, który dawał elektryczność – co było niezwykłe na owe czasy na takich zapadłych wioskach jak Bondyrz. Następnie wybudował szkołę, przedszkole dla dzieci oraz sklepik, gdzie miejscowi mogli się zaopatrywać zamiast iść piechotą do Krasnobrodu odległego o siedem kilometrów. Do nas przyjeżdżał ksiądz, ponieważ najbliższy kościół znajdował się w Krasnobrodzie, i zwłaszcza w Wielkanoc wszyscy wieśniacy i robotnicy przychodzili, składali na terenie naszego ogrodu koszyczki z pisankami i babkami, ksiądz przychodził i poświęcał je.
Myśmy jako dzieci mieszkali tam do 1932 roku. Następnie wyjechaliśmy do Francji, ponieważ matka była chora na płuca i lekarz zalecił jej ciepłe miejscowości, zwłaszcza stały, bardzo łagodny klimat. Więc ojciec przeniósł się i mieszkaliśmy parę lat we Francji; tam uczęszczaliśmy do szkoły, stąd nauczyliśmy się dobrze po francusku. Moja matka niestety nie chciała zostać dłużej, bo będąc młodą kobietą, nudziła się tam w środowisku, które dla niej było obce. Miała swoje znajome, koleżanki, swoich adoratorów – bo była bardzo piękną kobietą – więc prosiła ojca, że koniecznie chce powrócić i wróciliśmy.
Zamieszkaliśmy wówczas w Zamościu, w kamienicy ojca i razem z moją siostrą chodziłam do szkoły pana Składnika. To była prywatna szkoła. Jeździliśmy dorożką i pamiętam, że zawsze za tą dorożką się czepiali chłopcy, których bardzo nie lubił woźnica i ciągle batem ich przepędzał, choć na naszą prośbę czasami pozwolił im na przejażdżkę. Parę lat potem ojciec mój przeniósł nas do Lwowa. Sam zatrzymał to mieszkanie; ponieważ miał kilka fabryk, był właściwie ciągle w drodze. Przyjeżdżał do nas z Zamościa do Lwowa. Mieszkaliśmy na Matejki 8, bardzo pięknym, zamkowym domu na parterze i ja chodziłam do szkoły Świętej Marii Magdaleny, do szkoły powszechnej, którą ojciec zresztą wyposażył całkowicie w meble. Lwowskie zakłady pracowały przede wszystkim na eksport, więc meble te szły na cały świat do wszystkich krajów, nawet do Stanów Zjednoczonych, do Egiptu – po prostu obejmował bardzo dużą przestrzeń. Ojciec mój poza tym był wielkim społecznikiem, jak mówiłam, i wybudował oficerski klub w Zamościu; dłuższy czas był prezesem tego klubu i w ogóle udzielał się bardzo – zarówno politycznie, jak i społecznie.
We Lwowie mieszkaliśmy do roku 1939, kiedy przed wybuchem wojny pojechaliśmy na wakacje. Ojciec nas wysłał do Orłowa, gdzie spędzaliśmy wakacje w prywatnej willi i kiedy zbliżał się już wrzesień i było niespokojnie, kazał nam natychmiast wrócić. Mieliśmy wychowawczynię, w domu się mówiło po francusku, bo ojciec nie chciał, żebyśmy stracili znajomość tego języka. Wróciliśmy na wieś i tam zastała nas wojna. Oczywiście kiedy wybuchła, to jeszcze walki trwały w Warszawie, a myśmy nic o tym nie wiedzieli, że rzeczywiście jest taka tragedia. Jeszcze jako dzieci nie interesowaliśmy się tym za bardzo. Natomiast wydawało nam się, że to jest wielka przygoda i w zasadzie wśród nas, dzieci, był nawet pewien entuzjazm, że się dzieje coś ciekawego, że wreszcie z szarzyzny życiowej, szkolnej, będą się dziać dobre, interesujące rzeczy i jakieś przygody. Stało się tak, że zaczęły napływać wojska, które się cofały, zwłaszcza wtedy, kiedy już Związek Radziecki wypowiedział wojnę. Były wzięte w dwa ognie, tam zaczęły się bardzo duże walki, ale część tych wojsk poszła do lasów, część z nich znowuż po prostu przebierała się i wracała do domostw, bo wiadomo było, że losy wojny są już wyznaczone. Muszę powiedzieć, że Bondyrz to jest wioska, która znajduje się w otoczeniu ogromnych, ogromnych lasów, wówczas jeszcze nieprzetrzebionych. Oczywiście cała załoga fabryki, którą zmobilizował mój ojciec, starała się pomóc tym żołnierzom, dając im żywność, przebierając ich i starając się jakoś dopomóc, żeby nie dostali się do niewoli.
