Danuta Koziej-Wrzosińska „Magda”
Danuta Koziej-Wrzosińska. W czasie Powstania byłam łączniczką Komendy Głównej w oddziale łączności specjalnej, byłam przewodniczką kanałową głównie wyspecjalizowaną w trasie ze Śródmieścia na Stare Miasto.
- Jaki miała pani pseudonim?
„Magda”. Ponieważ było to szalenie popularne, to na przykład na rozkazie odznaczenia mam „Magda Blond”, bo jeszcze była „Magda Malarz”, „Magda Czarna”.
- Zaczniemy od tego, co było przed wrześniem 1939 roku.
Byłam harcerką. Urodziłam się w 3 Pułku Strzelców Konnych, ponieważ mój ojciec był czynnym wojskowym.
W Wołkowysku. W [koszarach] 3 Pułku Strzelców Konnych. Mój ojciec był legionistą 1 Pułku Ułanów [pułkownika Beliny].
- Czy miała pani rodzeństwo?
Nie, nie miałam rodzeństwa. Byłam jedyną córką, trzecią córką urodzoną w 3. pułku, więc byłam bardzo ważna. Trójki były ważne. Bale były [każdego] trzeciego [dnia miesiąca w] kasynie [pułku. Zwycięzcom wręczałam nagrody. W dniu wybuchu wojny, pierwszego września przyjechałam do domu w nocy, a nad ranem wybuchła wojna. Wróciłam z obozu [Sodalicji Mariańskiej w Limanowej na Podkarpaciu]. Przyjechałam transportem wojskowym dzięki temu, że miałam legitymację córki wojskowego, bo już w tamtą stronę nic [jeździły pociągi cywilne].
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny? Czy była pani na to przygotowana?
Nie. Rano mnie obudzono i powiedziano, że wybuchła wojna. Mam się zgłosić, jeżeli bym mogła cokolwiek pomóc. Zostałam rzeczywiście zatrudniona, od razu w przeciwlotniczym oddziale telefonicznym. Już wtedy miałam skończone piętnaście lat. Do 16 września kopaliśmy okopy, przygotowywaliśmy się na ewentualną inwazję. Natomiast siedemnastego przyszedł rozkaz do pułku i mój ojciec powiedział, że wyjeżdżamy.
- Dokąd państwo wyjechaliście?
Mój ojciec był kierownikiem składnicy map. To były mapy sztabowe, dawniej nie było ksero. Załadowano mapy, załadowano wagony i ja i matka – bo ojciec miał prawo zabrania ze sobą rodziny – zaczęłyśmy jechać w kierunku granicy rosyjskiej. To było 16 [września] chyba, nie wiem dokładnie, tak z godzinami. Siedemnastego [raniutko] zatrzymały nas wojska rosyjskie i wszystkich nas wyładowano. Mój ojciec pewnie chciał mieć syna, więc byłam uzbrojona, miałam wiatrówkę – co mogłam mieć w wieku lat piętnastu – i proponowałam ojcu, że mu wykombinuję jakieś ubranie, bo dookoła kręciło się mnóstwo ludzi, kolejarze. To był dworzec w Baranowiczach. Ale mój ojciec powiedział, że nie, swoich żołnierzy nigdy nie zostawi. Poszedł. Wtedy Rosjanie powiedzieli, że ich tylko zatrzymają na jeden dzień.
Czekałam pod więzieniem miesiąc. Dopiero po miesiącu wróciłam do Wołkowyska. Do mieszkania już nie mogłam wejść, do domu, bo mieszkałam na terenie koszar. Zatrzymałam się, ktoś mnie przyjął, znajomi jacyś i zaczęłam nawet chodzić do szkoły, bo szkoły od razu były uruchomione i próbowałam konspirować od razu.
- Czyli od razu pani już działała.
Od razu. Dwa razy byłam w Warszawie. Za drugim razem przeprowadzałam już mojego księdza kapelana.
- Proszę powiedzieć, kto panią wciągnął w konspirację. Ci znajomi?
Nie, to nie była konspiracja regularna. Po prostu byłam córką wojskowego, naturalnie, że mój nauczyciel niemieckiego pastwić się zaczął nade mną. Ale się zorientowałam. Jego syn był w wojsku i jako podejrzany o szpiegostwo został zastrzelony przez swojego kolegę, więc wiedział, że jestem córką wojskowego, to miałam za swoje. Raz przejechałam, drugi raz przejechałam, ale ponieważ moja matka była ciągle w Wołkowysku, a czekałyśmy na wiadomości od ojca, to nie chciałyśmy się z Wołkowyska ruszyć, ale w lutym zaczęła się wywózka.
1940 roku. W lutym, ale nie pamiętam którego to mogło być, moja matka powiedziała: „Ty uciekaj”. Na piechotę, jeszcze wzięłam znajomych, kolega młodszy ode mnie trochę i na piechotę przyszliśmy na teren Guberni to się już wtedy [tak] nazywało. Zaplotłam warkoczyki, miałam piętnaście lat i jak zrobiłam głupie miny, to wyglądałam na dwanaście. W dodatku nigdy nie byłam duża. Więc jak mnie złapali ruscy, to mówiłam, że idę stamtąd, odwrotnie, tak, żeby... Pytałam: „Nie wiem, zgubiłam się. W którą idzie się stronę? Idę z Warszawy do babci w Białymstoku”. – „O! Nie wolno!”. – „Ale nie wiem, gdzie Warszawa”. – „Tam!” – w ten sposób mnie kierował.
- Tak pani dotarła do Warszawy?
Tak dotarłam. Niezupełnie do Warszawy, bo przeszłam przez granicę... Przypomniałam sobie w międzyczasie, że mój ojciec jest spod Lublina i że tam jeździłam do dziadka. Dojechałam na wieś pod Lublinem, nazywa się Sobianowice. Jakiś czas tam przebywałam, nawet zatrudnili mnie w gminie. Zaczęłam już z organizacją „Wici” regularnie pracować przy korespondencji, wkładać pod kamienie biuletyny czy coś w tym rodzaju. W kwietniu, jak ruszyły wody, przyjechała moja matka i powiedziała: „Mowy nie ma, żeby tu tępieć. Jedziemy do Warszawy”. Była działaczką rodziny wojskowej, a sama była z Orląt Lwowskich [...]. Przyjechałyśmy do Warszawy i byłam w Warszawie – teraz to by się nazywało sierociniec, dom dziecka.
- Czyli do Warszawy dotarła pani wiosną 1940 roku.
