Nazywam się Henryk Kuckowski. W czasie Powstania i konspiracji miałem pseudonim „Rudy”. Urodziłem się w 1922 roku. W tej chwili jestem na emeryturze.
Przed 1939 rokiem był uczniem w Państwowej Średniej Szkole Technicznej Kolejowej na Chmielnej 88. Szkoła była uhonorowana swoimi zasługami w nauce tym, że po czteroletniej nauce byliśmy pobierani do podchorążówki wojskowej. Opiekę nad nami pod względem wojskowym spełniał 21. Pułk Piechoty imienia Dzieci Warszawy. To jest pułk, który stał w Warszawie.
W 1939 roku byłem na obozie w Lidzbarku Warmińskim. Krótko przed wojną, przed wrześniem wycofano nas z obozu i stacjonowałem na ulicy Ciepłej 5. W czasie ewakuacji z Warszawy moja kompania była na warcie, na patrolach. Wtedy wyprowadzono nas w kierunku południowo-wschodnim i tam zetknęliśmy się ze zgrupowaniem wojsk generała Kleeberga. W trakcie tych działań braliśmy udział, oczywiście nie bezpośrednio w walkach, ale zdarzało się nam ostrzeliwać i byliśmy ostrzeliwani. Po zakończeniu działań wróciłem do Warszawy i zacząłem myśleć o tym, co będziemy robić.
Chciałbym podkreślić jeszcze jedną rzecz, która wiąże się z rozpoczęciem konspiracji, to jest to, że urodziłem się w biednej rodzinie. W związku z tym, kiedy mieszkaliśmy jeszcze w Legionowie, należałem do Czerwonego Harcerstwa i do organizacji młodzieżowej „Tur”. W tym czasie byłem jednocześnie bardzo uzdolnionym piłkarzem. Grałem w klubie, którego nazwa była Robotniczy Klub Sportowy „Czerwoni” w Legionowie. Jak już rodzina przeniosła się do Warszawy, w czasie okupacji, niezerwane kontakty z kolegami z tych organizacji spowodowały, że ja, brat mój, jeden i drugi, wszyscy wstąpiliśmy do RPPS-u, Robotnicza Partia Polskich Socjalistów. To była konspiracyjna organizacja wojskowa. Od 1942 roku do 1943 roku byliśmy w RPPS-ie. Później nastąpiła sprawa złączenia z „Czwartakami” Armii Ludowej. Stąd znalazłem się w Armii Ludowej.
W Warszawie mieszkałem na ulicy Konwiktorskiej 1 mieszkania 5. To jest na samym skraju – jak jest stadion Polonii, to dalej, przy Zakroczymskiej.
Chciałbym dodać jeszcze jedną rzecz. Mianowicie w tym czasie konspiracja ma zawsze swoje konsekwencje. W listopadzie w czasie pracy w warsztatach kolejowych na Pradze, na Bródnie mojego młodszego brata zatrzymało gestapo. Po kilkunastu dniach, 30 listopada, rozstrzelono go jako zakładnika.
30 listopada 1943 roku. Brat na Pawiaku 11 listopada kończył dwadzieścia lat. Starszy brat, który był ranny w czasie obrony Warszawy, mieszkał również na Starym Mieście. W momencie kiedy wybuchło Powstanie… Pragnę podkreślić, że nasza organizacja AL-owska nie była informowana o przygotowaniach i terminie wybuchu Powstania. Przykre to jest niestety, dlatego że dużo kolegów zginęło, zanim dotarło do Starego Miasta. Warszawski sztab Armii Ludowej zdecydował, że w tej dzielnicy będzie koncentracja naszych AL-owców z Warszawy. Nieduża grupa pozostała na Śródmieściu, natomiast trzon sił „Czwartaków” był na Starym Mieście.
Organizacja na Starym Mieście: sztab Armii Ludowej Okręgu Warszawskiego, który się mieścił [na Freta], i my jako bojowa organizacja, Batalion „Czwartaków”. Z tego sztabu otrzymywaliśmy zadania. Dowódcą „Czwartaków” na Starym Mieście był „Konrad”, Lech Kobyliński, późniejszy profesor, znany zresztą na Wybrzeżu. Jego zastępcą był porucznik Edwin Rozłubirski pseudonim „Gustaw”. Zresztą również znana postać, przyszły generał, pierwszy organizator Dywizji Spadochronowej w Krakowie.