W czasie okupacji fabryka została przejęta przez Niemców i dyrektorem tej fabryki wyznaczyli folksdojcza, która zresztą pracował u ojca i był dosyć przyjazny. Dzięki niemu zresztą, jak później powiem, udało się wyratować bardzo wielu ludzi z Zamojszczyzny – w każdym razie z tego okręgu – przed zabraniem ich do Niemiec na roboty.
Kiedy wiadomo [już] było, że wojna się nie skończy, chodziło ojcu o to, żebyśmy mogły się dalej kształcić. W związku z tym zawiózł nas do Warszawy, gdzie umieścił nas w klasztorze sióstr zmartwychwstanek. To była szkoła, która miała oficjalne zezwolenie niemieckie na prowadzenie szkoły krawieckiej. Pod tym płaszczykiem przerabialiśmy normalne komplety. Ponieważ ojca aresztowali niejednokrotnie i był zagrożony, wynajął też mieszkanie w Warszawie i później mieszkał w Warszawie. Myśmy były w internacie sióstr zmartwychwstanek, ja z moją siostrą, a moi bracia u ojców marianów. Stąd właśnie znalazłam się w Warszawie.
Moje koleżanki, o czym nie wiedziałam, bardzo wcześnie zapisały się do AK. My, będąc w internacie, nie bardzo mogłyśmy wychodzić; zresztą one się bały cośkolwiek nam powiedzieć, bo siostry nam zabroniły jakichkolwiek nielegalnej aktywności ze względu na bezpieczeństwo całej szkoły. W szkole tej było dużo ukrywanych Żydówek, o czym zresztą też nie wiedziałyśmy – dopiero później się dowiedziałyśmy – a gestapowcy przychodzili co pewien czas; niespodziewanie zjawiali się w klasach i robili przeglądy. W związku z tym o tym, że istnieje wojsko, które się tworzy w celach obrony Polski, AK, dowiedziałam się w 1943 roku i natychmiast się włączyłam. Moją koleżanką, która mnie wprowadziła, była Krystyna Grzebalska pod pseudonimem „Ksenia”.
To szkolenie wyglądało w ten sposób, że przychodziła instruktorka w różnych lokalach na Żoliborzu. Przeważnie było to na ulicy Mickiewicza, na Słowackiego, a prywatnych domach tych koleżanek, których rodzice o tym wiedzieli i zezwalali na to. [Instruktorki] dawały nam główne przeszkolenie wojskowe, uczyły nas również opatrunków, robienia noszy, udzielania pomocy; nawet przychodził instruktor, który zabierał nas na Bielany i uczył, jak obsługiwać broń. W tym okresie, w 1943 roku, mieliśmy również za zadanie kolportaż prasy oraz nosiliśmy w dobrze zakrytych koszykach broń: oczywiście nie jakieś ogromne [maszyny], ale pistolety, granaty.
To był właśnie kolportaż, roznoszenie pism, prasy podziemnej w różne miejsca, które mnie wskazywano. To znaczy nie wiedziałam, gdzie to jest; wiedziałam tylko, jakie hasło mam podać i co mam podać. Nigdy nie były podawane nazwiska. Były podawane adresy; trzeba było zapukać w umówiony sposób, [zaczekać aż ktoś] odpowie w umówiony sposób i podać hasło. To samo było też z bronią. To były właściwie jedyne akcje, którymi ja się zajmowałam i moje koleżanki – rozprowadzałyśmy prasę podziemną i nosiłyśmy broń we wskazane miejsca.
