Ryszard Grabski „Rom”
- Jak pan dostał się do konspiracji?
Prosta rzecz. Byłem dość wysoki jak na swój wiek. Dostałem się mając jakieś szesnaście, siedemnaście lat, ale miałem wzrost ten, co dzisiaj. To znaczy lepiej wyglądałem, bo ćwiczyłem, startowałem na wiośle cały czas i rozwinięty dobrze byłem. To nie budziło nawet najmniejszej wątpliwości.
Nie, po prostu, że mogą podejrzewać, że mogę być dużo młodszy. Zawsze te dwa lata mogli mi przypisać.
- W którym roku pan wszedł w struktury konspiracyjne?
W 1940 roku.
Właśnie, dlatego mówię, że nie budziło wątpliwości, że mam tyle lat. Byłem dobrze zbudowany.
- Z kim pan najpierw się skontaktował, kto pana wciągnął?
Ze swymi kolegami, z którymi chodziłem do szkoły.
- Gdzie pan wtedy mieszkał?
Wtedy mieszkałem na ulicy Chłodnej 27. Ten budynek istnieje, bo to jest budynek hrabiego Hormońskiego i kiedyś w tym budynku było biskupstwo, tak że to istnieje do dzisiejszego dnia, odremontowane oczywiście.
- Mieszkał pan tam, a gdzie się odbywały ewentualne zbiórki, szkolenia?
To się odbywało wszystko tak, jak się umawialiśmy.
- Zawsze gdzie indziej, w różnych miejscach?
Nie. W różnych miejscach, ale nie zawsze gdzie indziej. Różnie było. Były gdzieś warunki, gdzie można było, to częściej się odbywało.
Cały regulamin piechoty. Jeśli chodzi o książki, to pobieraliśmy od ochotników, którzy kończyli podchorążówkę. To wszystko był ten sam zakres, tylko uzbrojenie było różne.
- Ale była jakaś podstawa i mogliście się szkolić?
Było, naturalnie, tylko było mało przede wszystkim. To jest najbardziej, że tak powiem, dramatyczne. Nawet Anders to wspominał, mówił: „Po co w ogóle się zrywaliście?”.
- Nastąpił dzień 1 sierpnia 1944 roku, godzina „W”. Czy dotarła do pana informacja, gdzie się stawić?
Siedzieliśmy wszyscy od piątku po południu. W piątek po południu zebraliśmy się, każdy na swoich metach.
Na ulicy Ogrodowej, w domu Węgiełka.
- Jak był pierwszy alarm, że będzie przygotowanie do Powstania…
Właśnie to było przygotowanie. W piątek po południu przyszliśmy na Ogrodową. Tam ktoś, Henryk chyba, miał zdaje się rodzinę, mieszkał na Ogrodowej. Przyszliśmy tam, była odprawa i między innymi później, po odprawie, było powiedziane, że już czekamy na Powstanie.
- Nie wracamy do domów, tylko czekamy?
Tak.
Do wtorku.
- Jak wyglądał pierwszy dzień?
We wtorek było zamieszanie, bo z różnych stron jechali na wyznaczone miejsca. Wyznaczone miejsca były tam, gdzie dowództwo naznaczyło. Każdy jak mógł, tak się pchał do tramwaju, żeby się dostać. Ale Niemcy wiedzieli doskonale o tym, że jest Powstanie, że są przygotowania. Wywiad niemiecki […] doskonale wszystko wiedział.
- Czy u was na Ogrodowej zdarzyło się coś tego pierwszego dnia? Była jakaś strzelanina?
Wyszliśmy stamtąd koło czwartej.
Na Mokotów.
- Bez problemów szliście? Nie było kłopotów po drodze?
Do tramwaju skakaliśmy, kto mógł i dojeżdżaliśmy do wyznaczonych miejsc.
- Gdzie ostatecznie było wasze miejsce postoju na Mokotowie?
[…]
Vis à vis Wiśniowej były dwa ekstra domy. To przed wojną należało do wojska, były wykończone przed samą wojną. Niemcy oczywiście cały czas stali w tych domach, mieli swoje posterunki. Uzbrojeni byli przecież świetnie. Co to tam pistolet czy granat, ten co robiliśmy u siebie? Przecież taki pistolet maszynowy, to jest…
Nie ma co porównywać nawet tej broni, wystarczy pokazać pistolet czy granat i niemiecką broń.
- Mówił pan o tych dwóch wspaniałych domach.
Właśnie w tych domach stali Niemcy i obok zaraz my byliśmy. Lotnisko zaraz tam było, z tyłu na lotnisko mokotowskie się wchodziło.
- Ulica Wiśniowa? Pytam o wasze miejsce postoju.
To tam gdzieś było, ale to trudno określić dzisiaj, jeśli chodzi o adres. Dlaczego? Dlatego że to wszystko było rozsypane. No i kto jak mógł, tak się chował czy straszył. To była problematyczna historia.
- Jak zapamiętał pan wasze działania bojowe, od czego się zaczęło? Jakiś atak może pan pamięta.
Ataku to tam nie mogło być, nawet mowy o ataku, bo Niemcy byli tak silni, że…
- To znaczy, że tylko siedzieliście i chowaliście się?
Nie, ale byliśmy zawsze w ukryciu. Chodziliśmy możliwie jak najlepiej, byliśmy osłonięci przed Niemcami, bo Niemcy mieli silną broń przecież.
- Czy mieliście jakąś akcję, która była dla was zwycięska?
O zwycięstwie to nie było co mówić.
- Ilu było chłopców u pana w oddziale?
Jedenastu.
Nie wszyscy, ale mniej więcej…
- Niektórzy zginęli w czasie Powstania, czy dopiero potem?
Później dopiero zaczęli ginąć, tak od razu nie, naturalnie, bo jedni i drudzy podchodzili na zasadzie skrycia. Nie było otwartego ataku, bo nie było równorzędnego uzbrojenia, równorzędnej broni, żeby można było się przeciwstawić. To nie było tak, tylko trzeba było kryć się przede wszystkim i możliwie wtedy atakować dopiero, jak się gdzieś coś odkryło. A tak, to nie było. Tam gdzie dzisiaj jest MSW, były kiedyś chatki, domy jednopiętrowe. Tam stacjonował 1. Pułk Przeciwlotniczy i jeszcze coś było, nie pamiętam dobrze zgrupowania, które tam było. To był zdaje się jakiś pułk.
- Czy mieliście jakiś dostęp do magazynów broni albo do magazynów żywnościowych? To też było ważne.
Żywnościowych tak, na przykład do Haberbuscha.
Stamtąd się ciągnęło jęczmień.
- Brał pan udział w tych wyprawach po jęczmień?
Nie, bo to było takie podręczne. Kto nie miał broni, to szedł.
- Kto u was się zajmował aprowizacją, wyżywieniem, gotowaniem? Były jakieś służby do tego?
Służby jak służby, ludzie, którzy zorientowani byli, gdzie co jest. Przede wszystkim to było ważne, gdzie co się znajduje, w którym miejscu i jak można stamtąd wyciągnąć, jak można dojść tam, żeby dać później mniejszym, którzy rozprowadzali. Tak to było.
- Jak ci od Haberbuscha przychodzili z jęczmieniem, to ktoś się musiał tym jęczmieniem zająć.
To było całe pożywienie. Dopiero później, jak ogródki się zaczęły, to z ogródków trochę żywności [było], marchewki czy jakichś buraczków, czy ziemniaków z ogródków się trochę przyniosło i zorganizowało się w jakimś garnku, czy jakimś szafliku. Co było, to w tym się gotowało, oczywiście na wodzie i później sobie każdy skórkę ściągnął.
- Długo byliście w jednym miejscu?
Przeskakiwaliśmy, skoki były. To zależy od tego, gdzie Niemcy mieli swoje zgrupowania. Mieli na przykład na Puławskiej, to znaczy nie na samej, tylko uliczka
vis à vis Madalińskiego. Trochę się wgłębiała w kolonię. Była na wierzchu…
- Tam Niemcy byli usadowieni?
Tak, tam mieli bardzo dużą żandarmerię. Tam była największa żandarmeria na Mokotów.
- Dokąd udało się wam dotrzeć takimi przeskokami?
Różnie było. Zależy od tego, jaka widoczność była, zależy od tego, czy było ciemno, czy zmrok, niepogoda, zachmurzenie, niebo takie, że nie było daleko widać. Tak jakoś, jak można było, tak się... Tam właśnie Henryk zginął.
- W jakich okolicznościach?
Wzięli ich i rozstrzeliwali wszystkich.
- Jak to się stało, że został rozstrzelany, a nie zginął w walce?
Tak się stało, że tam kanał dochodził. Jak kanałami chcieli uciekać, wskoczyli w ten kanał, szli, szli, pełzali aż do ujścia kanału. Niemcy siedzieli z boku, nic się nie odzywali. I jak wyszedł na wierzch, to… Nic nie było, żadnej strzelaniny, broń Boże, żadnego strzału nikt nie dawał, nic. Tak ich z pięćdziesięciu kilku uzbierali.
- Pan nie przechodził kanałami?
Nie, to nie było dla mnie. Wiedziałem, że to jest albo bardzo dobrze, albo strasznie źle. Wiedziałem.
- Ale gdyby był rozkaz, to by pan musiał iść?
Nie bardzo tak się szło zawsze według rozkazu.
- Oni poszli, a pan nie poszedł. Co się z panem stało?
Cofnąłem się później i do końca byłem w walkach. Wyszedłem.
- Jak wyglądało zakończenie Powstania, jak upadł Mokotów? Wyszliście, zdaliście broń, poprowadzono was?
Tak, na Pole Mokotowskie.
- Szpaler żołnierzy niemieckich was otoczył?
Nie, oni co któregoś, co dziesiątego puścili.
- Doprowadzili do Pruszkowa?
Na lotnisko.
Stamtąd już wszystko było stałe i już później do obozu.
- Do którego obozu pan pojechał?
Do Pruszkowa.
- Pruszków to był przejściowy obóz.
Przejściowy, ale to był pierwszy obóz.
- Z Pruszkowa załadowali was na wagony. Dokąd pojechaliście?
Na zachód, na Poznań. To było wiadome. A co dalej, to nie wiadomo.
- Jakie były warunki w konwoju, w pociągu?
Takie, jakie mogą być warunki. Beznadziejne. Zrobiliśmy tylko otwory ubikacyjne, żeby można było się załatwić i to było wszystko, póki nas nie przewieźli do obozu.
- Do którego obozu dojechaliście?
Za Poznaniem, koło Piły. To był duży obóz jeszcze z 1939 roku, w którym też siedzieli Francuzi z naszymi, Anglicy byli, przeważnie przywiezieni tutaj z łapanek. Tak jak było możliwe, tak się jakoś utrzymywaliśmy.
- Byliście zakwaterowani w barakach?
Tak, baraki były jakieś.
Tak.
Było, coś tam do jedzenia rzucili.
- Mieliście obowiązek wykonywania jakiejś pracy, żeby się utrzymywać?
Owszem, proszę bardzo, jak to było Niemcom na rękę, to mówili prosto: „Proszę bardzo, chcecie to czy tamto, to zróbcie to”. I wtedy się szło robić to czy tamto.
- Do kiedy pan tam siedział?
To się zmieniało, bo nas dalej rzucali jeszcze, na zachód. W okolicy Krzyża, na linii Szczecin-Poznań, z tyłu. Co mogli, to zrobili.
- Jednym słowem przejechał pan do innego, następnego obozu?
Tak, to było kilka razy.
- Ostatecznie gdzie pana zastał koniec wojny i wyzwolenie?
Na ziemi niemieckiej.
Już nie pamiętam dzisiaj tego, bo to sześćdziesiąt sześć lat.
- Czy pamięta pan, kto wyzwolił obóz?
Ruscy.
- Jak pan zapamiętał wejście Rosjan?
Z wielkim krzykiem, ale oni byli już odpowiednio ustawieni. Dowództwo ruskie wszystko zaplanowało, to nie było tak [spontanicznie], to było specjalnie wszystko [ułożone]. To była beznadziejna rzecz.
- Zakończyło się Powstanie, zakończyła się też peregrynacja po ziemiach zachodnich. Wrócił pan do Polski?
Wróciłem, bo chciałem zobaczyć, czy rodzice [żyją]…
- Nie miał pan żadnych kontaktów, żadnych listów?
Nie, później już nie.
Doszedłem do wniosku, że nie ma ich, zginęli gdzieś.
To było tak, [że] ci, co gdzieś się skupili w jedności, wychodzili razem, to doszli tam, gdzie mogli dojść. Natomiast jak nie było takich…
- Jak zaczął pan urządzać nowe życie? Wrócił pan do Polski z doświadczeniem…
Jechałem wszędzie, gdzie było możliwe, żeby dowiedzieć się, co jest. To do znajomej, to tam gdzieś, [czy ktoś] widział ojca czy matkę tu i tu? Jechałem wszędzie, do każdego, kto mógł mieć jakieś wiadomości. Wróciłem [do Wrocławia], akurat kolegi wujek został dyrektorem kolei we Wrocławiu.
Nie, nie pracę. On był wtedy w Katowicach. Przychodzę, on mówi: „Wiesz co? Jadę do Wrocławia, obejmę tam dyrekcję. Będziesz miał dobrze, bo będziesz mógł się ruszać wszędzie”. Mówię: „Masz rację, tu nie ma co czekać”. Wsiadłem w pociąg z nim i przyjechałem. Miałem później już nawet klucz do pociągu i kiedy chciałem, w jakim kierunku szedł pociąg, pytałem się tylko zawiadowcy: „Gdzie pan jedzie?”. – „Tu i tu”. – „Gdzie pan staje?”. – „Tu i tu”. – „Dobrze”. Uzgadniałem z kierownikiem pociągu, gdzie i siadałem.
Szukać znajomych. Przecież Linka rodziców znalazłem w ten sposób. Matka Linka to była niewiasta około dwóch metrów, potężna. Później była szczupła, ale poznałem ją od razu.
- Jednym słowem urządził się pan i został już na zawsze we Wrocławiu?
Urządziłem się tutaj, coraz lepsze mieszkanie, studia. Miałem tu studia akurat, chodziłem na medycynę. Byłem po pierwszym roku i tutaj chodziłem, tak że miałem dość dobrze. Ale zawsze do Warszawy ciągnąłem. Później wszyscy poumierali. Teraz nie wiem, czy tam jest ktoś nawet.
- Ma pan jakiś kontakt z kolegami z „Baszty”?
Mam, ale od kilku lat nie bardzo jeżdżę.
Kłopotliwe ze względu na siebie i przede wszystkim na nich. Ale mnie lubili, bo byłem zawsze uczynny. Jak coś, to zawsze pomogłem czy kopnąłem w kostkę. Jak chcieli za dużo mówić, to zawsze mówię: „Spokojnie, czekaj, jeszcze trzeba pomyśleć”. Tak że dzięki temu dużo ludzi dźwignęło się, bo im mówię: „Nie patrz na nic, masz tak robić i już. Tak masz robić, żeby dobrze było”.
- Niedługo będzie bardzo ważna, sześćdziesiąta piąta rocznica Powstania, więc mam nadzieję, że się pan wybierze do Warszawy?
Nie, w tym roku dopiero na Boże Narodzenie. Nogi wysiadają. Ale mam krople, mówią, że to Rosjanie, że Ukraińcy z Morza Czarnego, z podłoża wybierają sól taką.
Wrocław, 27 marca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt