Margaret O’brien de Lacy-Korsak „Rita”
- Proszę powiedzieć, gdzie pani się urodziła, czy miała pani rodzeństwo?
Urodziłam się w Warszawie. Miałam starszego brata. Majątek moich rodziców był pod Grodnem, więc wakacje zawsze spędzaliśmy pod Grodnem, ale mieszkaliśmy [na stałe] w Warszawie z powodu szkoły. Zresztą mój brat był w Korpusie Kadetów we Lwowie, więc musiał być punkt mieszkalny – to [była] Warszawa. W 1939 roku byliśmy u nas w majątku pod Grodnem [i tam] zastała nas mobilizacja. Mój ojciec był [zawodowym] oficerem, pułkownikiem. Był kierownikiem Biura Badań Technicznych Broni Pancernej, więc [kiedy] całe biuro [miało być] ewakuowane do Pińska, ojciec [postanowił] nas zabrać ze sobą, bo chciał, żebyśmy byli bliżej niego. Wróciliśmy do Warszawy [na początku] mobilizacji. Ojciec [w końcu sierpnia] był w Paryżu. Jak wrócił do Warszawy, to wysłał po nas samochód pod Grodno i wróciłyśmy z mamą i z bratem do Warszawy. Zaraz potem ojciec nas wywiózł do swojej rodziny, do majątku Mołodów pod Pińskiem (majątek Skirmuntów, dalsza rodzina). […]. [To było] już po wybuchu wojny, chyba 3 września.
Mołodów był koło Pińska – ogromny, bardzo piękny majątek Skirmuntów. Ojciec nas tam umieścił, ponieważ jego biuro [zostało ewakuowane do Pińska].
Był pułkownikiem broni pancernej. [W Mołodowie] zastał nas 17 września i [tam] przeżyliśmy różne, dosyć dramatyczne sytuacje. Zbuntowani chłopi, jeszcze przed wkroczeniem Armii Czerwonej, weszli do pałacu, zaczęli wszystko niszczyć. Wszystkich nas zamknęli w piwnicy i postanowili rozstrzelać. Ciotkę i wuja – właścicieli [Mołodowa] – rozstrzelali. Nas cudem zupełnie ocalił malutki oddziałek wojska, który cofał się od granicy. Zobaczyli, że coś się [tam] dzieje, [weszli] do pałacu. Naturalnie wszyscy chłopi [uciekli], ale oddziałek był za mały, żeby cokolwiek zdziałać. Zostaliśmy znowu otoczeni hordami zbuntowanych, podjudzonych chłopów. Właściwie [to] było oblężenie, nie wiadomo było, co [robić] dalej. Dowództwo wysyłało łączników, żeby zorientować się, jaka jest sytuacja. Okazało się, że po szosie idzie większy oddział wojska (też cofający się), ale dali nam znać, że nie mogą nam pomóc w tej sytuacji, że musimy się do nich przebijać. Przebijaliśmy się do nich pod gradem kul i w ten sposób stamtąd uciekliśmy.
Potem była tułaczka przez pół Polski do Warszawy, ucieczka przed Armią Radziecką do Niemców, właśnie do Niemców. [Gdzieś] po drodze [napotkaliśmy rozbity tabor wojskowy i dzięki temu, że ojcem naszym był oficer wolska polskiego dostałyśmy wóz i parę koni i w ten sposób wróciliśmy do Warszaw]. Warszawa – mieszkanie było rozbite, ojca nie było, nie wiedzieliśmy, [co się z nim dzieje]. Tak zaczęło się nasze wojenne życie.
- Czy państwo wrócili po zdobyciu Warszawy?
Tak, po [upadku] Warszawy. Droga z Pińska do Warszawy trwała chyba z miesiąc (nie pamiętam, jak to było). Przyjechaliśmy do Warszawy – mieszkanie było częściowo rozbite, częściowo nie – i zaczęliśmy żyć tak jak wszyscy inni warszawiacy. Potem dostaliśmy wiadomość, że ojciec jest internowany w Rumunii. Mój brat postanowił, że idzie do ojca. Nic nam nie powiedział – ani mamie, ani mnie. Pewnego dnia znikł i nic o nim nie wiedziałyśmy przez całą wojnę. Nie wiedziałyśmy, co się z nim stało. Tutaj – wojna jak wojna, normalna okupacja.
- Jak to wyglądało? Z czego państwo żyli?