Przebieg działań na terenie Starego Miasta, pierwsze dni przy tym chaosie, jaki wywołało Powstanie wśród ludności, która nie znalazła jeszcze jakiejś formy i konieczności chronienia się. Pierwszą rzeczą naszego oddziału była placówka na rogu Podwala i Krakowskiego Przedmieścia, w tym miejscu, gdzie w tej chwili są schody [ruchome]. Później ona troszeczkę się przesunęła. Ta placówka była bardzo istotna. Narażona często na bardzo ostre działanie Niemców, szczególnie w momencie kiedy jeszcze chciano przeprawiać się przez most Kierbedzia na drugą stronę. Wtedy objęliśmy w działanie tę placówkę, placówkę na Piwnej (przez kilka dni była w naszym działaniu) i na Mostowej. Tam była garbarnia. Opodal wylotu Mostowej na Wybrzeże [Gdańskie] też była jedna bardzo poważna placówka, bardzo narażona na działanie [Niemców], ponieważ Niemcy chcieli zachować swobodę działania wzdłuż Wisły. Spodziewali się jeszcze w początkowym okresie, że może armia polska i radziecka dojść do Wisły i będzie tylko Wisła dzieliła.
Moje zadanie przez trzy, cztery, do pięciu dni [polegało na tym], że byłem na placówce przy Krakowskim Przedmieściu i Podwalu. W międzyczasie zaczęli ściągać nasi koledzy z terenu Warszawy, z innych dzielnic. Między innymi przybył kolega z konspiracji, również z RPPS-u, Rysio Suski, pseudonim „Żarłok”. Spotkanie z nim nastąpiło właśnie na tej placówce, uściskaliśmy się i po pewnym czasie, ponieważ był wyżej w organizacji ode mnie, przejął dowództwo 3. kompanii.
Byłem podchorążym. Byłem w konspiracji w podchorążówce. Akurat kapitan „Szwed” przyszedł na placówkę. Ponieważ „Szwed” też był z naszej organizacji RPPS-u, a on już wiedział, jakie ma zadanie, „Szwed” zdecydował, jemu powiedział: „»Rudy« będzie do ciebie jako oficer do zleceń”.
Różne były zadania. Między innymi zadanie stałe to przynajmniej raz na dzień była inspekcja placówek bojowych i zorientowanie się, żeby składać raport do sztabu.
Pierwszy raz zostałem ranny na Freta 16. Mieliśmy [tam] razem ze „Szwedem” kwaterę do urzędowania. Drugi raz to już było mocno po połowie września. „Szwed” postanowił, że pójdziemy na Nowe Miasto. Tam mieściły się budynki jakiegoś zakonu kobiet. Żeśmy tam weszli, weszliśmy na strych domu, który stał na samej skarpie. Po tamtej stronie jeszcze byli Niemcy. Jak myśmy zaczęli przez lornetki patrzyć na teren tamtego wybrzeża, widocznie jakiś błysk był czy coś, bo zaczęto nas ostrzeliwać z moździerzy. Jeden pocisk moździerzowy padł. Był duży komin, „Szwed” był za kominem, a ja byłem z drugiej strony. Pocisk wybuchł z tej strony. Rozbił mi bębenek i zupełnie ogłuchłem. Wtedy leżałem w punkcie sanitarnym Armii Ludowej na Świętojerskiej, zdaje się w piwnicy na rogu Freta.
Jak troszeczkę ochłonąłem, dostałem rozkaz pójścia na Żoliborz. Grupę wyprowadzał porucznik „Mirek”, a ja byłem jego zastępcą, czyli wchodziłem przedostatni, on ostatni do tego [kanału]. To było uzależnione tym, że jak szliśmy na Żoliborz, to najpierw wchodziły osoby, które byłyby za [nami], a później ja wszedłem, on i prowadziliśmy na Żoliborz. Udało się nam przebić na Żoliborz. Na Żoliborzu zetknęliśmy się z nieco inną atmosferą.
Akurat wchodziłem w tym miejscu, które jest zaznaczone przy pomniku na placu Krasińskich, gdzie jest jeden z powstańców. Figura jest umieszczona w tym [miejscu].
Wychodziliśmy gdzieś w rejonie placu Wilsona. Jest kwestia tego rodzaju, że jak myśmy wchodzili, już było rano. Wtedy już z terenu parku Krasińskiego Niemcy ostrzeliwali włazy. Był to niestety dzień 26 sierpnia rano, myśmy wyszli, po nas później nastąpiło uderzenie i zamordowanie sztabu.
