Bogina Mond „Włóczęga”
Nazywam się Bogina Mond, z domu Stachowiak. Urodziłam się 23 października 1925 roku w Krotoszynie, który zresztą niewiele pamiętam. Podczas Powstania nosiłam pseudonim „Włóczęga”; łączniczka w Pułku „Baszta”, [kompania B-1] w plutonie „Rawicza”. Moim drużynowym był „Kadet”.
- Jak pani wspomina lata swojego dzieciństwa? Urodziła się pani w Krotoszynie w województwie poznańskim?
Tak, ale zupełnie nie znam [Krotoszyna], dlatego że mój ojciec był wojskowym, był w lotnictwie. W momencie kiedy się urodziłam (pospieszyłam się i urodziłam się po ośmiu miesiącach, a nie po dziewięciu) moja matka była na wakacjach u rodziców, właśnie w Krotoszynie, tak że ojciec przyjechał dopiero kilka miesięcy później z Warszawy. Sprowadził do Warszawy mamusię i mnie (wtenczas mojego brata nie było, bo urodził się dopiero rok później). [Mieszkaliśmy] na tyłach Łazienkowskiej (teraz nie wiem, czy jeszcze istnieje ta mała uliczka, która się nazywała Kusocińskiego). Na tyłach Legii był basen. Całe moje wczesne dzieciństwo jest właściwie [związane z] basenem Legii. Poza tym bardzo kochałam i byłam kochana przez moich rodziców. Jedną z takich śmiesznych historii, której osobiście nie pamiętam, ale którą mi zawsze opowiadano, było to, że kiedy ojciec przyjechał do Krotoszyna, a mamusia stała na werandzie z córeczką w ramionach, czyli ze mną, stanął, przeżegnał się i powiedział: „Boże, ruda”. To byłam właśnie ja. Reszta to było cudowne dzieciństwo – kochani rodzice, brat, szkoła, wycieczki na Powiśle, na tak zwane Siekierki; rowerek któryśmy dostali i byliśmy tylko właściwie jedynymi dziećmi na całej ulicy [posiadającymi rower]. Bardzo szybko nauczyliśmy się jeździć – brat miał trzy i pół latka, a ja cztery i pół. No i pływalnia. Latem całe dnie, od rana do wieczora, spędzaliśmy na pływalni. Co jeszcze z dzieciństwa? No różne rzeczy. Ja byłam zawsze bardzo szalonym dzieckiem, które zawsze chciało bardzo imponować, czyli tak zwane nieustraszone, co wcale nie zawsze było takie prawdziwe, tylko po prostu taka opinia przykleiła się do mnie.
Wybuch wojny zapamiętałam bardzo dobrze. Ojciec, jak codziennie rano, poszedł na lotnisko i koło godziny chyba dwunastej wrócił do domu i powiedział do matki: „Janka jest wojna. Wrócę. Nie martw się”. My z moim bratem zaczęliśmy skakać z radości. Dla nas tatuś był zawsze bohaterem pierwszej wojny światowej. Do tatusia przychodzili jego koledzy. Zawsze opowiadali o jego bohaterstwie, bo ojciec mówił bardzo mało o sobie, w ogóle był bardzo małomówny. Poza tym wychowani byliśmy na trylogii Sienkiewicza, na wszystkim, co było bohaterskie [w historii Polski], na powstaniach. Dla nas wybuch wojny oznaczał, że tata będzie znowuż bohaterem. Naturalnie nie było ani sekundy wątpienia: Polska jest mocna, znowu wygra. Okaże się, że naród polski znowuż pokaże, jaki jest bohaterski. Tak że dla mnie to był rzeczywiście [radosny] dzień wybuchu wojny.
[Niestety ta dziecinna egzaltacja nie trwała długo]. Potem była smutniejsza historia, dlatego że po kilku dniach przyszedł młody oficer i powiedział mamusi, że ojciec jest zaginiony. Nie powiedział, że zginął, tylko że zaginął, że nie mają o nim wieści. Potem, kiedy żeśmy odnaleźli ojca, tośmy dowiedzieli się, że ojciec był na dalekim Mokotowie (tak mi się zdaje, nie jestem pewna) pod jakimś wzgórzem, gdzie zostali opanowani przez Niemców i uciekając w górę, wszyscy przedostali się na drugą stronę. Tylko dowódca tej jednostki został raniony i mój ojciec wrócił się po niego i leżąc, czołgając się, ciągnął go na drugą stronę wzgórza. Wtenczas został postrzelony i w nogę, i w ramię. Dowódca jakimś cudem podniósł się, mimo że był raniony w nogi, jak kukiełka przeszedł na drugą stronę, natomiast ojciec został i dostał się w ręce niemieckie. Ojciec mówił cudownie po niemiecku, ale nie przyznał się do tego i kiedy Niemcy wieźli go i założyli mu pierwszy opatrunek, tatuś usłyszał, jak oficer lekarz mówił po niemiecku brzydkie słowo [i dodał]: „Dostał kulą dum-dum”. Kula dum-dum była zabroniona przez konwencję genewską, dlatego że po prostu raniła i nie pozwalała leczyć. Przez tą kulę dum-dum potem ojciec [zmarł po wojnie w 1953 roku].
O tym wszystkim naturalnie nie wiedzieliśmy, ale ani przez sekundę nie wierzyłam, że mój ojciec nie żyje. Ja tak kochałam ojca! I w ogóle ojciec mój był dla mnie półbogiem. Jemu się nic nie mogło stać. Któregoś dnia dostaliśmy do domu kartkę, jakieś gryzmoły, na której napisane było, że [ojciec] leży w szpitalu w Łodzi. No i ja harcerka i pełna zawsze żądzy przygód powiedziałam do mamusi: „Idziemy szukać tatusia”. Naturalnie nic nie funkcjonowało, żadne pociągi ani koleje, ani autobusy [nie funkcjonowały, więc] poszliśmy pieszo, w dobrych butkach i tak dalej. Dostałyśmy się aż do szosy. To była pierwsza autostrada na dalekim Mokotowie. Tam zjadłyśmy to, co miałyśmy. Mamusia była już bardzo zmęczona. Przejeżdżał furmanką chłop. Mamusia dała mu trochę pieniędzy i on nas dowiózł […] do jednego z pierwszych miasteczek za Warszawą.
Tam był duży plac, na którym była otwarta restauracja. Weszłyśmy do tej restauracji. Byłyśmy na dole, bo pierwsze piętro było tylko dla Niemców. Niemcy grali na fortepianie. Ja trochę śpiąca po rosole, zadowolona (byłam zawsze bardzo czuła na muzykę), powiedziałam do mamusi: „Wiesz, oni chyba nie są tacy źli, jeśli tak pięknie grają”. Mamusia nic nie odpowiedziała. Po obiedzie poszłyśmy na dworzec, żeby zobaczyć, czy jakiś pociąg nie jedzie. Przed dworcem zobaczyłyśmy masę ludzi, którzy jakby okrążali jakieś przedstawienie. Podeszłyśmy bliżej. Tam Niemcy grali na harmonijce, a w środku Żydzi na kuckach musieli tańczyć. Byli rozebrani i tańczyli, skakali w rytm tej muzyki. To było straszne widowisko. Widziałam, jak ciekł im pot i łzy u niektórych. Trzęsłam się. Wtuliłam się w mamusię i ona mi wtenczas powiedziała: „Widzisz, to też są Niemcy, chociaż tak ładnie grają na harmonijce”. Taki był początek okupacji.
Potem doszłyśmy z powrotem do wielkiej drogi i mamusia zatrzymała jakieś auto. Już była właściwie noc, w każdym razie było ciemno, przecież to był wrzesień. Zatrzymało się piękne niemieckie auto z oficerem, zdaje się z pułkownikiem, który spytał się, czym może nam służyć. Mamusia też mówiła po niemiecku, bo przecież [pochodziła] z Poznańskiego, powiedziała mu szczerze, że jej mąż jest ranny w kampanii 1939 roku i jedzie go szukać do szpitala w Łodzi. Wziął nas ze sobą, zawiózł do szpitala. Była już chyba północ. Kazał otworzyć szpital i sprawdzić, czy ojciec jest na liście [rannych]. Był na liście. [Niemiec] powiedział do swojego szofera, żeby poczekał na nas. Tatusiowi nigdy w życiu, przez całe życie nie przyznałyśmy się z mamusią, że to spotkanie z tatusiem zawdzięczałyśmy oficerowi niemieckiemu. Nie wiem, czy ojciec by nam wybaczył. W każdym razie po spotkaniu z tatusiem, który był ranny i który nam opowiedział swoje dzieje, wróciłyśmy tym samym autem pod sam dom i mamusia poruszyła wszystkich znanych sobie [polskich] oficerów, żeby tatusia ściągnąć do Warszawy. Ściągnęli [go] bardzo szybko do Szpitala Ujazdowskiego. Resztę wojny mój ojciec spędził, po kilku bardzo ciężkich operacjach, w Szpitalu Ujazdowskim.
- Jak nazywał się dowódca, którego tata ratował?
Nie wiem, nie mogę powiedzieć, byłam dzieckiem. Teraz dopiero piszę wspomnienia. Żałuję, że nie spytałam ojca o najrozmaitsze [fakty]... Nawet nie wiem, gdzie było to wzgórze, na którym ojciec został ranny. [Szczegóły walki, w której dowódca ojca, Jerzy Bohuszewicz, został ranny opisuje Zygmunt Jędrzejewski w książce „Od września do września”, PAX 1988, s. 167, 168]. W każdym razie to musiał być oficer, bo wielu oficerów zostało w Warszawie. To że ojciec dostał się do Szpitala Ujazdowskiego, to nie było łatwe. Leżał na sali generalskiej [razem z generałem Olbrychtem]. Prawdopodobnie właśnie dlatego, że znany był jego bardzo bohaterski i bardzo ładny postęp w czasie wojny. Zresztą to było [charakterystyczne] w naszej rodzinie (od początku, odkąd znam wszystkie dzieje rodziny), że zawsze ktoś gdzieś jakimś bohaterskim, honorowym postępkiem się odznaczył.
Alfons Bogdan.
- Proszę powiedzieć, jak pani wspomina lata okupacji?
Tatuś był w szpitalu. Mamusia zaczęła pracować, a ponieważ grała na pianinie, na fortepianie, tak że bardzo łatwo nauczyła się pisać na maszynie, więc pracowała, pisząc na maszynie, w fabryce mydła czy w fabryce perfum i mydła na ulicy Dworkowej. W każdym razie ja byłam już w drugiej klasie gimnazjalnej. Te lata wspominam (wstyd to może powiedzieć) jako chyba najbogatsze lata w moim życiu. Może nie najbogatsze, ale jedne z najbogatszych. Jak wiadomo szkoły wyższe, to znaczy uczelnie wyższe, gimnazja, licea, były niedozwolone. Nauka była niedozwolona, tak że z początku rozpoczęła się na kompletach, w zimnych, nieogrzewanych mieszkaniach. Po gwiazdce 1940 roku mogłyśmy wrócić na ławy naszej szkoły. Tutaj muszę zaznaczyć, że dla mnie moje dwie przełożone: [Janina] Roszkowska i [Janina] Popielewska należą do tak zwanych cichych bohaterów. One przez pięć lat właściwie uczyły nas w otwartym gimnazjum. Nasze gimnazjum było zarejestrowane jako szkoła handlowa. W gimnazjum (nie wiem dokładnie) było około pięćset uczennic i przez pięć lat ani jedna uczennica, ani ich rodzice nigdy nie wydali, że to właściwie było prawdziwe, normalne gimnazjum i liceum humanistyczne. Wszystkie uczyłyśmy się bardzo dobrze, bo jak tylko któraś się zaniedbała, to przełożona ją wzywała do siebie i [wysuwała] jedyny argument: „Wy jesteście przyszłością Polski. Niemcy chcą zniszczyć inteligencję polską i tylko od was zależy, jaka będzie później wolna Polska”.
- Co to była za szkoła i gdzie się mieściła?
Na ulicy Bagatela, tuż przy placu Unii Lubelskiej, tak że okna wychodziły na plac Unii Lubelskiej i na ulicę Bagatela. Jeśli się nie mylę, to był numer 4. W każdym razie poszłam tam po wojnie. Jest tam tablica, ale nic więcej. Moje przełożone i nauczycielki, profesorki to są bohaterki. One przecież narażały się nie tylko na obóz, ale prawdopodobnie narażały nawet życie, jeśli ktokolwiek by je wydał.
- Kiedy pani wstąpiła do konspiracji?
Od razu. Pod koniec 1940 roku albo na początku 1941 powstało harcerstwo, Hufce Polskie na terenie gimnazjum. Była pani Jadwiga Matyjaszkiewicz, bardzo młoda profesorka rysunków, niesamowicie energiczna, można powiedzieć: serce gimnazjum. Ona była dawną uczennicą Popielewskiej i Roszkowskiej, [była] kochana przez nas wszystkie. Ona stworzyła najpierw [drużynę Hufców Polskich]. W pierwszym okresie się nie mówiło, że to jest harcerstwo. Po prostu wybrała [z klas] grupę najlepiej uczących się, najpoważniejszych dziewcząt i stworzyła [najpierw] tak jakby mały Juventus Christiana. Zbierałyśmy się u niej [na Wilczej] małymi grupkami. Potem Inka Rozpędowska ze starszej klasy zwróciła się do mnie, czy nie chciałabym razem z nią angażować dziewczęta do harcerstwa. Harcerstwo to nie miało już takiego charakteru, jaki miało harcerstwo przedwojenne. Naturalnie, że zwracało się ogromną uwagę na nasze wychowanie, na naszą postawę moralną, na naszą postawę honoru, na dobroć, na pomoc, ale jednym z pierwszych naszych zadań była pomoc koleżankom słabszym w nauce. Poza tym uczyłyśmy małe dzieci [na przedmieściach Warszawy] historii i polskiego. Mnie przypadła mała grupa chłopców na Służewcu. Uczyłam ich historii Polski, uczyłam ich pisania [bez błędów]. Między innymi miałam [w tej grupie] wspaniałego małego poetę. Poza tym później szkolenie [w drużynie] polegało już na bardzo dokładnym poznawaniu miasta, każdych zaułków, wszystkich bram przechodnich, na doskonaleniu orientacji w terenie, na znajomości kart, map. Po prostu to było szkolenie łączniczek.
Druga część to było szkolenie sanitariuszek. Ja nie przeszłam szkolenia sanitariuszek, chociaż w czasie Powstania – o czym będę mówiła później – pełniłam też służbę sanitariuszki, bo było już tylu rannych i owało sanitariuszek. Właściwie [pełniłam służbę] sanitariuszki nie jako pomoc lekarza, ale jako opieka nad rannymi. Harcerstwo i w ogóle szkoła – liceum i harcerstwo to była nasza rodzina. To były lata przyjaźni, to były lata solidarności, to były lata entuzjazmu, romantyzmu. Byłyśmy wszystkie bardzo romantyczne. Bardzo często organizowałyśmy wieczorki poetyckie, gdzie czytało się utwory znanych poetów, znanych pisarzy. Był taki wieczór, kiedy jedna z moich przyjaciółek, Irena Pełczanka, recytowała z pamięci cały rozdział „Syzyfowych prac”. Dzisiaj to jest chyba nie do pomyślenia, ale właściwie i profesorki, i uczennice płakały – płakałyśmy ze wzruszenia, bo to był ten moment, kiedy ten młody uczeń, który przejeżdża z Warszawy do [zrusyfikowanej już] szkoły w Kieleckiem, mówi po polsku, podczas gdy już wtenczas mówiło się tylko po rosyjsku w szkołach [deklamuje „Redutę Ordona” Mickiewicza], i mówi o powstaniu [o bohaterskich walkach] i o mogiłach. To był ostatni występ poetycki Ireny, bo chyba miesiąc później była aresztowana (miała wtenczas piętnaście lat) i przesiedziała do końca wojny [w obozie, w Majdanku i] w Ravensbrück.
- Czy pani miała też takie niebezpieczne momenty w czasie okupacji?