Tak. Chodziło o to, żeby pójść do szkoły. Najpierw byłam w schronisku na ulicy Czarnieckiego, to była Szkoła Rodziny Wojskowej imienia Piłsudskiej. Potem byłam na Królewskiej. Potem mnie przenieśli do innego internatu. Potem wylądowałam na 6 Sierpnia 16, to jest naprzeciwko dawnego GISZ-u – Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych ([przy budynku] były takie wielkie lwy). Tam [kiedyś] urzędował Rydz-Śmigły. Po drugiej stronie był internat. Było to pogotowie harcerskie. To była już konspiracja. Po prostu drużyna harcerska na zimowisku. Byłam początkowo przyboczną, zastępową i stamtąd chodziłam do szkoły na Krakowskim Przedmieściu pod numerem 6 na pensję pani Tegazzo-Chmielewskiej. Bardzo mnie to śmieszyło, bo [na pensji] mówiło się „paniusieńku” (miała pozwolenie od Niemców), był lokaj, chodziło się w kółko, musiała być dama klasowa na lekcji, szczególnie jak nauczyciel był płci męskiej. A ja w konspiracji i z koedukacyjnego gimnazjum kiedyś, gdzie też rozrabiałam, [więc] było to dla mnie bardzo dziwne. Poza tym zaczęłam podejrzewać, że to jest szkoła żadnego poziomu, więc zgłosiłam się i zostałam przyjęta do sióstr urszulanek szarych na Powiślu, do liceum pedagogicznego, które skończyłam w 1944 roku, zdałam maturę. I zdałam u Tegazzo, ale do niczego mi nie była potrzebna.
- Jak wyglądały pani zadania konspiracyjne w tym czasie?
Zaczęłam studia na podchorążówce. Robiłam kurs samochodowy, zaliczyłam służbę wartowniczą, kilka pierwszych, ale nie dostałam żadnego stopnia jeszcze. Reszta to [kursy] łączności. W dniu wybuchu Powstania, mieszkałam wtedy na Królewskiej 31...
- Zanim dojdziemy do wybuchu Powstania, proszę powiedzieć, jaka była atmosfera na przełomie lipca i sierpnia. Czy pani się spodziewała wybuchu Powstania wtedy?
Tak. Czekaliśmy na Powstanie.
- Czyli miała pani sygnały, była pani zmobilizowana.
Nasz internat był punktem, czyli nie było potrzeby mobilizacji.
- Pani non stop była zmobilizowana.
Tak, przez cały czas. W dodatku kierowniczką tego była Ewa Grodecka, która w WSK, Komendzie Głównej, była komendantką BIP-u – Biura Informacji i Propagandy. Byłam jej, bezpośrednio, w sposób naturalny, łączniczką. W międzyczasie skończyłam osiemnaście lat – w maju. Niemcy nie pozwalali być [w internacie], bo to był internat RGO, oficjalny dla sierot. Musiałam się wyprowadzić. Wyprowadziłam się – to był też lokal konspiracyjny, ulica 3 Maja, na trzecim piętrze, [gdzie] była kwatera Grodeckiej. [Wchodziło się] innym wejściem, spałam za drzwiami jej wejścia, mogłam wychodzić i tędy, i tędy, trzy wyjścia były. Każdy pokój był inną [komórką] konspiracyjną. Mieszkałam z dwoma koleżankami i pełniłam funkcję jej ordynansa, czyli załatwiałam po wojskowemu wszystkie rzeczy. Ona była wtedy kapitanem, a ja byłam szeregowym.
- Przyszedł 1 sierpnia. Jak pani zapamiętała ten dzień?
Byłam wtedy na Królewskiej 31. To był bardzo dziwny dom, świetny, bo to był dom o dwóch podwórzach, sięgał głęboko w kierunku Kredytowej, lewa strona, naprzeciwko parku. Był [to] dom właściciela [wytwórni] musztardy, nie pamiętam. Między dwoma podwórzami był łącznik i była brama. Zajmowaliśmy lokal na parterze z wyjściem na jedną bramę, na jedno podwórko i na drugie. Dzięki temu można było stamtąd zawsze łatwo uciec.
- Co się znajdowało w lokalu?
Konspiracyjna melina. Różne zebrania, spotkania. Nikt się nikogo nie pytał – hasło i koniec. Natomiast 1 sierpnia między trzynastą a czternastą, południe było, przyleciała do mnie koleżanka (jest taka łączność) i dała mi jakieś papiery, kopertę, którą miałam zanieść na Wilczą, Wilcza 51 chyba. Wtedy nawet się specjalnie nie ubierałam, bo byłam w spódnicy-spodniach, rozerwanej, zmywałam akurat czy gotowałyśmy coś, i poleciałam na Wilczą. [Jak] wychodziłam z Wilczej, to musiała być [godzina] szesnasta, już strzelali, już był pierwszy trup w bramie. Wiedziałam, że muszę [dostać się] na Kopernika do szefa WSK, sanitarnego. Pamiętam, że miałam [iść] do siwej pani doktor (wtedy siwej – tak nam się wydawało) i miałam jej oddać papiery. Byłam na Wilczej – muszę dojść. Już były niektóre piwnice przekopane, że mnie przeciągali, już ludzie byli przygotowani. Jeszcze przechodziłam, koło piątej to było, z rękami podniesionymi przez Aleje. Wpadłam tam, gdzie był dom braci Jabłkowskich, przy Brackiej. Chyba poszłam Chmielną, na druga stronę, [gdzie] nie strzelali jeszcze i poleciałam na Kopernika, przy Gałczyńskiego. Oddałam list i pytam, co mam dalej robić. Pani doktor powiedziała: „Wracaj na kwaterę. Skąd wyszłaś?”. Mówię: „Z Królewskiej”. Powiedziała: „To idź”. Jak teraz pomyślę, to mi się robi zimno. Doszłam do pałacu Staszica (bo jak można było iść z Kopernika?) i musiałam pójść prosto, żeby się dostać. Już wszędzie bardzo strzelali. Ktoś powiedział: „Idiotka!” – i wciągnął mnie, chyba to jest Krakowskie Przedmieście 5, między Traugutta i Królewską, kawałek. Był tam jakiś fotograf i podwórzami przechodziło się pod „Złotą Kaczkę” – była restauracja „Złota Kaczka”, teraz jest hotel „Victoria”. Chciałam przeczekać, ale z Małachowskiego strasznie strzelali.
Przespałam się tam, dali nam jeść, bo byli kelnerzy, cała restauracja i uruchomili zaraz stołówkę. Chłopak jakiś się kręcił i mówi: „Co, uciekamy? Tylko, cholera, gdzie? Z prawej Niemcy, z lewej Niemcy. Zupełnie kwadrat zamknięty”. Mówię: „Nie, bracie, tu się przedostaniemy”. Wdrapaliśmy się, był duży płot od ulicy Traugutta. Wzdłuż ulicy Traugutta prawa strona była murem, restauracja widocznie tak była, [że] wprost mieliśmy Czackiego. Niemcy strzelali wzdłuż Traugutta, bo mieli Arbeitsamt na Małachowskiego chyba. Weszliśmy na mur i umówiliśmy się, że jedno leci, jak się skończy strzelanie, to wyskakuje drugie, bo w Czackiego już nie trafiali. Tak nam się udało wejść w Czackiego, a Czackiego – zgłosiłam się do „Montera” i dostałam legitymację. Już mnie wtedy wpisali na Świętokrzyskiej na poczcie.
- Wtedy dostała pani przydział do oddziału specjalnego?
Tak. [Najpierw] w zasadzie byłam wykorzystywana jako łączniczka po prostu, a za jakieś trzy, cztery dni dopiero, jak mi się przyjrzeli, że jestem nieduża, spotkałam moją komendant, [która] mówi: „Jesteś trochę oblatana, nadajesz się. Masz kartkę, zgłoś się.” Ona mnie skierowała.
- Gdzie miała pani się zgłosić?
Miałam się zgłosić do dziewczyny, która się nazywała Teresa czy jakoś tak, też u „Montera”, bo tam mieli swój... „Albo – mówi – jak tam jej nie znajdziesz, to znajdziesz na Moniuszki, bo tam dają obiady. Powołaj się, zapytaj, kto tu jest”. To nie było tak jak w wojsku teraz, że oddział. Przestaliśmy się bać, już nie było konspiracji, wtajemniczenia. Pytało się.
- Ta dziewczyna zapoznała panią z drogą kanałów?
Zapoznawanie wyglądało tak: „Pamiętaj – pouczenie – jest tam mokro, ale już za chwilę nie będzie, ponieważ nie ma wody, nikt nie spuszcza, czyli jest, za przeproszeniem, gówna najwyżej po kostki. Jesteś mała, to jest bardzo niskie. To jest chyba dziewięćdziesiątka. Będziesz miała po drodze wyższy kanał i trochę szerszy, czyli dostajesz dwa kijki”. Były odpiłowane, może były od szczotki, dwa okrągłe kijki. Jeden krótszy, drugi dłuższy. Dostałam beret z „piorunochronem”, panterkę po kolanka i kaloszki. „Bardzo uważać na skaleczenia, dlatego że jest brudno”. Zakażenia. Jedna z nas zachorowała, ale na różę, jakoś dziwnie. Poszłam na pierwszy kawałek od [włazu] do włazu, jeszcze nie z rozkazem.
Otwór jest owalny. Czego się złapać? Jest oślizgły. Bierze się kijek, kijkiem skośnie zaczepia się o ściany i się dociąga. Nie wolno na kolanach, bo byłyby ranne kolana, można tylko „kucanym”, czyli głowa przychylona i dociąganie się na kijku. Im dalej się [kijek] włoży, tym [większa] wygrana, bo [człowiek] posuwa się szybciej.
Strzałkami narysowałyśmy sobie miejsca, gdzie zbliża się do włazu. Właz był stosunkowo niebezpieczny. Mogli tam być Niemcy lub nie. Trudno nam było powiedzieć, gdzie jesteśmy. Szło się Mazowiecką w kierunku placu Piłsudskiego, skosem troszeńkę szedł kanał, wchodziło się na Moliera (chyba tak ta ulica się nazywa), potem chyba przez Senatorską i wchodziło się w dół do Daniłowiczowskiej – więc w różnych miejscach. Trzeba było przed włazem zaczekać, posłuchać, jaki język – czy po niemiecku, czy po polsku. Wiadomo było, [że] granat wrzucany przez Niemców szkodził nam niewiele, bo ma rozprysk taki, że jeden odłamek może [zaszkodzić], jakby był pech, żeby poszedł wzdłuż. Więc granatów [za] bardzo się nie baliśmy. Można było różną techniką, albo sprowokować i wtedy w czasie huku granatów lecieć dalej. Było takie przejście. Wtedy jeden z kolegów, Maks miał na imię, założył linki – tam trzeba było przebiec, [więc] żeby się nie przewrócić, bo to nie jest takie bezpieczne. Miałyśmy albo latarki na głowie, jak się udawało, albo latarki powieszone. Cały bagaż nosiło się na klatce piersiowej z przodu, nie z tyłu, bo tył tarł o ściany. W niektórych miejscach było bardzo nisko. Na ogół rozgałęzienia pokrywały się z planem [ulic].
- Czyli można było się zorientować.
Z grubsza. [...] Koło Trębackiej było dużo Niemców i mieli chyba wodę. Tam było najbardziej mokro i czasami było słychać zlatywanie wody, więc trzeba było uważać, żeby nie zbłądzić. Bać się specjalnie nie bałam. Jednej rzeczy się bałam. Bałam się koszmarnie szczurów. Szczura tylko raz spotkałam, ale piski pod placem Piłsudskiego słyszałam dużo częściej.
- Jak pani wspomina pierwsze wejście do kanałów? Mówiła pani, że musiała tylko przejść od włazu do włazu.
Tak, tylko kawałek i zawrócić na sygnał. Wtedy się ćwiczyło. Sygnał w plecy koleżance, bo nie wolno było nic mówić, bo echo niesie dużo wcześniej. Nie wiem, tak się paliłam do roboty, że nie pamiętam pierwszego razu... Nie wiem. Natomiast miałam przygodę, dość śmieszną. Pocztę harcerze nam dawali, przenosiliśmy na Stare Miasto.
- Proszę jeszcze powiedzieć, jaka trasa była najczęściej wykorzystywana?
Najczęściej z Mazowieckiej na Daniłowiczowską. „Wachnowski” był dowódcą, [pocztę] tam oddawaliśmy. Ale czasami chodziłam, już nie zawsze strzelali, kilka razy byłam w kościele Świętego Jacka, [Wytwórni] Papierów Wartościowych, daleko, przez Rynek Nowego Miasta, ale tam nie strzelali, chodziło się górą, tylko hasło. Raz dostarczałam części do radiostacji, bo im się zepsuła, do kościoła Świętego Jacka, akurat chwilę po tym, jak się dach zawalił. Było dużo rannych. Dałam [części] temu chłopakowi, ale trudno mi powiedzieć, nie znam się na tym.
Miałam przygodę, o której chciałam powiedzieć. Prowadziłam panienkę z BIP-u, dziennikarkę i tak się złożyło, była starta [strzałka], że weszłam w nieodpowiednie rozgałęzienie. Po trzech krokach zorientowałam się, bo zaczęła się na mnie spiętrzać woda (to w tej okolicy, gdzie [byli] Niemcy), więc się odwróciłam, puknęłam, żeby się wycofać. Był tam taki placyk, rondo. I wychodzę. Ale niedaleko był właz. Ta dziewczyna do mnie z buzią: „Jak się nie zna drogi, to się nie trzeba za to brać!!”. Pokazuję jej, że – „cisza”. A ona jeszcze [więcej]! Pokazuję na górę, że mogą nas słyszeć. Mówię tak, bo nas pewien język migowy obowiązywał. A ona nic. Więc co zrobiłam? Odwróciłam się, jak ją wyrżnęłam w buzię! Wyszłyśmy, to ona od razu – bo wtedy szłam na Kilińskiego od Długiej – złożyła na mnie raport. Do raportu mnie postawili, dostałam naganę, ale po cichu powiedzieli: „Dobrze jej zrobiłaś”. Przez zamknięte usta, nadający mi naganę mnie pochwalił, czyli zrobiło mi się lżej.
Tak samo w Wytwórni Papierów Wartościowych. Przyszłam – nie pachniałyśmy – w związku z tym komendant tego ośrodka, nie wiem, jak się nazywał, powiedział [coś] do jakiegoś chłopaka. [Chłopak] przyszedł za chwilkę i z manierki nalał mi bursztynowego płynu. Powąchałam – to był jakiś koniak. Była [w tym miejscu] podobno wspaniała piwniczka Niemców, alkoholowa. Mówię: „Ja harcerka – nie piję”. Dawniej harcerz nie pił. On mówi: „Na rozkaz cholera!”. Pierwszy alkohol wypiłam wtedy w życiu. Mówi: „Patrzcie! Ona nic! Nawet we łbie się jej nie zakręciło!”. Widocznie jak się pije pierwszy raz, to organizm nie ma umiejętności reagowania, nie ma jeszcze standardów i takie rzeczy są. Potem zrozumiałam to, dopiero ucząc się chemii fizjologicznej.
- Miała pani kontakt ze Starym Miastem na bieżąco. Widziała pani coraz bardziej zrujnowane Stare Miasto. Później pani wyprowadzała żołnierzy ze Starego Miasta. Jak pani wspomina ten okres Powstania?
Smutno. Pamiętam do dziś wszystkie obrazy dookoła włazu, przy pomniku Powstania, u wylotu Miodowej. To był dość duży właz. Mimo że wszyscy mieli informację, że nie wolno zabierać niczego. Mój ojciec, legionista, zawsze mówił: „W czasie wojny można wziąć tylko to, co jest ci koniecznie potrzebne. Buty ci się zdarły, weź nowe buty, stare wyrzuć. Nie bierz nic do kieszeni”. Ale człowiek jest człowiekiem, więc były jakieś portmonetki z pieniędzmi rzucone, to było widać dookoła włazu. To był czasami po prostu taki murek, potem odsuwali to trochę, ale były różne rzeczy, plecaki. Nie zdawali sobie sprawy, mieli rozkaz ewakuacji. Byli ranni, [którzy] udawali, że nie są ranni. Nie wolno było nikogo nie chodzącego wziąć. Mógł przed nim iść przyjaciel i za nim. Mogli dać mu kijki, ponieważ Miodowa i Krakowskie jest wysokie. Przy moim wzroście – z lekko pochyloną głową [się mieściłam]. Ale kijek miałam tylko ja, przecież oni nie mieli. Ale można się było opierać.
Ktoś napisał, że wzdłuż całego kanału były jakieś ławy. Nieprawda. Ławy i bardzo szeroko (mówiłyśmy, że możemy pracować w ZOMO) to było pod „Bristolem”. To było ogromne miejsce. Tam można było opatrzyć rannego, coś położyć. [Kanał] tam się zwężał i dołem tylko coś płynęło, a tu było tak, że można było usiąść i właściwie prawie mógł ktoś leżeć.
Zaraz dalej jak się szło w kierunku uniwersytetu, był zjazd w Karową. Chłopak z naszego oddziału zamknął to, bo tam jest burzowiec. Można by było, jakby była jakaś ulewa, spłynąć do Wisły, więc było pozamykane. Niemcy obstawiali to miejsce, bo mogli się spodziewać, że ktoś tamtędy będzie próbował wyjść. Ale mijało się to, nie było specjalnie [problemów], potem koło uniwersytetu i przy Wareckiej już wszyscy pomagali. Stały wielkie szpule ze zwiniętymi kablami – to były bardzo dobre osłony.
Ponieważ byłam wychowanką urszulańską, to jak mi bardzo doskwierały smrody, szłam w dół koło elektrowni do urszulanek i one miały wodę. Było nisko, nad Wisłą i miały [wodę]. Jedna z sióstr, z którą byłam zaprzyjaźniona, była kiedyś studentką politechniki. Każdą maszynę zreperowała. Nawet powiedziała: „Danka, palisz?” „Nie, bo jestem harcerką.” „No, to na wymianę. Masz, bo tu ludzie przynoszą”. Dostałam papierosy. Mówi: „Ale zapal przy mnie”. Tego może nie powinnam mówić, to mi najbardziej, wbrew, w pamięci zostało – palenie papierosów.
- Wrócimy jeszcze do życia codziennego. Proszę powiedzieć, jak wyglądała pani praca we wrześniu, już po ewakuacji Starego Miasta?
Zostałam przeniesiona na małą placówkę łącznościowo-zaopatrzeniową. Montowaliśmy oddziały. Przechodziliśmy – trudno mi jest powiedzieć, ale wiem, że to były magazyny Haberbuscha – tam gdzie robili piwo, przynosiłyśmy zboże. Ludzie to na żarnach domowych robili. Dawało się ludności. Na ulicy Pięknej (gdzie jest teraz ambasada amerykańska) a naprzeciwko pod „trójką” na Chopina kopałyśmy studnie. Ale tak było płytko, że trzeba było stać z czymś, żeby złapać wodę. Moja umiejętność harcerska ze wsi przydała mi się, bo jak się utarło ziarno, to ja jedna umiałam upiec chleb.
- Wspominała pani o wodzie. Poruszając się po kanałach – jak łączniczki sobie radziły z higieną?
Nie myłyśmy się. Byłyśmy czarne, brudne. Odpadał nawet czasami brud. Właśnie mówię – jak była jakaś okazja, ale to ja miałam, bo wiedziałam, że u sióstr jest [woda]. Ale nigdzie wody nie było. Nikt się nie mył.
- Nie było takich możliwości.
Wszyscy śmierdzieliśmy. Nawet nie pamiętam, żeby to na mnie robiło wrażenie. Chyba teraz jestem bardziej wrażliwa na zapachy.
- Wspomniała pani, że we wrześniu była pani w jednostce łącznościowo-zaopatrzeniowej. Jak wcześniej wyglądało zaopatrzenie w żywność? Gdzie pani jadła posiłki? Na Moniuszki?
Na Moniuszki. Był obiad. Wiem, że w czasie jednego obiadu spadła bomba, ale nie wybuchła. Była stołówka, wtedy kiedy byłam. Były loże, bo kiedyś to był ekskluzywny [lokal], z ruchomą podłogą [do tańca].
- Jak wyglądała atmosfera w pani grupie?
Świetnie! To było fantastyczne. Ktoś mówił: „Idziesz na Stare Miasto? Czy wiesz, jak można się dostać na Franciszkańską, bo mam list. Jak myślisz, czy można by było? Weź, weź! Może ktoś, bo koleżanka mnie prosiła”. Różne rzeczy prywatne załatwiało się. Stamtąd brało się listy, gdzieś dawało. Złapało się jakiegoś harcerza, mówiło się: „Bracie, nie masz tu gdzieś... oddaj swoim, może gdzieś dotrze”. Czy wszystko docierało – nie wiem.
- Jak wyglądało życie religijne w czasie Powstania? Czy uczestniczyła pani w życiu religijnym?
Nie. Raz byłam na ślubie kolegi i koleżanki, był ksiądz i dawał im ślub.
Zrobili sobie z jakichś blaszek obrączki. Jakiś kwiatek – czy się znalazło jakiś kwiatek... nie wiem. Laurkę się narysowało, życzenia. Śmieszne takie, co można było wymyślić?
- Przyjęcia nie było po ślubie?
Nie, żartuje pan. Pośpiewało się. Ale był jakiś instrument. Ktoś miał gitarę. Wieczorem czasami się [śpiewało]. Jakiś czas musiałam nocować… Trzy piętra, to są sejfy, to było miejsce sejfów, bo to przecież bank. Było bardzo wilgotno i na dole leżały tylko gumowe wycieraczki. Po prostu, żeby odizolować od cementu i mokrego. Ale nie wiem, który to był oddział. Teraz się pewnych rzeczy dowiaduję, nie będę udawała, że wtedy we wszystkim się orientowałam. Wiedziałam, że mają iść na PAST-ę, na druga stronę Marszałkowskiej, to pytałam się tylko kiedy, gdzie. Mówią: „Koło dziewiątej, dziesiątej”. – „To wejdę w twoje legowisko, to się chociaż prześpię”. A czy on wrócił, czy nie, to naprawdę nie wiem.
- Tak wyglądała sprawa noclegów i odpoczynku?
Tak, naturalnie. Potem była jeszcze Sienkiewicza 4. Ktoś poznał mnie, jakaś znajoma, powiedziała, że tam mieszka. Była lekarką, leczyła dzieci. Musiałam na Sienkiewicza przejść między filharmonią i krótko przed tym walnęła tam „krowa” i palili się ludzie. To było koszmarne. Do dziś dnia jak przechodzę (jest [w tym miejscu] tablica), doskonale to pamiętam. To jest koszmar, palący się ludzie. Nic nie można zrobić, bo to jest paląca się lawa. Byłam na Sienkiewicza, chyba obmyłam się czy oskrobałam, oczyściłam czy w ogóle wyrzuciłam brudne ubranie i włożyłam czyjeś czyste. Był nalot. Uparły się, że mam zejść do piwnicy. Windą zjechała bomba – potem, jak siedziałyśmy w piwnicy – i nie wybuchła. Było dużo niewybuchów.
- Miała pani wtedy stracha?
Bo ja wiem? Nie. Muszę powiedzieć coś bardzo dziwnego. W ogóle się nie bałam. Nigdy się nie bałam. Wszyscy uważali, że jestem cholernie odważna. Przeżyłam strach, dopiero zrozumiałam, co to jest strach, po Powstaniu przy bombardowaniu Wrocławia. Ale to tak, jak to się mówi, że bym w portki zrobiła – strasznie się bałam! A [w Powstaniu] – nigdy. W ogóle nie przychodziło mi do głowy, że mnie może się coś stać.
- Jak wyglądała sprawa wymiany informacji? Czy pani wiedziała, co się dzieje na przykład na Mokotowie?
Nie. Nawet nie miałam hasła na Mokotów. Koleżanka zginęła, idąc na Mokotów, i musiałam iść. Byłam tylko raz w życiu na Mokotowie.
Tak. Ale raz w życiu kanałami. Przy Madalińskiego, tak się zorientowałam po ulicach, i powiedzieli mi, że już będą Polacy. Pytałam się o hasło. Nikt mi nie umiał podać hasła, bo nie było łączności telefonicznej czy radiowej. Szczęśliwa, że w ogóle już jest Mokotów, wychodzę, a tam wianuszek naszych, z opaskami: „Cha, cha, cha, zgrabne nóżki!”. Przecież byliśmy wszyscy młodzi, wszyscy gówniarze i tak się zachowywaliśmy jak nasi rówieśnicy w tej chwili, w takim samym wieku. Mówię: „Do komendy. Proszę mnie zaprowadzić do komendy”. – „Hasło?”. Mówię: „Skąd hasło?! Idę ze Śródmieścia”. – „Ho, ho, ho, ze Śródmieścia! Każdy może wyjść i powiedzieć, że ze Śródmieścia! A może adresik?” – robili ze mnie idiotkę! Wreszcie któryś mówi: „Chłopcy, w porządku. Zaprowadzimy”. Mówię: „Mam materiały do przekazania”. Przekazałam to, mieli wodę, naturalnie, że przy okazji umyłam się.
Chodziłyśmy czasami w roboczych [spodniach], takich jak ogrodniczki, granatowe, na paskach i jakąś koszulę pod spód. Tyle że obcinałyśmy sobie nogawki i miałyśmy [krótsze]. Na ogół szukałyśmy wysokich kaloszy ze względu na bezpieczeństwo.
Powiem to, bo to jest śmieszne, ale już było nagrywane. [Było to] dziesięć lat po wyjściu za mąż. Mój mąż był w „Baszcie”. Był na Mokotowie w 1. Pułku Szwoleżerów – tak się wtedy to nazywało. Arystokratyczny oddział, [gdzie] był Plater, Tyszkiewicz (Tyszkiewicz, który potem był komendantem w AK, z naszego okręgu). To było dziesięć lat po wojnie, już było wtedy nieco luźniej. Dłuższy czas się w ogóle nie przyznawałam (nie musiałam), że w ogóle brałam udział w Powstaniu, nikomu to nie było potrzebne. Byłam na robotach i wróciłam. Tak ludzie przyjeżdżali. Złożyłam papiery na medycynę, przyjęli mnie, nikt mnie się nie pytał. A mój mąż poszedł do Maczka, wrócił, był „oficjalny”. Ktoś zadaje nam pytanie: „Wyście byli w Powstaniu.” Mówię: „Tak, Staszek na Mokotowie.” A Staszek mówi: „Ona też tam tak się pałętała, bo jest mała, to chodziła kanałami. Jedną taką idiotkę widziałem. Wyszła przy Madalińskiego. Ale się zgrywała!”. Myślałam, że mnie zatka. Powiedziałam: „Występuję o rozwód, bo ty byłeś w tej grupie, co się najgorzej ze mnie wyśmiewała!”. Dlatego mówię, że to jest śmieszne, żart.
- Jak wyglądał koniec Powstania?
Wychodziłam, to było chyba [z ulicy] Piusa 19. Zwyczajnie. Wszyscy krążyli i wybierali rzeczy, w które się można ubrać na zimę, bo to był początek października. Każdy z nas sobie wybrał. Jakaś pani mówi: „Dziewczyno, weź! Tu jest futro!” – karakułowe, piękne. Mówię: „Pierwsza rzecz, to mi Niemcy zdejmą”. Wolę byle jaki, ale cieplejszy płaszcz, worek, z którego robi się plecak, żeby wziąć najpotrzebniejsze rzeczy.
Było nawoływanie, żeby wyjść na punkt zborny. Najpierw spotkałam chłopaka, który mówi: „Chcesz legitymację AL-u?”. Mówię: „Po co mi?”. – „No, wiesz, nigdy nie wiadomo. Tu ruscy, to lepsza będzie nasza legitymacja”. Mówię: „Daj mi święty spokój, żadne AL”. Za chwilę spotkałam moją komendantkę. Mówi: „Danka, pamiętaj. Bez żadnych papierów, bez żadnych legitymacji, bez niczego. Nie ma cię. Możesz wszystko sobie wymyślić”.
- Wychodziła pani razem z cywilami?
Z cywilami. Dostałam rozkaz: „Nie wychodzić z wojskiem. Przy pierwszej okazji uciekać”. Byłam w Pruszkowie pół godziny. Weszłam od razu tam, gdzie rozdzielali do wagonów. Niestety, same dziewczyny. Udało nam się [otworzyć], ale... Kenkartę chyba miałam. Nie, nic nie miałam. Ale każdy by nas rozpoznał. Już było pod Wrocławiem, to już nie było sensu skakać. Wtedy nas wzięto od razu, zakolczykowano, dali znaczki, z jednego obozu do drugiego nas przewozili.
- W jaki rejon Niemiec pani trafiła?
Okolice Wrocławia. We Wrocławiu na dworcu nas wyładowali. Potem byłam w okolicach naszych jenieckich obozów, bo wyszedł kolega w mundurze i mówi: „Czy ktoś z was ma rodzinę albo kogoś w obozie jenieckim?”. Miałam chłopaka w obozie w Neubrandenburgu. Jakiego chłopaka? Na wagarach koleżanka chciała ode mnie dwa guziki. Powiedziałam, że za darmo nie dam. Powiedziała: „Dam ci chłopaka”. Za dwa guziki kupiłam sobie chłopaka. Korespondowałam z nim dwa lata pewnie, od 1942 do 1944. Ze dwa lata. Napisałam pierwszą kartkę, trzeba było na blankietach –
Kriegsgefangenepost. Napisałam: „Kupiłam pana za dwa guziki i uważam pana za swoją wyłączną własność”. Dostałam odpowiedź: „Przepłaciła pani. Wystarczył jeden i byle jaki”. Korespondowaliśmy dość długo, więc jak mi przyszło to do głowy, to mówię, że mam. [Kolega] dał dwie kartki. Powiedział: „Napisz teraz, że żyjesz, bo wszyscy się niepokoimy. Natomiast drugą, wtedy kiedy już cię wsadzą na takie miejsce, co będziesz, żebyś mogła podać adres”. Tak zrobiłam. Ci chłopcy z Neubrandenburga ubrali nas od stóp do głów. Co prawda męskie rzeczy, ale ciepłe, zimowe. Przysyłali nam papierosy, czekoladę, różne inne rzeczy. Mogłyśmy za to kupować różne rzeczy u Niemców.
Głównie kopałyśmy okopy pod Wrocławiem. Chciałam zobaczyć Wrocław – takie ładne miasto, nigdy nie byłam za granicą. Miałam bardzo dobre pomysły. Moja przyjaciółka Hania była z internatu, spotkałyśmy się, razem byłyśmy, mówi: „Coś ty! Zawiozą cię tak? Powiedz: »Taksówkę zamówisz?«”. Mówię: „Głupia jesteś. Mam sposób. Mamy papierosy?”. – „Mamy”. – „Dużo jest palaczek”. Ja nie paliłam. Wstaję i mówię (my na piętrowych łóżkach, trzypiętrowe): „Dziewczyny! Za każdą wesz ubraniową płacę papierosa!”. A wiedziałam, że były wszy. Miałam pełne pudełeczko. Za pudełko papierosów dostałam pudełko wszy. Hanka mówi: „Danka, co ty będziesz robiła z tymi wszami?”. Mówię: „Ty się nie martw”. Niemcy nam co tydzień płacili dziesięć marek, jakieś byle co i trzeba było się podpisywać, że niby zatrudnieni jesteśmy. Nie wiem, o co im chodziło. Jedna podpisywała, a Niemra siedziała i pilnowała listy. Mówię: „Hanka, ty będziesz się podpisywała, pamiętaj z fidrygałkami, a ja jej wsypię za kołnierz. Wrocław będzie jutro. Jutro szykuj się do Wrocławia”. Rzeczywiście. Zrobiła się awantura. Rano – pobudka, samochody i my do dezynfekcji. Przy okazji Wrocław zwiedziłyśmy.
- Tak pani zwiedzała Wrocław?
Widziałam Wrocław jeszcze przed zbombardowaniem.
- Proszę wspomnieć jeszcze o bombardowaniu.
To było koszmarne. Nigdy w życiu się tak nie bałam. Tam nauczyłam się strachu. Było widno jak w dzień. Bałam się, że zginę wśród obcych i nawet nikt nie będzie wiedział gdzie.
- Czy pamięta pani, jaki to był okres?
Jak posuwały się rosyjskie wojska, zajmowały Wrocław i okolicę. Najpierw bombardowali. Ogromne światła najpierw wypuszczali, jak żyrandole ogromne, robiło się widniutko, nadlatywały samoloty i rzucały bomby. Nie wiem, czy to były amerykańskie, czy rosyjskie. Trudno mi powiedzieć. Po którymś bombardowaniu, a rano na okopy chodziłyśmy, wyganiali nas. Śpiewałyśmy różne pieśni patriotyczne. Obijałyśmy się, co tu dużo mówić. Głównie stałyśmy pod ubikacją. Wtedy raz dostałam. Myślałam, że Niemra mnie chyba zabije.
Papieren! – do koleżanki, która stała. Korzystałyśmy z tych samych ubikacji. Woła do koleżanki, żeby jej dała papier. A ona mówi, że nie ma. Ten bierny język, zawsze mam opory z tym językiem. Wtedy wyjmuję, przecież miałam tygodniówkę, dziesięć marek i mówię: „Proszę”. Myślałam, że ją szlag trafi! Pokazywałyśmy, [co o tym myślimy].
Taki co pilnował naszą grupę, uparł się, żeby wziąć mi rękawiczki. Ale to był staruszek, dość spokojny. Mówi: „Jak ty możesz w takich rękawiczkach, pekarach oryginalnych – znał się na towarze – kopać okopy! Przecież szkoda. Przyniosę ci bawełniane”. Mówię: „To są rękawiczki, w których mogę kopać i ich nie zedrę. A bawełniane to na ile dni?”. A on koniecznie chciał ode mnie wycyganić. A ja wyszłam z tym z Powstania. Wzięłam przyzwoite rękawiczki.
- Czy pamięta pani moment wyzwolenia przez wojsko sowieckie?
Doskonale pamiętam. Potem zatrudnili mnie w fabryce dynamitu w miejscowości Piotrowice. Pracowałam przy wypełnianiu granatników. Dlatego tak dużo nie wybuchało, bo nie umiałyśmy szkodzić, nie popisuję się. Trzeba było założyć zapalnik i wstrząsnąć, w pudełku. A my, żeby pracować na akord, udawałyśmy, że nam się tak spieszy, że ja nawet nie odrywam rąk od tego. Granatnika nie puszczałam ze skrzynką, tego wstrząsu. Odkładałam i odkładałam.
Jak nas tam przywieźli, szła ze mną dziewczyna, Polka, która miała piękne blond warkocze. Piękne! Takich warkoczy do dziś dnia nie zapomnę. Były baraki, [Niemiec] z karabinem prowadził sześć nowych do roboty, okna się otwierały: „Cześć! Polki?”. – „Tak, Polki”. – „Dalej”. Mówię: „Hanka, coś jest niedobrze”. Mówi: „Dlaczego czepiasz się?”. – „Patrz, każda ruda” – wszystkie były rude. Miałam już wtedy syntetyczny umysł. To był fosfor. To się napełniało, zalewało i spływała z nas ruda woda. Wszystkie nasze włosy były rude, póki nie odrosły.
Kopałyśmy okopy. Piotrowice, zaraz jest Szklarska Poręba. Raz tam byłam [po wojnie], ale było mi niedobrze. Obok był obóz ruskich. Nigdy nie mieliśmy melodii specjalnie do ruskich. Oni też prowadzeni. Nagle słyszę, ktoś mnie woła: „Magda!”. – „Cholera, Magda ja jestem czy nie Magda, jak to jest?”. Odwracam się – kolega z Powstania. W mundurze. Mówię: „A co ty za mundur masz?”. – „Angielski” – czterech ich w takich mundurach. Mówię: „Wszyscy Polacy?”. – „Nie, trzech Angoli! Uciekliśmy! Nie chcemy!”. – Mówię: „Pisz!”. Zaczęliśmy wymieniać grypsy. Błagali nas o ubrania. Miałyśmy od chłopaków dresy, co mogli nam z obozu przysłać, ale męskie. Jakoś zorganizowałyśmy, że im to podesłałyśmy. No, trzeba było organizować. Jeszcze Włosi tam siedzieli, trochę też nam pomagali. W pewnym momencie rozwalili ogrodzenie, bo z Ruskimi byli trzymani i uciekli. Uciekło [też] sporo ruskich.
Naturalnie wykryli, że ubranie dostarczyłyśmy do nas do obozu i uciekłyśmy. Na piechotę z Hanką zaczęłyśmy uciekać w kierunku frontu. Też byłyśmy głupie, ale nam się wydawało, że na froncie będzie łatwiej przejść na stronę amerykańską, bo to już niedaleko.
Na Zachód. Ubrałyśmy się za Niemki, włosy do góry, turbany. Hanka mówiła po niemiecku, ja mówię: „Będę niemowę odstawiać” – i nas złapali. Jakiś posterunkowy nas odstawiał ze wsi do wsi. W końcu – do Jeleniej Góry i wsadzili nas do więzienia. Był koszmarne przesłuchania. To był koniec kwietnia, więc już w ogóle wolność i niepodległość. Przesłuchania były, byłyśmy oskarżone o pomoc w ucieczce z obozu Anglików i ruskich. Byłam przesłuchiwana. Powiedziałam, że po niemiecku nie mówię, ale jak coś powiedział, to zdaje się, że zaczerwiłam się, bo on kłamał. Tak dostałam w buzię, że wyplułam trzy zęby. Znowu nas prowadzili.
Urodziłam się 6 maja. 6 maja miałam rozprawę, skończyłam wtedy dwadzieścia jeden lat i dostałam karę śmierci. Wsadzili nas do celi śmierci. Już nie mieli gdzie wywozić, ale czy my wiedzieliśmy? Skąd miałam wiedzieć? Po drodze dowiedzieliśmy się, że Hitler nie żyje. Ostatnie dwie noce między rozprawą zaczęły być straszne. W nocy wyganiano nas z cel. Siedziałyśmy we dwie i z nami siedziała Niemka, która też miała wyrok śmierci, bo przechodziła przez front, szukając swoich dzieci. Jak nas wywoływano, stawiano w jednym kącie, pijany esesman stawiał nas w jednym kącie, potem z drugiej grupy wywoływał ludzi i kazał stawać koło nas, to oni byli przerażeni, że są szykowani na śmierć. Robi na mnie wrażenie, że wszyscy byli pijani (ci pilnujący) i w ogóle nie wiedzieli za bardzo co robić.
Najgorzej było z 8 na 9 [maja]. Wtedy zaległa dziwna cisza, cele nasze były pozamykane i zaczął pukać jakiś Niemiec. To był jeden ze strażników, o kuli. Był kulawy, w ogóle był inwalidą. Jechał z wózkiem, na którym był duży kocioł (dwa dni nie jadłyśmy prawie) i była zupa jak rozgotowany budyń, jakaś breja. Raczej do picia. Wlewał nam do menażek. Nic się nie odzywał, nie odpowiadał na żadne pytania. Wypiłyśmy. Za pół godziny znowu przychodzi, pyta się czy [dać] repetę, dolewkę. Hanka, moja koleżanka, dostała histerycznego śmiechu. Powiedziała: „Wiesz co? Nie zdziwiłabym się, jakby się skończyła wojna”. Pytam się dlaczego. „Bo mój dziadek siedział na Syberii i nawet nie wiedział, że się wojna skończyła, ale jak dostał jedzenie i zapytali się czy dodać repetę, to był koniec wojny”. Zaczęłyśmy się śmiać i za chwilę, był już ranek, łomot, otwieranie drzwi –
Otwierat! Ruscy weszli i wszystkich nas wyrzucili z cel. Drżący [strażnik] dawał nam karteczkę, że możemy się starać o kartki żywnościowe. Papierów nie miał. Nie wiem, [czy] to był sąd, gdzie była rozprawa, wszystko się paliło, więc papierów nie miałyśmy żadnych.
Wyszłyśmy, ruscy nas zaczepiali i mówili: „Ubierz się! Co w spodniach! Tu domy są puste, ubieraj się jakoś! Polka, to ubieraj się. Wszystkie domy są puste, pouciekali, wszystko zostawili”. Zaczęłyśmy iść na piechotę do obozu, gdzie były nasze koleżanki, tam nas ktoś znał, bo my przecież bez niczego. Ale [w obozie] już ludzie robili sobie wózki, plecaki i wszyscy zaczęli się przygotowywać do jazdy do Polski.
Przyszliśmy na piechotę, kilkanaście kilometrów, za Cieplicami, przez Cieplice trzeba przejść, tramwaje nie jeździły i wtedy nam powiedzieli, że nie można jechać do Polski, ponieważ nie ma mostów. Były zerwane mosty na Odrze. Ale jakiś tramwaj chodził. Naprzeciwko stoi jakaś pani i słyszy, że mówimy po polsku. Mówi: „Panie Polki?”. – „Tak”. – „O, ja też jestem Polka, ale mieszkam tu już dość dawno”. Spojrzałam na Hankę, wyszłyśmy. Mówię: „Hanka, musimy mieć jakieś papiery! Przecież to była folksdojczka! Będą nas posądzać, że jesteśmy jakieś folksdojczki mówiące po polsku”. Bo to był przecież nikt inny. W związku z tym, patrzymy – jest milicja, MO. Poszłyśmy i mówimy komendantowi: „Chcemy jakichś legitymacji. Nie może pan nam dać?”. – „Ooo, nie wiem. Nie ma tu kto pisać”. Pyta się mojej koleżanki: „Jakie masz wykształcenie?”. – „Drugi rok medycyny”. – „Aaa...” – był bardzo niezadowolony. Za dużo było, więc spojrzał na mnie, a ja byłam po liceum pedagogicznym, zdałam już pedagogikę i psychologię. Jak się na mnie spojrzał, mówię: „Podstawówkę mam skończoną”. – „Dobrze. Umiesz pisać na maszynie?”. – „Jednym palcem”. – „Starczy. Masz pracować. Za dwa tygodnie dostaniesz papier”. Mówię: „Nie mamy gdzie nocować”. – „Znajdziemy kwaterę”. – „Nie mogę być sama. Ja tylko z nią”. – „Dobra, będziecie dwie. Nie płacimy, ale jedzenie dostaniecie”. Wprowadzili nas do jakiejś willi, gdzie na górze zdecydowałyśmy [się zostać], bo schodami tylko tam, małe dwa pokoiki i to była nasza kwatera. Patrzyli na nas podejrzanie. Bałyśmy się my ich, a oni pewnie nas. Po dwóch dniach zniknęli Niemcy z tego domu. Zeszłyśmy [sprawdzić] czy nie ma bomby. Były ogromne kufry z fotografiami. Dyplomatyczny korpus, [odznaczenia], więc ktoś ważny mieszkał. Czy byli właścicielami – nie wiem. Czy tu się tylko zatrzymali? W każdym razie wyglądało to bardzo dziwnie.
Byłyśmy tam od maja. Dostałam legitymację pierwszą 6 czerwca, bo wszedł mi odłamek kiedyś w kolano, zropiało, musiałam iść do szpitala i wtedy wypisał mi komendant. Wtedy to wyszło – on nie umiał pisać. W związku z tym podpisywał się zamaszyście „Kał” – chyba się Kałużyński nazywał. Nigdy nie dostałam właściwie papierów zatrudniających, tylko tę legitymację i zwolnienie z szeregów MO. Więc pierwsza moja praca po wojnie to jest „funkcjonariusz Milicji Obywatelskiej”. Dobrze, że chociaż wymeldowali mnie, że nie byłam dezerterem.
- Kiedy pani trafiła do Warszawy?
Dopiero we wrześniu chyba, jak tylko [odbudowali most na Odrze]. Jak most był na tyle prowizoryczny, to jechałam do Warszawy, ale Warszawa była przecież w proszku. Pociąg jechał dawniej… Nie wiem, czy pan sobie wyobraża, jak pociągi jeździły – stały na dworcu, nie wiadomo, przecież nie było rozkładu. Nagle słyszę moje imię wywołane z peronu – koleżanka. „Dokąd jedziesz?”. Mówię: „Do Warszawy”. – „Po cholerę! Tam nie ma nic, tylko same gruzy!”. Mówię: „Ale co mam zrobić?!”. – „Wysiadaj. Tu są urszulanki, w Łodzi, na Czerwonej. Powołasz się na nasze siostry i dadzą ci nocleg”. Tak się stało.
Wysiadłam i byłam u urszulanek dwa czy trzy dni. Moja matka uważała, że straszną rzeczą jest, że mój ojciec został oddelegowany na Kresy Wschodnie i ona z „białymi niedźwiedziami” – w ogóle w nic nie wierzyła, dla niej to był straszny wschód. Jak się urodziłam, to mnie wzięła, przywiozła do Łodzi i ochrzciła w katedrze. Dzięki temu nie miałam kłopotów z wyciągnięciem papierów. Ale było napisane: „Urodzona: Wołkowysk, kresy”. Poszłam na Uniwersytet zobaczyć, co się dzieje, czy mogę studiować, czy nie. Dziekanem wydziału ([wydział] nazywał się matematyczno-przyrodniczy, tam była pedagogika i psychologia, której miałam już zaliczone pięć trymestrów, bo przed maturą wzięły mnie na tajne nauczanie) była pani profesor Radlińska. Na mojej maturze jest podpisana. Spała w sąsiednim pokoju urszulanek, czyli znała mnie
face to face, żaden problem. Pyta się: „Co ty tu robisz?”. Mówię: „No, nie wiem, co mam robić”. Zreferowałam jej. Mówi do sekretarki: „Proszę ją zapisać...”. – „Ty masz dwa trymestry?”. Mówię: „Dwa z drugiego roku”. – „A co zdałaś? Historię wychowania zdałaś?”. – „Zdałam”. – „Proszę ją zapisać na trzeci rok”. Mówi: „Jedź do Warszawy, do Milanówka, siostry mają zakopaną twoją maturę. Pamiętam, bo podpisywałam”. [...] W ten sposób miałam i maturę, i świadectwo chrztu, czyli tak jakby metrykę urodzenia.
Zdałam egzamin na medycynę. Tu na trzecim roku, to spróbuję co, bo mi Balej mówił: „Masz studiować medycynę”. Mówię: „Pan profesor uważa, że tak jestem mało inteligentna?”. – „Dlaczego? Możesz dodać sobie jeszcze psychologię albo psychiatrię”. Mówię: „Prędzej mi tu kaktus wyrośnie. Mowy nie ma o żadnej medycynie”. Ale mówię – spróbuję. Zgłosiłam się. „Oryginał matury”. Poszłam do Radlińskiej. „Pani profesor, chcę wypożyczyć, bo to jest prawo nauczania, staram się o pracę w Łodzi. W ten sposób miałam maturę i zaczęłam studia.
Na pedagogice jak zaczęli mi wkuwać Makarenkę i te różne, okazało się, że nic nie umiem z psychologii, bo uczyłam się innej ideologii i rzuciłam.
- Wspomniała pani, że nie ujawniła się pani po wojnie. Rozumiem, że żadne represje panią nie spotkały?
Nie, nic.
- Jak pani ocenia – czy Powstanie musiało wybuchnąć na przełomie lipca i sierpnia 1944 roku?
Musiało. Byliśmy tak nabuzowani, musiało coś być. Może nie w takim zakresie, może nie takie, może jakiś bunt, może takie jak powstania w Wielkopolsce – rozbrajanie Niemców – ale musiało to być.
- Nie dało się tego uniknąć.
Ja przynajmniej byłam w środowiskach młodzieżowych – to u nas się tylko czekało!
Piaseczno, 26 kwietnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Niemczura