Tak. Było bardzo blisko, bo bardzo często trzeba było przechodzić koło uzbrojonych Niemców, którzy szli ulicami. Oni mogli w każdej chwili zaczepić. Akurat mnie nie zaczepiali. Dzięki Bogu wyglądałam bardzo niewinnie, bo zawsze wyglądałam na młodszą niż byłam; wyglądałam bardzo dziecinnie i ciągle mnie brali za dziecko, nie za już pannę. […] Ale znalazłam się kiedyś w łapance w tramwaju, jednak dzięki prowadzącemu tramwaj, który wypchnął mnie i kazał zeskakiwać nieomalże w biegu, udało mi się uniknąć złapania. Więc to były takie momenty. Zawsze było się narażonym na to, że zatrzymają, zwłaszcza jak się niosło coś, bo bardzo często zatrzymywali właśnie jak ktoś niósł cośkolwiek. Miałam szczęście, a może to też, że w zasadzie tą akcją zajęłam się w 1943 roku, więc już bardzo blisko Powstania; to nie były lata – pewnie jak by to były lata, więcej byłoby szans, że kiedyś by się mnie coś przytrafiło.
Była mowa o tym; wyraźnie nam nie mówili. Przygotowywali nas na to, że nadchodzi już niedługo moment, kiedy trzeba będzie stanąć do walki z wrogiem, że to jest nieuniknione. Sam dzień Powstania nie był podany; dopiero w dzień Powstania właściwie dowiedzieliśmy się, ja w każdym razie.
Powiadomiono mnie, że mamy czekać na godzinę „W” i wtedy jak będzie sygnał, żeby się stawić. Ponieważ to była godzina popołudniowa, wyjechałam tego dnia rano tramwajem do miasta, ponieważ byłam umówiona z lekarzem, który robił mi zdjęcia. W związku z tym, że moja matka umarła na gruźlicę, mieliśmy ciągle sprawdzane płuca, mieliśmy tam jakieś problemy, więc miałam odebrać zdjęcia.
Wsiadłam w tramwaj o godzinie jedenastej. Trochę później, bo już o pierwszej godzinie na moście Gdańskim słyszałam pierwsze strzały. Ale nie kojarzyłam tego, ponieważ tego rodzaju strzały i wybuchy bardzo często miały miejsce w Warszawie w ostatnich dniach przed Powstaniem w różnych miejscach. Dojechałam do Marszałkowskiej mniej więcej w okolicach Hoża, Wilcza i tutaj już tramwaj stanął, bo był ogromny ostrzał ze wszystkich stron. Widzieliśmy jakiś niespokojny ruch na ulicach, widzieliśmy już młodzież z opaskami, która budowała barykady z kamieni chodnika. Wyskoczyliśmy z tramwaju, zresztą stanął i za chwilę był przewrócony i też stanowił obronę. Ja znalazłam się w bramie jakiejś kamienicy na Marszałkowskiej blisko Hożej czy Wilczej i nie bardzo wiedziałam, co robić. Byłam przerażona, bo ze wszystkich stron padały strzały, ludzie przerażeni chowali się, bo tak jak ja, […] było bardzo dużo osób nie z tej dzielnicy. Nawet taka grupka się złożyła z Żoliborza. Ja wiedziałam, że chcę koniecznie pójść na Żoliborz i postanowiliśmy, że będziemy się jakoś przesuwać w gromadzie. Nie dało się, bo padały coraz gęstsze strzały i ludzie się bali wyjść.
Ponieważ widziałam kręcących się w opaskach żołnierzy, młodzież, podeszłam do nich i spytałam się, kto jest dowódcą. Jak mnie wskazano miejsce, gdzie mieści się jakaś osoba odpowiedzialna za działalność, zgłosiłam się i powiedziałam, że jestem członkiem AK, że mój oddział jest na Żoliborzu i chciałabym tam się do nich dostać. Wobec tego on mnie poradził, żeby wziąć meldunki i przedostać się na Bracką, gdzie miała być jakaś jednostka wojskowa, której chciał przekazać wiadomości. Więc dał mi te [meldunki], od razu oczywiście otrzymałam opaskę biało-czerwoną, żeby wiedziano, i przez miasto, przez Marszałkowską, dostałam się do Alej Jerozolimskich. Wiedziałam, że mam się dostać na Bracką, że tam jest barykada polska i przez tą barykadę muszę przejść. Niestety przez dłuższy czas zupełnie nie mogłam się wydostać przez Aleje Jerozolimskie, bo byli tam Niemcy, strzelali i właściwie ktokolwiek przeleciał, padał. Było bardzo dużo przebiegających ludzi i żołnierzy, którzy nie mogli się przedostać na drugą stronę, nawet pomimo tego że sanitariuszki też pragnęły im pomóc i też nie dały rady. Tak że przeczekaliśmy tam; byłam jeszcze z jakimś wojskowym, oficerem, który też miał przedostać się dalej. Czekaliśmy.
W pewnym momencie już z rozpaczy postanowiłam przebiec i udało mi się przebiec; parę osób padło, a ja dostałam się na drugą stronę Alej Jerozolimskich. Tam wpadłam w kamienicę, która była w ogniu i już słyszałam bardzo donośnie wyraźne głosy żołnierzy niemieckich. W całej kamienicy znajdowali się Niemcy, ponieważ ten okręg był zajęty przez Niemców. Zeszłam na dół do piwnicy w przerażeniu, bo i płonęło, i nie wiedziałam, skąd te głosy; wydawało mi się, że one są bardzo blisko, bo słyszałam wyraźnie ich rozkazy i ich mowę (znałam niemiecki, uczyliśmy się w szkole). Więc zeszłam […] do piwnicy, w której była woda, i przeczekałam jakiś czas – chyba aż do rana.
Ponieważ ta kamienica była zupełnie spalona, leciały gruzy, widocznie Niemcy się wycofali gdzieś indziej – do innej, jeszcze niecałkowicie zniszczonej posesji. Ja wyskoczyłam i zdjęłam buty, bo miałam korki i nie chciałam, żeby trzeszczało, bo było bardzo cicho. Był jeszcze brzask, trochę ciemno. Przeleciałam do Brackiej i na Brackiej, gdzie już była barykada, zatrzymali mnie bardzo ostrym głosem: „Stój!” – i kazali mi się wylegitymować bardzo ostro. Myślałam nawet, że mnie wezmą i zaaresztują, bo ci żołnierze byli bardzo nastawieni na różnych szpiegów, których było pełno, folksdojczów, którzy się tam kręcili, i Niemców, którzy też znali polski i udając Polaków przedostawali się i mordowali Polaków. Podałam hasło, powiedziałam, że idę z meldunkiem i puścili mnie. Oczywiście udałam się do dowódcy i tam z kolei prosiłam go o to, żeby mnie jako łącznika wysyłał w stronę Żoliborza, jak najbliżej, bo wciąż marzyłam o tym, żeby się dostać do swego oddziału na Żoliborzu. Więc dostałam znowuż meldunki do zawiezienia na Stare Miasto.
No i dalsza przygoda to było dostanie się do Starego Miasta, gdzie po dłuższym bieganiu i chowaniu się po różnych przełazach – bo tam wskazywali nam, bardzo często trzeba było przechodzić przez piwnice, przez jakieś otwory wykute w międzyczasie – dostałam się na Stare Miasto, na ulicę Długą. Tu na ulicy Długiej mieszkali moi bardzo dobrzy znajomi, u których się zatrzymałam. Było to bardzo dziwne zjawisko, bo oni pakowali swoje dobra, swoje srebra i kryształy w papiery oraz cała ludność, która tam u nich też się znalazła przypadkowo, była zajęta tą procedurą. Było to dla mnie bardzo niebywałe, dlatego że tu wojna, ludzie padają, strzały, ludzie walczą, a oni się zajmują zawijaniem swoich rodzinnych kryształów czy sreber. Więc jak tam się zatrzymałam, natychmiast udałam się do dowództwa, któremu miałam złożyć meldunek i to był oddział porucznika „Edwarda” KBW – Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. On mi powiedział, że nie ma mowy, żebym się przedostała na Żoliborz, ponieważ tam jeździ niemiecki pociąg pancerny, który ostrzeliwuje, i nikomu się nie udało przedostać na Żoliborz.
Zaproponował mi, żebym została u niego w oddziale, na co się zgodziłam, wiedząc o tym, że nie ma mowy o tym, żeby się przedostać dalej. Dalsza moja rola była taka, że zanosiłam meldunki i rozkazy do odpowiednich miejsc wskazanych oraz dostarczałam zupę na barykady, do tych punktów, gdzie żołnierze nie mieli dostępu do jedzenia i byli na najbardziej niebezpiecznych, wysuniętych placówkach. Oczywiście jeżeli po drodze się zdarzyło, że był ranny […], to się nim zajmowałam i pomagałam sanitariuszce, która akurat potrzebowała, żeby razem z nią tego rannego dostarczyć.
Walki o Starówkę – to jest trudne do opisania, to było kompletne piekło. Wydaje mi się, że napięcie, niezrozumienie niebezpieczeństwa i młodość, w której się nie wierzy, że człowiek padnie czy zginie, sprawiały, że odważałam się na rzeczy, których w życiu bym dzisiaj nie spełniła. Proszę sobie wyobrazić, że leci pan z gorącą zupą, z meldunkami przez piwnicę, widzi pan ludzi – kobiety z dziećmi – i w pewnym momencie wybucha bomba i na oczach matki mózg dziecka wytrzaskuje, wypada jej z ręki i tak dalej. Takie sceny były. Ludzie leżeli z połamanymi nogami, zranieni, i przez to wszystko trzeba było przechodzić bez zastanawiania się, że to się widzi, nie patrząc się na to piekło. Padali przy mnie moi koledzy, trafieni, jak przebiegałam przez ulicę. Padały moje koleżanki sanitariuszki, którym nie mogłam pomóc, bo nie mogłam się cofnąć, zresztą niosąc meldunek czy coś, musiałam dotrzeć do swojego miejsca. Tak że pewnie jakaś Opatrzność nade mną czuwała.
Straszne były odgłosy tak zwanych krów. „Krowy” były najbardziej denerwującym momentem, dlatego że nie wiadomo było, gdzie one trafią, a słyszało się je w taki sposób, że doprowadzało to zupełnie do obłędu. Jak już uderzyły, to rzeczywiście zniszczenie było ogromne. Był taki przypadek, że byłam na placówce w pałacu Blanka; tam właśnie dotarła z Kampinosu świeża dywizja żołnierzy i ja do nich leciałam z meldunkiem i z pożywieniem. Byli to fantastyczni chłopcy, którzy jeszcze nie przeżywali tego wszystkiego co my, więc pełni optymizmu i zapału; śpiewali pieśni, więc od razu się dołączyłam do nich. Omawialiśmy różne przypadki wojny i tego, co ewentualnie nas czeka; myśmy myśleli ciągle o zwycięstwie, nie o klęsce. Kiedy już był czas i widziałam, że muszę wrócić, bo już meldunek był przygotowany dla mnie od dowództwa tego oddziału, wybiegłam i szybkim biegiem leciałam do swojej kwatery. W tym momencie ogromny, straszny wybuch! Ja się odwróciłam – śladu nie było już po tym pałacu, zupełna ruina. Wszyscy ci żołnierze, cały ten oddział zginął tam pod gruzami. Oczywiście nie było mowy o tym, żebym się wracała, bo rozkaz był rozkaz: musiałam donieść jak najszybciej ten meldunek. Ale to było tak okropne przeżycie, bo przed chwilą byłam z tymi młodymi ludźmi, śpiewaliśmy, cieszyliśmy się, chcieliśmy dalej walczyć – i tutaj w pewnym momencie śmierć wszystkich w gruzach, i to okrutna śmierć.
Pamiętam bardzo dobrze, że pod koniec Powstania już były takie ilości trupów, że żeby się gdzieś przedostać, to chodziłam jak po schodach.
Przez całość Powstania, aż do upadku Starego Miasta. Parę dni przed kapitulacją dowództwo zdecydowało, że pójdziemy do Śródmieścia. Ale część szła też na Żoliborz i ja prosiłam, żeby mnie [wzięli], ponieważ chciałam przynajmniej zobaczyć, czy dom ktoś istnieje, i ewentualnie jeszcze liczyłam się z tym, że dostanę się do swojego oddziału. Zgłosiłam się i [poszliśmy] nocą przez kanały, błoto; na placu Krasińskich był właz. Było to o tyle tragiczne, że ludność cywilna chciała się też [tam] dostać, niestety nie można było tego zrobić. Dowództwo po prostu nie pozwalało wszystkim wchodzić, bo było to niemożliwe. Przejście kanałem to też była gehenna – wyobraźcie sobie być w ciemności…
Przez kanał, na Żoliborz.
Szliśmy, trzymając się za ręce, żeby się nie pogubić, ponieważ w kanale oczywiście są różnego rodzaju odgałęzienia. Poza tym były włazy, gdzie Niemcy rzucali granaty, wiedząc o tym, że powstańcy się tamtędy dostaną. Więc trzeba było przeczekać moment, zobaczyć, jaka jest sytuacja i ktoś dawał znać – jakiś przewodnik, który był już obeznany z tym całym zabiegiem, bo już przeprowadzał grupy ludzi od paru dni. Szliśmy, wydawało mi się, nieskończenie [długo]. Ponieważ mam klaustrofobię, dla mnie było to gorsze niż walka na zewnątrz. Najtragiczniejszy dla mnie moment to było przejście przez kanał, bo: ciemności, lecąca woda, cisza. Jak ktoś kichnie, to wszyscy już w napięciu, bo chodziło o to, żeby żaden odgłos się nie dostał na zewnątrz, żeby Niemcy nie wiedzieli, że przechodzą powstańcy. Nie wiem, jak długo to trwało; mnie się wydawało, że bardzo, bardzo długo, ileś tam godzin żeśmy przechodzili, pięć, sześć. Dla mnie to była nieskończoność; w ciemnościach, ten chlupot wody, to ciągłe napięcie, że tu Niemcy rzucają… [Kiedy] ktoś się zgubił, to też było przerażenie; musieliśmy stanąć, bo ktoś się oderwał i nie można było [iść dalej]. Nieśliśmy też broń, ja miałam dookoła [pasa] pełno granatów, więc też była obawa, żeby nie uderzyć o coś i żeby to nie wybuchło; nie manipulować źle rękoma, żeby nie wywołać czegoś.
Wyszliśmy przy siostrach zmartwychwstankach na Żoliborzu; tam był wyłaz, bo pamiętam, że akurat ten budynek zobaczyłam. To już było w nocy. Wyskakiwaliśmy pojedynczo. W ten sposób dostałam się na Żoliborz.
Po wydostaniu się na Żoliborz po pierwsze udałam się do domu. Mieszkaliśmy na ulicy Mierosławskiego i tamten domek – to była willa, którą ojciec wynajmował – ocalał. Mój brat, który też był w Powstaniu, leżał ranny w fortach. Od razu się skontaktowałam z osobami z mojego oddziału, które powiedziały mi, że chcą iść razem z „Żywicielem” – to było AL – który się wybierał na Kampinos, żeby się wydostać z Warszawy; że nie chcemy się poddawać Niemcom i że musimy wyjść i przejść na Kampinos. Było już wiadomo, że kapitulacja nastąpi za parę dni i że Starówka już padła, więc jeszcze nie było oficjalnego poddania się, ale już wiadomo było, że Powstanie nie da rady dalej się utrzymać. Więc ja zgłosiłam się do oddziału „Żywiciela” z innymi osobami i przedostawaliśmy się na Kampinos.
Nie, zostaliśmy rozbici. Przechodziliśmy przez Buraków; to były pola, gdzie były ogromne zboża, jeszcze nieścięte. Tam była bardzo duża walka i część się rozproszyła i zniknęła, a myśmy zostały z małą grupką: dwóch wojskowych, dwie sanitariuszki i ja. Przed zmierzchem udało nam się dostać do pobliskiego klasztoru i tam u sióstr schowaliśmy się. Kazali nam przebrać się, bo mieliśmy opaski i wyszabrowane niemieckie kurtki, więc to wszystko zostawiliśmy, legitymacje też. One wystarały się u wójta o dowody, że jesteśmy mieszkańcami tego terenu – bo jak ktoś nie miał dowodu, Niemcy wiedzieli, że to są ludzie z Powstania Warszawskiego i wtedy ich wszystkich rozstrzeliwali. W ten sposób zakończyło się dla mnie moje wojowanie.
Nie, nie zostałam do końca wojny.
Tak. Ponieważ byłyśmy wciąż w kontakcie przez tego wójta (już nie pamiętam jego nazwiska) z dowódcami Powstania, powiedzieli nam, że prowadzą ludzi przez Pruszków do obozu w Pruszkowie i żeby starać się tych ludzi namówić do ucieczki. I rzeczywiście, myśmy stali z boku, patrząc, jak wychodzili ludzie z Warszawy, i namawialiśmy ich do ucieczki, żeby nie dostali się do obozu.
Myśmy się bardziej bali Rosjan, ponieważ cała rodzina ojca była rozstrzelana przez bolszewików i ciągle nam o tym opowiadał. Więc przyznam się, że bardziej się ich bałam – to znaczy może nie bardziej, ale w każdym razie nie mniej – niż Niemców. Ale może o tyle bardziej, że wydawało mi się, że oni są jeszcze okrutniejszymi i bezwzględnymi wrogami. Jedni i drudzy byli, ale bałam się bolszewików, tym bardziej że wiedziałam, że im chodzi o zgniecenie inteligencji i posiadaczy, bo przecież wiedziałam, że rozstrzeliwali. Bardzo się ich bałam.
Jak Warszawę zajęli bolszewicy, to ja z grupą ludzi, która też uciekała przed nimi, szłam do Częstochowy. Dostałam się do Częstochowy. Dlaczego do Częstochowy? Wiedziałam, że tam mieszkają znajomi i chciałam ewentualnie u nich zamieszkać czy ich poprosić o pomoc. Stało się tak, że wpadłam w wir, bo akurat tam były ogromne walki między cofającymi się oddziałami niemieckimi i wojskami sowieckimi. W momencie tych rzeczywiście ogromnych walk byłam z ludnością cywilną w piwnicy i wpadli Niemcy, błagając ludzi, żeby ich nie wydali. Miejscowi kazali im zdjąć mundury i spalili te mundury. To była zima, były tam jakieś piece ogromne, które ogrzewały kamienice. Wrzucili je i dali im jakieś cywilne ubranie. Za chwilę, dosłownie piętnaście-dwadzieścia minut potem, wpadają sowieci. Wpadli, rozejrzeli się, nie znaleźli Niemców i wycofali się. To była walka wręcz o każdą kamienicę. Jak się wycofali, wpadają Niemcy – to ci zaczęli przeklinać Polaków, że im spalili mundury, bo nie mieli w co się przebrać. Tak że tego rodzaju sceny przeżyłam, dostając się akurat w poważne walki. Na ulicach paliły się czołgi, widać było żołnierzy, wprost wychodzili i nie zdążyli wyjść – popaleni. Na ulicach ludzie – no, trudno nazwać ich ludźmi – chodzili i ściągali trupom pierścionki; widziałam na własne oczy, że jak nie mogli, to obcinali im palce. Tak że napatrzyłam się na okrucieństwa wojny w różnej mierze, w różnych miejscach i w różny sposób.