Na Żoliborzu był troszeczkę Kobyliński, był „Szwed”, byli nowi przybysze, miejscowi. Mieliśmy placówkę na ulicy Wojska Polskiego z pełnym widokiem na Dworzec Gdański. To może byłoby nawet dobre, ale przed tym patrzeniem na Dworzec Gdański leżało ponad sto trupów powstańców, którzy [nacierali] 22 sierpnia, może mylę daty. Był taki moment, że wspólnie z oddziałami Armii Krajowej nacieraliśmy na Dworzec Gdański i z drugiej strony nacierali oni. Niestety. Pociąg pancerny wjechał. Rozbił wszystkich po tamtej stronie. Leżało ich około stu. W nocy czasami wychodziliśmy do nich szukać broni, bo oni mieli broń, którą mieli rzekomo przekazywać nam na Starym Mieście.
Moja historia na Żoliborzu polegała w tym czasie na udziale w patrolach na teren Marymontu. Teren Marymontu był ziemią niczyją. Tam przychodził patrol niemiecki i przychodziły nasze patrole. W jednym z takich patroli zatrzymaliśmy starszego Niemca, który nam pokazywał ręce, że on jest Steinarbeiter. Rzeczywiście miał spracowane. Tłumaczył się z tego. Przyprowadziliśmy go do nas do dowództwa. Pracował później w kuchni naszego [zgrupowania].
W drugiej połowie września dowództwo na Żoliborzu zdecydowało wyprowadzić jeszcze drugi oddział do Puszczy Kampinoskiej. Pierwszym oddziałem wyszedł porucznik „Teoch”. Nie było żadnej wiadomości o jego położeniu i sytuacji. Drugi oddział sformułowano gdzieś po 15 września, może 20 września postanowiono wyprowadzić. Przed tym była jeszcze jedna akcja, którą warto odnotować w działalności ugrupowania Armii Ludowej na Żoliborzu. To była akcja natarcia w biały dzień na szkołę na ulicy Kolektorskiej. Położenie to wygląda w ten sposób, że Kolektorska była wyżej nad Marymontem. Myśmy musieli wejść w zabudowania Marymontu, o którym wspomniałem, że to była trochę ziemia niczyja. Sformułowaliśmy trzy plutony. Pierwszym plutonem po lewej stronie dowodził „Bolek”, sierżant Paszkowski. Środkowym dowodził porucznik „Mirek”. Ja – „Rudy”, podchorąży, miałem trzeci pluton. W moim plutonie było kilku radzieckich żołnierzy, którzy uciekli z niewoli.
Kiedy zaczęliśmy zbliżać się do Kolektorskiej, zaczęli strzelać do nas z karabinów maszynowych strzelcy wyborowi. Strzelec wyborowy musi wstrzelać się początkowo na wysokość i na dalekość. W związku z tym na wszystkich słupach na Marymoncie były ślady pocisków. Doszliśmy pod samą szkołę. Niestety ostrzał był bardzo silny. Jeden z moich żołnierzy – i to żołnierz, który na Mostowej był ranny w nogę, pseudonim „Wir” – trafiony został przez snajpera. Zaczęto nas spychać spod tego, bo strzelano z Lasku Bielańskiego. Jak się orientuję, ulice szły do Lasku Bielańskiego tak, że ustawiony tam karabin maszynowy pokrywał całą ulicę. Doszliśmy do miejsca, z którego mieliśmy już tylko możliwość przejść może nawet około stu metrów, które znajdowało się absolutnie pod ostrzałem – nie z Lasku Bielańskiego, a z Gdańskiej. Na Gdańskiej był jakiś niemiecki garnizon wojskowy, który miał działka przeciwlotnicze. Z działek przeciwlotniczych strzelał do nas, jak myśmy przechodzili. Zginął wtedy sierżant „Bolek”, u mnie zginął „Wir”. „Mirek” wcześniej się wycofał, przeszedł jakoś. Doszedłem do tego miejsca, bo byłem najdalej przy parku. Jakoś wycofałem się, musiałem przejść, oddalając się od Lasku Bielańskiego.
Gdzie stanęliśmy, to ludzie, którzy uciekali z domów... Między innymi utrwalił mi się taki widok: tramwajarz, koc jakiś, zawiązana pościel na plecach. Przy nas zaczęli gromadzić się na przejście. Przejście było dwadzieścia metrów przez ulicę i rowy, ponieważ tam nie było kanalizacji. Jako dowódca przykazałem, że każdy [biegnie] pojedynczo, skokiem przez dwadzieścia metrów i dalej już ma się czołgać, niestety nie było innego [wyjścia]. Tramwajarz zdenerwowany tym wszystkim w jakiś sposób wyskoczył z tłumokiem na plecach na ulicę. My wszyscy stoimy. Wtedy karabin maszynowy go zabił.
To podziałało na żołnierzy tak, że nie chcieli chętnie przejść przez ulicę tak jak potrzeba, jak żołnierz. W związku z tym wydałem rozkaz, że [mają iść] za mną w odstępach nierównych, dwadzieścia ileś. Pierwszy poszedłem, jakoś przeczołgałem się. Pociski padały z lewa, z prawa. Doszedłem do parkanu, który był ogrodzeniem magazynów filmowych. Na Marymoncie były magazyny filmów. Na tym parkanie wisiał „Bolek” Paszkowski. Wycofali się wszyscy moi żołnierze. Zrobiłem zbiórkę przy tym [parkanie]. Poszliśmy, zabraliśmy „Bolka”, przenieśliśmy go na kwaterę sztabu. Pochowaliśmy go na IX kolonii. Nawet stałem przy grobie.
[Dostaliśmy] rozkaz wyprowadzenia oddziału do Puszczy Kampinoskiej w porozumieniu z Armią Krajową, z którą – przyznam się, że poza wyjątkowymi jakimiś działaniami – mieliśmy bardzo dobre kontakty. Był żandarm na Starym Mieście, pseudonim „Barry”. Często były historie, że zatrzymywał któregoś z naszych: „Co to jest AL?”. Kontakty tam, gdzie musieliśmy walczyć, były wręcz braterskie. Wręcz braterskie! Każdy był spisany na ten sam los.
Wracając do wyprowadzenia – przyszedł rozkaz. Wyszedłem. Miałem wyprowadzić tych [ludzi]. Do tego jeszcze dołączono do nas wydawców naszej prasy. To nie byli żołnierze, ale ich też trzeba było ratować. Wyszliśmy. Udało się nam przejść do skraju Puszczy Kampinoskiej.
Mieliśmy wypadek, który spowodował, że zmuszono nas do zameldowania się u dowódcy tego obszaru „Obroży” kapitana „Szymona”. Zatrzymano jednego z moich podwładnych. Ludzie byli głodni. Poszedł gdzieś szukać jedzenia, prosić czy coś. Zatrzymał go patrol. Jak później okazało się, to był patrol ze stacji transformatorowej w Łomiankach, podobnież NSZ. Nie sprawdzałem tego.
W związku z tym poszedłem, zameldowałem się u kapitana „Szymona”. Siedział, nie wiem, którą rękę miał na temblaku, bo był ranny przy ataku na lotnisko. Na Bielanach było lotnisko. Przedstawiłem się, kim jestem. W czasie meldowania się powiedziałem mu, że jestem podchorąży konspiracyjny. Nie zdążyłem być wcielony do podchorążówki z tytułu mojej uczelni – Państwowej Średniej Szkoły Technicznej Kolejowej na Chmielnej 88. Tu nastąpił jakiś moment zmiany u pana kapitana, który zaczął ze mną rozmawiać zupełnie inaczej. Nie wiem, nie doszedłem nigdy. Nie sprawdzałem tego, co było przyczyną, ale okazał się bardzo życzliwy. Wyjaśnił sytuację, jaka jest. Wyjaśnił również, że do Puszczy Kampinoskiej wejść nie mogę, ponieważ będę internowany przez oddziały „Doliny”, które przyszły gdzieś z Wileńszczyzny, ale jednocześnie poradził. Sam nie mogłem zdecydować, jak to wygląda. Wróciłem. Ponieważ dwóch czy trzech oficerów z Armii Ludowej szło w tej grupie, zdecydowaliśmy, że przedstawię sytuację, że oddział pójdzie do Żyrardowa, do garnizonu Armii Ludowej w Żyrardowie. Natomiast w oddziale były dwie żony – Kowalskiego, który zginął w sztabie, i Kurlanda. Postanowiłem w ten sposób – jeszcze był Wieńczysław, „Lit” – zdecydowałem, że będziemy się przeprawiać się przez Wisłę, na drugą stronę Wisły, do naszych wojsk. Muszę tutaj z całą prawdziwością podkreślić nadzwyczaj życzliwy stosunek kapitana „Szymona”, który postanowił: „To ja panu, panie podchorąży, pomogę i zorganizuję panu przeprawę”. Zorganizował nam przeprawę. Przeprawiliśmy się na drugi brzeg Wisły. Przesunęliśmy się do Choszczówki. Oczywiście to już były warunki prawie frontowe, bo jak myśmy przechodzili przez Wisłę, przeprawiliśmy się, to po drugiej stronie już były zrobione przez Niemców dojazdy do przepraw. Nawet jakiś Niemiec mył się w wodzie, jak usłyszał, to…
Chłopiec, który nas przewoził łódką, to jak płynął, to woda go zniosła. Później chciał podjechać, żeby wylądować w Łomiankach. Nogę mu poharatała mina, bo teren był już zaminowany.
Kwestia wyglądała nadal tak, że przeszliśmy już Choszczówkę. W pewnym momencie zetknęliśmy się z wojskiem węgierskim. Jakaś brygada kawalerii węgierskiej, bo setki koni stało. Ci, co pilnowali, Węgrzy, nie zwracali uwagi na nas. Byli nawet życzliwi. Spotykaliśmy się z tym.
Niestety nie udało się nam przeprawić. Byliśmy we trójkę. Całą trójkę Niemcy zabrali. Wywieźli do Modlina do obozu. Modlin słynął z bardzo ostrego reżimu. Stamtąd zabrano nas do Schneidemühl, to jest do Piły. W Pile było rozdzielenie. Trafiliśmy do obozu w Glogau. Glogau to jest obecny Głogów.
Cały czas miałem w pierwszych trzech dniach, w początkowym okresie karabin. Później miałem pistolet Vis. Vis miałem do końca, aż Niemcy, jak nas zabierali, przy przekroczeniu po prostu odrzuciłem, żeby odrzucić podejrzenie. Nie było szansy nawet, żeby można było go użyć, bo to był patrol esesowski. Tak że można było tylko liczyć na śmierć. Poza tym zależało na nam tym, żeby te panie, które były, towarzyszki, nie były wtedy również zatrzymane.
Oddział, który stał na rogu Podwala i [Krakowskiego Przedmieścia] przeważnie miał karabiny. Było też kilku radzieckich jeńców, którzy tworzyli reżim nawet. Kiedyś szedłem, to jeden – nazywali go „Giętki” czy coś, był wysportowany, ze 101. Dywizji Strzelców Radzieckich. On był snajperem. Jak przyszedł na posterunek i zajął miejsce, to tak jak zajął przypuśćmy rano, to do drugiej czy trzeciej na tym miejscu leżał. To była istotna rzecz snajpera.
Uzbrojeniem były karabiny. Było kilka automatów niemieckich. 2. kompania, która stała na Piwnej początkowo, później rozdzieliła się i stała na dole, miała jednocześnie karabin maszynowy, który zdobyliśmy, wtedy [zdobył] „Konrad”. Nawet zażądaliśmy jeńców niemieckich, żeby pokazali, ponieważ bardzo skomplikowaną bronią był ręczny karabin maszynowy niemiecki. Granaty oczywiście i butelki.
Natomiast gdy wychodziliśmy do Puszczy Kampinoskiej, to właściwie zabierano tą bardzo jeszcze potrzebną broń. Czasami jakiś granat ktoś przeniósł.
Z jeńcami niemieckimi spotkaliśmy się w momencie, kiedy właśnie w nasze ręce wpadł ręczny karabin maszynowy. Wtedy poproszono jeńców, żeby któryś wytłumaczył. Przyszli Niemcy i wytłumaczyli.
Natomiast drugie, to już osobiście tego nie widziałem, bo jak podkreśliłem 26 sierpnia rano wyszliśmy, a katastrofa naszego sztabu była później. Jak był zasypany sztab, to „Gustaw” Rozłubirski zażądał Niemców do tego, żeby odgarniali.
Na Freta 16. Tak nieszczęśliwie się złożyło. Tym nikt się nie zajmie nigdy – kto w Powstaniu Warszawskim pracował dla Niemców. Przecież określenie, że tam jest sztab, to musiało się gdzieś przedostać. Smutna rzecz bardzo.
Powiem szczerze, że z aprobatą [patrzyli na Powstanie]. Nawet na tych stanowiskach, ponieważ stanowiska nie były takie, jak się czasami widzi w okrężnej drodze, tylko łączyły się gdzieś z tym. Były zawsze bardzo sympatyczne i bardzo przyjacielskie spotkania.
Chciałbym podkreślić jeszcze jeden moment. Wtedy byłem na posterunku w grupie na Krakowskim Przedmieściu, kiedy czołgi przejeżdżały. Jeden czołg niby pomylił drogę i wpadł w Stare Miasto (zamek był zniszczony) w drogę na Piwną, w następną ulicę. W końcu Niemcy wyskoczyli z tego, uciekli. Nawet myśmy do nich strzelali, ale drugie czołgi zatrzymały się, oni wsiedli tam.
Ten czołg był zaminowany. Jaka była piękna, wspaniała manifestacja ludzi, młodzieży, kiedy czołg dojechał na Kilińskiego przy ulicy Długiej. Akurat drugą stroną przeszedłem, bo spieszyłem się zameldować o tym. Trudno sobie wyobrazić, co to było. Taki sposób walki to potępienie. Jak można w ten sposób?
Ale Niemcy coś innego robili. Przecież moja rodzina, [dowiedziałem się] później z opowieści tych, którzy się uratowali, bo Konwiktorska 1 to był jednopiętrowy dom. Bardzo słabo chroniący. Moja matka, ojciec i siostra w tym czasie, bo siostra – była łączniczką u porucznika „Nastka”, w sztabie u nas – była ranna. Bo jak zaczął się ostrzał, to ona się położyła i całe plecy miała odłamków. Była na punkcie opatrunkowym u nas. Nic nie mieli do roboty, bo przecież nie mieliśmy tam żadnych rzeczy, do domu ją zaniesiono. Była razem z rodzicami. Bomba uderzyła, dom się zawalił. Ojca podobnież zabiło. Ją jeszcze uratowano. A to wszystko było również 26 sierpnia. Wtedy Niemcy zajmowali Stary Rynek. Niektórzy mówią, że Niemcy dobili moją siostrę. Matka ranna w głowę, wtedy poszła do kościoła franciszkanów. Z księżmi wyszła podobnież gdzieś na Gęsiówce, bo na Gęsiówce był obóz koncentracyjny. Gdzieś na Okopowej podobnież została rozstrzelana i spalona na stosie. To są momenty... Dowiedziałem się o tym dopiero wtedy, kiedy uciekłem z Głogowa. Z Głogowa uciekłem chyba w połowie listopada.
W obozie było bardzo trudno. Znalem trochę język niemiecki, obserwowałem to wszystko. Jak już nie mogłem [wytrzymać], to po prostu powiedziałem [Niemcowi], żeby mi zdobył jakieś buty, to na pewno ucieknę. Udało mi się zdobyć buty. Jakiś pociąg wiózł na front nowe samochody, to Niemcy nie jechali w samochodach, tylko szli do hotelu spać. Jak nas wygoniono na tor do pracy, to ja wtedy do jednego z nich, bo mieli celofanowe. Stamtąd zdobyłem buty i spodnie.
Później jeszcze udało mi się od chorego Niemca, jakiegoś rannego, koszulę kupić. Wtedy już byłem przygotowany do ucieczki. Ponieważ koledzy, którzy byli w AK na Pradze, wcześniej byli wywiezieni, jeden z nich jeździł jako pomocnik na parowozie. Z nim się zmówiłem, że warto byłoby pomyśleć o tym. On nie był taki jakiś zaradczy, ale zaakceptował. Kiedyś powiedział mi, że wyjeżdża. Będzie prowadził lokomotywę, parowóz do Karsznic. Karsznice to był zawsze główny węzeł kolejowy dla przewozu węgla z południa na Śląsk. Ogromna stacja kolejowa. Powiedziałem mu: „Kiedy będziesz?”. Wtedy pojechałem, wlazłem pod parowóz. Dojechałem do Lissa, bo Leszno to Lissa. Dojechałem pod parowozem, iskry leciały na mnie. Już nie mogłem wytrzymać, wyszedłem. Poszedłem na górę, znałem trochę słów niemieckich, do Niemca, który prowadził parowóz, powiedziałem, że chcę się zabrać do Łodzi, ponieważ w Łodzi mam kuzyna, wujka. Umówiłem się z nim, że jak będzie gotowy parowóz, to przyjdę.
Przyjechaliśmy do Karsznic. Kazałem temu młodemu człowiekowi (trochę młodszy był ode mnie albo znacznie młodszy), żeby wziąć wszystkie przyrządy do obsługi parowozu. Wtedy jak się jest na terenie kolejowym, to nikt nie pomyśli, że to jest jakiś nie kolejarz. Weszliśmy do jednej budki. Siedzi i dysponuje tym. Weszliśmy do niego, usiedliśmy na ławce, a on mówi po niemiecku, trzaska tylko tym. W końcu odkłada słuchawkę i powiada: „Co ten – taki i taki – ode mnie chce?!”. To do niego mówię: „Proszę pana, a jakby tutaj, bo jesteśmy przypadkowo, parowóz przyprowadziliśmy, chcieliśmy do rodziny przeskoczyć na drugą stronę. Oczywiście wrócimy tutaj, tylko czy jest jakaś możliwość?”. Powiedział, że nie ma żadnej. Chodzą tylko wagony węglowe, na których, jak się włoży, to z kontroli od razu widać, że ktoś jest. Poza tym w każdym składzie idzie już obrona przeciwlotnicza. Nad stacją dwa radzieckie samoloty myśliwskie zaczęły krążyć. Tak że nadzieja na ucieczkę była bardzo mała, prawie żadna. Proszę mnie zrozumieć, to już bezwzględnie była zupełnie jakaś forma działania człowieka, który albo ma śmierć, albo się uda.
Weszliśmy do tego wagonu, w którym jeździ kierownik pociągu. Oczywiście jakiś Poznaniak, po polsku mówił, ale z Niemcami. Niemcy się zmieniają na stacji, a my siedzimy tam, gdzie jest najmniejszy ruch. Doszliśmy do stacji, która jest już stacją przed przekroczeniem granicy i on do nas powiada tak: „No, jazda!”. A jak do niego bardzo ostro powiedziałem: „Nie jazda, tylko my uciekamy z niewoli. Jestem oficerem, uciekam z niewoli. A jeżeli Niemcy przyjdą i mnie zabiorą, to powiem, że pan miał mnie przewieźć. Niech pan zrobi wszystko, żeby Niemcy tu nie weszli”. Później poszedł, Niemców zagadał. Wsiadł, jak pociąg ruszył, to powiedział: „Skąd pan ma taką metodę?”. Ale żeśmy bardzo serdecznie się rozstali, nawet dał dwadzieścia marek. W ten sposób znalazłem się na tej stronie. Z chłopcem pojechałem do tego miejsca, uzyskałem zameldowanie.
Po ucieczce próbowałem [nawiązać kontakt] w Częstochowie. Z Częstochowy przyjechałem do Żyrardowa i w Żyrardowie nawiązałem kontakt z garnizonem Armii Ludowej. Rozpoczęła się nowa moja działalność, w której przede wszystkim wyleczyłem zakażenia, które miałem od tego zranienia. Dowództwo garnizonu w Żyrardowie przejmując moją, że tak powiem działalność organizacyjną i szkoleniową w konspiracji, przygotowania ludzi do działania, obdarzyło mnie stopniem porucznika i z tym stopniem zostałem wyzwolony przez armię radziecką, oczywiście z niewielkim odziałem, który koło Mszczonowa był pod moim dowództwem. Wychodziliśmy na tyły armii niemieckiej jak najdalej, sprawdzaliśmy wszystkie historie i przekazywaliśmy do sztabu.
W czasie pobytu w Żyrardowie pomogło mi spotkanie z Bożeną Puchalską, która miała kontakt z grupą skoczków naszej armii polskiej na tyły frontu, z grupą skoczków z Armii Ludowej z Batalionu „Czwartaków”. To byli uczestnicy grupy, którzy przed Powstaniem wyjechali w Lubelskie po zrzuty broni, mieli przewieźć. Później wojna się skończyła. Dowiedziałem się o morderstwie mojej rodziny. Trudno to sobie wyobrazić. Byłem troszeczkę tym załamany. Znalazłem się w pustce. Nigdzie do nikogo pójść, nic nie mieliśmy. W związku z tym sztab w Żyrardowie Armii Ludowej skierował mnie początkowo do milicji. W milicji byłem kilka dni, a później skierowano mnie do służby wojskowej, już w moim stopniu. Tak trwałem do chwili obecnej.
Przyznam się, że łatwiej mi mówić o tych gorszych wspomnieniach. Najlepsze. Chyba to, że udało mi się uciec wtedy. Ale to też było spowodowane zupełną bezradnością człowieka, który ucieknie i nie ma nic [do stracenia]. Liczyłem w Częstochowie zapisać się na kopanie okopów, bo płacono. Ci, którzy byli wyznaczeni, płacili jakieś pieniądze. Ale nie udało mi się tego zrealizować. Najgorsze to jeszcze jakieś są, ale tych najlepszych… Fakt zamordowania mojej całej rodziny jakoś obniżył możliwość, by być zadowolonym z czegoś. Nie było takich rzeczy, żebym był zadowolony z czegoś tak entuzjastycznie, żebym mógłbym w tej chwili powtórzyć, że to było dla mnie wszystko czy coś. Bardzo miło było spotkać się, jak zastępca dowódcy batalionu Zgirski przyjechał do mnie, do Żyrardowa. Później Bożena, jak ją spotkałem, ale to wszystko było zamglone niestety szokiem po utracie rodziny.
Zawarłem. Była łączniczka u nas w Armii Ludowej – Bronisława Stokłos „Bronka”. To się jakoś tak wszystko rozniosło inaczej. Przez ten Żyrardów i przez to może, że zamiast jechać do Warszawy, to siedziałem w Żyrardowie.
Jedną rzecz chciałbym uwzględnić. Powiedziałem na wstępie – sprawa rodziny mojej plus mój brat, który został rozstrzelany jako zakładnik 30 listopada 1943 roku. To jakoś rzutowało na nasze działanie konspiracyjne, moje i mojego brata. Musieliśmy jakoś troszeczkę wyciszyć pewne rzeczy. Ale mam na myśli jedną rzecz. Później, jeszcze z nauki wojskowej stwierdzam, że wszyscy ludzie w Warszawie byli przez dwa miesiące na pierwszej linii działań wojennych. Chciałbym to podkreślić. Dlaczego? Dlatego że przy tym – zresztą powiedziałbym zasługującym na najwyższą ocenę – działaniu pana Ołdakowskiego przy organizacji Muzeum Powstania nie wolno moim zdaniem pominąć ludności [cywilnej]. To powinno się znaleźć w jakiś sposób obok Powstania, powstańców. Przecież ci ludzie wszyscy byli… Mam jedną [historię], okropne widzenie z tego okresu. Szedłem ulicą Freta, w bramie (bo bramy były) bawiły się dwie dziewczynki. Matka siedziała na schodkach. Padł pocisk i zabił je. Ta matka sobie rwała włosy. To są rzeczy, których były tysiące w tym [czasie]. To są dowody, że ci ludzie przez okres dwóch miesięcy byli na pierwszej linii. Im coś się należy. Nie wiem. Chciałbym, żeby to stanowiło jakiś apel do – zresztą wspaniale działającej – organizacji [Muzeum] Powstania Warszawskiego, żeby wyeksponować tę historię. Nie wiem, czy to ma być góra, tak jak na Bartyckiej jest. Czy nie można było gdzieś znaleźć jakiejś góry, która by [stanowiła hołd dla ludności cywilnej]. Czy może wybudować jakieś mury, na których każdy mógłby sobie przykleić swoją rodzinę. Trudno mi powiedzieć, organizacyjnie nie jestem przygotowany do podjęcia jakiś tego [typu działań]. W każdym bądź razie ta rzecz, przy pięknym rozwoju powstańców, organizacji [Muzeum] Powstania Warszawskiego byłaby wspaniałą rzeczą. Byłoby to coś takiego, że prawdopodobnie wszyscy ci ludzie, którzy jeszcze pamiętają te czasy, mieliby jakieś zadowolenie, jakąś cześć. A tak, jak odchodziłem i szedłem to był dwudziesty któryś sierpnia. Szedłem na Mostową, już nie można było iść ulicą, to ludność już zaczęła protestować. Ludność już mówiła: „Po co wy to robicie? Nie mamy co jeść. Dzieci nie mają co jeść”. I tutaj moim zdaniem jakiś akcent oddania czci tym ludziom, którzy dwa miesiące byli na pierwszej linii frontu, to jest bardzo istotna rzecz. Bardzo bym prosił, tę sprawę warto byłoby w jakiś sposób poruszyć.
Cóż mogę powiedzieć. Taki maleńki fragment. W dniu 23 października mieliśmy święto sześćdziesięciopięciolecia Batalionu imienia „Czwartaków”. Na tym święcie, ponieważ już jest nas kilku zaledwie, oczywiście były osoby towarzyszące, ale przyszło dwóch kolegów z Armii Krajowej z wieńcem. Co by z tego wynikało? Oby w przyszłości, która już i tak będzie schodziła z ludzi, którzy pamiętają, ich nie będzie, żeby została zachowana przyjaźń nie dla politycznych rozgrywek.