Jerzy Siwiński. Urodziłem się na Grochowie w 1931 roku.
Przy głównej szosie, która leci na Wawer, na Grochowie.
Dwie siostry.
Jedna starsza o rok, a druga urodziła się 1 września 1939 roku. Tata pracował w „Dzwonkowej” na Grochowskiej. To były zakłady radiowe, prowadził narzędziownię, oprzyrządowanie. Wracał do domu i na Targowej Niemcy go zgarnęli i wywieźli do Mauthausen.
Tak.
Niedługo po tym, jak Niemcy weszli do Warszawy.
Nie.
Mama pracowała po ludziach, jakieś roboty łapała. Pracowałem, działki kopałem ludziom, kartofle sadziłem. Zarabiało się, jakoś przeżyliśmy.
Siostry były w szkole.
Chodziłem.
Podstawówka na Targówku.
Oficjalna szkoła.
Myśmy we dwóch z Ryśkiem Wiśniewskim założyli drużynę przy szkole.
Tak. Zamiłowanie do harcerstwa.
Nie. Zgłosiliśmy do hufca i już potem szło, jak należy. Ładną drużynę miałem, sześćdziesięciu paru harcerzy, bo to przy gimnazjum kolejowym.
Na samym początku.
Jeździliśmy na obozy, na wycieczki, takie różne.
W czasie okupacji to żeśmy przeważnie wyjeżdżali po cichu gdzieś w teren – do Małkini nad Bugiem. Mieliśmy swój plac, wkopany nawet stół, taki rowek, gdzie się nogi wsadzało, a na środku stołu była kuchnia, tam się gotowało kaszę.
Ojca zgarnęli na Targowej w łapance. Egzekucje to były na Targówku Fabrycznym, rozstrzelali ileś osób.
Za okupacji?
Nie. Było po cichu. Tak jak mówię, na obozy żeśmy wyjeżdżali.
Hufiec praski.
Tośmy sami zarabiali, sadziliśmy ludziom kartofle, kopaliśmy kartofle, jak urosły; kopaliśmy działki, po parę złotych się zarabiało, tak że na obóz się zarobiło. Nie było lekko, na kawałek chleba trzeba było zasuwać.
Na pewno troszkę z patriotyzmu, bo to było polskie.
Tak. Po pierwsze nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje. Aresztowali, wywieźli i na tym koniec. Dopiero po jakimś czasie skontaktował się z jakimś Niemcem, Niemiec zaczął przesyłać listy. Wtedy już żeśmy odżyli, że ojciec żyje, Amerykanie go wyzwolili.
Zaraz po wojnie.
Oczywiście.
Nie, chyba mniej, cztery czy pięć. Wrócił zaraz po wyzwoleniu.
Tyle to wiedziałem, bo moich dwóch braci stryjecznych też było w Powstaniu, Zołocińscy. Potem obaj siedzieli w więzieniu, na Małej 4 mieszkali. Potem siedzieli w więzieniu, z więzienia prosto do szpitala, a potem tylko pogrzeby jeden za drugim.
Na Targówku.
Jak mnie zamknęli, to już koniec. Wywieźli do Wronek, to matka chyba tylko raz do mnie przyjechała, bo to przecież kosztowało.
Na rodzinę musiałem zarobić. Tak jak mówię: sadziliśmy ludziom kartofle wiosną, potem kopaliśmy kartofle, węgiel woziliśmy.
Też przy działkach się pracowało.
Całe to najważniejsze nasze dowództwo było to Mała 4 w Warszawie. Z Rynku Starego Miasta nosiłem różne raporty, meldunki przez Wisłę na Pragę. Odbierali ode mnie dokumenty w ministerstwie kolei; w takim pokoju siedział facet, woziłem to do niego.
Tak.
Na wysokości Odrowąża, gdzie była moja szkoła, to woda była do kolan, to przechodziło się normalnie – co to dla chłopaka przejść po wodzie.
Nie. To było takie miejsce, że z jednej strony to była ulica prosto do Wisły, a z drugiej krzaki. Tak żeśmy się przeprawiali.
Mój Boże! Prawie co dzień!
Dopóki mnie nie zamknęli. Już potem całe dowództwo mieściło się na Małej 4 u brata w mieszkaniu. Do nich nosiłem meldunki z początku, a potem do ministerstwa, był oddział akowski.
Przeważnie sam. Tu chodziło o to, żeby jak najciszej, żeby się nie afiszować. Szkopów było pełno wszędzie.
Mieszkaliśmy na Targówku, dopóki ojciec nie wrócił, właściwie to cały czas. Dopiero później kuzyn załatwił nam mieszkanie na Jagiellońskiej.
Nie. To były domki jednorodzinne. Tylko przyjeżdżali od czasu do czasu, a to świnie gospodarzowi zabrali, a to cielaka.
Basia Simińska. Zginęła w Powstaniu.
Stryjeczna siostra, jej brat stracił w Powstaniu prawą rękę.
Mniej mieliśmy kontaktu z harcerzami w czasie Powstania. Już wtedy każdy zarabiał na swoją rękę, żeby przeżyć. Musiałem, mama leżała przeważnie w łóżku chora, dwie siostry wołające chlebka, musiałem zasuwać od rana do nocy. Przeżyło się troszkę.
Oczywiście.
Wybuchy.
Wojna. Pomału się człowiek do wszystkiego przyzwyczai.
Brat Witek Siwiński, który stracił prawą rękę.
Był. On stracił prawą rękę w Powstaniu na Żoliborzu, jego siostra Basia zginęła na Żoliborzu, sanitariuszka. Mieliśmy kontakt prawie na co dzień.
Pamiętam. Wpadli, to jak… Najpierw się za baby wzięli.
Nie, polscy byli osobno, ale niedaleko nas stali, żeśmy do nich chodzili. Z Targówka na Bródno żeśmy chodzili do polskiej jednostki wojskowej. Nakarmili nas i jeszcze trochę dali do domu. Tułaczka na całego, ale się przeżyło.
Człowiek tak politycznie jeszcze nie był świadomy. Jedno wiem, że weszli, zaraz mieszkania pozajmowali na kwatery, u nas też mieszkał taki kapralik, fajny chłopak.
Nie. Ojciec wrócił dopiero po czterech latach. Najpierw go zamknęli w obozie, potem go wywieźli do COP-u (Centralny Ośrodek Przemysłowy) gdzieś w Polsce.
Za ruskich. Potem stamtąd wrócił do domu.
Opiekowaliśmy się grobami akowskimi.
Cała drużyna. Przecież na Powązkach to tych grobów jeden przy drugim. Myśmy groby czyścili, kwiatki rozkładali, świeczki. Po tym wszystkim ksiądz Trószyński, kapelan AK, zaprosił nas na herbatkę. Tu nas zamknęli, że to było zebranie bandy. Osiem lat staruszek dostał, ja cztery, jeden co nas zakapował ¬– Mołdawski – dostał półtora i wyszedł z sądu; dwóch: Matysek i Werner jeszcze, Zbyszków po dwa i pół roku.
Tak.
Koszykowa.
Przynależność do bandy.
Żydówka mnie walnęła w rogu o ścianę, spadłem na podłogę. Przyszło sześciu pijanych Żydów, stłukli, skopali, żebra połamali, wrzucili w kosz, w ministerstwie zwieźli sześć pięter w dół i wsypali do celi.
Sąd wojskowy.
Byli tam jacyś, siedzieli.
Niewiele pytali, pisali, co chcieli.
To była banda.
Tak.
O tym nie wspomnieli.
Do Wronek, paskudne więzienie. Tak jak mówię, schody były z parteru na czwarte piętro, trzeba było po tych schodach ze spaceru wracać. Żydzi ubeki stali i kopali, to już jak się na górę doszło to nas… Wróciłem i wziąłem się za rzemiosło.
Nie, z Wronek przenieśli mnie do Jaworzna. Dzieciaków zwieźli, 7 000 nas było, młodzieży. W Jaworznie był pan naczelnik Morel, równy facet. Na terenie leżał strącony myśliwiec. „Kajtuś, ty byś zrobił dla mojego synka samochód”. Przyniósł mi wtedy pierwszą stronę z pisma „Motor”, był namalowany samochód. „Panie naczelniku, zrobi się”. Dodatkowa wypiska, to kupowało się za własne pieniądze w kantynie.
Od dziecka [lubiłem]. Co nie robiłem, to wszystko jest moja robota.
Ząbki straciłem – mam wszystkie sztuczne.
Równo po czterech latach…
Nie. Jeszcze przez pięć lat musiałem się meldować na komendzie milicji.
Nie. Założyłem warsztat, nikt mnie nie ruszał.
Nie. Tyle co się nauczyłem zawodu z własnych chęci. Robiłem zapalniczki.
Na pewno bym poszedł. Raz, że rodzina leży, a drugie przecież połowa z tych, co leżą, to są moi byli koledzy z Powstania Warszawskiego. […]
Osiem. Siedział ze mną na Mokotowie, zrobiłem krzyż z chleba, odprawiał mszę. Ja, Tadzio Sułowski, we dwóch byliśmy takie kajtki, służyliśmy do mszy, w łyżki się dzwoniło, komunię z chleba dawał.
No. Ale jak ich wyzwolili Amerykanie, to im bardzo dużo rzeczy dali, ubrania różne. Ale do Polski wieźli na wagonach towarowych, gdzie leżały ścięte bale drzewa, tam były wszystkie plecaki – tylko jeden plecak się zachował z futerkiem, poniemiecki, a tak to wszystko ruskie im ukradli po drodze.
Tu na Mokotowie tak, ale tutaj to króciutko byłem.
Były, raz tylko mama przyjechała. Nie chciałem matki – bo to staruszka była, schorowana – żeby się tłukła taki kawał drogi. Tak przesiedziałem do końca, potem nas dzieciaków do Jaworzna zwieźli. W Jaworznie też była raz. W sumie to sobie wszędzie jakoś radziłem. Człowiek już miał smykałkę do zawodu, kolegów pełno, widzieli, że coś potrafię, to się mnie słuchali. W Jaworznie to już byłem hrabia Monte Christo. Naczelnikowi zrobiłem samochodzik, wypiskę dostałem i dodatkowe widzenie.
Wronki. I oczywiście UB, śledztwo.
Z tamtych lat to nie ma co wspominać. Wszystko, co było, to, jak to mówią, po kościach [się rozeszło].
Potem mnie zwolnili, dali bilet do Warszawy, do domu.