Tak. Przede wszystkim niebezpieczne momenty były w domu, ponieważ mój brat bardzo wcześnie przeszedł do konspiracji, ale już bardzo poważnej. Ja nie wiedziałam, co on robi, bo dla mnie to był mój młodszy braciszek. Kiedy pierwszy raz go zamknęli, to miał niecałe czternaście lat. Dlatego że razem z jakimś kolegą (to już bez żadnej organizacji) przebijali opony w niemieckich ciężarówkach. Na całe szczęście garażysta nie doniósł tego do gestapo, tylko po prostu zamknął [chłopców] w jakiejś komórce. Mamusia prawie [na kolanach] błagała go i wypuścił mojego brata, ale przesiedział właściwie jedną noc czy dwie nocy w więzieniu, ale polskim – nie na gestapo. Potem, od samego początku, był zaangażowany w AK i pod koniec był już kurierem Komendy Głównej. Jako kurier Komendy Głównej jeździł bardzo często w mundurze niemieckim na wschód. Naturalnie w domu już mieszkać nie mógł, dlatego że występował pod innym nazwiskiem. Kiedyś się go spytałam: „»Tadeusz«, powiedz mi, jak ty się właściwie nazywasz, bo przecież gdybyś nawet był rozstrzelany, to my nie będziemy wiedzieć pod jakim nazwiskiem”. Wtenczas mój brat wyjął trzy różne legitymacje. W każdym razie nie mógł być już w domu. Pamiętam taki bardzo trudny moment, kiedy brat przyszedł na Gwiazdkę do domu i ojciec powiedział, że ma opuścić dom. Mój brat płakał jak dziecko. Dla nas Wigilia, tak jak dla każdego Polaka, to było wielkie święto rodzinne. Brat wyszedł, a pół godziny później przyszli Niemcy z rewizją. Innym razem też przyszli z rewizją do domu wczesnym rankiem. Ja leżałam w łóżku, zakryłam się po czoło, a oni rozwalili wszystkie szuflady i szukali. Wszystko leżało na ziemi, papiery, wszystko. W pewnym momencie oficer niemiecki podszedł i otworzył biurko, a w tym biurku był medal mojego ojca [z pierwszej wojny] – Żelazny Krzyż. [Oficer] zasalutował, kazał pozostałym Niemcom wszystko położyć z powrotem na miejsce i wyszedł. Do dzisiaj nie wiem, kim był ten Niemiec. Moja córka twierdzi, że to na pewno nie był gestapowiec. Ja w każdym razie pamiętam bardzo dobrze tę historię. […]
- Czy były jakieś przygotowania do Powstania Warszawskiego?
Tak. Na przykład z moich historii, które są czasem tragiczne, a czasem śmieszne… Kiedyś byłam zobowiązana zanieść gazetki na osiedle, które było na dalekim Mokotowie. To było zupełnie nowe osiedle, gdzieś naprzeciwko Służewca, Królikarni [po drugiej stronie alei Niepodległości]. Wiem, że [piaszczysta droga] prowadziła przez wielkie pole. Dawno nie byłam w Polsce, tak że właściwie tam nigdy potem nie poszłam, prawdopodobnie to pole jest dzisiaj zabudowane. Pole było zupełnie nagie i tylko ścieżka, droga, prowadziła [od ulicy Puławskiej do osiedla]. Kiedy znalazłam się na tej drodze, zobaczyłam z przerażeniem patrol niemiecki, który stał dobre sto albo i więcej metrów ode mnie, ale w każdym razie ja byłam dobrze widoczna. Widziałam, że rewidują kilka osób. Pierwsza reakcja to uciekać, ale natychmiast druga: przecież nie ucieknę, dlatego że strzelą. Jestem zupełnie [widoczna], nie mogę się schować. Wobec tego szłam. Szłam, trochę się trzęsąc, ale szłam naprzeciwko. Ja zawsze wyglądałam o wiele młodziej, wtenczas miałam już piętnaście albo szesnaście, chyba nawet więcej, już chyba siedemnaście lat, ale wyglądałam pewnie na czternaście. Oficer niemiecki podszedł do mnie i powiedział: „Papiery”. Patrzyłam bardzo rozszerzonymi oczyma na niego i powiedziałam: „Ja nie wiem, nie mam papierów. Przecież ja nie mogłam wyobrazić sobie, że ja panów tu spotkam. Poza tym ja mieszkam niedaleko i moje papiery są w domu. Mamusia pana z przyjemnością przyjmie i pokaże panu papiery”. On się zaśmiał i zapytał: „Ile ty masz lat?”. Powiedziałam: „Czternaście”. On powiedział: „No to takie dziewczęta jak ty, to są nam bardzo potrzebne do pracy w Niemczech. Niech cię tutaj więcej nie widzę, uciekaj”. Były różne historie.
Druga taka dosyć śmieszna historia: przechodziłyśmy znajomość broni, ale naturalnie nie mogłyśmy nosić prawdziwej broni, tak że nie wiem dlaczego, ale to były takie małe karabinki, takie jakie dzieci dostają na Gwiazdkę, tylko że były dosłownie zbudowane jak prawdziwy karabin. Zbiórka była na dalekim Mokotowie i za każdym razem któraś z nas miała [obowiązek] nieść ten [karabin]. Była zima i [tym razem ja] byłam zobowiązana do przyniesienia i oddania tego karabinu na miejsce oficerowi, który się nami zajmował. Włożyłam sobie karabin, tak po prostu pod szalik i pod palto. Nie przewidziałam tylko jednej rzeczy, że jak się wchodzi do tramwaju, to się podnosi kolano. I tym kolanem pchnęłam lufę i pół karabinu wyszło na wierzch. W ciągu sekundy tramwaj był pusty, nawet moje dzielne koleżanki też uciekły, a ja zostałam z tym karabinem. Konduktor nie zdał sobie z niczego sprawy. Jakoś się [dobrze to] skończyło, bo nie było nikogo niebezpiecznego w tramwaju.
- Jak pani pamięta moment przygotowania do Powstania Warszawskiego, ostatnie wakacje przed Powstaniem?
Ostatni okres przed Powstaniem był dla mnie bardzo ważny, dlatego że to było przed samą maturą. Przygotowanie do Powstania trwało cały czas, zwłaszcza to szkolenie łącznościowe, które... Długo musiałabym opowiadać o różnych grach, które właściwie były ćwiczeniami łącznika, który musiał wiedzieć, gdzie iść, gdzie uciekać. Takie gry odbywały się praktycznie co niedzielę. Po pierwsze przygotowywałyśmy się do matury, a po drugie ja wtenczas przechodziłam również kurs drużynowej. Przed samym Powstaniem, to znaczy w czerwcu, po pierwsze zdałam maturę, a po drugie zostałam drużynową i dostałam swoją drużynę. Tak że przygotowanie do Powstania trwało właściwie cały czas. To była właśnie ta znajomość map, znajomość broni...
Gry polegały na tym, żeby znać bardzo dobrze miasto [i w razie niebezpieczeństwa móc uciec]. Była niedziela. Dostałam adres domu na ulicy Marszałkowskiej, z którego miał wyjść młody człowiek – też harcerz, o tej samej godzinie, tylko on nie wiedział, kim ja jestem, i ja nie wiedziałam, kto wyjdzie. Ja nie wiedziałam, że to jest harcerz, to równie dobrze mogła być kobieta, to mógł być mężczyzna. W każdym razie [ten ktoś miał wyjść] punktualnie o tej godzinie. To była godzina mszy. Czekałam po drugiej stronie ulicy. Zobaczyłam, że wychodziła jakaś pani, wychodziła druga pani i wychodził młody człowiek. Od razu domyśliłam się, że to on. Dla niego to było wiele trudniejsze. Po drugiej stronie, gdzie ja stałam, przechodziło dosyć dużo ludzi. W każdym razie też prawdopodobnie się domyślił [że to ja]. Po jakimś czasie wiedziałam, że uciekając, on za mną goni. Gra polegała na tym, żeby uciec tak, żeby on mnie nie dogonił, czyli wykorzystać znajomość bram przechodnich i tak dalej. Pamiętam, że zaczęłam od kościoła. To było najłatwiejsze, bo tam jest tłum. Przez ten tłum przechodziłam. Wiedziałam, że z zakrystii wychodzi się na podwórze. Tamtędy już uciekałam i tak dalej. Ale skończyło się tym, że on znał [teren] jeszcze lepiej niż ja i na jakimś podwórzu, kiedy ja wskoczyłam do piwnicy tego podwórza, tam mnie przyłapał. Innym razem dostałam znowuż zadanie (to była trudniejsza gra), które polegało na tym, że pod danym mi adresem miałam się dostać do mieszkania i opisać dokładnie mieszkanie, lokatorów i wszystko, co się tam działo. To nie było łatwe. Nie bardzo wiedziałam, jak dam sobie z tym radę, ale zobaczyłam na drzwiach przy bramie, że pod numerem tego mieszkania mieszka nauczycielka muzyki, która daje lekcje. Dzisiaj domyślam się, że to było prawdopodobnie jakąś pomocą dla mnie. To już było łatwiejsze. Była niedziela. Zadzwoniłam i powiedziałam, że jestem uczennicą, która chciałaby mieć lekcje muzyki. Przyjęła mnie babcia, która powiedziała, że jej córki czy wnuczki (już nie pamiętam) nie ma, ale żebym poczekała, że przyjdzie z kościoła. Na całe szczęście babcia była bardzo gadatliwa, a ja obserwując, wiedziałam wszystko: gdzie, jak, które, jakie są drzwi, którędy się wychodzi, którędy się wchodzi. Od babci dowiedziałam się prawie całej historii rodzinnej, tak że dostałam bardzo dobry – celujący stopień z tego wywiadu.
- Jak pani zapamiętała wybuch Powstania Warszawskiego?
1 sierpnia to... Przez tyle lat przygotowywano nas do Powstania, ale o dniu wybuchu nie wiedziałam. Mój brat wiedział, ale nie mógł powiedzieć. Ja tego dnia miałam wieczorem (prawdopodobnie o piątej, może o szóstej) pierwszą zbiórkę z moją nową drużyną, która znajdowała się gdzieś na nowym osiedlu między szosą wilanowską a ulicą Dolną, w każdym razie w tamtym rejonie. W pewnym momencie, kiedy trwała zbiórka, naraz usłyszałyśmy strzały. Mieszkanie było na piątym piętrze, tak że podskoczyłyśmy razem z rodzicami do okna. Patrzyłyśmy, co się dzieje. Strzały były coraz bliższe. Zobaczyliśmy uciekających, biegnących chłopców z bronią. Jasne było, że Powstanie wybuchło. Dziewczęta były młode, bo miały prawdopodobnie czternaście lat (ja już miałam osiemnaście). Mama powiedziała, że nas nie wypuści, więc spędziłyśmy noc na materacach przy oknie. Rano powiedziałam, że na pewno jest jakieś wezwanie do Powstania dla mnie w domu i że muszę się tam dostać. Mieszkałam na ulicy Szustra. Ponieważ [byłam] starsza i uparłam się, że wyjdę, wobec tego wyszłam i dobiegłam do ulicy Dolnej (co nie było bardzo trudne, bo tam były ogródki, bo to było wielkie pole z ogródkami) i tam od razu zostałam wciągnięta prawie przez dozorczynię do jej mieszkania, która powiedziała mi, że absolutnie nie mogę biec dalej, dlatego że jest „gołębiarz” [na dachu], że już jest jeden, którego zabił, który leży na ulicy, że muszę zostać. Poczęstowała mnie śniadaniem. Zastanawiałyśmy się, co mogę zrobić. Powiedziałam, że muszę się dostać na drugą stronę Puławskiej, na Szustra. Jej mąż powiedział mi, że najprościej to jest przejść ogródkami, bo za domami na Mokotowie były zawsze ogródki i podwórza. Tak że przystawił mi wielki śmietnik. Po tym śmietniku przeskoczyłam przez siatkę do drugiego [podwórza]. Tam, mając już doświadczenie, przystawiłam sobie następny śmietnik, następny śmietnik i tak aż do ulicy Puławskiej, przedostałam się bez wielkiego trudu. Najtrudniejsze było przeskoczenie przez Puławską, bo jest dosyć szeroka. No, ale udało mi się. Przeleciałam.
Jak już byłam na [ulicy Racławickiej], to znowuż wille. Dostałam się do domu. Mamusia była szczęśliwa, bo nie wiedziała, gdzie w ogóle jestem. Ojciec był w domu, wprawdzie był o kulach, ale był tego dnia w domu. Od razu zgłosiłam się do „Moniki” (Heleny Załęskiej). Wtenczas nie wiedziałam, że ona się nazywa Załęska, a „Monika” to był jej pseudonim. Wytłumaczyłam, że jestem harcerką, ale ona na mnie popatrzyła (potem mi się przyznała, że myślała, że jestem o wiele młodsza) i powiedziała, że ma dosyć dziewcząt i żebym została z rodzicami, bo ojciec mój jest ranny i bardziej mnie potrzebuje. Było mi bardzo przykro. Patrzyłam z zazdrością na młode dziewczęta z opaskami [biało-czerwonymi S.P. – służby pomocniczej], które biegały dumne. Mokotów wtenczas nie był niebezpieczny, tak że widać było tę atmosferę Powstania, ale Powstania właściwie zwycięskiego. Młode dziewczęta – wszystkie zaangażowane. Na całe szczęście dowiedziałam się od razu, że pod którymś [numerem] na ulicy Bałuckiego, trochę dalej, jakieś dwie panie gotują obiady, które trzeba w jakiś sposób zanosić do żołnierzy. Wtenczas zaangażowałam drugą, młodszą od siebie koleżankę, która mieszkała niedaleko mnie i razem nosiłyśmy duże kotły zupy między Bałuckiego a Szustra 1. Właśnie Szustra 1 to był budynek, którego okna wychodziły na Puławską i na Szustra. Tam był pluton „Rawicza” i drużyna „Kadeta”. Drużyn było więcej, w każdym razie pluton „Rawicza”.
Przez jakiś czas nosiłam tę zupę, ale chłopcy się przyzwyczaili, że jestem [z nimi] i zaczęli angażować mnie do [łączności] wywiadów. Posyłali mnie z meldunkami, posyłali mnie do komendy, posyłali mnie na Odyńca. Właściwie wtenczas i przynosiłam zupy, i miałam pracę łączniczki. Pod koniec „Kadet”, który był moim drużynowym, powiedział, że zostaję włączona do jego drużyny już jako łączniczka plutonu „Rawicza”. Było to dla mnie niesamowitym szczęściem i dobrą, wielką nowiną. Potem pod koniec, kiedy na Mokotowie było już bardzo ciężko, noce spędzałam w piwnicach, które były zorganizowane jako małe szpitaliki, bo szpital elżbietanek był już zbombardowany i tam chorzy leżeli... Właściwie większość piwnic to były małe szpitaliki.
- Pani mieszkała na Szustra?
Mieszkałam na Szustra 15.
- A gdzie się mieścił pluton „Rawicza”?
Pod numerem 1 albo 3. W każdym razie był to gmach, którego okna wychodziły na Puławską. Pierwszego dnia Powstania myśmy patrzyli na zabitą kobietę, która była w ciąży i leżała na środku ulicy [Puławskiej]. I to był widok bardzo okropny... A z drugiej strony była ulica Szustra.
- Pani nocowała w domu z rodzicami i tylko przychodziła?
Niekoniecznie… Zawsze bardzo lubiłam opowiadać. Od dziecka opowiadałam różne historie, tak że moją, właściwie funkcją, którą [ranni] żołnierze najbardziej lubili, były moje opowiadania w nocy. Czasami byłam już tak śpiąca, że mi się oczy zamykały i przestawałam opowiadać, wtenczas słyszałam: „Siostrzyczko, mów dalej” – i opowiadałam, opowiadałam i tak spędzałam czas – w dzień łączniczka, w nocy sanitariuszka. Czasami się zdarzało, że trzy, cztery noce nie spałam.
- O czym pani opowiadała Powstańcom?
Różne historie z przeczytanych książek, historie które sama wymyślałam, bajki, wspomnienia z mojego życia, z mojego dzieciństwa, najrozmaitsze śmieszne historie. Wszystko, co mi przychodziło na myśl.
- Pamięta pani powstańców, których pani pielęgnowała?
Pamiętam, że był między innymi „Piotruś”, czyli dzisiaj profesor Jerzy Kłoczowski [i „Kasia” Hanna Jabłońska]. Pamiętam, że był młody chłopak, który miał postrzelone ręce i to było dla mnie bardzo wielkim przeżyciem, kiedy chłopcy mnie poprosili, żebym podała mu kaczkę. Podeszłam i chciałam mu podać [kaczkę], ale któryś z chłopców powiedział, że on ma postrzelone ręce. Domyśliłam się, co mam zrobić, ale dla mnie wychowanej w zupełnie innym świecie, było to strasznym przeżyciem. Przełknęłam ślinę i z uśmiechem spełniłam swoją funkcję. Poza tym też różne były [nieprzyjemne obozwiązki]. Na przykład pamiętam, że kiedyś zobaczyłam, że baseny były brudne. Wtenczas to dla mnie było straszliwe, zawsze brzydziłam się najrozmaitszych [brudnych] rzeczy. Pamiętam, że poszłam do ogródka i piaskiem wyczyściłam wszystko pięknie i tak dalej.
Poza tym wielkim, ciężkim wydarzeniem była śmierć „Piotr”a, który był w tej samej drużynie co ja i nazywany był „Doktorem”. On był studentem medycyny. Zginął w czasie wypadu w nocy i leżał [pochowany] właśnie w moim ogródku, to znaczy na Szustra 15. To było wielkim przeżyciem, dlatego że jak się skończyło Powstanie, to poszłam na Powązki, ale nie znając jego nazwiska, chodziłam od grobu do grobu na Powązkach wojskowych akowców i szukałam imienia Piotr. W pewnym momencie zobaczyłam: „Piotr”, „Baszta I”, Szustra i tak dalej. Jak [po wojnie już] przyszłam do siebie, do naszego ogródka, tam była jego mogiłka, na której był położony jego hełm. [„Piotra”] już nie było, ale była kartka, że leży na Powązkach. Było to bardzo tragiczne, dlatego że pod jego nazwiskiem i imieniem (nazywał się Andrzej Warachowski) było też imię jego brata, który zginął tego samego dnia co „Piotr”. Uklękłam, zaczęłam się modlić i naraz zobaczyłam, że stoi koło mnie jakiś pan. Kiedy się podniosłam i popatrzyłam na niego, powiedział: „Jestem ojcem »Piotra«”. Poprosił mnie, żebym przyszła [do nich na Pragę], bo dla matki będzie to wielkie wydarzenie, jeśli opowiem jej o ostatnich dniach [jej syna].
Poza tym, drugim wydarzeniem, które zapamiętałam, jest to (już nie mówię o łączności, łączność to była normalność, przechodziło się z jednego miejsca, ukrywało się, przechodziło [dalej]), że myśmy nie mogli przechodzić ulicą Szustra. Przechodziło się tyłami [tej ulicy]albo piwnicami, albo ogródkami, w których siatki były poprzecinane. Któregoś dnia spadały z samolotów ulotki i któryś z kolegów z naszej drużyny wyskoczył na jedną sekundę [na ulicę] i natychmiast został postrzelony i leżał zabity na Szustra. Do „Zbyszka” i do mnie należało [zadanie, by] pójść w nocy po jego ciało, żeby go można było pochować z honorami wojskowymi. Owinęliśmy nogi w szmaty, dlatego że ulica pełna była rozbitego szkła. Poszliśmy z tymi nogami owiniętymi w szmaty. To była chyba najkrótsza droga, która trwała najdłużej. Szło się centymetr po centymetrze, bo Niemcy cudownie strzelali, strzał był tak celny, tak że szliśmy wolniutko. Kiedy podeszliśmy do [zabitego kolegi] i wzięliśmy go – ja za nogi, a kolega za ramiona – on odetchnął. Powiedziałam: „Żyje!”, ale to był jego ostatni oddech pośmiertny. Kiedy przyszłam do domu, żeby się umyć, bo widziałam, że jestem cała pokrwawiona, mamusia omal nie zemdlała, bo myślała, że jestem ranna, a to po prostu była jego krew... Potem przyszły ostatnie momenty. Od 26 września nastrój na Mokotowie był bardzo specyficzny, panował niepokój, zwłaszcza wśród rannych. Już dochodziły wieści, że wojsko opuści Mokotów, przejdzie do Śródmieścia, ale że zostawi rannych. Ranni wiedzieli, że zostając na Mokotowie, zostaną wszyscy pomordowani przez Niemców, bo tak Niemcy postępowali z innymi rannymi, których zostawiono i o tym już było wiadomo. Pamiętam chłopców, którzy rozbijali gips na nogach, żeby wrócić do swoich jednostek i żeby nie zostać na miejscu. Do mnie należało przygotowanie [rannego] „Kadeta” – mojego drużynowego, do tego, żeby go można było wziąć do kanału. „Rawicz” i „Kadet” to byli synowie [podpułkownika Szczurka-Cergowskiego] „Sławbora”. O tym też dowiedziałam się po Powstaniu, kiedy zupełnie przypadkowo spotkałam „Kadeta” [w Bydgoszczy], a przedtem wiedziałam [z pogłosek], że zginął w kanale. Okazało się, że to była szczęśliwa nieprawda. Tak że w nocy, już 26 września rano, przy apelu „Rawicz” powiedział nam, że opuszczamy Mokotów, że przechodzimy do Śródmieścia. Dał nam legitymacje akowców. Wtenczas dostałam już legitymację jako łączniczka czy szeregowiec [„Baszty”, B-1] (nie pamiętam). Potem już, jak byłam na Dworkowej, moją największą troską było zniszczyć tę legitymację [żeby nie narażać rodziców]. Razem z całą kompanią mieliśmy się przedostać kanałami do Śródmieścia. Najpierw, jeszcze przed tym, ze „Zbyszkiem” zostaliśmy delegowani na dach, żeby patrzeć, co robią Niemcy naprzeciwko, ale to już była noc [z 26 na 27 września].
W pewnym momencie apel, że już idziemy do kanału. Do kanałów weszliśmy po północy, tak że to już był dwudziesty siódmy. Dla mnie (ja się boję nie tyle ciemności, co kanału właśnie) kanał był ogromy. To był burzowiec, który szedł pod ulicą Puławską. Najpierw schodziło się po klamrach, a potem trzeba było skoczyć w dół. Nie wiedziałam, czy ten skok to kilka metrów, czy jeden, w każdym razie znalazłam się w ramionach skaczącego przede mną żołnierza i znalazłam się w kanale. Szliśmy bardzo wolno, bardzo zdyscyplinowani. Kanał był szeroki, tak że to nie było nic strasznego. Od czasu do czasu czujka, to znaczy ten, który szedł na przodzie, rzucał hasło: „Są granaty, iść na czworakach” albo „Są miny, iść na czworakach”, albo „Wiszą granaty, pochylać się”. Nie pamiętam, jak długo trwał ten marsz, ale chyba niedługo. W każdym razie w pewnym momencie: „Stop. Nie idziemy dalej. Kanały są zasypane”. I stanęliśmy. Z uwagi na to, że ja już przedtem kilka nocy nie spałam, tak mi się strasznie chciało spać, że oparłam się o cementową ścianę burzowca i zasnęłam. Długo czy niedługo, nie pamiętam, w każdym razie wiem, że mi się coś śniło. Obudził mnie kolega, który powiedział: „Czy chcesz coś zjeść?”. Dał mi suchara. Zjadłam tego suchara i dalej żeśmy stali. W pewnym momencie poziom wody zaczął się podnosić. To był wielki burzowiec, więc woda nie podnosi się od razu na metr, tylko centymetr po centymetrze. To było straszne. Wiedzieliśmy, że zostaniemy zatopieni. Kolega, który był przede mną (nie pamiętam, jak się nazywał) wyjął pistolet i spytał się mnie, czy chcę, żeby mnie zastrzelił. Ja powiedziałam, że nie. Tak jakoś spokojnie to powiedziałam, że on schował ten pistolet i też się nie zastrzelił.
Pamiętam, że w pewnym momencie „Wojtek” powiedział, że stoją pod włazem i że pójdzie zobaczyć, co jest na górze tego włazu. Zaczął się wspinać. Pamiętam, że to było zupełnie niesamowite. Szedł bardzo wolno i wyszedł. Kulą od karabinu podniósł właz. Właz się otworzył i „Wojtek” wyszedł, a za nim „Zbyszek”. Myśmy tylko krzyknęli, żeby powiedział, na jaki teren wychodzi. Naturalnie ani „Wojtek”, ani „Zbyszek” nie mogli już nic powiedzieć, bo wyszli [na teren żandarmerii niemieckiej]. Właz był niewielki i wkoło stali esesowcy. To było na Dworkowej, żandarmeria. Podziwu godne było to, że myśmy wychodzili bez paniki. Jeden z jednej strony, z prawej, drugi z lewej, spokojnie jeden po drugim. Pamiętam, że jak przyszła moja kolej, a niosłam worek z nabojami (to była ciężka paczka), to kolega, ten z pistoletem, mówi: „Rzuć te naboje, bo przecież jest ci ciężko”. Ja jako wieczna optymistka powiedziałam: „A jak wyjdziemy na nasz teren?”. Ale on mi wziął te naboje i zrzucił. Wyszłam i zobaczyłam Niemców wkoło tego włazu. Wydawałoby się, że opowiem historię niemożliwą, ale byłam szczęśliwa, kiedy znalazłam się na wierzchu. Zobaczyłam Niemców, wiedziałam, że czeka mnie śmierć. Dla nas nawet nie było wątpienia, że Niemiec naprzeciwko, to nie ma innego wyjścia – tylko śmierć. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtenczas o tym, że była kapitulacja, ale byłam szczęśliwa. Popatrzyłam na niebo i wiedziałam, że umrę na wierzchu, oddychając powietrzem, a nie w tym ciemnym, smrodliwym, okropnym kanale.
Niemcy rozebrali mnie. Zobaczyłam, że właściwie wszyscy moi koledzy są rozebrani do kalesonów. Niektórzy mieli podkoszulki, niektórzy nawet nie. Wszyscy byli rzuceni na siatkę. To była Dworkowa tuż przy ulicy Puławskiej. W tym miejscu [przed Powstaniem] było targowisko i to targowisko było [odgrodzone od ulicy] siatką. Niemcy wszystkich ustawiali przy tej siatce. To była wysoka siatka, która odgradzała targowisko od ulicy. Pewien Niemiec mnie pchnął z całej siły też na tą siatkę. Zostałam tylko w koszulce, która nie bardzo mnie zakrywała, a miałam bardzo długie warkocze. Warkocze, które właściwie były dłuższe niż moja sukienka (to znaczy sukienka w ogóle, bo w tym momencie jej nie miałam) i mówiono, że są rudozłote. Rozpuściłam szybko włosy i upadłam. Za sobą usłyszałam, jak po niemiecku jeden Niemiec mówił do drugiego: „Popatrz, ona jest jak nasza Lorelei”. Odwróciłam się, popatrzyłam, a ten esesowiec machnął ręką i pchnęli mnie na drugą stronę. Tu muszę powiedzieć, że w najtragiczniejszym momencie jest jakaś ironia losu. Lorelei to jest postać z poezji Heine. Heine był przechrzczonym niemieckim Żydem, ale dla Niemców Żydem. Jego książki, jego poezja, jego dzieła były zabronione w Niemczech, pozostała Lorelei. Każde dziecko niemieckie w szkole w gimnazjum znało Lorelei, tylko że mówiło się, że autor nieznany. Heine był znany za swojego życia jako najdowcipniejszy człowiek swojej epoki. Tutaj myślę, że spłatał figla Niemcom, że właśnie on – Żyd – uratował polską dziewczynę z AK, że jego Lorelei mnie uratowała.
Znalazłam się po drugiej stronie [ulicy]. Jeszcze kilka czy kilkanaście osób wyszło z kanałów i w pewnym najmniej oczekiwanym momencie wyszedł młody akowiec, chwycił karabin czy pistolet z rąk Niemca i krzyknął do nas wszystkich: „Chłopcy, nie dajmy się, oni przecież nas wszystkich zakatrupią!”. I z tym pistoletem czy karabinem zaczął uciekać. Naturalnie, że uciekał. Naprzeciwko był niezabudowany plac, na którym on był widoczny jak na dłoni. Niemcy strzelili i on z tymi rękoma podniesionym w górę, zupełnie jak ptak, padł. Wtenczas Niemcy z maszynowego karabinu z balkonu zaczęli strzelać do wszystkich, którzy byli przy tej siatce. Ja siedziałam oparta [o mur] po drugiej stronie [ulicy] i przyznam, że nie czułam nic, absolutnie nic. Ani strachu, ani smutku, nic. Byłam jak martwa. Patrzyłam na to wszystko. Chyba pierwszy raz w życiu widziałam coś równie okropnego. Zwłaszcza że po tym Niemiec podchodził do tych leżących chłopców i strzelał w ich potylicę. Dwóch z tych na siatce nie upadło, bo palcami zahaczyli się o siatkę i Niemiec roztrzaskał im dosłownie głowy. Po tym Niemcy, właściwie ten esesowiec, zaczął się bawić z nami. Od czasu do czasu krzyczał: „Odwrócić się. Ręce
hoch!”. Myśmy się odwracali, ręce w górę i w tak sadystyczny sposób tę grę prowadził kilka razy. W pewnym momencie pomyślałam już sobie: nie no, już chcę być rozstrzelana szybciej i się nie odwróciłam. I ten Niemiec, który mnie uratował (właściwie trzydzieści lat później dowiedziałam się od „Mili”, która została ze mną uratowana, że to nie był Niemiec, tylko Alzatczyk, który siłą był wciągnięty do wojska), przechodząc, powiedział po cichu do nas: „Nie bójcie się, oni was nie rozstrzelają”.
Po jakimś czasie temu Niemcowi, esesowcowi, prawdopodobnie ta sadystyczna gra się znudziła, bo nas zostawił. Kazał nam się ubrać w rzeczy rzucone na stosie. Jak zobaczyłam, że tam jest mundur porucznika (nigdy porucznikiem nie byłam), to sobie wybrałam marynarkę porucznika, bo jak już, to już. Wzięłam jakieś duże buty, miałam małą nogę, a wzięłam ogromne buciska. I tak ubrani, czekaliśmy. Potem dali nam do jedzenia suchary.
Ze mną uratowały się dwie sanitariuszki: „Mila” – Emilia Ćwiertniewska, którą odnalazłam, jak już po „Solidarności” pierwszy raz wróciłam do Polski, i „Rysia” [Ryszarda Czesko], której nie odnalazłam. Wiem, że chciała studiować chemię albo medycynę, ale nie możemy jej odnaleźć. I Marek Rudnicki z tych, których znałam. Niemcy powiedzieli do nas, że jesteśmy bandytami, że jeśli ktoś z nas będzie uciekał, to zostanie rozstrzelany. Pod konwojem sześciu prowadzili nas. Prowadzili nas przez ulicę Szustra pod moimi oknami. Marzyłam, żeby ktoś z rodziców wyszedł na balkon i zobaczył, że żyję, ale nie wiedziałam [wtedy], że właściwie cały Mokotów był już wysiedlony. Nie było nikogo. Prowadzili nas aż do pól. Zawsze myślałam, że na lotnisko, ale mój brat mówił, że to były tylko pola wyścigowe. Jeszcze przedtem były pola i ten mój Niemiec (Alzatczyk), który cały czas bardzo się mną opiekował, jeszcze na Szustra powiedział do Niemców, którzy nas prowadzili (ich była szóstka), że mnie zatrzymuje. Ja strasznie się bałam, bo sobie pomyślałam, że prawdopodobnie coś chce ze mną zrobić, ale on zobaczył rozrzuconą na ulicy otwartą walizkę. Prawdopodobnie ci, którzy ją nieśli, nie mieli sił już jej dalej nieść. Otworzył tę walizkę i wyjął jakąś suknię. Pamiętam, że była w kwiaty i sto razy większa ode mnie. Popatrzył, [puknął się w czoło] i powiedział: „Dum-dum” – wskazując na mój mundur oficera. Ściągnął ze mnie ten mundur i kazał mi się ubrać w tę sukienkę. Założyłam tę sukienkę i biegiem dobiegliśmy do innych. Potem jeszcze na polach powiedział, żebym powiedziała swoim koleżankom, że możemy sobie zebrać pomidory i marchew i zjeść.
Już bardzo późno doprowadzili nas do jakiegoś hangaru, gdzie poszli wszyscy Niemcy, gdzie sobie śpiewali i grali, a ten mój Niemiec został z nami na dole. W pewnym momencie otworzył takie wielkie szerokie wrota (tam, z bardzo daleka, było widać ognie) i powiedział: „To są wasi tam. Uciekajcie, tylko nikomu nie mówcie, że jesteście bandytami”. Przez sekundę myślałyśmy, że chcą się nas pozbyć, że jak zaczniemy uciekać, to strzelą, żeby nie mieć ambarasu z nami, ale wolność to jest wolność. Jedna sekunda i wszyscy razem, z Markiem Rudnickim, uciekliśmy (nie wiem, czy jeszcze ktoś więcej był, ja byłam wtenczas półprzytomna). W nocy dostaliśmy się do leżących [i śpiących] już w tych ogromnych hangarach [wysiedlonych mieszkańców Mokotowa]. Pamiętam, że położyłam się na jakimś bardzo malutkim [wolnym] miejscu, w którym całą noc ktoś mi walił butami w głowę. Rano, kiedy się obudziłam, Marek pytał się, czy coś bym chciała. Kobiety gotowały kawę. To była cudowna, ciepła, gorąca kawa. Powiedziałam, że chciałabym grzebień. Marek wrócił z malutkim grzebieniem, a ja miałam ogromne włosy i jak ten grzebyczek nawet nie wszedł w te włosy, rozpłakałam się. Marek powiedział: „Słuchaj, byłaś taka dzielna na Dworkowej, a teraz płaczesz [o ten głupi grzebień]?”. Ja płakałam właściwie dwadzieścia godzin, bez przerwy. Łzy mi leciały, ponieważ grzebyczek był mały.
Rozdzielili wszystkich. Przyszedł patrol niemiecki i dzielił: mężczyzn osobno, starszych osobno, kobiety z dziećmi osobno, młode kobiety osobno. Chciałyśmy zostać z Markiem, ale nas rozdzielono i szliśmy już potem do Komorowa. Pamiętam, że były tam wielkie wagony towarowe, do których kazali nam wsiąść. Nie wiem, gdzie mieli nas zawieźć. W każdym razie, w pewnym momencie, niektórzy ludzie szli w pola i zbierali marchew, jarzyny, bo to była późna jesień. To był 28 [września]. Ja wtenczas zobaczyłam w rowie motykę, łopatę i jeszcze jakieś narzędzie. W tej mojej sukni w kwiaty wiejskie ani sekundy się nie zastanawiałam, tylko położyłam sobie motykę i łopatę na ramię i zaczęłam iść w innym kierunku niż wagon. I moje dwie koleżanki zrobiły to samo. Szłyśmy i tylko powtarzałam: „Nie odwracać się. Nie odwracać się. Nie odwracać się”, ale w pewnym momencie usłyszałam
Halt! Halt! Nie wytrzymałam i odwróciłam się, ale [Niemcy] krzyczeli do tych, którzy poszli za daleko w pole. Wtenczas żeśmy się uratowały.
- Wróćmy jeszcze do Dworkowej. Wiadomo, dlaczego pani ocalono życie, a dlaczego tamte pozostałe osoby także ocalono?
Dopiero trzydzieści lat później, kiedy przyjechałam do Polski i odnalazłam „Milę” dzięki „Monice”, dowiedziałam się [od niej], że ten Alzatczyk powiedział jej, że przypominam mu jego córkę. Natomiast „Rysia” – nie wiem. Jak zostałyśmy uratowane, to się zaczęło zupełnie inne życie. Właściwie już nie mówiło się więcej ani o Powstaniu, ani o Dworkowej. Byłyśmy chyba na to za młode, żeby wracać do przeszłości. Każdy dzień był inny. Jak zaczęłam pisać moje wspomnienia, to mi się wydawało, że historie, które chcę opisać po wyjściu z kanałów do przyjazdu do Krakowa, trwały przez wiele lat [tak były bogate w wydarzenia]. W pewnym momencie obliczyłam, że od września 1944 roku do momentu, kiedy jako studentka poszłam do Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie w 1945 roku, to był właściwie tylko rok.
- Dlaczego Marek Rudnicki się uratował?
Marek Rudnicki, jak spotkaliśmy się w Warszawie, opowiedział mi, że [w czasie okupacji] rysował karykatury i portreciki po kawiarniach w Warszawie (zarabiał w ten sposób) i że jednym z tych, którego rysował, to był [właśnie] jeden z esesowców, który był na Dworkowej. I ten esesowiec go uratował. Po prostu dlatego on znalazł się też po drugiej stronie. Dalej od nas, na tej samej Dworkowej, ale dużo dalej, było bardzo dużo cywilnych ludzi, nawet niektóre matki z dziećmi. Potem, jak żeśmy szli do tego hangaru, to byliśmy [podzieleni] jakby na dwie grupy. Jedna grupa to te dwie sanitariuszki, ja, Marek (wydaje mi się, że nie było nikogo więcej, w każdym razie wspominając, nie widzę nikogo więcej przy nas) i druga grupa – dosyć duża grupa cywilów, która też wyszła z kanału. Dlaczego oni weszli do kanału razem z nami, z wojskiem, to zupełnie nie wiem, ale tak jakoś było, dlatego że wyszli razem z nami.
- Kto zginął, kto został rozstrzelany z pani znajomych kolegów czy koleżanek? Pamięta pani kogoś?
Pamiętam „Wojtka”, ale nie znam jego nazwiska. Był „Wojtek”, był „Zbyszek”, oni byli rozstrzelani. Zabity był ten, który uciekał i sanitariuszka „Czarna Krysia”, która krzyczała do nas: „Dziewczynki, ratujcie!”. To było wstrząsające. Jeszcze były dwie inne sanitariuszki, one miały opaski Czerwonego Krzyża i znalazły się na siatce do rozstrzelania. Ale kto jeszcze? Myśmy właściwie się znali tylko pseudonimami, przeważnie to były imiona, nie znaliśmy ani naszego życia wojennego, ani przedwojennego. Jak opowiadam, na początku nie byłam w tym plutonie w czasie wojny, tak że poza tym właśnie „Kadetem”, „Rawiczem” [Leszkiem i Wiesławem Cergowskimi], „Piotrem” [Andrzejem Warachowskim], „Zbyszkiem”, [„Synem” Pioterm Dembowskim, Jerzym Kłoczowskim „Piotrusiem”] „Wojtkiem”, Markiem [Rudnickim] „Łukaszem”, który komponował piosenki na fortepianie, „Moniką” [i Małgorzatą Załęskimi], „Elżbietką” i „Kasią” Hanną Jabłońską, to trudno mi sobie przypomnieć w tej chwili, kim byli ci inni.
- Uważa pani, że gdyby ten młody powstaniec nie wyrwał karabinu, to oni mieliby jakieś szanse na przeżycie?
Wtenczas wydawało mi się, że dlatego zaczęli rozstrzeliwać, ale dzisiaj jestem właściwie prawie pewna, że rozbierając wszystkich do kalesonów, to znaczy zdzierając z nich umundurowanie i wszystko, nie było żadnych innych szans. Gdyby chcieli ich wziąć do niewoli, to by ich wzięli do niewoli w mundurach. Przecież nie rozebraliby ich, a potem mówili: „Ubierajcie się”. Tak że według mnie to było morderstwo niezależne od tego faktu. Ten fakt może był takim momentem, który zaważył.
- Wróćmy do czasu po Powstaniu.
Wtenczas, kiedy znalazłyśmy się pod stogiem i zastanawiałyśmy się, co robić dalej, romantycznie postanowiłyśmy przepłynąć Wisłę. To był zupełnie bezsensowny pomysł, ale wtenczas każdy pomysł wydawał się realny. Nie było innego, nie mogłyśmy zobaczyć Niemców. W każdym razie, na szczęście od tego bezsensownego pomysłu uratował nas wieśniak, który ni stąd, ni zowąd znalazł się przy tym stogu. Mówi: „Co wy tu robicie?”. I wziął nas do siebie do domu. Miał małą chałupkę wśród badylarzy. Weszłyśmy do tego domu. Jego żona od razu ugotowała jakąś zupę i dała nam. Pierwsze co, to powiedziała do nas: „Wy to jesteście stamtąd, z tej Warszawy”. My byłyśmy zbyt dumne z naszej przynależności do AK, żeby się wyprzeć, ale zapytałyśmy: „Skąd pani wie?”. Ona mówi: „Bo dziewczęta w waszym wieku nie śmierdzą tak okropnie”. Na swoim wielkim piecu postawiła ogromy kocioł wody i po raz pierwszy umyłam w ciepłej wodzie swoje włosy, one też, i żeśmy się umyły. W ten sposób zaczęła się już wędrówka popowstaniowa.
- Gdzie panią zastał koniec wojny?
Koniec wojny zastał mnie w majątku we Włynicach pod Radomskiem u przyjaciół, gdzie razem z rodzicami czekaliśmy na koniec wojny. Tam właściwie dowiedzieliśmy się o tym, że Rosjanie już nadchodzą, że już przeszli przez Warszawę. Tam czekaliśmy ze strachem, ponieważ właścicielką była „pani na włościach”, jak to się mówiło. Bała się okropnie, że to będzie tak jak w Rosji, tak że miała zamiar w ogóle uciekać. Czekaliśmy. A przedtem była bardzo dziwna historia. Jeszcze przed wejściem Rosjan zjawili się w majątku oficerowie angielscy, którzy byli na terenie Polski. Spędzili cały wieczór bardzo romantycznie, przy wspaniałej kolacji, muzyce tanga i tak dalej i czekali, aż Rosjanie ich samolotem rosyjskim odwiozą do Londynu. Ich grupa bawiła wśród [nas]. Wtenczas ja byłam młodsza [od innych]. Patrzyłam z zazdrością na piękną dwudziestoośmioletnią właścicielkę Zosię i siostrę mojej przyjaciółki Danę, które bardzo romantycznie tańczyły z tymi oficerami angielskimi.
- Czy rzeczywiście przyleciał po nich ten rosyjski samolot?
Nie tylko że przyleciał, ale co było najkapitalniejsze: ponieważ Zosia była bardzo ładną kobietą, Anglicy spędzili bardzo piękny i bardzo miły wieczór. Oficer (zdaje się, że pułkownik) pod czarem Zosi spytał się, cóż mógłby dla niej zrobić. Zosia poprosiła o „niewielką” rzecz, żeby wziął ze sobą do Anglii jej brata. To był [zupełnie absurdalny pomysł]. Ale honor angielski – jak się daje słowo, to się daje słowo – [Anglicy] przebrali Jasia w mundur angielski. On nie mówił nawet po angielsku i rzeczywiście, Jaś znajduje się dzisiaj w Londynie, jeśli żyje, bo był starszy ode mnie. To jest taka anegdotka, w każdej historii są jakieś [zabawsne] anegdotki.
- A jaki szlak bojowy przeszedł pani brat?
Mój brat był w Batalionie „Czata 49”. Jego dowódcą był najpierw „Stanisław”, który zginął [już w pierwszych dniach na Woli]. Potem właściwie cały czas był w grupie „Radosława”. Przeszedł przez Wolę, przeszedł przez Starówkę, przeszedł przez Śródmieście, przeszedł przez Powiśle i potem przepłynął na Pragę. Przesiedział siedem i pół roku w więzieniu w Strzelcach Opolskich, bo chciał walczyć dalej. Właściwie dowódcy wzywali tych młodych, bohaterskich chłopców do dalszej walki. Znowuż został [więc zaaresztowany przez UB i więziony]. Uratowany był od śmierci dzięki jakiemuś oficerowi, bo proces odbył się bez adwokata, tak jak się wtenczas odbywały procesy doraźne w Turku – dostał dożywocie. Dostał dożywocie, a nie karę śmierci tylko dlatego, że miał Virtuti Militari, a w czasie wojny był kurierem Komendy Głównej. Mój mąż [Jerzy Mond „Alina”] też był kurierem Komendy Głównej [i walczył w „Czacie 49”]. Znali się [z moim bratem], ale ja poznałam męża, nie wiedząc, że on zna mojego brata. Później przypadkowo, kiedy brat był już w więzieniu, dowiedziałam się, że „Bogdan”, bo to był pseudonim mojego brata, był w tym samym oddziale kurierów Komendy Głównej, co mój mąż Jerzy Mond.
- Za co pani brat dostał Virtuti Militari?
Za całą trasę, którą przebył od Woli aż do Powiśla. Był bardzo bohaterski. Umarł prawdopodobnie na skutek więzienia, bo umarł na raka płuc. Miał wspaniały pogrzeb (o którym prawdopodobnie marzyłby, gdyby żył) bohatera, z kompanią honorową, z medalami [które nieśli żołnierze], z capstrzykiem, z salwą honorową. Przemawiał Ścibor-Rylski, który przyjaźnił się z moim bratem i znał go od dziecka. Znał go jeszcze wtedy, kiedy on sam był podchorążym [lotnictwa]. Mój ojciec był szefem szkoły podchorążych lotnictwa.
- W którym roku zmarł brat?
W 2001 roku. Mam zupełnie wzruszające zdjęcia [z pogrzebu], które dostałam. Nieraz myślę, że [brat] był w tym więzieniu straszliwie upokarzany, ponieważ więzienie w Strzelcach Opolskich było okropne, a potem właściwie Wojsko Polskie przygotowało mu wspaniały pogrzeb bohatera.
- Jego wszyscy koledzy zostali zamordowani?
[Ci z WIN-u wszyscy zostali skazani na śmierć, a ci co przeżyli, bo się dekonspirowali po wojnie, to] grupa przyjaciół – wszyscy kurierzy [i Powstańcy „Czaty 49”]... Był Marek Gadomski, który żyje i miał pseudonim „Roman” (mam książeczkę „Czata 49”, gdzie są ich zdjęcia, Marek Gadomski też otrzymał Virtuti Militari), był Zdzich Klimczak – lekarz, był Jerzy Mond – mój mąż, jego pseudonim „Alina”, był Leszek Klimczak – brat Zdzicha [który zginął w Powstaniu], był Grzegorz, zdaje się, Jerzy [Krukowski], który żyje (Klimczak niestety jest w tej chwili bardzo chory na Alzheimera), i jeszcze „Syewek” – Stanisław Krasuski, który żyje w Kanadzie, również odznaczony krzyżem Virtuti Militari].
- Czy była pani represjonowana za udział w Powstaniu Warszawskim? Czy miała pani jakieś kłopoty?
Nie, ale nie wiem, dlaczego nie. Prawdopodobnie [dlatego że] nie należę do bohaterów Powstania. Nie miałam żadnej wielkiej funkcji. To nie było to samo, co mój brat czy mój mąż, którzy byli kurierami Komendy Głównej [i walczyli w „Czacie 49” na Woli i Starówce].
- A jak to się stało, że znalazła się pani na emigracji, że znalazła się pani we Francji?
Mój mąż [był] synem generała [Bernarda] Monda. Od samego początku był właściwie w pewnym sensie prześladowany. To znaczy, może nie prześladowany, chociaż właściwie był [w 1946 roku] zaaresztowany. Siedział przez dwadzieścia cztery godziny w więzieniu. Cała grupa studentów była wtenczas zaaresztowana, a poza tym zawsze wymawiali [mężowi synostwo przedwojennego generała]. Mój mąż był jednym z najlepszych studentów na Uniwersytecie Jagiellońskim. Studiował prawo. W Polsce naraz powstała taka moda, która przyszła z Moskwy, że najlepszych uczniów wysyłało się na specjalne szkolenie [do Józefowa] – szkolenie geniuszów. Z każdego uniwersytetu był zawsze delegowany jeden czy dwóch [studentów]. Z Uniwersytetu Jagiellońskiego było delegowanych czterech, między innym mój mąż. Zdał te egzaminy jako jeden z najlepszych, a może nawet jako najlepszy. Wszyscy [inni] dostali się od razu do prokuratury wojskowej w Warszawie. Tłumacząc mojemu mężowi: „Jest pan synem generała, nie możemy mieć do pana zaufania”, został mianowany [do sądu, gdzieś w Kłaju, na uboczu]. W każdym razie nie o to chodzi. Mój mąż opuścił prawo. Kiedy był jeszcze asystentem i zobaczył, jak wyglądają procesy, to wiedział, że jego miejsce nie jest w wojskowym sądzie komunistycznym.
- W którym roku pani wyjechała?
W 1957 roku wyjechał mój mąż, a ja wyjechałam razem z nim. Wyjechaliśmy we trójkę [z córeczką] i zostaliśmy. Wtenczas naturalnie nie było jeszcze mowy o „Solidarności”. Poza tym mój mąż miał historię z ambasadorem rosyjskim. To był okres, kiedy mój mąż się zaangażował [w „październik, w odwilż] z Gomułką. W latach 1956–1957 został sekretarzem generalnym Stowarzyszenia Dziennikarzy. Do niego zgłosił się kiedyś radca ambasady rosyjskiej [Maslennikow], który zaczął wygłaszać mowy antysemickie i antyinteligenckie, że to wszystko trzeba zrobić inaczej i tak dalej. Mój mąż od razu wezwał prezesa Stowarzyszenia Dziennikarzy [Stanisława Brodzkiego], byli razem i zrobili meldunek do Gomułki. To była pierwsza historia w dziejach komunistycznej Polski, gdzie radca ambasady został odwołany do Moskwy [jako
persona non grata]. W Polsce wiedzieli, że radca został odwołany, ale mąż mój za to zapłaci. I wysłano go do Paryża w celu stworzenia tygodnika polskiego dla górników na północy [Francji].
- I właśnie dlatego przyjechała pani z mężem?
I dlatego ja przyjechałam z mężem. W Paryżu mój mąż był przez półtora roku. Potem wezwali go z powrotem do Polski, bo okres Gomułki już się kończył. Mój mąż, który był zawsze człowiekiem honorowym, honor był dla niego ogromnie ważną sprawą, powiedział: „Wysłali mnie, muszę wrócić. Nie mogę narazić tych, którzy zaświadczyli [za mnie]. Przyjadę po ciebie, ale już jako prywatny człowiek” – i wrócił do Polski.
- Czy uważa pani, że Powstanie Warszawskie było potrzebne?
Hm... Opieram się na tym, co napisała moja córka, która napisała cztery czy pięć książek na temat Powstania. Przestudiowała wszystko bardzo dokładnie, wszystkie archiwa, wszystkie tajne papiery i jest absolutnie przeświadczona, że po pierwsze, to nie było [tylko] Powstanie Warszawskie, a bitwa o Warszawę (tak to nazywa), co miało zupełnie inne znaczenie, że to była bitwa niesamowicie ważna i że to było [niestety nieuniknione].
- Skąd pani pseudonim: „Włóczęga”?
Dlatego że całe życie lubiłam przyrodę, całe życie lubiłam włóczyć się po lasach, włóczyć się. W ogóle jestem trochę dzieckiem lasu, dlatego właśnie wybrałam sobie taki [pseudonim], zresztą tak mnie [zawsze] nazywano.
- Czy była pani w Muzeum Powstania Warszawskiego?
Nie, bo jak ostatni raz byłam w Warszawie, na pogrzebie mojej matki, w 1998 roku, to nie było jeszcze muzeum.
Paryż, 11 kwietnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama