Andrzej Sołtyński „Andrzejewski”
Nazywam się Andrzej Sołtyński, mieszkam w Warszawie na Saskiej Kępie, na ulicy Zakopiańskiej. Jestem emerytowanym profesorem Politechniki Warszawskiej. Obecnie już nie pracuję i wolny czas spędzam w gronie rodziny, trochę na komputerze, trochę różnej rozrywki i tak czas schodzi.
- Proszę pana o opowiedzenie o swoim życiu sprzed wojny: gdzie pan chodził do szkoły, gdzie pan mieszkał, o pana rodzinie.
Pierwsze miejsce zamieszkania było w Warszawie na ulicy Brackiej 16, koło Alej Jerozolimskich. Tam mieszkałem w starej kamienicy, były drewniane schody, dozorczyni była na podwórku, cały dzień pilnowała. Tam mieszkałem z rodzicami. Mój ojciec był inżynierem i pracował podówczas w dyrekcji kolei, dyrekcji PKP jako radca techniczny. Mama zajmowała się domem, a także dorabiała troszeczkę, produkując torty. To były dodatkowe zarobki mojej mamy. Miałem starszego brata, architekta (w tej chwili już nie żyje), który w 1939 roku opuścił Polskę i wyemigrował do Afryki południowej, do Kapsztadu. Tam mieszkał i tam zmarł. Moja żona niestety umarła w 1986 roku. Byliśmy bardzo zgranym i dobrym małżeństwem, tak nie tylko ja oceniam, ale tak nasi przyjaciele nas oceniali. Niestety zmarła. Jest dwoje dzieci, dorosłych już oczywiście, syn i córka, żonaci, mężaci i dzieciaci, a nawet już są wnuczkowie, a ja jestem pradziadkiem. Tak pokrótce.
Przed wojną chodziłem najprzód do jakiejś szkoły powszechnej, a później chodziłem do gimnazjum Batorego, to było podówczas najlepsze gimnazjum w Polsce. Myśmy chodzili w mundurkach i na lewym ramieniu mieliśmy tarczę z numerem jeden, co budziło sensację w całej Polsce. Jak się pokazywałem z jedynką, to byli zdumieni, bo mieli trzycyfrowe numery, a tu była jedynka. Gimnazjum Batorego było chyba podówczas najlepszą szkołą, wzorowaną na francuskich. Miało kryty basen, w czwartki nie było lekcji. W czwartki były zbiórki harcerskie, wycieczki, prace społeczne. Mieliśmy bardzo dobrych nauczycieli, byli zresztą dobierani do tego gimnazjum, jak się orientuję. Tam chodziłem cztery lata, bo od 1935 roku, gdzie poszedłem do pierwszej klasy, do 1939 roku, gdzie skończyłem gimnazjum, bo to było gimnazjum czteroletnie. Później było liceum.
Liceum już niestety w czasie wojny nie miało nic wspólnego z Batorym, bo Batory był niemiecką szkołą. Uczyliśmy się wszyscy na kompletach, na kompletach zrobiłem maturę w 1942 roku, także pracując, bo była obawa, że mogą mnie wywieźć na roboty do Niemiec. W związku z tym, dzięki takim czy innych chodom rodziców, dostałem się do fabryki „Steyera”, fabryki samochodów, która miała swoją filię w Warszawie. Tam byłem chroniony, miałem doskonałe papiery do pokazania dla Niemców, przed łapankami i wszystkim. Pracowałem tam do 1943 roku, później poszedłem do pracy w, że tak powiem, mniej ważnej firmie, ale było łatwiej, więcej swobody. Tak zszedł czas do Powstania.
- Zanim będziemy rozmawiać o Powstaniu, jeszcze chciałabym zapytać o czas okupacji. Jak zapamiętał pan wybuch wojny, 1 września? Gdzie pan wówczas był?
Byłem umówiony na randce ze swoją sympatią, podówczas mając siedemnaście lat, już poważny wiek. Raptem jakieś samoloty. Nic innego, tylko samoloty i wybuchy. Co się dzieje? To już był pierwszy nalot niemiecki, początek wojny. Tak to wyglądało. Oczywiście te wybuchy nie dotyczyły mnie bezpośrednio, ale w każdym razie było kolosalne wrażenie. Później Niemcy bardzo szybko zdobywali teren w Polsce, więc moi rodzice postanowili się ewakuować wraz z pociągiem pancernym dla urzędników i wyjechaliśmy na wschód, aż pod granicę rosyjską. Ale tam 17 września zaczęli wkraczać Rosjanie, więc czym prędzej z powrotem do Warszawy, jednak do Niemców, bo to było pewniejsze. Tak się zaczęła wojna. Później pracowałem w takich czy innych miejscach w czasie wojny, żeby jakoś przebyć to wszystko. Wtedy byłem już zakochany w swojej żonie, ale jeszcze żeśmy ślubu nie brali. Tak doszło do wybuchu Powstania.
- Żonę pan poznał w czasie wojny czy znał pan wcześniej?
[Poznałem] w 1939 roku, na wakacjach. Byłem na wspaniałych wakacjach w Makowie Podhalańskim i tam poznałem swoja żonę.
- To z żoną był pan na randce 1 września?
Tak.
- Jak wyglądała nauka na tajnych kompletach? Jak pan to wspomina?
Na tajnych kompletach jak w szkole. Tylko oczywiście to były komplety po osiem, dziesięć osób, raczej osiem niż dziesięć. Odbywały się w prywatnych domach, to wszystko było zorganizowane, nauczyciele przychodzili na lekcję na daną godzinę, Po kończonej lekcji wychodzili i przychodził następny nauczyciel. Właściwie lekcje odbywały się normalnie, nawet klasówki się pisało. Ponieważ akurat wtedy lekcje odbywały się w domu rodziców mojej żony, pamiętam, że podając nam herbatę czy kawę, żona podsunęła ściągaczkę pod filiżankę, żebym mógł to wprowadzić, bo pisałem jakieś wypracowanie maturalne. Takie było podówczas zdawanie matury. Oczywiście po wojnie to wszystko zostało zweryfikowane i dostaliśmy normalne, państwowe świadectwa maturalne.
- Lekcje prowadzili nauczyciele z Batorego?
Tak, wyłącznie.
- Kiedy po raz pierwszy zetknął się pan z konspiracją?
Z konspiracja zetknąłem się na jakiś rok przed Powstaniem, gdzie organizowało się już AK. Byłem w grupie cichociemnego, skoczka zrzuconego z Anglii, który tutaj wszystko prowadził, ukrywając się po różnymi papierami. Tak to trwało do Powstania. Powstanie to już osobna historia.
- Porozmawiajmy jeszcze chwilę o konspiracji. Jak wyglądał pana udział? Kiedy był pan zaprzysiężony?
Udział był mało poważny, bym powiedział. Moim zadaniem byłe jeżdżenie i zawiadamianie różnych osób o jakichś spotkaniach z takimi czy innymi podziemnymi władzami. Wsiadałem na rower i jechałem na przykład na Bielany, gdzieś na Wolę, kogoś zawiadamiałem i wracałem. Taki był udział w konspiracji. Było parę nieprzyjemnych momentów, ale to zawsze się może zdarzyć. Na ogół jakoś wychodziłem obronną ręką z tego i dotrwałem do Powstania.
- Może zacznijmy rozmawiać o Powstaniu. Gdzie pana zastało Powstanie?
Miałem polecone stawić się na zbiórkę, na wybuch Powstania. Było tak, że ono miało wybuchnąć jednego dnia i zostało odwołane przez władze podziemne. Zrobiło to dużo bałaganu, bo ludzie się pogubili. Później, za trzy dni znowu i wtedy był już wybuch Powstania. Zostałem skierowany na miejsce zbiórki swojego oddziału, Dywizjonu Motorowego Obszaru Warszawa, na ulicę Długą. Na ulicy Długiej był Hotel Polski. Jakież było nasze przerażenie, jak się okazało, że Hotel Polski jest cały pełen żołnierzy niemieckich, którzy tam nocowali. Ale oni akuratnie się wynosili, tak że żeśmy mieli tam święty spokój. To był trzeci rzut, starsi ludzie. Natomiast miało tam miejsce wydarzenie, które pamiętam do końca życia: został złapany przez akowców konfident gestapo. Został sprowadzony do nas, odbył się sąd: wyrok śmierci przez powieszenie. Wieszali go chyba pół godziny na drzwiach, bo nie mogli powiesić, w końcu powiesili. Makabryczne przeżycie i widok makabryczny dla wszystkich, którzy siedzieli. Myśmy siedzieli tak, żeby być na ziemi, pod oknami, bo na okna był od czasu do czasu ostrzał z ulicy Bielańskiej, jacyś Niemcy. Już nie było szyb. Tak że początek Powstania to był moment bardzo dramatyczny.
Później, przez pierwszy okres Powstania, na Starym Mieście właściwie nic się nie działo. Spokojnie, cicho. Chodziłem, nosiłem tylko rozkazy, przemykałem się tu i ówdzie. Dopiero na drugi miesiąc, we wrześniu, zaczęło się piekło na Starym Mieście, opisywane zresztą wszędzie. Były to trudne sprawy, dlatego że Niemcy bardzo silnie atakowali. W końcu trzeba było się albo poddać… Ale nie zdecydowano się, kanałami przerzucono nas z placu, gdzie jest pomnik Powstania, do Śródmieścia. Makabryczna droga kanałami, bo tam już leżeli i ranni, i nieżywi, i [były] szczury, i woda, i błoto. Ale przeszliśmy do Śródmieścia.
Drugi okres Powstania, na Śródmieściu, miałem bardzo spokojny w odróżnieniu od pierwszego okresu, na Starym Mieście. Miałem pozycję w Alejach Ujazdowskich, tam gdzie dzisiaj mieści się Ambasada Szwajcarska, na wprost ogrodu Ujazdowskiego. W ogrodzie Ujazdowskim leżeli Niemcy i jak tylko zobaczyli gdziekolwiek ruch, to: pach! – strzelali, więc trzeba było uważać. My znowu staraliśmy się w nich wcelować i tak to trwało do pewnego momentu, jak już było wiadomo, że Powstanie upada.
Mój teść był komendantem szpitala wojskowego, powstaniowego, na ulicy Mokotowskiej. Ponieważ był lekarzem i był kapitanem wojska polskiego, więc został komendantem tego [szpitala]. Myśmy czym prędzej z żoną dołączyli do obsługi szpitala, uważając, że co by się dalej nie działo, to zawsze w takim szpitalu… Chyba że nas Niemcy wymordują, ale jeżeli nie wymordują, to wezmą taki szpital gdzieś do niewoli. I tak się stało.
- Porozmawiajmy jeszcze chwilę o Powstaniu. Mówił pan, że okres na Starym Mieście był burzliwy. Czy ma pan jakieś szczególne wspomnienia, o jakiejś akcji, w której brał pan udział?
Tak, owszem. Do dzisiaj istnieje na ulicy Długiej, w miejscu wnęki, kapliczka. To jest kapliczka Matki Boskiej Akowskiej. Dlaczego? Dlatego że w czasie wojny, jakeśmy tam kwaterowali, na skutek obstrzału niemieckiego rozwaliła się jedna ściana budynku i odsłoniła się zakryta i zamurowana kapliczka. Po prostu pocisk rozwalił i okazało się, że tam kiedyś zamurowano kapliczkę. Ta kapliczka do dzisiaj istnieje koło ulicy Bielańskiej, we wnęce. To był moment bardzo charakterystyczny, utrwalił się: że Matka Boska stanęła po stronie powstańców. Tak mniej więcej to wyglądało.
- A wspomnienia akcji zbrojnych, potyczek z Niemcami? Czy ma pan takie wspomnienia?
Tak. Pałac Radziwiłła stoi na trasie W-Z, u wylotu Bielańskiej. Tam Powstanie zastało jakichś Radziwiłłów. Niemcy ich wyprowadzili i chcieli rozstrzelać. Wtedy myśmy zrobili wypad w nocy, po ciemku. Niemcy oczywiście po ciemku bali się ruszać, a myśmy tam znali wszystko, więc po ciemku zrobiliśmy wypad i odbiliśmy stamtąd rodzinę Radziwiłła. Tam paru Niemców, zdaje się, poległo. Nawet nie bardzo wiem, bo nikt nie sprawdzał. Tak to wyglądało.
- Potem przeszliście kanałami do Śródmieścia. Gdzie zostaliście przewiezieni po upadku Powstania?
Już było przewidywane, że Powstanie upada. Trzeba przyznać, że Niemcy uznali wtedy Powstańców za kombatantów i zachowywali się bardzo elegancko. Na przykład w ostatnim okresie miałem patrol z żołnierzem niemieckim. On Niemiec, ja akowiec i szliśmy na patrol Nowym Światem do Krakowskiego Przedmieścia. Tam oczywiście były pustkowia, ale dwie czy trzy osoby zabraliśmy, wyciągnęliśmy z ruin, bo się wszystko paliło. Niemiec się bardzo przyzwoicie zachowywał. Wróciliśmy.
Wtedy na ulicy Mokotowskiej, jak mówię, był szpital wojenny. Mój teść został komendantem tego szpitala. Już Powstanie upadało, już było zawieszenie, wobec tego myśmy dołączyli do tego szpitala jako sanitariusze. Nie byliśmy żadni sanitariusze, ale dołączyliśmy i ze szpitalem pojechałem do niewoli.
- Gdzie zostaliście wywiezieni?
Myśmy dostali się między Lipsk a Drezno, do
Kriegsgefangenenlager, Stalag IV-B. Tam był już zrobiony obóz dla jeńców. Nie mogę powiedzieć, bardzo przyzwoicie się Niemcy zachowywali, oprócz tego, że był głód, bo nie dawali prawie nic do jedzenia. Ale po pewnym czasie ze Szwajcarii nadszedł transport wagonów towarowych ze znakiem Czerwonego Krzyża – pełno amerykańskich paczek. Każdy dostał pięciokilową amerykańską paczkę żywnościową, w której było wszystko, co sobie można wyobrazić do jedzenia. Pyszne, do dzisiaj wspominam.
- Co takiego było w paczce?
Czego nie było! Konserwy, zupka, przystawki. Na przykład były okrągłe pudełeczka i sterczał knot. Zapalało się knot, pudełeczko się rozgrzewało, jak się dobrze rozgrzało, to: puch! – otwierało się i było ciepłe danie do jedzenia. To były amerykańskie konserwy.
To wszystko przeszliśmy. Obóz był dosyć ciekawy, muszę powiedzieć, dlatego że po pierwsze to było między Lipskiem a Dreznem. Oba te miasta były strasznie bombardowane. To były sławne naloty, jeden sławny nalot na Drezno, a drugi sławny nalot na Lipsk. Myśmy siedzieli pośrodku. Lipsk i Drezno są oddzielone mniej więcej trzydzieści kilometrów. Wychodziło się na dach baraku i patrzyło się. Sam widziałem, jak duży dom roztworzył się i zaczął się sypać. Widać było choinki stojące w mieszkaniach. Tak że to były dosyć dramatyczne chwile, ale jakoś się to wszystko skończyło. A potem, jak się już wojna skończyła, myśmy się przedostali na zachód.
- Pozwolę sobie jeszcze zapytać o obóz. Ma pan jeszcze stamtąd jakieś wspomnienia dotyczące osób, które wtedy tam przebywały?
Takie, że jak przyszły na obiad ziemniaki, które wachman, Niemiec przynosił i stawiał w menażce, to każdy liczył, czy starczy dla niego ziemniaka, bo w baraku było piętnaście, dwadzieścia osób, a rzadko kiedy była odpowiednia ilość ziemniaków. Trzeba było nieraz ziemniaki dzielić.
- Jakie stosunki panowały między jeńcami?
Różne. Z jednej strony na przykład koło nas była cała rodzina lekarza wojskowego, pana doktora Kujawskiego z żoną i z synem, podówczas był niemowlakiem. Doktor Kujawski to znana postać z historii AK, był bardzo czynny, bardzo aktywny i bardzo pomocny. Ale na przykład byli nieciekawi, co tylko grali w pokera, kombinowali, żeby zdobyć… Brakowało chleba, przede wszystkim odczuwaliśmy chleba. Ale chleb można było zdobyć. Bochenek chleba od Niemców kosztował paczkę amerykańskich papierosów, a przekazywanie odbywało się w latrynie. Mianowicie latryna [miała] otwory do siadania po obu stronach, a pod spodem był zbiornik z ludzkimi odpadami. Tam przyjeżdżali Niemcy, rolnicy, wyjmowali sobie nawóz. Dawało się paczkę amerykańskich papierosów, a on przez otwór podawał bochenek chleba. Tak że tak się odbywało zdobywanie chleba.
- W obozie był pan również z żoną?
Podówczas byłem z narzeczoną.
- Czyli nie braliście ślubu w czasie wojny?
Nie, myśmy wzięli ślub 17 maja 1945 roku, a więc parę dni po skończonej wojnie. Do naszego obozu z jednej strony podchodzili Amerykanie, z drugiej strony podchodzili Rosjanie. Myśmy liczyli, że przyjdą Amerykanie, tymczasem nie, zatrzymali się dziesięć kilometrów przed naszym obozem, a do obozu przylecieli Kozacy na koniach. Strasznie rozrabiali, ale uspokajało się Kozaków, dając im paczkę żywnościową. Myśmy mieli już podówczas dobre paczki żywnościowe przysłane przedtem, każdy miał w zapasie, ja miałem na przykład w zapasie dwie pięciokilowe paczki żywnościowe.
Był też mój teść ze swoją żoną, czyli z moją teściową, bo on był jako lekarz, a ona mu towarzyszyła. Postanowili wracać do Polski, a my z narzeczoną postanowiliśmy jechać na zachód dziesięć kilometrów, żeby [dotrzeć] do Amerykanów, bo liczyliśmy, że zaraz będzie wojna z Rosjanami. Przeprawiliśmy się w końcu jakoś do Amerykanów, ale wojny nie było. Od Amerykanów w Niemczech przedostaliśmy się później do Belgii, mieszkaliśmy i uczyliśmy się Belgii. Ale to już dalsze, powojenne [losy].
Było dramatyczne wydostanie się z obozu, bo już byli Rosjanie. Jedni zachowywali się poprawnie, drudzy nie. W nocy przeprawiliśmy się na zachód, te dziesięć kilometrów do Amerykanów. Trzeba było przejść, pamiętam, przez rzekę. Były dwa wyjścia: albo mostem, ale na moście, jak się okazało, stała ekipa rosyjskich enkawudzistów, jak się później dowiedzieliśmy, z babką z NKWD, która mówiła w trzech językach. Wyłapywała, jak zobaczyła, że Polak chce iść na zachód, więc myśmy przeprawili się przez rzekę, oczywiście zmoczeni, ze wszystkim na głowie, bo woda była [wysoko]. Przeszliśmy, dostaliśmy się do Amerykanów.
Wojna się już skończyła, myśmy byli w obozie przejściowym i okazało się, że na mocy porozumienia te rejony przejdą pod okupację rosyjską. Wobec tego Amerykanie nas wsadzili w samoloty i wszystkich wywieźli na zachód, pod granicę belgijską, żebyśmy nie dostali się w ręce [Rosjan]. Stamtąd dostałem się do Belgii. Dalsze losy są już powojenne. Mieszkałem w Belgii, uczyłem się, studiowałem, już z żoną byłem. Z żoną wzięliśmy ślub 17 maja, wychodząc z obozu, gdzie byliśmy w czasie niewoli.
- Kto wam udzielił i gdzie braliście ślub?
W Zeithain braliśmy ślub. Mieliśmy kapelana, kapelan udzielił ślubu. Później był problem, bo oczywiście nie miał żadnych dokumentów ani nic i po wojnie był kłopot go znaleźć, żeby dał zaświadczenie, żeśmy wzięli ślub. Ale w końcu dostaliśmy i wszystko było w porządku.
- Czy prosto z Belgii wracał pan do Polski? Kiedy pan wrócił?
Do Polski wróciłem w 1946 roku. Była taka sytuacja, że byliśmy w Belgii, mieliśmy stypendium rządu emigracyjnego w Londynie, bo tego [rządu] jeszcze nie było. Później co prawda był, ale myśmy mieli stypendium rządu emigracyjnego. Moja żona naprawdę studiowała, ja raczej udawałem, że studiuję. To był uniwersytet katolicki w Louvain, znany zachodni uniwersytet. Louvain to jest bardzo znane uczelniane miejsce. Myśmy tam sobie mieszkali, egzystowali, a co ciekawe, byliśmy w mundurach, mieliśmy mundury kombatantów. Były wojskowe legitymacje z jednym małym wyjątkiem, że u góry miały napisane: kombatant. Ale na to nikt nie zwracał uwagi i wszędzie nas traktowano jako alianckich żołnierzy. Myśmy całą Europę zwiedzili za darmo, jako niby alianccy żołnierze. Były kapitalne warunki, bo było tak zorganizowane, że wszędzie były kantyny dla wojskowych. W kantynie się nie płaciło. Przychodziło się, jeżeli się miało mundur i legitymację, to się dostawało jedzenie i wszystko, co potrzeba. Tak że to było kolosalne ułatwienie. Tak było, dopóki władze emigracyjne w Londynie nie orzekły, że jeżeli chcemy dalej dostawać stypendium, to dobrze, ale przedtem musimy napisać świadectwo, że jesteśmy przeciwko ustrojowi komunistycznemu w Polsce. Niektórzy podpisali, ale myśmy nie chcieli tego podpisać. Wobec tego doczekaliśmy, kiedy jechał pociąg repatriacyjny tych, co chcieli wrócić z zachodu do Polski. Myśmy tym pociągiem repatriacyjnym w 1946 roku wrócili do Polski.
- Czemu nie chcieliście podpisać? Baliście się, że już nigdy nie będziecie mogli wrócić do kraju?
Ja nie chciałem wracać, a moja żona nie chciała zostać na zachodzie, chciała koniecznie wrócić do rodziców. Wobec tego wróciliśmy, ale ja nie chciałem wracać.
Moi rodzice byli w Warszawie, natomiast mój brat był w Londynie. Dążyłem do tego, żeby się z nim połączyć, ale uległem namowom żony i wróciliśmy do Polski.
- Spotkały pana jakieś represje? Żałował pan, że pan wrócił?
Jak porównam koleje losu moich dwu bliskich kolegów, z których jeden jest w Kalifornii, a drugi w Kanadzie, to żałuję, że wróciłem. Tak to można ująć. Zresztą u obydwu byłem – i w Kalifornii, i w Kanadzie. Ale to nieporównywalna sytuacja.
- Czy spotkały pana po powrocie, w Polsce, jakieś nieprzyjemności z powodu pana przeszłości?
Minimalne. Były przy rejestracji wojskowej, coś próbowano wyszukać, wyłapać, ale urzędnik starał się mnie zaszkodzić bez specjalnego przekonania.
- Bez problemu dostał się pan na studia?
Tak, oczywiście. Jak wróciłem do Polski, to czekał na mnie mój przyjaciel. Warszawa była cała zburzona, zniszczona, a mój przyjaciel powiedział: „Słuchaj, ja się urządziłem we Wrocławiu. Proponuję ci, jedź ze mną do Wrocławia. Tam też jest zniszczone, ale są całe piękne dzielnice niezniszczone, tam politechnika już działa, dowiadywałem się”. Posłuchałem jego rady i pojechałem do Wrocławia. Osiedliłem się na Zalesiu, w bardzo ładnym domu i cztery lata mieszkałem. Skończyłem studia we Wrocławiu, żona też skończyła, a później popełniłem błąd i wróciłem do Warszawy.
- Jeszcze jedno pytanie na koniec. Jak po latach ocenia pan Powstanie?
Raczej bym był skłonny wyrazić opinię, że nie należało robić Powstania. Na przykład Czesi nie zrobili żadnego Powstania i znacznie lepiej na tym wyszli. Oczywiście to jest ujęcie w skrócie, ale zasadniczo Powstanie nie przyniosło nic specjalnie dobrego. Taka jest moja opinia, oczywiście jest chyba niezgodna z oficjalną opinią.
Warszawa, 9 września 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Andruszkiewicz