Mama pracowała w administracji w magistracie. Ja chodziłam do szkoły, brat też [przed ucieczką] chodził do szkoły. Potem wyremontowaliśmy własnym sumptem mieszkanie. [Mieliśmy] spore mieszkanie na Solariego, więc część pokoi mama wynajęła. Potem Niemcy [nas] wyrzucili z mieszkania. Przeprowadziliśmy się do mojej ciotki (siostry mojej mamy) na Rejtana. Zgromadziliśmy wszystkie meble – od góry do dołu w połowie pokoju, a w [drugiej] połowie mieszkałyśmy. Mieszkałyśmy z mamą, nic nie wiedząc o moim bracie. [Ślad] po nim zaginął. Nic nie wiedziałyśmy przez całą okupację. Nie wiadomo było, co się z nim działo.
[Pierwszy rok okupacji chodziłam do prywatnej szkoły Anny Goldman na ulicy Mianowskiego. Potem były inne szkoły, jednak z Szarymi Szeregami zetknęłam się właśnie w tej pierwszej szkole. Moimi pierwszymi kolegami – harcerzami byli: Andrzej Kossakowski (syn generała), Jurek Szumowski, Andrzej Maciejewski, Maciek Kassur, Basia Kurantowska. To był początek mojej pracy w konspiracji].
- Na czym polegała działalność przedpowstaniowa?
[Mieliśmy] różne kursy – sanitarny, łączności, [był] mały sabotaż. Nic specjalnego, spektakularnego nie było, bo myśmy przecież byli dziećmi – [mieliśmy po] czternaście, piętnaście, szesnaście lat. Potem starsi koledzy już ćwiczyli, już mieli broń, kończyli podchorążówkę, ale ja nie.
- Czy czuła pani, że to było przygotowanie do walki?
Do walki z Niemcami. Już przedtem byłam chora z nienawiści do Niemców. Ponieważ nic innego nie mogłam wymyślić, z koleżanką [postanowiłyśmy], że wypowiemy prywatną wojnę Niemcom. Wojna polegała na tym, że – może to dosyć śmiesznie [teraz] wygląda –zbierałyśmy psie kupy i podrzucałyśmy pod niemiecki dom (właśnie na Solariego, gdzie przedtem mieszkaliśmy). Na przykład kupami żeśmy smarowały klamkę [furtki], gwoździe rozrzucałyśmy (z gwoździami to, zdaje się, nic nie wyszło) – taki mały sabotaż. Nic szczególnego się nie działo. Kończyłam kurs sanitarny. Były wykłady – jak należy się zachowywać, jak należy chodzić po ulicy (pod prąd, żeby widzieć, czy za mną nie jedzie samochód niemiecki). Trudno mi nawet o tym mówić, bo wtedy to było dosyć dziecinne.
- Czy pamięta pani momenty, które pani szczególnie zapadły w pamięć? Konfrontacja z Niemcami?
Owszem, konfrontacja była dosyć tragiczna, ale nie jest to związane z „Szarymi Szeregami”. Byłam świadkiem rozstrzelania na Puławskiej, przy remizie tramwajowej. Wszystkich nas zagonili [z ulicy], potem przywieźli skazańców i rozstrzelali na naszych oczach około stu osób. To było tragiczne.
Nie, to nie była łapanka. Przywieźli budami złapanych, ale [skąd], to nie wiem. To byli zakładnicy – tak przypuszczam, bo potem były afisze na mieście, że rozstrzelali sto osób za jakiś czyn. To było najbardziej tragiczne z przeżyć. Pamiętam, że nawet nie patrzałam. Patrzałam w dół, trzymałam kogoś za rękę (może ktoś mnie trzymał za rękę – nie wiem), płakałam. Było to straszne. Potem, jak zabrali i wrzucili ciała z powrotem do ciężarówek, to ludzie maczali szaliki w tej krwi… Koszmar, wolę nawet o tym nie mówić. Byłam świadkiem, jak na ulicy zastrzelili dziecko żydowskie. Niemiec zastrzelił, na Kazimierzowskiej. To najbardziej wstrząsające.
Czym się zajmowałam? Roznosiłam gazetki, ponieważ moja mama pracowała w organizacji – to się chyba nazywało Wojskowa Służba Kobiet – i miała kontakty, [więc ja też coś tam robiłam], (jeszcze wtedy nie należałam do „Szarych Szeregów”). Roznosiłam paczki z gazetkami w różne punkty. Nie było to bardzo zabawne – tak po prostu, ale nie miałam zupełnie łączności z żadną młodzieżą, z nikim. Potem jak spotkałam moich kolegów z tamtej [pierwszej] szkoły, to powiedziałam im, że mam dosyć nudne zajęcie, że wolałabym robić coś innego. Powiedzieli: „Słuchaj, tu [w szkole] jesteśmy zorganizowani. Wstąp do nas, do »Szarych Szeregów«”. I tak się zaczęło. Potem było Powstanie – to już przestało być zabawne.
- Gdzie panią zastało Powstanie?
Miałam swój punkt na Słupeckiej, chyba Słupecka 4.
- Czy pani matka wiedziała o tym?
Wiedziała, bo trzy dni przedtem wydawało się, że ma wybuchnąć [Powstanie], potem było odwoływane. Za każdym razem robiła mi kanapki, jedzenie, bo wszystko miało trwać trzy dni, całe Powstanie, więc na trzy dni była aprowizacja. Trzy dni woziłam kanapki tam i z powrotem. Jechałam na Mianowskiego (bo był tam nasz punkt – hufca „Grunwald”), potem wracałam do domu, [zjadałyśmy] z mamą [te] kanapki, [potem] mama, następnego dnia rano, znowu robiła mi kanapki. Trzy dni było odwoływanie i w końcu wiadomo było, że już tego dnia jest… Nawet jednego dnia było tak późno odwołane, że nie zdążyłam już wrócić do domu, tylko nocowałam u mojej babci na placu Narutowicza.
- Czy pani rodzeństwo było młodsze?
Nie. Mój brat był starszy dwa i pół roku. To mój brat był prowodyrem naszej prywatnej [wojny] z Niemcami. Były dwa bloki – na Rudawskiej i na Solariego. Myśmy mieszkali na Rudawskiej, a Andrzej Kossakowski, mój przyjaciel, mieszkał naprzeciwko. Nas nie wyrzucili jeszcze z bloku – wyrzucili najpierw tamten blok. Było pełno Niemców. Na podwórku mieli różne wojskowe samochody i myśmy z moim bratem i z naszym kolegą niby bawili się z psem (miałam jamnika). Z psem niby żeśmy chodzili [na spacer] i przecinaliśmy [Niemcom] druty telefoniczne. Po prostu dla nas to była zabawa w Indian – tak to mniej więcej wyglądało. Ale to była nasza prywatna wojna z Niemcami. Stała garkuchnia, próbowaliśmy coś wrzucać do garów. Po prostu to była zabawa. Potem, jak mój brat zniknął, już nie miałam podpory. Patrzałam na niego, jak na Boga i wszystko bym zrobiła, co mi kazał. Potem, jak jego zało, to już nie miałam koncepcji, więc zostały mi tylko psie kupy jako amunicja.
Byłam na czas, tam gdzie trzeba. Byłam łączniczką – też nie było to spektakularne. Chodziłam z meldunkami – to tu, to tam.
To była Ochota. To była tak zwana Reduta Kaliska – ulica Kaliska, Monopol Tytoniowy, szkoła Szachtmajerowej, w tym rejonie. Moi koledzy, którzy byli razem ze mną w harcerstwie, byli starsi, mieli po siedemnaście lat, czyli już mieli broń, więc rzeczywiście walczyli. A ja po prostu robiłam, co mi kazali. Jak byliśmy oblężeni w Monopolu Tytoniowym, to żeśmy robiły wszystko – gotowały, prały bandaże, chodziłyśmy z meldunkami. Były różne dramatyczne momenty, były wszędzie, na każdym kroku. Na przykład na Barskiej – miałyśmy dostarczyć meldunek. Musiałyśmy przejść przez bramę. Brama była zamknięta, nie mogłyśmy się dostać, a od placu Narutowicza jechał „Tygrys”. Wydawało się, że to bardzo dramatyczne. Wlazłyśmy na parapet, wybiłyśmy szybę, dostałyśmy się [do środka], przeszłyśmy przez jakieś mieszkanie, tego rodzaju rzeczy – nie było w tym nic nadzwyczajnego, było po prostu Powstanie. Z tym że zakończenie było tragiczne. To już w tylu książkach było opisane, że nie ma co mówić. Pierwszego czy drugiego dnia [Powstania] część wojsk wyszła z Ochoty, ponieważ dowództwo uważało, że nie ma szans. Był taki ostrzał z akademika, że w ogóle nie było mowy [o walce]. Pierwszy atak na akademik zupełnie się nie powiódł – mnóstwo rannych, zabitych. Część wojska wyszła, a część została. Byłam wśród tych, co zostali. Tak że nawet teraz jak myślę… – czasem chodzę na uroczystości w Pęcicach… Z pierwszej grupy, która wyszła z 1 na 2 sierpnia, prawie wszyscy polegli w Pęcicach. Była masakra, bo natknęli się na Niemców. Ile razy tam jestem (są zawsze [w pierwszych dniach sierpnia] uroczystości w Pęcicach), to myślę, że tu powinien być mój grób. Po prostu przez zbieg okoliczności nie poszłam z nimi. Tak wyszło, że nie poszłam. A gdybym poszła, to bym na pewno zginęła, bo prawie wszyscy zginęli, niewiele osób ocalało.
Niedobitki, które zostały, zaczęły się organizować. Z tym że nie miałam wtedy wiedzy, trudno mówić, że coś wiedziałam. Gdzie wychodzili, jak wychodzili, kto został, kto jest dowódcą – tego wszystkiego nie wiedziałam. Dla mnie to było wojsko i koniec. Słuchałam rozkazów, [robiłam] co mi kazali. Był na przykład ojciec jednego z moich kolegów – porucznik Kassur […]. Kazał nam [gdzieś] iść, to myśmy szły. Kto inny nam kazał nieść meldunki gdzieś indziej, to myśmy szły gdzieś indziej. Byłam z moją przyjaciółką, Basią Kurnatowską – myśmy we dwie trzymały [się] razem, bo zawsze jak się szło z meldunkiem, to było bezpieczniej. I meldunek można było na czas donieść i ewentualnie, w razie czego, to jakaś pomoc.
- Czy wyruszała pani poza obręb Ochoty?
Nie, tylko na terenie Ochoty. Z tym że najpierw szkoła Szachtmajerowej była jako baza, a potem Monopol Tytoniowy. W Monopolu Tytoniowym już było bardzo poważnie, bo była beznadziejna sytuacja. [Byliśmy] otoczeni „własowcami”. Mówiło się wtedy – „własowcy”, bandy RONA, wojsko Kamińskiego. Nie wiem w końcu, co jest ich właściwym określeniem. Tam już było rzeczywiście zupełnie beznadziejnie. Myśmy tam pracowały, gotowałyśmy, liczyłyśmy amunicję, wydawałyśmy chleb – robiłyśmy wszystko, co możliwe. Byliśmy małą grupką [łączników]. To byli moi koledzy, Basia Kurnatowska, Szumowski, Maciejewski – trzymaliśmy się razem.
Byliśmy otoczeni.
Skończyło się tak, że dowództwo zdecydowało, że jednak trzeba się przebijać poza Ochotę, trzeba wyjść z Ochoty. To było chyba 9 sierpnia. Z Monopolu Tytoniowego przeszliśmy na jakieś podwórko i stamtąd miał być wymarsz do lasu. Dostaliśmy ekwipunek, [plecaki], buty z niemieckich zapasów. Uformowała się kolumna. Przed samym wyjściem wpadł szrapnel, byli ranni, ja też byłam ranna. Wyszliśmy, była ciemna noc, myśmy szły na końcu kolumny, bo byłyśmy bez broni. Pierwsi szli z bronią. To była duża kolumna – nie wiem, ile było osób – sto, dwieście? Nie mam pojęcia. Pod Dworcem Zachodnim wpadliśmy w ostrzał niemiecki. Niemcy nas ostrzelali i po prostu żeśmy się pogubili. Część kolumny przeszła, a część kolumny się rozerwała i każdy już szedł na własną rękę. Ochota była już wtedy spacyfikowana, nie było ludności. To już były puste domy, które się dopalały. Doskonale to pamiętam, bo znalazłam się w nocy w zupełnie obcym miejscu. Nie wiedziałam w ogóle gdzie jestem, bo po nocy… Wszystkie ulice – szkło rozsypane na jezdni, szło się środkiem. Nie wiedziałam, gdzie jesteśmy. Wiem, że potem się mówiło, że nas rozbili pod Dworcem Zachodnim. Znalazłam się zupełnie sama. Zupełnie nie wiedziałam, co mam robić, [gdzie iść], gdzie są Niemcy. Wiedziałam, że naszych już nie ma, bo wyszli, że już ich nie dogonię – w ogóle nie [wiedziałam], gdzie [poszli]. Niby mówiło się, że Lasy Chojnowskie, ale przecież nie wiedziałam, gdzie są Lasy Chojnowskie. Przecież nikt nas nie informował. Kolumna wychodzi, to wychodzi. Nie to, że ktoś przyszedł do nas i spytał się: „Czy panie by chciały?”. Po prostu myśmy byli wojskiem, co nam kazali, to myśmy robili.
Po paru chwilach słyszę chrzęst – ktoś idzie. Nie wiem, czy to wróg, czy swój. Okazało się, że to moja przyjaciółka, Basia Kurnatowska. No, to już byłyśmy we dwie. Nie wiemy, co mamy robić... […]. Za chwilę znowu słyszymy, że ktoś idzie. Okazuje się – nasi koledzy. W sumie zebraliśmy się w szóstkę. Decyzja, że [chcemy się] przebijać się do Śródmieścia, bo wiedzieliśmy, że jeszcze trwają walki w Śródmieściu. Ale to było w ogóle niemożliwe, bo byliśmy wszyscy potwornie zmęczeni, zmordowani, ranni. Była tragiczna sytuacja. Dowództwo przejął Tomek Oleszczuk, niewiele starszy od nas, ale bardzo energiczny chłopak. Zdecydował, że ukrywamy się – w jakimś spalonym domu przeczekamy noc, a rano zdecydujemy, co dalej robić. Schowaliśmy się w domu na Spiskiej, (chyba Spiska róg Grójeckiej, [Grójecka 22/24]). To był dom wypalony, z tym że był wypalony częściowo, a trzecie, czwarte piętro było niewypalone i myśmy się tam [ukryli]. Staraliśmy się pozbierać – zobaczyć [jaka jest sytuacja], opatrzyć rany, coś zjeść. Szukaliśmy jedzenia – przecież nie mieliśmy ze sobą żadnego ekwipunku, żadnego jedzenia (mieliśmy trochę broni). Następnego dnia okazało się, że w ogóle nie ma mowy, że nie możemy wyjść z domu, dlatego że brama, która była od podwórka, z jednej strony łączyła się z Dworcem Zachodnim, z bocznicami kolejowymi. Tamtędy było przejście i [obozowisko] „własowców” – to było dla nich przejście, tędy przechodzili i wychodzili sobie na Grójecką, tam rabowali, mordowali. Potem wracali z powrotem, z tym że na podwórku porobili sobie legowiska, sprowadzali w nocy kobiety. Co tam się działo, to już wolę nie opowiadać. Zostaliśmy na piętrze i nie wiadomo było co robić. Nie mogliśmy wyjść. Nie mogliśmy wyjść, bo oni koczowali w bramie – to jedni, to drudzy, jedni spali, drudzy szli. Jednym słowem było beznadziejnie. Na [naszym] piętrze zaczęliśmy się organizować. Chodziło o to, że jeden kolega był ranny i trzeba było zmienić mu opatrunek. Nie mieliśmy opatrunków, więc szukaliśmy po niespalonych mieszkaniach szmat czy czegoś [innego]. Wymyśliliśmy, [żeby] odkazić mu rany, to użyjemy proszku do pieczenia, bo uważaliśmy, że tam jest soda, więc może rozbełtać proszek z wodą i przemyć ranę. Takie mieliśmy koncepcje, zupełnie jak na bezludnej wyspie. Zastanawialiśmy się, co mamy robić. Amunicję, broń schowaliśmy do rezerwuaru w ubikacji i postanowiliśmy, że będziemy udawać, że jesteśmy ludnością cywilną [i] dwie dziewczyny, czterech chłopaków – trudno było sobie wyobrazić, [że nam uwierzą]. Jeszcze w międzyczasie nasz kolega Tomek – niebywale odważny, mądry chłopak – spróbował, czy da się wyjść. Czy może jak oni zasną, to wyjdziemy na Grójecką, [gdzieś się przebijemy]. O kanałach wtedy jeszcze nie było mowy, nie wiedzieliśmy, że coś takiego istnieje. Przebić się przez Grójecką właściwie było zupełnie niemożliwe. Wtedy [Tomek] odkrył, że w piwnicy są ciała zabitych, że cała piwnica jest pełna zabitych ludzi. To było dla nas dosyć makabryczne. Potem, po latach, okazało się, że został tam zastrzelony mój ojciec chrzestny. Po prostu spędzili tam ludzi, kazali im stawać na brzegu piwnicy, strzelali i ludzie wpadali do piwnicy, po kolei. Nawet jak rozmawiałam z synem mojego ojca chrzestnego, to mówił, że nie rozumie, jak to jest możliwe, żeby ludzie mogli [tak się dać zabić]. „Trzeba się było na nich rzucić, trzeba było ich rozbroić – Niemców. Jak oni mogli tak jak barany dać się zabić?!”. To taka mała dygresja.
W końcu chyba trzeciego dnia przyszedł „własowiec” na górę i odkrył, że jesteśmy. Wtedy wyciągnęli nas stamtąd, postawili pod ścianą i chcieli rozstrzelać. To a propos tego, co powiedziałam, że „stali jak barany”, bo ja też stałam jak baran. Bo też mogłam się rzucić na Niemca – to by mnie zastrzelił, czy tak, czy tak. Ale jest takie odrętwienie w tym momencie, że człowiek nie reaguje. Po prostu stałam jak baran. Mój kolega Tomek, który znał dobrze niemiecki, zaczął się nagle awanturować, że on się nie zgadza, że musi natychmiast widzieć się z oficerem niemieckim (ci co nas wyciągnęli, to byli „własowcy”). Jednym słowem zrobił szalone zamieszanie. „Własowcy” zupełnie zbaranieli, byli tak zaskoczeni, że nie wiedzieli, co mają robić. Powiedzieli, że wobec tego dobrze, że odsyłają nas na „Zieleniak”, odprowadzą nas. Pod eskortą odprowadzili nas na „Zieleniak”.
Po drodze działy się rzeczy straszne. To już była końcówka pacyfikacji Ochoty, już było niewielu ludzi, tak że nie było żadnych szans ucieczki. Żeby szły większe tłumy – tak jak z poprzednich dni, większe grupy ludzi – to może byśmy próbowali uciec w tłum. Tu nie było żadnych szans, bo ulica była właściwie prawie pusta. Były gwałty, nas też szarpali. Jeszcze przed wyjściem z podwórka jeden z „własowców” podszedł do mnie i do mojej przyjaciółki i powiedział: „Trzymajcie się mnie, ja was ocalę. Ja mam córki w waszym wieku”. No więc trochę konsternacja. Wziął nas za ręce i doprowadził nas do „Zieleniaka”. Z tym że po drodze [inni] „własowcy” próbowali wciągnąć nas w bramę, a ten cały czas mówił: „One są moje, [zostawcie]!”. Tak nas doprowadzili na „Zieleniak”. To już był chyba wieczór. „Nasz” „własowiec” powiedział: „Teraz tutaj chowajcie się pod deski, bo tu w nocy żołnierze wyciągają kobiety i zabijają. Schowajcie się. Ja was szczęśliwie tu doprowadziłem, dalej musicie same dawać sobie radę”. Chłopców odprowadzili na bok i kazali im wrzucać zabitych do rowu. Myśmy stanęły niezdecydowane, bo nie chciałyśmy rozstawać się z nimi, chciałyśmy cały czas być razem. W tym momencie ich zastrzelili, na naszych oczach. To było chyba moje najstraszniejsze przeżycie wojenne. Tym bardziej że były trzy strzały, a potem był jeszcze jeden. Ten ostatni strzał… Wiedziałam, że któregoś musieli dobić. I to było straszne. I to było chyba najstraszniejsze z tego wszystkiego. Potem przez noc jakoś żeśmy przetrwały pod deskami. Rzeczywiście – w nocy chodzili z latarkami, wyciągali kobiety, gwałcili. Nie ma co mówić, to już opisane we wszystkich możliwych książkach.
I drugi raz też stał się cud, że… Poszliśmy z transportem – następnego ranka był transport do kolejki. Podszedł do mnie kolejarz i powiedział: „Chodź ze mną, ja cię ocalę”. Poszłam za nim, ukrył mnie w wagonie motorowym, bo to była kolejka elektryczna. Schował mnie u siebie w [wagonie motorowym] i tak przejechałam przez Pruszków. Wysiadłam w Milanówku. Byłam w szoku, nie mogłam mówić, byłam zupełnie… Czułam się jak kawałek lodu. W ogóle nic nie chciałam – ani się ratować, [ani żyć], było mi wszystko obojętne. Kolejarz zaczął się mną interesować i jeszcze jacyś państwo, którzy podobno jak usłyszeli, że kolejarz mówi: „Chodź ze mną, ja cię ocalę” – to poszli za nami. To była pani doktór Pronaszko i jeszcze jedna osoba, chyba jej ojciec. Potem mówiła, że ocalała dzięki mnie, bo po prostu szła za mną. Kolejarz schował nas w trójkę w wagonie. Potem na dworcu zaczęli [naradzać się], kto mnie weźmie – czy pani doktór się mną zaopiekuje, czy kolejarz. Była licytacja, a mnie było zupełnie wszystko jedno. W końcu zwyciężyła pani doktór i wzięła mnie ze sobą. Miała przyjaciółkę w Milanówku, poszliśmy do niej. Byłam trochę pokaleczona (odłamkami i drutem kolczastym, miałam pokaleczone nogi), więc mnie opatrzyła. Byłam rzeczywiście w szoku, nie mogłam nic mówić. Nie umiałam, po prostu mi było słów, nie umiałam mówić. To była mądra kobieta. Kazała mi się położyć, chyba trzy dni leżałam w łóżku, potem „rozpuściłam się” – lód się rozpuścił i zaczęłam egzystować. Przeżywałam strasznie [pobyt w] Milanówku, bo nie mogłam się z tym pogodzić, że tu ludzie normalnie chodzą i Niemcy normalnie chodzą i nie strzelają. Chowałam się, nie potrafiłam zapomnieć.
Ponieważ wiedziałam, że moja ciotka jest w Pyrach, bo przed samym Powstaniem pojechała z moim bratem ciotecznym Markiem Gaszyńskim [na letnisko do Pyr], więc postanowiłam, że idę szukać rodziny, bo przecież nie mogę być na utrzymaniu pani doktór. W końcu jestem zdrowa, młoda, nic mi się nie stało, więc muszę ułożyć sobie życie. Zupełnie niespodziewanie, nagle, spotkałam się z moją mamą. Szłam sobie wzdłuż torów do Pyr, a tu raptem widzę – moja mama idzie z drugiej strony. Potem wyjechałyśmy z Milanówka, żeby gdzieś się ukryć. Dążyłam do tego, żeby koniecznie blisko Kampinosu, bo może [spotkam] partyzantów, może znajdę moich kolegów, może szli do tamtych lasów – przecież nie wiedziałam gdzie.
Byłyśmy w Trzcińcu – wsi pod Kampinosem. Mama nawiązała kontakty z partyzantką. Przychodzili do nas partyzanci, mama załatwiała im żywność. Ja naturalnie marzyłam o tym, żeby dostać się do lasu, ale przecież nic nie potrafiłam. Nie potrafiłam strzelać, nie byłam sanitariuszką, nie potrafiłam prowadzić samochodu, to po co im byłam potrzebna? Jedno co umiałam, to jeździć konno, ale to było za mało, więc nie było mowy, żebym mogła dostać się do lasu. Tam też działy się rzeczy straszne, bo z kolei w Pawłowicach, w majątku obok…
W Trzcińcu pod Kampinosem. Na wsi, bo był rozdział uciekinierów, to nas skierowali akurat tam. Mieszkaliśmy w gospodarstwie u Nowickich, [gospodarz] odstąpił nam jedną izbę [tam z mamą zamieszkałyśmy].
- A jaki był stosunek ludzi na wsi do ludzi z Warszawy?
Był dobry. Byli sympatyczni, z tym że tam też [nie było za spokojnie] – okazało się, że „własowcy” są obok w Pawłowicach i w nocy przychodzą i polują na dziewczyny. Miałam więc schowek nad piecem chlebowym […]. Synowie gospodarzy bardzo mnie pilnowali i jak tylko coś [się działo], to kazali mi się tam chować, byli bardzo życzliwi. Ale gospodynie na wsi były [różne]. Mówiły: „Gdzie ta warszawska się chowa? Nasze dziewczyny biorą, a tej warszawskiej nie łapią!”. To nasyłali na nas „ukraińców”: „Idźcie tam, bo tam się chowa taka jedna”. Siedziałam [często w tym] piecu chlebowym i jakoś ocalałam. Ale teoretycznie to [wszyscy dookoła] byli życzliwi. Tak. Z [pobliskich majątków dostawałyśmy pomoc]… Dostaliśmy na przykład krowę, którą musiałam sama paść, mama doić, bo gospodyni chciała pokazać swoją wyższość. Przyprowadzili krowę, mamy nie było, krowa ryczy, trzeba ją wydoić. Nowicka mówi: „No, to zobaczymy, co teraz będzie?”. A moja mama wiedziała, jak się doi, bo sprawdzała zawsze w majątku, czy krowy są dobrze wydojone, więc nie było problemu. Ale potem jak zobaczyli, że moja mama jest taka zaradna, potrafi i drzewo rąbać, i krowę wydoić, to nabrali szacunku. Tam byłyśmy do końca wojny, [to znaczy do przejścia frontu].
Koniec wojny zastał nas w Milanówku. [Tam mama miała znajomości handlowe z okresu handlu masłem i serami]. Bo trzeba powiedzieć, że krowa to była podstawa naszego wyżywienia. Ze śmietany robiło się masło. Mama masło nosiła do Milanówka. Bagatelka – czterdzieści kilometrów, w zimie, przez zaspy śniegowe, mama z plecakiem nosiła masło, żeby sprzedać, żeby zarobić. Ale jak zbliżał się front, to mama zdecydowała, że będzie bezpieczniej, jak będziemy jednak w mieście, a nie na wsi. Pojechałyśmy do Podkowy Leśnej i tam nas zastało wojsko polskie. Pamiętam szalony entuzjazm, jak żeśmy spotkali żołnierzy na ulicy, jak wkroczyli. Naprawdę, jak ludzie opowiadają, że „a tam, bez orzełków [z koroną] na czapkach” – to mi to było obojętne. Mogli być bez orzełków, [bez korony], bez skrzydeł, bez niczego, ale to było wojsko polskie, po prostu to byli Polacy. Tak że myśmy witali ich entuzjastycznie.
Nic nie wiedziałyśmy. Do tego momentu nic nie wiedziałyśmy [o jego losach].
Latał nad Warszawę, tak. Ponieważ dowiedziałyśmy się, że pani generałowa Kossakowska jest w Babicach u swoich przyjaciół, to [natychmiast tam powędrowałyśmy], bo generał Kossakowski był przyjacielem mojego ojca (a Andrzej, z kolei, był moim przyjacielem, [od najmłodszych lat]).
[W] Babicach, zastałyśmy Andrzeja Kossakowskiego, [z matką]. Po dwóch dniach otworzyli Warszawę, więc natychmiast z mamą poszłyśmy na piechotę [zobaczyć co z naszym domem]. Okazało się, że dom spalony, tak że nie było gdzie [mieszkać], ale moja druga ciotka ze strony ojca zakrzątnęła się, mieli przyjaciół na Puławskiej, jednym słowem mieli mieszkanie na Puławskiej i myśmy się [do nich] dołączyły. [Potem też razem przenieśliśmy się na Narbutta]. Pewnego dnia byłam sama w domu i – dzwonek. Wstaję, otwieram, patrzę – w drzwiach stoi bardzo przystojny oficer lotnictwa. Mój brat! Takie było nasze spotkanie, po tylu latach. Okazuje się, że jak uciekł [z Warszawy] to chciał [dostać się] do ojca. Tylko, [że] ojca już wtedy nie było [w Rumunii], bo [został] zabrany przez Niemców do obozu w Niemczech. [Brat] dostał się do więzienia rosyjskiego. Siedział szesnaście miesięcy gdzieś na Uralu (nie będę dokładnie mówiła [gdzie], bo nie pamiętam wszystkich nazw). Potem go wypuścili, pracował na Uralu – z kolegą zaczepili się w kołchozie, pracowali na maszynach rolniczych. Potem, jak dowiedzieli się, że tworzy się wojsko polskie, to zgłosił się. Był najmłodszym oficerem w wojsku polskim, lotnikiem – poszedł do lotnictwa.
Ojciec był w oflagu. Był najprzód internowany w Rumunii, potem był w niemieckim oflagu i wrócił chyba w 1948 roku.
- Czy pani albo pani ojciec mieli jakieś problemy w związku z inną opcją polityczną?
Przede wszystkim nie przyznawaliśmy się do tego, że byliśmy ziemiaństwem. Ojciec wrócił, nie mógł dostać żadnej pracy.
- Pani ojciec był jeszcze dodatkowo oficerem.
To była droga zamknięta, [o wojsku] nie było mowy. Zresztą był moment, że ojciec chciał, żebyśmy wyjechały do niego, do Francji. Po obozie wyjechał do Francji na odpoczynek i napisał do nas, że chciałby, żebyśmy emigrowały z Polski. Mama powiedziała, że nie, że nie wyjedziemy z Polski, że tu jest nasze miejsce. [Powiedziała], że Hugo może tylko tu wrócić – jeżeli żyje – więc czekamy na Hugona. Okazało się, że wrócił. Pierwsza rzecz – pojechał na Solariego (tam, gdzie myśmy mieszkali, wojskowe bloki). Myśmy tam zostawiły karteczkę, że jesteśmy tu i tu. Po prostu przyszedł. Żył i przyszedł. Przeżył. Potem miał jeszcze różne, ciężkie przeżycia.
- Pani ojciec nie mógł nigdzie znaleźć zatrudnienia?
Owszem, pracował w Ministerstwie Rolnictwa (ojciec po prostu był fachowcem), ale na niskim [stanowisku] referenta. Naturalnie o wojsku już nie było mowy. Ale moi rodzice byli bardzo dzielni. Przecież stracili wszystko, majątek został tam, [za polską granicą], ale nigdy nie narzekali. Ojciec uważał, że trudno, tak się życie toczy, że nie ma co. Naprawdę, byli bardzo dzielni. Nigdy w naszej rodzinie nie narzekało się – a przecież zmieniły się nam kompletnie warunki, wszystko się zmieniło.
A ja sobie w tym roku na wiosnę zafundowałam wycieczkę do mojego majątku. Pojechałam ze znajomymi na Białoruś, żeby zobaczyć tę ziemię, zobaczyć, czy tam coś zostało. Nic nie zostało. Mam pięćset hektarów kukurydzy. Tylko kukurydza.
Nic. Ani domu, ani nic. Nic. Przywiozłam sobie stamtąd kamień – to, co mi zostało z mojego majątku.
Warszawa, 18 grudnia 2008 roku
Rozmowę prowadził Tadeusz Nagalski