Jerzy Zbigniew Kalinowski „Marek”
Urodziłem się na wsi. Ojciec i matka byli nauczycielami. O wybuchu wojny dowiedziałem się od ojca, kiedy żeśmy 1 września szli obaj do szkoły. W pewnym momencie ojciec wziął mnie za ramię i mówi: „Słuchaj, Zbyszek. Wojna jest”. Patrzę na niebo – piękne słońce, cudowna pogoda. Jestem wychowany na trylogii [Sienkiewicza], więc dla mnie wojna to były ciemne chmury. Byłem tym bardzo zaskoczony. Ojciec zaraz poszedł na wojnę, dostał powołanie, a myśmy z matką zostali aż do powrotu ojca. Oddział, w którym był, został rozwiązany.
- Proszę powiedzieć, gdzie to było, gdzie pan mieszkał.
Mieszkaliśmy w Zakępiu, obok Syrokomli, w Woli Gułowskiej (troszeczkę dalej Kocka). Tam zakończyła się nasza wojna z Niemcami. Koło naszego domu przechodziły tysiące jeńców, którzy szli do niewoli już w pierwszych dniach października. Była historia, że tam, gdzie myśmy mieszkali, była cała kolonia Niemców, którzy byli sprowadzeni iks lat wcześniej. Oczywiście jak przyszli Niemcy, to [niemiecka] młodzież wstąpiła do
Selbschutzu (młody narybek gestapo). Zdarzył się przypadek, że właśnie na tej kolonii były parobek zatrudniony u jednego z Niemców… Było ich dwóch – wymordowali całą rodzinę, łącznie z dziećmi w kołyskach [kiedy – data]. To było w nocy, więc rano przyjechała ekspedycja karna z Lublina. To była jedna z pierwszych, poza Wawrem, tego typu pacyfikacji. Rozstrzelali wszystkich mężczyzn z ośmiu wsi i poległ [też] mój ojciec. Były trudności, Niemcy nie pozwalali zrobić grobu, ogrodzić. Matka wzięła się za to i załatwiła, że został grób ogrodzony, postawiony krzyż. Do dzisiejszego dnia wszystko jest, jeżdżę wtedy, kiedy są obchody rocznicowe. Odsłanialiśmy tablicę pamiątkową o ojcu, bo szkoła, która została wybudowana, została nazwana jego imieniem.
[Byli] nauczycielami. Ojciec był kierownikiem szkoły, matka nauczycielką. Była jeszcze trzecia siła – w szkole były trzy osoby. Ojciec wybudował i zorganizował [szkołę]. To była jego trzecia posada. W pierwszej w Woli Okrzejskiej, jak obejmował posadę, mieszkał w domu po Sienkiewiczu. Ponieważ z Niemcami – kolonistami były pewne trudności (po prostu chcieli się mścić), musieliśmy z matką uciekać.
Nie, byłem jedynakiem i do dziś jestem jedynakiem. Wyjechaliśmy do rodziny ojca w Kieleckim, [gdzie] żeśmy byli do grudnia. W grudniu, ponieważ mama miała swoją siostrę w Warszawie, skontaktowała się z nią i myśmy stamtąd wyjechali do Warszawy – jeszcze w 1940 roku. Tu matka była nauczycielką, a ja chodziłem do szkoły.
- Gdzie państwo mieszkali w Warszawie?
Mieszkaliśmy cały czas na Grochowie. Tylko w okresie Powstania matka pojechała do swojej siostry na Żoliborz. W 1943 roku, właściwie z koła ministrantów (byliśmy – kilku kolegów – ministrantami w kościele na placu Szembeka) dowiedzieliśmy się o „Szarych Szeregach”. Zostaliśmy zwerbowani – mogę to tak określić. Werbunek polegał na tym, że doktór Fiutowski, który był zastępcą komendanta Chorągwi Warszawskiej, osobiście z rodzicami każdego z nas musiał rozmawiać i uzyskać zgodę, żebyśmy mogli być w „Szarych Szeregach”. O zajęciach „Szarych Szeregów” nie będę opowiadał, bo to przecież jest powszechnie znana historia – mały sabotaż – cóż myśmy, młodzi ludzie mogli? Nie walczyliśmy, absolutnie, bo harcerze byli z tego zwolnieni. Było [„Zawiszacy”], SB i GS – „Grupy Szturmowe” – stopniowo. Na przykład „Zośka” czy „Parasol” to już były „Grupy Szturmowe” – starsi wiekiem, kończyli podchorążówki. Tak trwało to do 1 sierpnia.
Chodziłem do szkoły, uczyliśmy się na tajnych kompletach, były aresztowania. Matka miała możliwości, bo miała znajomości we władzach dzielnicowych i załatwiła mi zmianę roku. Z siódemki została zrobiona dziewiątka (mama mi opowiadała) i dlatego byłem zawsze o dwa lata młodszy. Co prawda wtedy kiedy był werbunek (już w czasie Powstania, w czasie walk), to młodzi chłopcy, koledzy – miałem przecież trzynastoletnich kolegów w zgrupowaniu – każdy dodawał sobie lat. Ja nie musiałem, bo miałem siedemnaście lat.
- A Warszawa jeszcze przed Powstaniem? Jak pan pamięta ten czas? Przez kilka lat mieszkał pan w okupowanej Warszawie.
Tak, cały czas od 1940 roku.
- Jak pan pamięta Warszawę z tamtego czasu?
Muszę przyznać się, że ja, który urodziłem się na wsi i chodziłem do szkoły na wsi, jak przyjechałem do Warszawy, to przeżyłem niesamowity szok. Po pierwsze: na wsi zawsze pierwszy musiałem mieć ścięte włosy na goło – jako przykład, bo syn kierownika. Na wsiach jednak krzewiły się insekty i trzeba było [temu zaradzić], między innymi w szkole też o tym pamiętano. Jak przyjechałem taki ogolony do Warszawy i matka załatwiła mi szkołę (najpierw na Żoliborzu), to na mnie patrzyli jak na raroga. [A wiadomo] – cwaniaczki warszawskie – przeżywałem swego rodzaju gehennę dotąd, dopóki się nie wkupiłem w jakiś sobie wiadomy sposób. Potem żeśmy przenieśli się na Grochów, jak matka dostała tam posadę. Na Grochowie dostała mieszkanie i już tam byłem cały czas do Powstania. O Warszawie nie ma chyba co mówić. Piękne miasto.
- A Warszawa w czasie okupacji? Terror?
Oglądałem bestialstwa, które działy się w okolicach getta. W samym getcie nie byłem, ale jak dzisiaj oglądam serial „Czas honoru”, [w którym] jest bardzo dużo fragmentów o getcie, to sobie to doskonale przypominam. Na przykład byłem na placu Krasińskich, kiedy (w prasie pisano na ten temat) kręciły się karuzele. [W getcie z okien] spadali ludzie, płonący. Osobiście nie widziałem fragmentu jak ktoś, płonąc, spadał na ziemię, ale wiedziałem o tym, że tak jest i słyszałem.
Notabene w szkole na Grochowie (później matka uczyła w tej szkole) byli esesmani – zajęli całą szkołę na Boremlowskiej. W momencie kiedy wybuchło Powstanie w getcie, to codziennie [szły] transporty tych Niemców. I tośmy widzieli, chodząc do szkoły. Nie do tej, do innej, ale po drodze widzieliśmy. [I widzieliśmy] tychże Niemców wracających po operacjach, których dokonywali w getcie. W czasie „Szarych Szeregów”, kiedy mieliśmy zajęcia, biegi harcerskie, byliśmy używani już nawet do obserwacji na Dworcu Wschodnim, kiedy wracały transporty wojskowe rannych. Musieliśmy określać, ile wagonów, mieliśmy takie zadania. Nie będę mówił o tym, że i napisy: „Tylko świnie siedzą w kinie”, i [inne]. Powszechnie znana historia.
Getto przeżyłem, obserwując to. Poza tym nie miałem z nikim żadnych konfliktów, nigdy nie byłem w łapance, tak że przeżyłem to do 1 sierpnia.
- Co pan robił jako harcerz?
Przede wszystkim były urządzane biegi harcerskie – tak to się określało. Dostawaliśmy zadania, które trzeba było wykonać. Polegało to na tym, że nasz drużynowy (ówcześnie był Fiutowski)… Dostawało się karteczkę: „Masz odszukać…”, „Jest ukryte…” – ogólne określenie miejsca, bez dokładnego powiedzenia, w którym miejscu to jest, tylko omówienie. Było kilka biegów na ulicach. Chodziło nas po dwóch i każdy miał inne zadania. [Drużynowy] zrobił nam kiedyś niespodziankę, że umieścił kartkę... To było na Żoliborzu, w szkole na ulicy Gdańskiej. Stacjonowali tam Niemcy, z którymi później spotykałem się w czasie Powstania, ale to było przed. Była budka wartownicza, w budce był Niemiec. [Drużynowy] zrobił nam bieg – zastępowym (kiedy już byłem zastępowym), nie zwykłym harcerzom. Na budkach były prążki – czarne, żółte i chyba czerwone. W szparze między [prążkami] była schowana karteczka, którą trzeba było znaleźć i wyjąć. Oczywiście dawaliśmy sobie radę. Już wtedy byłem sam zastępowym, miałem swój zastęp. [Drużynowy] tak nas ćwiczył. Były przypadki, że kilku z nas miało zajęcia na przykład w Kampinosie. Byliśmy w Palmirach, szukając [hełmów], które były na niektórych grobach. Ale wkładki skórzane, które są w hełmach, były już zbutwiałe, więc to się praktycznie do niczego nie nadawało.
Byłem raz – to było dokładnie w maju… Mieliśmy zadanie: ubezpieczanie pracy na radiostacjach [chłopaków] chyba ze szkoły podchorążych. To było tuż przy siatce, gdzie była żandarmeria, która miała obóz w Rembertowie (to było pod Rembertowem). Jakoś wkręciłem się do radiostacji, bo nigdy w życiu nie słyszałem, jak się słucha przez radiostację, żebym mógł coś usłyszeć. Akurat trafiłem na moment, kiedy Londyn podawał wiadomość o zatopieniu „Bismarcka”. To było chyba dziesięć dni po zatopieniu. [Okręt] został zatopiony w 1941 roku, w datę mojego urodzenia – 27 maja. Tę wiadomość usłyszałem, jak [operator] dał mi słuchawki – chciałem posłuchać, jak to wygląda. Usłyszałem to, później dyskutowali na ten temat. To przygoda z okresu „działalności” (w cudzysłowie), zajęć harcerskich.
Myśmy nie brali udziału w rwaniach sztandarów – to już starsi, którzy mieli lepsze wyszkolenie. U nas, przede wszystkim nasz idol (bo za takiego go zawsze uważaliśmy i uważam do dzisiaj, chociaż już nie żyje) zwracał uwagę, żeby po prostu być uczciwym człowiekiem. Zawsze to podkreślał. W czasie luźnych rozmów zawsze podkreślał: „Pamiętaj, żebyś był uczciwym człowiekiem”. Oczywiście wyjaśniał, na czym polega uczciwość. Bardzo miło wspominam te rzeczy.
Teraz – nie wiem, czy mi się uda, ale może – na cmentarzu, jak chodziliśmy, zawsze chodziłem na grób mojego idola… [Chodziliśmy] zanim poszliśmy na nasze kwatery. Jest bardzo ładna kwatera „Żywiciela” – barykada i poszczególne bloki – „Żubr”, „Żmija”, „Żaglowiec”, „Żyrafa”. Byliśmy wtedy z wnuczką (zresztą chodziła ze mną od dawna) i spotkaliśmy żonę mojego idola. Nie znałem jej zupełnie, tylko widziałem, że grób zawsze jest czysty, przygotowany, ale nigdy nie miałem możliwości kogoś spotkać. I właśnie kiedyś, idąc tam, spotkaliśmy dwie panie (była z córką). Przedstawiłem się, bardzo miło żeśmy sobie porozmawiali na ten temat. Tak dalece, że nawet prosiła mnie, żebym kiedyś (to już było po mojej operacji) coś napisał o jej mężu. Wtedy zupełnie nie czułem się na siłach. Teraz myślę, że jak dostanę…, to bym jej to chętnie przesłał, bo nie utrzymujemy kontaktów. Powiedziałem jej dlaczego: zmarła mi żona, byłem po operacji – akurat taki zbieg okoliczności.
- Jak wyglądało życie codzienne? Był pan młodym mężczyzną – co robił pan po lekcjach, w wolnym czasie?
Mogę opowiedzieć historię. Chodziliśmy na tajne komplety, uczyliśmy się. Kiedyś zawaliłem łacinę. Ponieważ moja matka również wykładała na tajnych kompletach, miała kontakt z tymi, którzy mnie uczyli. Dowiedziała się na ich zebraniu, że „Zbyszek z łaciny nie przejdzie do następnej klasy” – byłem już chyba w drugiej gimnazjalnej. Matka dała mi porządną burę: „Musisz przyłożyć się do łaciny”. Oczywiście swoją metodą pedagoga wzięła mnie – jak się popularnie mówi – pod włos, pod ambicję: „Jak to? Syn nauczyciela, ojciec nauczyciel, a ty łaciny nie potrafisz?!”. Zawziąłem się. pamiętam wkuwanie:
ego, mei, michi, tui, tibi, se… Matka wiedziała, że wkuwam z łaciny, a jeszcze, żeby mnie zdopingować… Wiadomo, że było krucho z jedzeniem, bo cóż było na kartki, o kiełbasie można było tylko marzyć, żeby gdzieś kupić. Matka wiedziała, że bardzo lubię kiełbasę. Powiedziała mi: „Słuchaj. Jak zaliczysz, to ci kupię kilo kiełbasy. Postaram się”. I tak było. Zaliczyłem łacinę, dostałem kilo kiełbasy i potwornie się rozchorowałem, bo zjadłem prawie cały kilogram. Człowiek był młody, wygłodzony, bo jadło się tylko chleb z marmeladką. Tę [historię] wspominam bardzo mile.
Natomiast jak przyszły święta – [kiedyś] na wsi święta były bardzo huczne, z rodziną (przyjeżdżali z Warszawy), szczególnie Boże Narodzenie. A myśmy nie mieli na święta ani jednej rybki. Byliśmy w trójkę – ja z matką i służąca, którą mama wzięła ze sobą ze wsi (tę, która była u nas). Nie pamiętam, w którym to było roku (w jednym roku, na początku) – [mama] przyniosła jednego śledzia. Wszyscy troje żeśmy się strasznie cieszyli, że mamy na święta rybkę. A nasze przedwojenne święta – ryb w bród. Ojciec zresztą był myśliwym, więc były i inne [produkty]. Huczne to były święta. I dla kontrastu ten jeden śledzik na święta…
- A jak sobie państwo radzili z jedzeniem? Jak się państwo utrzymywali?
Mama była nauczycielką, więc pensję miała przecież groszową. Natomiast mieliśmy jeszcze [inną] możliwość. Po rozstrzelaniu ojca myśmy pojechali do rodziny ojca, [gdzie] pracowała nasza służąca. W okresie wakacji myśmy wyjeżdżali na tę wieś. Ze wsi matka (razem ze mną, i z tą dziewczyną) przywoziła wiktuały – mąka, kartofle, kasze, [inne] produkty – nie interesowałem się tym specjalnie. Nie byłem wybredny, zawsze zjadałem wszystko, co dostawałem. A że było mało? Nie tylko ja tak żyłem.
- A czas wolny? Rozrywka? Do kina się nie chodziło, więc co pan robił?
O, przepraszam, chodziłem do kina!
To nie – malowanie to była dziecinada. Malowanie urządzałem z chłopakami ze swojego zastępu. Ale myśmy chodzili z gazem. Niedużo, byłem dwa czy trzy raz. Zostawialiśmy pojemniki z gazem, wychodziło się z kina. Gaz zaczął się ulatniać i musieli wszyscy wyjść. To mi się udało. Słyszałem, że tak jest i chciałem zobaczyć, jak to wygląda. Udało mi się wkręcić. I to nie nasza grupa, zupełnie przypadkowo wzięli mnie ze sobą. Okupację przeżyłem tak jak wiele młodych ludzi. Raz, że dziecko pedagogów i jakie takie wychowanie miałem. Poza tym byliśmy ministrantami w kościele. Trochę później, jak byłem starszym ministrantem, polegało to na tym, żeby na przykład sympatii, jak przystępowała do komunii, pateną stuknąć w brodę. Ale to już tylko taka kolorystyka. Chociaż nie wszyscy mają dobre mniemanie o ministrantach, bo potrafią być niezbyt ciekawi, ale jednak kontakt z kościołem swoje robił. Już później, w 1943 roku, byłem zajęty praktycznie tylko nauką i „Szarymi Szeregami”. Mieliśmy zbiórki, i w Kampinosie – tak zwane wyki. Mówiło się: „Jedziemy na wykę”. [Dojeżdżaliśmy] kolejkami.
- Jak pan pamięta czas przed Powstaniem?
Muszę powiedzieć, że był wypełniony. Używano nas do [wykonywania zadań] na dworcach – obserwowaliśmy pociągi z rannymi, ile mięsa armatniego zostało przywiezione. Później – nie brałem w tym udziału – chodziło o wysyłanie transportów kolejowych; jakie transporty co woziły. Osobiście w tym nie miałem [udziału] – były [grupy] podzielone na różne zadania. I przygotowywanie się do Powstania.
- Czy wiedział pan, że będzie Powstanie?
Oczywiście że tak! Kiedy – nie wiedziałem, ale że będzie, tak. Każdy z nas, może nie każdy, ale przynajmniej ja miałem specjalny plecaczek… Śmialiśmy się, bo jako harcerze mieliśmy tyczki. Jak żeśmy czasami wyjeżdżali, to były zawinięte, żeby nie było wiadomo, co to jest. Ale w lesie żeśmy ćwiczyli tyczkami – drewnianymi, tak jak kije do miotły, tylko troszkę mocniejsze. Do czego to miało być nam potrzebne w Powstaniu, to nie bardzo wiedziałem, ale tak było. I mały plecaczek z tym, co powinno się mieć. Oczywiście poszedłem na Powstanie, a plecak został w domu.
1 sierpnia jechałem z jakimś pismem (nie wiem, co to było), które miałem zawieźć na ulicę Kościelną na Starym Mieście. Podobno – jak później mi mówili – przejechałem ostatnim tramwajem, który przepuścili z Pragi do miasta. Udałem się na Stare Miasto, ale zanim doszedłem do Starego Miasta, spotkałem kolegę, było nas dwóch. Tramwaj skręcał z Marszałkowskiej w Królewską. Ogród Saski był tylko dla Niemców – tam nie można było się poruszać. Sytuacja była taka, że na ulicach już było widać tabory niemieckie, samochody, wozy konne – szczególnie dużo widziałem w okolicach Muzeum Narodowego. Stacjonowali [w tych okolicach] – mieli postoje. Na Królewskiej zobaczyliśmy młodą panią, która niesie teczkę i rozdaje bibułę – „Biuletyn”. Ludzie idą, a ona im wtyka [gazetkę]. Popatrzyliśmy na to – nie każdy nawet brał. Nie pamiętam, czy inicjatywa wyszła od [kolegi], czy ode mnie – pomóżmy jej, żeby pozbyć się tego, bo jest to jednak niebezpieczne. Podeszliśmy do niej: „Pomożemy. Zgadza się pani?”. – „Tak”. Wtedy wzięliśmy od niej paczki. Jak tramwaj skręcał z Marszałkowskiej w Królewską, to zawsze zwalniał. Myśmy już potrafili to robić – jeździliśmy na „cycku”. To [był] zderzak na dole [wagonu] – na to się wskakiwało i się jechało. W ten sposób żeśmy objechali kawałek od rogu. Rozrzuciliśmy [gazetki] w diabły, zeskoczyliśmy z tramwaju i z powrotem. [Dziewczyna] szła w naszą stronę – jeszcze raz żeśmy wzięli [gazety]. I tak żeśmy doszli – już chyba było widać Krakowskie Przedmieście. W tym momencie z tamtej strony zaczęły się strzały. Myśmy wpadli do jakiejś bramy ([również inni] ludzie, którzy tam byli), a [dziewczyna] miała jeszcze trochę „bibuły”. Myśmy cofnęli się od ludzi, poszliśmy i wywaliliśmy bibułę [w miejscu], gdzie [chyba] była drwalnia, było dużo drzewa. Już było wiadomo, że coś się dzieje – jeszcze nie wiedziałem, że to wybuch Powstania. Żeśmy to zniszczyli, zostawili. Umówiliśmy się na drugi dzień, bo [dziewczyna] nam zaproponowała: „Czy nie moglibyście przyjechać, pomóc mi, bo mam takie zadanie”. – „Dobra”. Umówiliśmy się z nią. Ani ona nie wiedziała, że to już dziś, ani my nie wiedzieliśmy. Wiedzieliśmy, że będzie [Powstanie, ale] kiedy – nie wiadomo. Już żeśmy się nie spotkali.
Stamtąd dotarłem do Kościelnej, ale już pod obstrzałem. Pierwszego trupa zobaczyłem na schodach katedry, na placu Krasińskich ([katedry] wojskowej). Już był prowadzony ogień. To było jeszcze przed piątą, zdecydowanie. Na Żoliborzu [zaczęło się] po drugiej (później dowiedziałem się od kolegów). Oddałem papiery. Zresztą powiedzieli mi, że to już w tej chwili nieważne, bo wszystkie rzeczy tracą ważność. Już wiedziałem, co jest. Zobaczyłem – chłopcy już z opaskami. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić, nie mam żadnego kontaktu. Postanowiłem udać się na Żoliborz, ale już nie mogłem przejść – nie puszczali przez Dworzec Gdański. Byłem tam dwa dni, jadłem zupkę, którą dawali. Zgłosiłem się do oddziału (nie wiem nawet, co to był za oddział) i dopiero po dwóch czy trzech dniach dostałem się na Żoliborz.
Na Świętojerskiej był lombard, była cała masa dewocjonaliów. Akurat kręciłem się na Kościelnej pod 10, szukałem, żeby coś zdobyć do ręki, bo wiadomo – wojna, ale nie było to takie proste. Dowiedziałem się, że idzie grupa ludzi z dewocjonaliami przez kanały (kanałem pod Dworcem Gdańskim). Pomyślałem – okazja. Zakręciłem się, powiedziałem, że [na Żoliborzu] mam chorą matkę – zmyślałem. Matka była, co prawda, na Żoliborzu, ale nie była wcale chora. [Powiedziałem], że muszę się dostać, bo nie ma opieki. Wzięli mnie ze sobą. Nie wiem, którego to było – 3 czy 4 sierpnia. Poszedłem z nimi kanałami. Bez problemu. Każdy dostał naładowany plecak. Wiem, że miałem wystającą monstrancję, [która] gniotła mnie na dole, bo [była] na paterze, spód. Przeszliśmy. Nie wiem dokładnie, gdzie myśmy wyszli, ale albo na Krasińskich, albo koło zmartwychwstanek. Oddaliśmy [wszystko], podziękowałem tym, którzy mnie wzięli ze sobą i poszedłem do ciotki, bo była [u niej] matka.
- Jak było w kanałach? Opowiada pan tak, jak by było zupełnie zwyczajnie.
Bo jeszcze dwa razy chodziłem kanałami. To naprawdę nie było… Było niedobrze w kanałach wtedy, kiedy była burza. Nie miałem „szczęścia” akurat trafić na zwał wody. Wtedy kiedy był atak na Dworzec Gdański, też brałem w tym udział jako ten, który miał szpulę z kablem i z telefonem. Przepędzili nas, rozbili. Przyjechał pociąg pancerny i wytłukł nas. Tak samo jak wytłukł tych, którzy z mieli [iść] z drugiej strony, ze stadionu „Polonia”. To miała być, rzekomo, synchronizacja, ale niestety do tego nie doszło. Dopiero później, kiedy już Niemcy zorientowali się, że kanałami prowadzi się komunikację, już było znacznie gorzej. Ze Starówki na Śródmieście czy z Mokotowa na Śródmieście były już znacznie gorsze rzeczy. A to były pierwsze dni, więc [Niemcy nie interesowali się kanałem], niestety – dla nich, nie dla nas, bo dla nas to było całe szczęście… W wodzie nie było głęboko, bo myśmy szli kolektorem. Tak że przeszło się zupełnie wygodnie – na tyle, na ile można określić taką podróż jako wygodną.
- Doszedł pan na Żoliborz do matki.
Jeszcze zanim się dostałem, żeby można było wejść do Gdańskiej 2… Doszedłem do straży, która jest na rogu. Wszystko było pod obstrzałem – właśnie ze szkoły Gdańskiej i z „Opla”. Był duży plac, nie można się było przedostać. Czekałem w straży pożarnej chyba cały dzień i noc. Od strony Gdańskiej i ze straży pożarnej wybijali dziury – przekop (głęboki, później [jeszcze go] pogłębiono). [Był] nasyp z jednej i z drugiej strony (tam zresztą 30 [sierpnia] zostałem ranny, kiedy już likwidowali kocioł żoliborski). Jak przyszedłem, to w ogóle nie było oddziałów. Ci, którzy rozpoczęli, zostali przepędzeni przez Niemców. Przeszli… Koledzy u mnie w plutonie łączności (potem poznaliśmy się) atakowali lotnisko na Bielanach (też ich przepędzili, niestety pod ogniem), poszli do Kampinosu. Dopiero 14 czy 15 [sierpnia] wrócili z Kampinosu. Jak wrócili, to przyszli na Gdańską do straży, na Krechowiecką.
Działalności właściwie dopiero zaczęły się od tego momentu, kiedy przyszedł Kampinos. Wtedy od razu się zgłosiłem, zostałem przyjęty, zaprzysiężony i przydzielony do plutonu łączności, do sierżanta „Wariaka”. Opiekowała się nami – wszystkimi i starszymi, i młodymi – „Cyganka”. W plutonie łączności była najstarsza łączniczka – pani, która opiekowała się nami jak matka. Przeżywaliśmy wszystkie dni bombardowania. Zaliczyłem – mówię to z przekąsem – na Słowackiego… Coś nam strzeliło do łba, poszliśmy. Był wysoki, długi blok. Sztukasy leciały – nie wiem skąd, czy z Okęcia – z bombami na Stare Miasto i obrzucały wszystkie budynki. Później wracały nad nami. Myśmy poszli to zobaczyć.
Notabene to bardzo [ciekawy] widok, artystycznie ładnie to wygląda – to nas kusiło. Poszliśmy na dach i obserwowaliśmy. Jak samoloty wracały, tośmy sobie na nich patrzyli, były już przecież puste. [Leciały] po cztery, po pięć – nie były to naloty dywanowe – w grupach, w kluczach. Któryś raz wracają z powrotem i jeden, pięknie przewraca się i pikuje na nasz budynek. Wtedy myśmy się ścigali z bombami (jak później żeśmy opowiadali). Uciekaliśmy schodami, klatką schodową, ale dosłownie jeden krok z góry i do następnego… Potłukliśmy się. Akurat bomba nie trafiła w ten budynek, upadła zupełnie gdzie indziej. Opowiadali mi później, że to nie była bomba żelazna, tylko betonowa. Ci, którzy się na tym znali – jak były niewybuchy, to penetrowali i zabierali ładunki – nie tylko z bomb, ale i z tak zwanych krów (niemieckich miotaczy min). Powiedzieli nam, że bomba, przed którą myśmy „uciekali”, to była bomba betonowa (nie wiem, czy wybuchła czy nie, tego nie pamiętam).
Pamiętam przyjście chłopców z Kampinosu, bo później cały czas byłem w tej drużynie. Wszyscy byli z Kampinosu, tylko ja i Alek, kolega z Żoliborza (starszy ode mnie o dwa lata)... Przyjechał ranny, przywieźli go. Jak uciekli do Kampinosu, to został ranny. Później wydobrzał, normalnie brał udział w zajęciach. Na Żoliborzu – przez dość długi okres, niecałe dwa miesiące (bo od 15 – 17 sierpnia do 30 września) – specjalnie nie było ciężko. Będąc na Gdańskiej i przy straży, mieliśmy ratunek od samolotów – szkołę, w której byli Niemcy. To była tak zwana szkoła gazowa. To było bardzo blisko, tylko przez ulicę Bieniewiecką. To nas ratowało. Mogę opowiedzieć, jak zostałem po raz pierwszy posadzony do pudła. […] Miałem obserwować (nie tylko ja, były tak zwane wachty). Na dachu (na samej górze były okienka), na Gdańskiej, był postawiony teodolit. Trzeba było obserwować ruch, który był widoczny z tego miejsca, w CIWF (Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego), [gdzie] byli Niemcy. Strzelali zresztą do nas, jak żeśmy chodzili po kable, ściągali z drutów. Tylko że [to było] trzy kilometry, to mogli akurat sobie postrzelać – nie baliśmy się tego. Przyszła mi wachta, że [w określonych godzinach] mam obserwować. Przyszedł któryś z kolegów i mówi: „Słuchaj, mamy okazję podglądać dziewuchy” – przecież byliśmy młodzi chłopcy. Na którymś piętrze w łazience była woda. Pielęgniarki i łączniczki poszły się wykąpać. Pamiętam, że był taki moment, że nie wszędzie była woda, tylko właśnie wtedy. Strzeliło mi do łba, żeby wziąć teodolit, żeby dobrze widzieć. Poszedłem z teodolitem. Oczywiście ten, kto nie zna teodolitu (w pierwszej chwili też nie wiedziałem) – widzi się wszystko na odwrót. Pomiarowcy, geodeci, którzy mają listwy – wszystko jest do góry nogami, bo to jest odwrócony obraz. Ale coś było widać. Dowiedzieli się o tym, że to ja wyszedłem z [góry] z teodolitem (musieliśmy zejść niżej, żeby patrzeć na wprost). Poszedłem do raportu, przedstawił mnie sierżant „Wariak”. Dostałem chyba osiem godzin bezwzględnego karca. Był przygotowany w ubikacji i tam siedziałem. Co prawda nie było mi źle, bo przychodzili i przynosili to, co chciałem. Po raz pierwszy w życiu zostałem ukarany takim surowym [wyrokiem]. To było przeżycie, [które] może budzić tylko wesołość.
Nie mówię już o takich rzeczach, [o których] wszyscy wiedzą… Idę po schodach na Gdańskiej, schodzę z góry na dół. Na półpiętrze stoi posterunek – mój kolega, „derwindziak” ([razem] żeśmy grali w brydża). Miał „konika” – śpiewał sobie, bardzo lubił melodię
Der Wind, hat mir reinlich… – po niemiecku albo gwizdał, albo nucił. Nie pamiętam, jaki miał pseudonim, nazywaliśmy go
Der Wind. Schodzę, a on ma wartę. Było to na półpiętrze. Zatrzymał mnie, mówi: „Słuchaj. Daj mi ognia, bo chcę zapalić”. Jak się było na służbie, to trzeba było palić po kryjomu. Ale w klatce widać, kto idzie. Zatrzymałem się. Okna były wywalone, nie było przecież szyb, na dole były tylko kraty żaluzjowe (takie jak w sklepach). Na Gdańskiej wszystkie kraty na dole były z żaluzji – musieliśmy to zwijać, żeby można było korzystać z luzu. Dałem mu zapałki. Nachylił się, żeby zapalić. Był w kasku (miał niemiecki kask). W tym momencie słyszę trzask – strzału nie słyszałem. Dostał w samą skroń – trup na miejscu. Znałem jego matkę, mieszkała na którejś klatce schodowej (był stamtąd, właśnie z Gdańskiej). Ale takich wypadków było… Na przykład chodziłem z księdzem (nie tylko ja zresztą) jako ministrant. Bardzo dużo było wypraw księdza…
Tak. W piwnicach ludzie się modlili. Przychodził ksiądz, udzielał absolutorium – bez spowiedzi, była spowiedź powszechna – i odprawiał msze (tam gdzie były warunki). Ponieważ byłem stary ministrant, więc kiedyś zgłosiłem się, że mogę, i chodziłem z księdzem. Trochę było to spowodowane jeszcze czym innym. [Ksiądz] takich mszy odprawiał pięć, sześć, po różnych miejscach. Jak wlewał wino do kielicha, to wypił tylko raz, a już następne w kolejce – nie wolno mu było pić drugi raz. Dawał nam i myśmy wypijali, więc było to trochę z wyrachowania. Takie historie również miały miejsce.
Były sytuacje, kiedy już mieliśmy trudności z wodą – nie było wody, a jednak upał, gorąco. Na przykład nie miałem żadnej bielizny poza tą, którą miałem na sobie, bo wszystko zostało na Grochowie (i takich [jak ja] było przecież
gros). Dowiedzieliśmy się – po co szukać wody do prania, przecież tu jest cała masa odzieży! To brzmi troszkę podejrzanie. Ale właśnie na Gdańskiej 2 (był kompleks bloków, wszystko razem skondensowane – to była spółdzielnia nauczycielska) „krowa” ścięła część budynku i wszystko było otwarte. [W mieszkaniach] nie było ludzi. Najpierw żeśmy chodzili do ubikacji, bo na dole, w piwnicach nie było. A [w piwnicach] mieszkali ludzie, więc chodziło się na górę i żeśmy korzystali z ubikacji (jak jeszcze była woda). Ale wdały nam się wszy, bo bielizna, wszystko było przepocone ([to były] wszy odzieżowe). Dowiedziałem się, w rozmowach: „Słuchaj, chodź pójdziemy. Tam leży wszystkiego – zrobiony miszmasz – bielizna, pościel”. Nie ma właścicieli, bo gdyby byli, to by to sobie sprzątnęli. I rzeczywiście myśmy poszli. Wiem, że od razu założyło się dwie, trzy koszulki, żeby mieć na wymianę. W pewnym rozbitym budynku (to była willa i nie było [w niej] zupełnie nikogo) była ścięta cała ściana i otwarte mieszkanie. Weszliśmy przez dziury, bo było nagminne, że chodziło się przez dziury. [Dziury] były poprzebijane w piwnicach, z budynku do budynku, jak był przekop. Wchodzimy do mieszkania – już nie pamiętam, ale chyba byliśmy po szukanie bielizny, chusteczki, żeby mieć świeżą. Jest piękny pokój, [ale] wszystko zakurzone i duży kredens, piękny, mahoniowy, oszklony, szkła były całe. Za szkłem stoi patera i na niej pełno pralinek, czekoladek. O Boże! Byłym dość szybki, dorwałem się do tego, chwyciłem pralinki całą garścią i do gęby! I trzask – a to imitacje, cholera, ze szkła! Łapczywość nie popłaca. Taka przygoda również była.
[Inne] przypadki: na Gdańskiej od Bieniewieckiej (ostrzeliwali krótko, potem już nie używali „krów”) w którymś mieszkaniu, które było rozwalone… Właścicielka była na dole, w piwnicach. Przylecieli po nas, żeby iść, bo okazuje się, że ci państwo mieli – chyba na pierwszym czy na drugim piętrze – całe wyposażenie stomatologiczne. [Było] jednocześnie dużo środków opatrunkowych, [narzędzia] chirurgiczne. A to wszystko spaliłoby się w diabły, bo już zaczęło się palić. [Właścicielka] prosiła, żeby można było oddać to do szpitala. Myśmy poszli [do mieszkania]. Tylko jeden raz poszedłem na górę. Jak już wychodziłem z wejścia na klatkę schodową, zaczęły się topić rynny i kapała płynna cyna. Mnie to ominęło, ale kolega – spadł na niego kawał płonącej cyny i był niesamowicie poparzony.
Ktoś mówił, że jest jeszcze wódka. Oczywiście do wódki polecieli starsi. Później była cała awantura, bo oczywiście część wódki wypili. Przynieśli, oczywiście, ale później była awantura w piwnicy: „Wódkę nam wypili, a to by było dla chorych!”.
- Jak pan pamięta ludność cywilną?
Problem. Oczywiście u nas, na Gdańskiej były bardzo rzadkie przypadki, jeżeli ktoś przychodził zmęczony, potrącił… A przecież ludzie na swoich „kibelkach”, z tobołkami… Rozwalili cały budynek, to ludzie przyszli do [innego] budynku. Były scysje. Były scysje i byli tacy, którzy – oczywiście już pod koniec – urągali nam. Chociaż tamto środowisko (ci, co mieszkali), to byli przecież spółdzielcy, dużo wojskowych. Sam dostałem lornetkę od pani, która mówi: „Weź sobie to”. Oczywiście zaraz zabrał mi to któryś z oficerów. To była dobra, wojskowa [lornetka], a mnie specjalnie nie była potrzebna.
Mogę opowiedzieć bardzo ciekawą historię. W bloku Gdańska 2 była cała masa psów. Ktoś, kto miał możliwości karmienia, to hołubił, ale niektórzy się pozbywali i psy pętały się, gryzły się. Jak przechodziło dziecko, to [pies] potrafił zawarczeć (może by nie ugryzł, nie słyszałem o takiej historii). Major Nowakowski, dowódca batalionu, dał polecenie żeby wszyscy ci, którzy chcą pozbyć się psów, przywiązali je do parkanu i [psy] zostaną zastrzelone, żeby się nie męczyły. I rzeczywiście była taka historia. Przeżyłem to przed wojną – mieliśmy suczkę, ratlerka, nazywała się „Kropelka”. Ojciec musiał ją zastrzelić, dlatego że dostała kaprawych oczu – zakażenie, wiecznie ciekło jej z oczu. Wtedy byłem mały, to było przed wojną – bali się o mnie, bo bawiłem się z psem. Ojciec postanowił zastrzelić [psa]. [Ojciec] myśliwy, a dla myśliwego największą hańbą jest, jak w czasie łowów zastrzeli własnego psa. To jest najgorsza hańba, jaka może być, ale ojciec [zrobił] to z innych względów. Zastrzelił suczkę – przywiązał do drzewa w naszym ogrodzie i strzelił. Wiem, że z matką chyba przez miesiąc nie rozmawiali. Ojciec później mówił o tym, że nie mógł tego znieść, jak [suczka] przywiązana do drzewka siedziała, cała się trzęsła i z oczu ciekły jej łzy. Tak to zapamiętałem. Zgłosiłem się u nas wtedy, kiedy było strzelanie psów. Poszedłem. Nie miałem specjalnie oporów, zresztą wiedziałem, że robi się to dla dobra wszystkiego, a nie żeby komuś robić na złość. [Psy] były w szeregu, na smyczach – jeden podchodził z jednej strony, drugi z drugiej i po kolei strzelali do psów. Też poszedłem strzelać. [Psy] były różnej maści. Dochodzę właśnie do takiego ratlerka (starsza [suczka], nasza była młoda). Zachowanie psów: niektóre się rzucają, szarpią, a ta siedzi jak wryta, wywaliła na mnie gały i widzę, jak jej ciekną łzy. [Wszystko] sobie przypomniałem.
Kiedyś tak się zdarzyło, że moja siostra cioteczna… Moja matka była u swojej siostry, która miała córkę i córka też była razem z nami, tylko w innym oddziale. Kiedyś poszliśmy – chyba nawet ja jej powiedziałem, że można zdobyć… chodziło głównie o bieliznę. Poszliśmy poszukać czegoś takiego. A już wtedy (to było w połowie Powstania albo później) były porobione przejścia między pokojami. Nawet do drugiego mieszkania była wybita dziura. Idziemy. Przeszliśmy przez jedno mieszkanie, drugie mieszkanie. W którymś widać, że z [jednej] strony jest dywan – jest wybite dziura, [a z drugiej] strony zasłonięte jest dywanem. Szedłem pierwszy. Odsunąłem dywan. Jak odsuwałem dywan, to się wykręciłem, że wszedłem jakby plecami. W tym momencie widzę – to było duże mieszkanie – przy oknie (okno było uszkodzone) trzech Niemców, ustawiają granatnik. Robili takie historie – wypady. Niestety zdrętwiałem. Miałem przy sobie broń, ale do głowy mi nawet nie przyszło, żebym użył broni. Zdrętwiałem ze strachu. Wiem, że zatoczyłem się na ścianę, oparłem, a w tym momencie weszła „Lala”, moja siostra. Tamci też byli potwornie zaskoczeni, bo nie wiedzieli czy nie idzie [nas] więcej. [Siostra] miała za pasem smith & wessona (tak samo jak ja), wyrwała smitha i odpaliła do nich. Jednego położyła na miejscu, drugiego ciężko raniła, a trzeci uciekł. A granatnik został. Pociski [też]. Tak że były chyba dwa karabiny (bo ten, co uciekł, był [chyba] ze szmajserem) i granatnik. I później okazało się, że żeśmy zdobyli.
- Pewnie ucieszyli się, jak to zanieśliście.
Tak, tylko że myśmy mieli amunicji – były chyba ze dwie skrzynki pocisków. A później – skąd pociski? Nie ma. To samo, cośmy mieli z PIAT-ami. Żeśmy dostali PIAT-y, przywieźli je z Kampinosu, ale postrzelali trochę i – nie ma do tego amunicji. Dopiero we wrześniu, kiedy był duży przelot Liberatorów (ponad setka) było trochę [amunicji], ale myśmy dostali z tego jedną szóstą, a reszta spadła u Niemców. Tak że u nas były PIAT-y, ale stały zupełnie bezczynnie, bo nie było [do nich] pocisków. Wracając do dziury i dywanu… Na parterze przy Bieniewieckiej i chyba Potockiej na parterze miał kwaterę nasz dowódca batalionu. Zawsze jak była służba, trzeba było [dyżurować] przy centralce, bo [dowódca] miał łączność z różnymi punktami. Od czasu do czasu przypadała służba.
Między innymi też tam byłem. To było mieszkanie parterowe. W każdym mieszkaniu na parterze były żaluzje, które kręciło się [i odsłaniało] (jeżeli chciało się to kręcić). Wieczorem, było już późno – nie wiem, jaka to była służba, żeśmy zmieniali się co parę godzin. Siedziałem na kozetce, [obok] miałem centralkę. Niemcy od czasu do czasu strzelali ogniem nękającym, nawet w nocy. Kiedyś pocisk trafił tuż pod oknem – na ulicy, ale odłamki poszły w górę. W pewnym momencie – wybuch pocisku, to mniejsza o to – w mieszkaniu: trzask i nagle cały pokój staje w płomieniach. Od razu zaczęła się palić podłoga. Co się okazało (zbieg okoliczności): jeden z odłamków trafił w część żaluzji, zrykoszetował i uderzył (później żeśmy to analizowali, oglądali wszyscy) w drzwi do następnego pomieszczenia czy korytarza. W zamku [drzwi] były metalowe, żółte krążki. Jak chciało się włożyć klucz, to trzeba było [najpierw] podnieść krążek, a [potem] włożyć klucz. Odłamek, po rykoszecie od żaluzji, trafił właśnie w kółeczko przy zamku. Złamał go, wyrwał i kółeczko uderzyło w drugi koniec, [gdzie] stała skrzynka z butelkami z benzyną. Mimo że to się spaliło, ale to żeśmy znaleźli – byli fachowcy, którzy to określali. Ja z kolei musiałem uciekać. Nie wiedziałem, co zrobić z centralką, bo wszystko się pali. Z tyłu była ściana, zasłonięta dywanem i [za ścianą pomieszczenie, w którym] spał major „Żubr” ze swoją adiutantką „Marysią” (byłem jej ulubieńcem). Tylko jedna rzecz była nieciekawa, bo – ponieważ tam też były okna i wpadły odłamki – jeden z odłamków uderzył w granat (Hand grenade, niemiecki – taki jak tłuczek do kartofli). Uderzył nie w część wybuchową, tylko w trzonek. Trzonek rozłupał się i znalazł się na pośladku pani „Marysi”. Odłupana drzazga [z trzonka] weszła jej w pośladek. Ciekawostka.
A dlaczego mówię o niej tak przyjemnie, że byłem jej ulubieńcem? Jak zostałem ranny – to był 30 września – ściągnęli ją do mnie (przyszła zresztą i matka, i „Cyganka”, nasza opiekunka). Powiedzieli, że koniecznie trzeba mi podać morfinę. A skąd wziąć morfinę? „Cyganka” przez „Marysię”, „Marysia” [dalej], pokombinowali, przyszła sanitariuszka i dała mi zastrzyk z morfiny.
- W jakich okolicznościach został pan ranny?
To już był koniec Powstania, już likwidowali nasz kocioł. To było 30 września rano. Między strażą pożarną a Gdańską był przekop. Czołgi niemieckie od „Opla” podchodziły na straż i ostrzeliwały nas. Jakiś czas temu dostaliśmy ze zrzutów – PIAT-ów już w ogóle nie było – rusznice przeciwpancerne (rosyjskie, które później były na wyposażeniu polskiego wojska). Miałem wolne i poszedłem z kolegą (po prostu ciekawość) zobaczyć, jak to działa. To była długa, potężna lufa, pocisk nie był wielki. Mnie te rzeczy interesowały. A na nasypie, z prawej strony (od strony „Opla”) leżeli [nasi] – leżał „Boy”, który obsługiwał rusznicę i kolega, [który] mi powiedział: „Chodź, to zobaczysz”. To było przy dziurze, która była wybita na parterze, żeby było wejście z budynku do wykopu i przejście do straży ([gdzie] też była wybita dziura). Poszedłem oglądać [rusznicę]. Położyłem się obok [kolegów]. [„Boy”] prowadził ogień, strzelił kilka razy do [czołgów]. Widocznie zauważyli go, bo jednak mieli dobre wizjery i w pewnym momencie walnął pocisk. Tylko że walnął nie w nasyp od [naszej] strony, a w ten, [który] mieliśmy za plecami. Wyrzuciło mnie w powietrze, rusznicę szlag trafił – była pognieciona. Podniosłem się, wpadłem do dziury, do piwnicy (to był parter [lub] piwnica, nie pamiętam) i narobiłem strasznego wrzasku, że dostałem. Potworny ból. Ciekawe, że ból czułem z prawej strony na karku. Po jakimś czasie, [ale] bardzo szybko, mam zupełnie zdrętwiałe nogi. Nie mogę stać, tylko leżę. Bałem się okropnie. Przyszły do mnie sanitariuszki, ściągnęli pomocnika lekarza, felczera. Pytają się mnie gdzie – mówię, że mam straszny ból [z prawej strony karku]. Odsunęli mi frencz i mówią: „Przecież tu nic nie ma! Cegłą pewnie dostałeś!”. A mnie dosłownie wyrzuciło w powietrze i spadłem na cegły, upadłem kręgosłupem. Za chwilę okazało się, że nie ma rany, tylko zupełnie bezwładne nogi, nie czuję nóg. Dopiero pan, którego ściągnęli (chyba farmaceuta z apteki) mówi: „Weźcie, obejrzyjcie go dokładniej”. [Sanitariuszki] mnie wtedy rozebrały, rozpięły [ubranie]. Wlot miałem [z lewego boku]. [Była] rana, nieduża, bo to malutki odłamek, ale do dzisiejszego dnia go noszę. Później ściągnęli „Cygankę”, matkę (matkę już później, jak już był u mnie lekarz). Zbadali, a [mam] bezwładne nogi, duszę się, nie mogę oddychać. Lekarz mówi (nie wiem, czy słyszałem, czy mówili mi później – tego już sobie nie przypominam), że: „Już nie ma co, bo odłamek uderzył w kręgosłup, naruszył rdzeń”. Dlatego [miałem bezwładne nogi], [pocisk] wszedł bokiem [i dotarł do kręgosłupa]. Jak [lekarz] to mówił, to matka już była (ściągnęła ją „Cyganka”) zrozpaczona, bo podobno [lekarz] zrobił jeszcze [zrezygnowany] gest – już nie ma co. Natychmiastowa operacja, ale gdzie? Ostrzał. Zanieśli mnie na parter do mieszkania przy aptece. Przysłali mi pielęgniarkę. „Cyganka” załatwiła już z „Marysią”, która też już była u mnie, morfinę. [Dali mi ją], żebym nie cierpiał, bo widzieli, pociłem się. Później pociłem się trochę z innego [powodu]. Leżałem parę godzin i strasznie potrzebowałem oddać mocz. Ale siedzi przy mnie młoda dziewczyna i co mam jej powiedzieć? O nocnik poprosić? Wstydziłem się, po prostu. Ale przyszła chyba aptekarka, starsza pani i dopiero jej powiedziałem. Przynieśli mi coś, żeby oddać mocz.
Trwało to trochę, ale załatwili, żeby [wzięli mnie] do szpitala. Na Krechowieckiej 6 był nasz szpital – duży, w piekarni. [Do szpitala] dostarczyły mnie łączniczki czy pielęgniarki. Ciągnęły mnie – [objąłem] je za szyje, trzymałem, a one mnie po trochu wlokły. Kawałkiem [były] nosze, ale nie można było, bo [szło] się okopami (były pokopane transzeje). Ale nie można było [iść], bo były pozasypywane, nie można było wyrobić się z noszami, [więc] rzuciły nosze. Wiem, że jakoś mnie doniosły do Krechowieckiej, do szpitala. [W szpitalu] już „Marysia” załatwiła, już któryś lekarz wiedział, że jest ciężko ranny młody chłopak od majora „Żubra” i żeby [zrobić] operację. [Dziewczyny] wprowadzają mnie na [salę] operacyjną, wiszę na nich. Były trzy stoły, operowali – widok okropny, rzeźnia. Jak szliśmy korytarzem, to na całym korytarzu – przed wejściem – dosłownie nie można było przejść, tylu rannych. I to naprawdę rannych. Na własne oczy widziałem faceta, który leżał i wnętrzności miał na zewnątrz, więc to były rany. W porównaniu ze mną… Jak lekarz zobaczył, że prawie wchodzę – jak krzyknął, mordę rozdarł… Spoceni, zmęczeni, a tu mu zawracają głowę, przysyłają od kogoś, że ciężko ranny, który wchodzi sam na salę operacyjną! I powiedział: Won! Na koniec do korytarza!”. Wyrzucili mnie, posadzili, [sanitariuszki] poszły, a ja tak zostałem. [Lekarze] cały czas pracowali, to trwało aż do nocy. Później już poczułem się lepiej, [ale dlatego że] dostałem morfinę.
Tak doczekałem do rana, aż przyszła moja kolejka. Wzięli mnie na stół operacyjny (pamiętam, że leżałem na trzecim stole od wejścia). [Odbyło] się to szybko. Nagle – ni stąd ni zowąd – nie ma lekarzy, nie ma pielęgniarek, zostaliśmy sami. [Na sali] była nas trójka, obok [też] leżeli – po opatrunkach. Przyszli chłopcy (nie od nas): „Oddać legitymacje. Opaski zdjąć”. Już przygotowywali nas, bo już wchodzili Niemcy. Za chwilę – [chociaż] nie wiem dokładnie, ile to trwało – na salę weszli Niemcy. Tylko że nas nie brali ani SS ani żandarmi (już nie mówię o „ukraińcach”, Azerach – u nas [ich] nie było). Pierwsza rzecz, jaką zrobili – wszystkim dali zastrzyki przeciwtężcowe. Chyba po godzinie przywieźli nam białą kawę i chleb posmarowany margaryną. Zjadłem, bo człowiek był głodny, ileś czasu w ogóle nie jadłem. Później przyszli już sanitariusze, [wzięli] nas na nosze. [Dali] piękny, biały pled, na nosze i do karetki. Jak już jechaliśmy karetką – leżałem na samym dole, a nade mną było jeszcze dwóch (po obu stronach) – ostrzelały nas sowieckie samoloty. Widocznie była kolumna i ostrzelali. Znów zostałem ranny, ale już tylko w kostkę. Natomiast jak przywieźli mnie do szpitala, to okazało się (a nawet nie widziałem, nie czułem tego), byłem cały zlany [krwią]. Biały, piękny pled i – pełno krwi. [Okazało się], że ci z samolotów zabili [chłopaka], który leżał nade mną. Strasznie krwawił i cała krew ciekła na mnie. Szkoda mi było koca, bo czyściutki, biały z czerwonym pasem.
[Dowieźli] nas do szpitala we Włochach. [W szpitalu] znalazła mnie matka. Już wyszła razem ze wszystkimi ludźmi. Znała świetnie niemiecki, załatwiła, że mnie... Dobrze poczułem się; okazuje się, że odłamek wcale nie wszedł do kręgosłupa, tylko siedzi w płucu. Teraz miałem badania, chcieli mi zrobić rezonans magnetyczny. Nie wiedziałem o tym, że nie można, [ale] powiedziałem lekarzowi, który wypisywał [skierowanie]: „Panie doktorze, ale ja mam odłamek w piersiach”. – „Co pan ma?”. – „Odłamek w piersiach”. – „No to jak ja panu dam na rezonans? Niemożliwe!”. Rozmawiam z nim, mówię: „Panie doktorze, może to dobrze? Może mi to wyciągnie w diabły i wyjmie się to”. Mówi: „Nie, proszę pana. Nigdy nie wiadomo, w którą stronę pójdzie”. [W związku z tym] nie mogę mieć rezonansów.
- Co się z panem działo po Powstaniu i po wojnie?
Przeszedłem całą gehennę ucieczki. Matka zabrała mnie (i [swoją] siostrę, a moją ciotkę) z Włoch. Myśmy wyszli piechotą i doszli aż do Radomia. Szliśmy do rodziny ojca, do Kalinówka. Żeśmy doszli, [ale] nie mogliśmy się dostać, bo to był teren wysiedlony (tuż nad Wisłą), bo już Rosjanie byli po [drugiej] stronie Wisły. Zostałem razem z matką i ciotką. Była osada, [w której] stał garnizon niemiecki. Szła zima, a byłem w drelichowych portkach, pantofle miałem bez pięt, bo takie mi dali ze szpitala, i miałem zielony frencz. Postanowiłem zorganizować sobie ubranie. Myśmy zatrzymali się u [bardzo] dalekiej rodziny (pochodzę z takiej rodziny, że dziadek miał pięć żon). Postanowiłem zorganizować sobie ubranie na zimę. W tym czasie matka zorganizowała komplety, uczyła młodzież. Było jeszcze kilka osób – wykładowców. Między innymi i ja – rzekomo – uczyłem się. Ale nie chciałem nikogo o nic prosić, bo byłem przecież u dalekiej rodziny. Postanowiłem zdobyć [ubranie]. Zgłosiłem się nas Ost-komendanturę, miałem legitymację z Warszawy. Powiedziałem, że [jestem] z Warszawy, po Powstaniu nas wyrzucili. [Powiedziałem], że jestem sam, wszyscy zginęli, nie mam żadnej rodziny. Dowiedziałem się [wcześniej], że Niemcy werbują do taborów i zgłosiłem się.
Jako Polak. Nie mam co ze sobą zrobić, nie mam co jeść. A dwieście metrów [dalej] był dom, w którym mieszkałem razem z matką i z ciotką. To byli taboryci. Trafiłem rzeczywiście dobrze. Panie w komendanturze to były Polki, machały mi rękami, żeby nie godzić się na taką rzecz. A ja przyszedłem sam, chciałem wstąpić. Rzeczywiście dostałem pełne wyposażenie żołnierza niemieckiego. Nie mogli znaleźć czapki, to dostałem od jakiegoś oficera furażerkę. [Dostałem] dwie pary butów, dwa mundury, płaszcz, dwa koce, plecak. Do dzisiejszego dnia mam ebonitowe pudełka na margarynę, bo to też dostałem. Byłem tam do rana. Wyczyściłem trzy czy cztery konie, bo akurat kazali mi to robić. Później była sjesta Niemców, [wszystko] spakowałem, założyłem na siebie dwa mundury, resztę w tobół… Chciałem jeszcze – jednak taka żyłka – skombinować broń, ale niestety, nie było nigdzie broni do zdobycia. Uciekłem. Przyszedłem do domu.
Szukali mnie jako szpiega rosyjskiego, na koniach! Śmiali się później ze mnie, że: „Tyś im wyczyścił konie, a oni ciebie na tych koniach szukali”. Schowali mnie na podwórku i ostatecznie wujek zadecydował, że muszę uciekać, że nie mogę zostać. Jak złapią, to spalą i jego. Poszedłem od wioski do wioski – zmierzałem do Kalinówka. Niestety, nie mogłem [tam dotrzeć], bo byli wysiedleni (brat ojca). Dawałem cynk – od rodziny do rodziny, żeby powiadomić, gdzie jestem. Byłem w Kępie i dostałem wiadomość, że garnizon niemiecki wyjechał, mogę wracać. Wuj zgodził się na to, że mogę wrócić. Zostawiłem tam wszystkie bambetle niemieckie, byłem przebrany po cywilnemu – za dziewczynę! Z koszem, z motyką! Wróciłem. Myśleliśmy, że będziemy mogli tam dalej żyć. Okazało się, że nie minął [długi] czas – garnizon wraca. Trzeba było uciekać, bo jednak to było niebezpieczne. Wyjechaliśmy do Krakowa. Na Śląsku, w okolicach Bielska była rodzina matki (matka i ciotka stamtąd pochodzą). Przeszliśmy przez granicę, już dalej był Reich, i wyzwolili nas towarzysze krasnoarmiejcy (aż do tego czasu tam byliśmy).
Po paru miesiącach już miałem uszyte eleganckie ubranie, krawiec uszył mi wspaniałą kurtkę. Przyjechaliśmy z matką do Warszawy. Mieszkanie nasze zastaliśmy trochę rozkradzione, byli wysiedleńcy, ale jakoś wszystko się ułożyło.
- Czy chciałby pan coś jeszcze powiedzieć na zakończenie na temat Powstania, pana udziału?
Nie chciałbym wypowiadać się na temat Powstania, bo obserwując dzisiaj wszystkie oceny – kto, kogo, dlaczego i po co, to nie chcę się na ten temat wypowiadać.
- Czy był pan później prześladowany z tego powodu, że brał pan udział w Powstaniu?
Trudno powiedzieć, że prześladowany. Była historia, że pracowałem w „Metrobudowie”. Miałem taki okres w swoim życiu, że pracowałem przy pierwszej budowie metra. [Pracowałem] zresztą z kolegą z Powstania, byliśmy w jednym wydziale, który budował głębne, betonowe… wózki, które wyciągały ziemię. Były to zakłady mechaniczne, też zresztą na Żoliborzu. Razem ze swoim kolegą zacząłem trochę działać w odcinku młodzieżowym. Chcieli mnie koniecznie wybrać na przewodniczącego ZMP. Jak zgłosili moją kandydaturę, musiałem powiedzieć swój życiorys. Oczywiście powiedziałem, że byłem ministrantem, w czasie okupacji byłem w „Szarych Szeregach”, w Armii Krajowej, walczyłem w Powstaniu. Zrezygnowali. Pracowałem jeszcze w innym miejscu, [gdzie] trochę się to odczuwało, ale żebym miał specjalnie przykrości z tego tytułu, to raczej nie.
Warszawa, 10 września 2009 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich