Barbara Elżbieta z domu Nachtman, po mężu Żylewicz. Urodzona w Warszawie, chodziłam do gimnazjum Gagatnickiej na Senatorskiej. W 1939 roku ukończyłam trzecią klasę gimnazjum. Mieszkaliśmy wtedy przy ulicy Grzybowskiej 32, a w chwili wybuchu wojny byliśmy na letnisku w Radości – domy, co są na trasie otwockiej, świdermajer. Ponieważ brat chorował na astmę, to mama zawsze tam wynajmowała i na wiosnę przeprowadzaliśmy się na jakieś letnisko.
1 września siedzieliśmy na balkonie, jedząc śniadanko, szykując się do pracy. [Padły] strzały, bo przecież niedaleko było lotnisko w Rembertowie. Latały różne samoloty i było jakieś strzelanie. Ojciec zmarł w 1934 roku, a w 1938 roku mama wyszła za mąż.. Mój ojczym mówi: „O, jakie znowu ćwiczenia!”. Mój brat od dziecka robił modele samolotów i powiedział: „Żadne ćwiczenia, to są sztukasy. To są niemieckie samoloty i latają polskie myśliwce”. W Rembertowie było lotnisko. Wtedy ojczym uderzył go w twarz. Mówi: „Co ty?!”. A on mówi: „To jest wojna, bo to są niemieckie samoloty”. W tym momencie któryś z myśliwców trafił niemiecki samolot, sztukasa i ten się zapalił, rozleciał na kawałki. Brat mówi: „O, proszę popatrzeć, jakie to ćwiczenia. Samolot się rozleciał na kawałki, niemiecki”. Były bliżej i już było znać swastyki na niemieckich samolotach. Radia wtedy nie było, bo nie było radia bezprzewodowego, a w tym domu, gdzie mieszkaliśmy, nie było prądu – taki letniskowy dom. Ale potem pobiegliśmy do znajomych. Koleżanka mamy miała tam dom i mieszkali z rodziną na stałe – państwo Skiruchowie. Mieli czterech synów – nasi koledzy. Właśnie jeden z tych synów i mój brat po kilku dniach – chyba 10 września – poszli bliżej stacji dowiedzieć się, co tam się dzieje. Może są jakieś wiadomości z Warszawy. Już wtedy było widać bombardowanie Warszawy. Od strony budynków na wschód nie było widać bombardowania, ale po drugiej stronie domu już było widać wybuchy, pożary.
Znajomi mieli radio. Gdzie był prąd, to się już mniej więcej wiedziało, ale mniej niż więcej. W każdym razie większy oddział Niemców jechał od Otwocka, a może i dalej szosą wzdłuż torów i wyłapywali mężczyzn. Właśnie brat i dwóch kolegów trafili na to, zostali złapani. Dowiedziałam się, bo się tam przemykałam. Byłam wtedy wścibskim dzieciakiem. Dowiedziałam się, że zostali złapani i że potem ich wywieźli do Starej Miłosnej, i na razie ich tam trzymają. Mama wzięła zapasy złota w kieszeń, jeszcze złote ruble w posagu od taty dostała, wzięła ubranie i jedzenie dla chłopców, matka tych chłopców też i poszli, jeszcze był młodszy braciszek, wtedy trzynastoletni Mirek. Poszliśmy przez las na ukos do Starej Miłosnej, z Radości to było kilka kilometrów. Doszliśmy do szosy i rozwidlenia szos – jedna na Mińsk Mazowiecki, druga na Lublin. Okazało się, że ich tam trzymali, ale rano skoro świt zabrali. Ponieważ była godzina policyjna, to wcześniej nie można było wyjść. Jak myśmy dotarli, było już późno, gdzieś koło dziesiątej. Tam były gospodarstwa, mieli wozy, konie, mama chciała wynająć wóz, żeby ich dogonić. Jak ich rano [zabrali], to my na piechotę ich przecież nie dogonimy.
Z szosy lubelskiej wracał wóz z koniem, skręcał w stronę Mińska Mazowieckiego. Duży wóz zaprzężony w dwa konie, ale gospodarz mówi, że on nie pojedzie. Konie zmęczone, on był na podwodach z polskim wojskiem i go zwolnili, on jedzie do domu, a mieszka jeszcze za Mińskiem i nas nie weźmie. Jak zobaczył złoty pieniądz, to konie przestały być zmęczone. Pojechaliśmy. Dogoniliśmy ich przed samym Mińskiem. W rowie siedziało paręset ludzi. Na moje oko paręset mężczyzn w rowie. Po drodze tu i ówdzie leżał zastrzelony, prawdopodobnie próbował ucieczki. Okazało się, że Tadek nas zobaczył. Wybiegł i przybiegł do nas. Zygmunt Skirucha, kolega i drugi kolega Lutek przybiegli do nas. My im dajemy jeść. Niemcy do nas z pretensjami. Ale mama [pokazała] złoty pieniądz, futrowała carskimi rublami – oficer, jakiś sierżant prawdopodobnie, powiedział: „Zabieraj syna, matka”. To matka syna zabrała. Syn miał wzrostu metr dziewięćdziesiąt, jakkolwiek miał wtedy siedemnaście lat. Duże dziecko wyrosło. Ten drugi był bardzo niski, ale był starszy. Zygmunt miał dziewiętnaście lat. „To jest brat siostry. On ma dopiero piętnaście lat”. – „To jeszcze złoty pieniądz”. Dali drugiego. „A ten trzeci?”. – „No trzeciego nie, niech on idzie koło wozu”. Chłopu kazali zawrócić i nas odwieźć, bo nie zdążymy przed godziną policyjną. Chłopu też trzeba było dać złoty pieniądz, jeszcze były. W każdym razie mama pozbyła się wszystkiego zapasu złota, który miała. W czasie pierwszej wojny dostała od swojego ojca, żeby w razie czego miała, a tymczasem przydało się na drugą wojnę. Lutek szedł tylko koło wozu, dałyśmy mu swetry, jedzenie i tak dalej. Wśród złapanych mężczyzn zrobiło się zamieszanie i Niemcy zaczęli się nimi zajmować. Mówię: „Lutek, wskakuj”. Lutek wskoczył. Miałam bardzo szeroką spódnicę. „Lutek, właź mi tu pod kolana”. Nakryłam spódnicą i odjechaliśmy kawał drogi. Jak już Niemców ani słychu, ani widu, to Lutek wylazł spod mojej spódnicy. Dotarliśmy do Radości.
Jak już Warszawa była zajęta, to pojechaliśmy do Warszawy. Wstąpiłam do organizacji, która nazywała się ZWZ albo jeszcze inaczej. Przysięgę składałam 1 stycznia 1940 roku. Byłam u mojej przyjaciółki ze szkoły. Ona była starsza ode mnie, a ja się nie przyznałam, że jestem młodsza. Jej ojczym werbował nas do tej organizacji jako łączniczki, żebyśmy przenosiły meldunki, kontakty.
[Nie wiadomo, bo został złapany w łapance i zabity. Dziś nie pamiętam nazwiska, nie wiem czy było autentyczne].
Był jakimś oficerem, który już działał w konspiracji. Nazywał się pan Lipski, ale nie wiem, kim był. Potem był aresztowany i zginął. W każdym razie wprowadził nas bezpośrednio do oddziału. Poszłam do wywiadu, jako łączniczka w wywiadzie Armii Krajowej, wtedy ZWZ. Zawiadamiałam [i kontaktowałam] jednego z drugim, umawiałam różnych panów. [Spotykali się przeważnie w Kościele Zbawiciela]. Z koleżanką Lucylią jeździłyśmy czasami w Góry Świętokrzyskie odbierać cichociemnych i pieniądze, które samoloty tam albo zrzucały, albo nawet czasem same lądowały. Pieniądze to pieniądze, ale cichociemny też był przez nas odprowadzany, przekazywany przeważnie w Warszawie. Mieliśmy punkt zborny w kościele Zbawiciela, tam ktoś czekał. To było tak, że pierwszy poniedziałek, po pierwszym w następnym tygodniu wtorki, w następnym tygodniu jeszcze w środy i tak dalej. To były umówione [terminy], żeby nie dzwonić, nie chodzić, tylko spotkania były w kościele.
Początkowo chodziłam (była też taka Hania) do PIM-u – instytutu meteorologii. Niemcy trzymali tam jakiegoś profesora od pogody. Dziwiłam się, ale wstydziłam się zapytać, dlaczego [chcą zdobyć] tajne wiadomości za cenę życia, a profesor siedzi w domowym areszcie. Dawał nam jakieś dane zapisane na cienkich bibułkach. Mówię: „Dlaczego? »Nowy Kurier Warszawski« [wychodzi], Niemcy drukują prognozy pogody, a my musimy chodzić”. Nie pomyślała durna Basia, że to jest podane dla lotnictwa zachodniego. W każdym razie taka była moja pierwsza praca w konspiracji. Później już miałam cichociemnych czy inne rzeczy z Gór Świętokrzyskich, [przewieźć] na przykład do Radomia albo gdzie indziej. [Miałyśmy specjalnie uszyte pasy z kieszeniami w które wkładało się pieniądze (dolary) i przewoziło pod ubraniem].
Pociągiem. [Kupowałam bilety i jechaliśmy].
Nie, wiedziałam gdzie i którędy, i kto – oni zresztą w lesie byli w różnych miejscach. Słowem, miałam kontakty. Później trafiłam na złodziei, handlarzy bronią. W takich sprawach, żeby kogoś lub coś przywieźć, można było posyłać byle dziewczynę, więc już nie byłam do tego wykorzystywana. Niektórzy koledzy jeździli rykszami i mieli kolegów z Woli, którzy też jeździli rykszami. Ci koledzy z Woli mieli kolegów zawodowych złodziei, takich z dziada pradziada. Na Kaczej był taki [ryży] Feluś. Feluś mówił tak: „Pani szanowna, skoro o wiele ciągnę gościowi portfel, to cholera że jego wie, co się w niem znajduje. A jak biere szkopom parabelkę, to wiem, że dziewięć kawałków za nią leci, a niezależnie patriotyczny obowiązek spełniam”. Parabelka wtedy kosztowała dziewięć tysięcy, więc kupowałam, a szmajser kosztował 35 000. Na to były pieniądze zrzucane właśnie przez samoloty w Góry Świętokrzyskie i jeszcze gdzie indziej, bo też w okolicach Hrubieszowa. Tam było trudniej, bo tam już były wsie zamieszkałe przez Ukraińców. W Górach Świętokrzyskich to wszystko byli Polacy. Mama z ojczymem wyprowadzili się. Mieszkanie z Grzybowskiej musieliśmy zamienić z Żydami na placu Żelaznej Bramy. Na Grzybowskiej robili getto, Niemcy kazali. [Daliśmy] ogłoszenie w gazecie i z jakimiś Żydami zamieniliśmy mieszkanie. Mieliśmy na Grzybowskiej 32, a to było na placu Żelaznej Bramy 6, między Żabią a Przechodnią. Stamtąd z naszych okien było widać Halę Mirowską, mieszkanie było na trzecim piętrze i tam mieszkaliśmy.
Mama z ojczymem wyjechali na letnisko, a my z bratem zostaliśmy tam sami. Mieszkanie duże, pięciopokojowe. Zaraz sobie sprowadziłam wojsko. Taki jeden się ukrywał, kolega kolegi się ukrywał. Był oddział – chłopaki mieszkali u nas dwa lata. Oddział wykonywał różne zadania. Brat zaczął fałszować dokumenty. Rysował, znał techniki graficzne, żeby umieć podrobić pieczątkę. Podrabiających dokumenty było kilku z naszej grupy, z późniejszego batalionu „Nałęcza”. Szwagier „Nałęcza” (mąż jego siostry) był profesorem grafiki w szkole plastycznej i on fałszował. Ale go aresztowali i nie miał kto. Tadzio mówi: „No co, to ja może spróbuję i zrobię”. Zrobił pieczątkę taką, śmaką, owaką. Znał się na tym, na drzeworytach, linorytach, stalorytach i tak dalej. [Umiał] rysować i miał dobrą rękę, [pewną] kreskę […]. Poza tym pracował jako architekt. Teraz oczywiście już dawno jest na emeryturze, bo ma osiemdziesiąt siedem lat.
Oczywiście był, bo przecież podrabiał dokumenty. Dużo robiliśmy dla Żydów. Przez kogoś dostawaliśmy fotografię i dane. Czasami trzeba było wymyślać nazwiska. Nasz dowódca mówił: „Basia, masz tu parę fotografii. Weź ich, ochrzcij”. Niektóry sobie wybrał dane, a niektóry tylko na przykład rok urodzenia. Trzeba było [wymyślić] imiona rodziców i [pozostałe dane]. W poniedziałek robiłam nazwiska od mebli: Stoliński, Krzesłowski, Dywanowski i inne takie. We wtorek było z budownictwa: Cegłowski, Betoniarz i inne. Tak że czasami bywały i takie śmieszne historie.
Były na przykład urodziny brata, a on się urodził 20 kwietnia. To był Geburstag Führera, ale myśmy urządzali urodziny Tadzia. Młodzież się zebrała. Oczywiście trzeba było bawić się do rana. Zresztą czasami mieliśmy ochotę pobawić się do rana. Był kręcony patefon i się tańcowało, pośpiewało. [Był verdunklung, zaciemnienie], znaczy zasłonięte okna. To było bardzo duże mieszkanie, pięć pokoi, osobna kuchnia za długim korytarzem i łazienka. Akurat byłam w kuchni i [usłyszałam] walenie do naszych kuchennych drzwi, a były dwa wejścia – frontowe i kuchenne. Na szczęście poszli do kuchennych drzwi, a nie do tamtych. Byłam w kuchni – walenie butami w drzwi. Otwieram i stoi dwóch żandarmów, policja porządkowa. Nosili nałożony na mundur biały rękaw. Nie przeszkadzało im na przykład zabić w bramie sąsiada, a sąsiad był Syryjczyk i miał wytwórnię kapci. Ale Syryjczyk to też Semita. [Żandarm] zobaczył go, on się tłumaczył, pokazywał paszport, że jest obywatelem Syrii. Ale nie znał niemieckiego, nie wytłumaczył. On mu kazał się okazać fizycznie, a oczywiście mahometanie też są obrzezani, więc go zabił. Przyszli. „Co to tu taki [hałas]?”. Mówię: [Alles]. ist Gut. – Ist Gut. „Co jest? Czego tak grają?”. Mówię: Geburstag Führera. Oni wtedy tak się [zastanowili] trochę, co to za taka ważna osobistość, która obchodzi Geburstag Führera. „Sznapsu chcecie?”. – „Tak”. Ponalewałam im po troszku tej wódki, bo oczywiście była. [Wypili] po ćwierć szklanki wódki, ale oprócz tego w jedną rękę kiełbasę, w drugą rękę pajdę chleba i Raus! Loss! – za drzwi ich wygoniłam. Poszli sobie.
Modliłam się w duchu, żeby który chłopak nie przyszedł do kuchni mi pomagać, bo jakby Niemców zobaczyli, to by złapali za pistolety, nie wchodząc w sprawę, co się dzieje, takie były [przypadki].
Oni wychodzili, były różne akcje, o których nie… wszystko wiem, bo na przykład dostarczałam im broń.
Po prostu w torbie z warzywami, [która miała podwójne dno] miałam pod spodem pistolety. Chłopcy bez broni byli dopiero na przykład przed budynkiem, w którym mieli coś działać – po prostu wykonywali wyroki, zabijali w imieniu Rzeczpospolitej.
Na przykład robiłam na drutach sweterki dla dzieci. Moja koleżanka ze szkoły, która wyszła młodo za mąż, miała na rogu Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej sklep z ubiorami i zabawkami dziecięcymi. Robiłam na drutach sweterki dla dzieci, bo to prędzej, to się mniej znudzi. Dostarczałam sweterki do sklepu, ona tam sprzedawała. Brat też robił, wielką łapą jak bochen chleba też robił na drutach. Prócz tego dostawaliśmy parę złotych za tą broń, co kupiłam od złodzieja. To nie było tak, że sobie brałam, tylko za każdą broń dawali mi jakieś pieniądze. Prócz tego dostawaliśmy też trochę żołdu, jak czasem przyszły pieniądze albo jak obrabowali bank. Wiem, że [obrabowali] bank, w którym była kontrybucja za Kutscherę, sto milionów kontrybucji za zabicie Kutschery – to był zięć czy szwagier Himmlera. Warszawa zapłaciła sto milionów za zabicie Kutschery. Dzieciaki z „Szarych Szeregów” wieszały napisy: „Sto milionów za Kutschera – damy dwieście za Himmlera”. Jak Himmler przyjechał na pogrzeb, to wysiedlili wtedy pół Warszawy, kazali opuścić domy, chodzili i sprawdzali, czy kto gdzie nie jest, nie czai się za te dwieście milionów.
Później szedł normalny, okupacyjny dzień. Chłopaki chodzili na zajęcia z podchorążówki, straży ogniowej – równocześnie też na strażaków. Nie chodziłam na szkolenia, ale miałam dokument, że jestem starszy sikawkowy. W łapankach nie brali strażaków. Brat i ja mieliśmy przydział do ochrony budynków przed ogniem w alei Szucha. Tak że jak Powstanie wybuchło, to po nas zatelefonowali. Jeszcze nie wyszłam, odebrałam telefon, ale widziałam, co się dzieje. Potem Ludwik był ranny. Oprócz naszego wojska mieliśmy dwóch dezerterów z Luftwaffe. Mieszkali u nas cały rok i chodzili jako: Polnische Bandit. Polnische Gestapo. Ich bin polnische Gestapo – [mówił Ludwik]
Jak ich znaleźli, to ja nie wiem. Dowódca przyprowadził: „Będą mieszkać. Są w wojsku” – i koniec. Oni znaleźli się za jakieś przewinienia w 1939 roku – wyrzucili na pole bomby patrząc dobrze, czy tam jaka staruszka nie ma jedynej krowy do wyżywienia. Wyrzucali bomby na puste pola i wystrzeliwali amunicję. Latali we dwóch na małym samolocie, był tylko pilot i strzelec pokładowy. Ludwik był pilotem, a Herbert był strzelcem pokładowym. Byli antyhitlerowcami. Herbert to był Alzatczyk, tak jak nasi Pomorzacy czy Ślązacy. Niektórzy [Alzatczycy] czują się Francuzami, a niektórzy Niemcami, jest taka mieszanka. Ludwik był berlińczyk, ale jego dziadek był Włochem, który założył cukiernię w Berlinie. Dziadek dostał obywatelstwo niemieckie, ojciec też, no i Ludwik też. Był rocznik gdzieś 1920.
Inni Niemcy widzieli, że oni wyrzucają [bomby], gdzie nie trzeba. Oczywiście ich oskarżyli i wywieźli do Dachau. Oczywiście w Dachau mieli trochę lepiej niż na przykład Polacy, nie mówiąc o Żydach. Jednak to był obóz, który był założony najpierw dla Niemców. Jak Niemcom zało obsługi samolotów na wschodnim froncie, to ich ściągali. Przyjechali do Warszawy i zakwaterowali w AWF-ie. Nie wiem, jak nasz dowódca się z nimi skontaktował, jak ich wziął i przez kogo, i gdzie. Nie od razu byli do nas przyprowadzeni. Najpierw ich umieszczali w kilku miejscach, a potem do nas. Normalnie brali udział w różnych akcjach jak wszyscy chłopcy.
Był taki krawiec, pan Dyzio. Miał duży, elegancki zakład na pierwszym piętrze, na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej, gdzie na dole jest sklep z futrami. Na pierwszym piętrze był krawiec, pan Dyzio. To, że różni ludzie przychodzili do krawca, to nic nadzwyczajnego. Tam dostarczałam. Stamtąd zabierali i rozdzielali, gdzie trzeba – albo do Kampinosu, albo do różnych oddziałów. Oprócz tego chłopaki napadali na Niemców, jak jakiś pijany się włóczył. Osobiście ukradłam „parabelkę” pijanemu Niemcowi w tramwaju. Były letnie tramwaje z barierką. On był wychylony na zewnątrz i wymiotował, a tutaj wystawała otwarta kabura. Nikogo nie było, a ja ten pistolet wzięłam. Dojeżdżaliśmy do przystanku, wzięłam pistolet, wysiadłam, prędko skręciłam w boczną uliczkę i już. A on sobie tam wymiotował.
Kupowałam. Właśnie trafiłam do tych złodziei, do tego Felusia – to koledzy rykszarze, którzy mieszkali w sąsiedztwie, razem chodzili do podstawówki, grali razem w kopaną piłkę szmaciankę. Potem ten został złodziejem (bo ojciec i dziadek był złodziejem), a tego ojciec był robotnikiem, chłopak się uczył, ale jednocześnie jeździł na rykszy, żeby zarobić. Mieli takie znajomości. Moimi kolegami byli ci z konspiracji, ale oni mieszkali na Woli i mieli kolegów właśnie złodziei. W taki sposób [kupowałam]. Albo od kolejarzy, którzy kradli całe wagony i odstawiali na Szczęśliwice na boczne tory. Między innymi ta słynna historia z żółwiami. Odbił deseczkę od wagonu, od skrzyni, która tam była. Pomacał, myślał, że są granaty, a to były żółwie. Taki wagon żółwi potem sprzedawali, ludzie kupowali. Oni wieźli do Berlina chyba gdzieś z Bałkanów na zupę żółwiową dla ich ważniaków. Tymczasem żółwie trafiły do Warszawy. Zaraz zajęli się handlem, ludzie kupowali albo hodować jako zwierzątko domowe, albo niektórzy na zupę.
Przeważnie jednak bywały granaty albo jakaś broń. Potem, jak już wagon się odprowadzało na bok, to przyjeżdżali chłopaki z Kampinosu. Pożyczali ciężarówkę. Pożyczało się w ten sposób: „Posuń się”. Siedział kierowca. Ładowacz czy kolega poszedł, a jeden siedział. Wziął go pistoletem [postraszył], bo miał pod płaszczem i: „Posuń się”. Niemiec się posunął. Wiozło się go na boczną uliczkę: „Wysiadaj! Raus! Loss! Weg!” – wtedy mieli samochód. Ciężarówką pojechali pod Szczęśliwice, gdzie są bocznice kolejowe, i ten wagon był przez kolejarzy odczepiony od transportu.
Życie codzienne… Chodziłam do tajnej szkoły. Skończyłam trzecią gimnazjalną przed wojną. Gimnazjum było zrobione legalnie, pod tytułem Szkoła Galanterii Skórzanej. Jedna miała sprutą rękawiczkę, druga miała sprutą torebkę, trzecia miała kwiatki ze skóry […].
Łapanki mnie nie dotyczyły, bo byłam starszy sikawkowy strażak ogniowy.
Tak. Jak broń miałam, to się próbowałam schować gdziekolwiek, jak była łapanka. Jakoś tak się nie trafiło. Raz się trafiło, że któryś złodziej ukradł pepeszę bez bębna. Niosłam ją. Miałam pelerynę, jak miały niemieckie sanitariuszki, bardzo podobną; one nosiły długie peleryny. Mnie nie zaczepiali. To znaczy zaczepiali mnie jako dziewczynę, ale nie w sprawach takich [rewizyjnych]. Z pepeszą nie jechałam tramwajem, tylko szłam różnymi bocznymi uliczkami. Już miałam blisko do krawca, pana Dyzia przy Marszałkowskiej. Wyszłam ze Świętokrzyskiej z zachodniej strony, bo szłam z Woli przez różne uliczki, omijając getto – było tych uliczek sporo: Śliska i inne. Wychodzę Świętokrzyską, a przy przystanku tramwajowym są dwie starsze panie z torbami i dwóch żandarmów, którzy im grzebią w torbach. Nie spojrzałam, tylko [widziałam], że mam przejść na drugą stronę ulicy. Dopiero spojrzałam, oni mnie zobaczyli: Komm! Komm! Podeszłam. Odchyliłam pelerynę, pokazałam pepeszę i mówię: „Za mną idzie dziesięciu ludzi tak samo uzbrojonych. Wy macie po trzydzieści parę, a tutaj jest siedemdziesiąt sztuk amunicji. No to zaczynamy, czy nie, te strzelanie?”. Oni: Verzeihen – zasalutowali, odwrócili się i prędko poszli szybkim krokiem do Ogrodu Saskiego, a ja przeszłam dalej. Babcie zdrętwiały, bo jeszcze tam stały. Grzebali im w koszykach, więc one ledwo żywe ze strachu.
Raz też miałam przygodę. Na Nowym Świecie, na rogu placu Trzech Krzyży po prawej stronie miałam dozorcę. Nie wiem, przez kogo, ale też gdzieś od złodziei miewał broń i kupowałam od niego broń i amunicję. Nic nie miałam przy sobie, a miałam jechać na Fałata, bo tam był jeden z naszych dowódców, pseudonim „Bajbus”. Był w związku powstańców… jednym z prezesów, czy jak to się nazywa. W każdym razie nazywał się Andrzej Ulatowski – znałam go sprzed wojny ze sportu. Skakałam wzwyż, biegałam, a on też był jakimś lekkoatletą. „Bajbus” przyjmował ode mnie przysięgę 1 stycznia 1940 roku. Mieszkał właśnie na Fałata, to jest na Mokotowie. Miałam jechać na Mokotów do „Bajbusa” i miałam wsiąść do tramwaju na rogu. Nic przy sobie nie miałam, dopiero tam miałam po coś jechać. Dozorca mnie zobaczył i mówi: „Chodź, pani, bo mam paczkę amunicji do czeskiej »zbrojówki«”. Trudno było o tą amunicję, bo ona ma trochę inny kaliber. Rosyjska, niemiecka i nasza amunicja była jednakowa, a czeska była trochę inna. Mówię: „To ja jutro przyjdę, bo ja teraz jeszcze na Mokotów i muszę być. I nic przy sobie nie mam, to nie będę gołej amunicji brała”. – „A wie pani, niech pani weźmie, bo jak nie, to to przepadnie. To ja muszę gdzieś wyrzucić albo co, bo coś koło mnie się ktoś kręci niewyraźny. To albo pani bierze, albo nie”. – „No to biorę”. Wzięłam paczuszkę.
Jadę tramwajem. Jestem strażak sikawkowy, to może mnie legitymować, rewidować nie będą. Miałam niedużą torebkę, nie tą zwykłą torbę, co miała podwójne dno i tam można było schować różne rzeczy, nawet dwie parabelki wchodziły i duże pieniądze, jeżeli coś kupowałam. Na placu Unii Lubelskiej wtedy było rondo, pomnik Lotnika, tramwaj [jechał] dookoła i potem skręcał w Rakowiecką – jadę. Na kolanach mam paczuszkę. Ładnie zapakowane, nawet zawiązane na wstążeczkę – elegancka paczuszka, żeby nie było podejrzenia, żeby ktoś postronny nie miał, bo żandarmi to by szukali. Siedział Niemiec, żołnierz – starszy pan, jak na żołnierza. Oni się bali. Tramwaj przegrodzony był łańcuchem. Z przodu było Nur für Deutsche, a tu dalej [reszta]. Ale oni siadali dalej, bo się bali, że jakiś zamachowiec [zaatakuje]. W każdym razie w Warszawie się nas bali. Usiadłam obok Niemca. Na placu Unii Lubelskiej zatrzymali tramwaj i jest łapanka. Ale ponieważ były łapanki i to było koło południa, to prawie nie ma ludzi. Oprócz mnie w tramwaju siedział jakiś jeden. Oni nie kazali wysiadać, tylko weszli i legitymowali tych, co tam siedzą. Były dwie, może trzy osoby oprócz mnie.
Pochylam się i [wiążę] sznurowadło w bucie, ale [paczka] mi przeszkadza. Niemca proszę, żeby mi torebkę i paczuszkę potrzymał, bo muszę sobie tutaj but poprawić. Żandarm wszedł: Bitte, Ausweis. To ja od niego zabieram torebkę i wyjmuję: Nein, nein – Niemiec mówi, że już nie potrzebuje tego dowodu, bo jadę z tym Niemcem. Nie pytając się, kto i co. Potem tramwaj rusza, skręca w Rakowiecką. A on pyta się; „Co tam masz w tej paczce?”. Paczuszka nieduża, a ciężar. Mówię: „Gwoździe”. A on blady aż zielony i trzęsie się, ręce mu chodzą. Mówię: „A ty myślałeś, że co? Gwoździe”. On odetchnął. Mówię: Verzeihen, auf Wiedersehen. Był przystanek i wysiadłam już na Rakowieckiej. Dotarłam do Fałata piechotą, bocznymi uliczkami. Tak jak pan Zagłoba – [posłużyłam się] fortelem.
W tym domu było pełno różnych hurtowni, sklepów, a tylko na najwyższym piętrze były mieszkania. Parter to były sklepy, a pierwsze i drugie piętro, to były różne hurtownie. Ludzie się kręcili i nikt się nie interesował jeden drugim, że tak chodzą. Ale jedna sąsiadka się pyta: „Panno Basiu, a gdzie pani pracuje?”. Mówię: „Też, pracować. Ja mam powodzenie, proszę pani”. Dopiero jak chłopaki wyszli z bronią, ja jeszcze zostałam na górze i patrzyłam z góry na dół. Brat też został, bo był postrzelony w kolano dwa miesiące wcześniej i jeszcze był na to kolano niesprawny. [Sam siebie postrzelił w kolano] i był wtedy ranny.
Były kartki żywnościowe i były jeszcze zameldowane martwe dusze. [Brat] robił dokumenty i szło się z dokumentem zameldować sublokatora. Pięciopokojowe mieszkanie, było tyle osób. Ci, co akurat mieszkali, to nie byli zameldowani nawet na fałszywe nazwiska, a byli tacy, co ich w ogóle nie było, tylko były… sfałszowane dokumenty, że są. Na każdego zameldowanego były kartki żywnościowe. Był czarny chleb, była mąka z trocinami, marmolada z brukwi albo z buraków, albo z marchwi i prawie nic więcej. Oprócz tego myśmy w różny sposób zarabiali. Tak jak ja robiłam te [sweterki], to każdy z chłopaków jakieś źródła dochodu miał, na przykład z handlu. Gdzieś tam pędzili bimber, potem go sprzedawali.
Robiliśmy zabawy. Urodziny Tadzia były u nas, ale potem już nie obchodziliśmy u nas urodzin. Jak jakaś zabawa, to była Maryśka – koleżanka, mieszkała na Gocławku, prawie w Wawrze. Były tam jakieś domki. Jacyś Żydzi, znajomi rodziców zostawili jej dom pod opieką. Była już dorosła, starsza ode mnie ze trzy, cztery lata. Zaczęłam palić, [że niby jestem już taka dorosła], żeby mnie z konspiracji nie wyrzucili. Przyjmowali bez dowodu osobistego. Ta koleżanka była prawie dwa lata starsza ode mnie, ale jej ojczym Halinki jeszcze nie wziął, a mnie tak. Powiedziałam, że już mam skończone osiemnaście lat, a jeszcze wtedy nie miałam siedemnastu.
Nic takiego nie było. U nas mieszkali, [w związku z tym] wiedzieliśmy, że Powstanie będzie. Powstanie było we wtorek, a my w sobotę urządzaliśmy wesele – kolega żenił się z koleżanką, Joaśka z Edziem. Potem się rozwiedli po wojnie, bo [pobrali się] bez zgody rodziców, a byli nieletni. Księdza poszli, postraszyli w najbliższym kościele na Senatorskiej u Świętego Antoniego. Oni chcieli na prawdziwe nazwiska, a ksiądz mówi: „Ja takich rzeczy nie załatwiam, to nie ja”. Nasz dowódca wyjął pistolet, położył. „Ja się boję. Ja się boję”. – „Jak ksiądz taki bojący, to ja księdza postraszę”. Położył pistolet i mówi: „Proszę dać ślub!”. Dostali rozwód na tej podstawie, że ksiądz był zmuszony, a oni byli niepełnoletni, ślub bez zgody rodziców.
W liceum były tajne nauczania, to znaczy w mieszkaniach. Umawiałyśmy się z nauczycielkami na następną lekcję, raz u jednej koleżanki, raz u drugiej. U nauczycielek rzadko, żeby sąsiedzi nie widzieli, że młodzież przychodzi. Tylko na Żoliborzu [odbywały się] u pani Horodyskiej, bo ona miała trzyletnią córeczkę i noworodki bliźniaki, a jej mąż przepadł gdzieś na wojnie. Zginęła w Powstaniu i te dzieci [również], bo tam [padł] pocisk artyleryjski. * W każdym razie pani Horodyska uczyła łaciny. Na łacinę jeździliśmy tylko tam. To była kolonia wojskowa, wszyscy tam mieszkający to wojskowi.
* Sprostowanie przesłane do Archiwum Historii Mówionej przez jednego z braci bliźniaków: „Jestem jednym z owych bliźniaków, dlatego pragnę sprostować nieścisłości, które wkradły sie do wspomnień. Nasz ojciec nie przepadł, ale przez całą okupację pracował w Bibliotece Ordynacji Zamojskiej, chroniąc zbiory przed całkowitym przejęciem przez Niemców (Bogdan Horodyski, Biblioteka Ordynacji Zamojskiej w latach wojny, Biblioteka Narodowa, 2005). Po wojnie był pracownikiem Biblioteki Narodowej, w latach 1956–1962 pełnił obowiązki dyrektora BN, zmarł w 1965 r. Matka Eugenia, przed wojną nauczycielka łaciny w warszawskim liceum im. Jana Kochanowskiego, w czasie okupacji uczestniczyła w tajnym nauczaniu, które odbywało się na Bielanach, także w naszym domku przy ul. Daniłowskiego 56, do którego przeprowadziliśmy się po zbombardowaniu w połowie września Pałacu Błękitnego, siedziby BOZ, gdzie ojciec – kustosz miał służbowe mieszkanie. Po upadku PW, wypędzeni z Bielan w kierunku Pruszkowa, uniknęliśmy jednak obozu, ale 18 października 1944 roku matka zginęła trafiona odłamkiem bomby sowieckiej zrzuconej na wiadukt kolejowy w Leśnej Podkowie”. Bracia bliźniacy i ich siostra mieszkają w Warszawie.
Studia medyczne to szkoła u Zaorskiego na Górskiego. [Zrobiłam tam dwa lata medycyny na tajnych kompletach. Po wojnie] nie dostałam się na studia [bo byłam w AK], nie mogłam dostać pracy. Pojechałam do mojej przyjaciółki, która znalazła się u kuzynki w Rabce. Jej kuzynka była tam nauczycielką. Pojechałam chyba na Święta, zaprosiła mnie na Boże Narodzenie. Pojechałam do niej i tam dostałam pracę w szkole jako nauczycielka w Rabce-Słonym, nie w samej Rabce. Uczyłam, ponieważ miałam maturę i te dwa lata studiów. Jak na nauczyciela w wiejskiej podstawówce, to i tak było dużo. Uczyłam tam przez dwa lata. Potniej spotkałam koleżankę, z którą zdawałam maturę. Jako ciężko ranna w Powstaniu znalazła się w szpitalu jenieckim. Był tam lekarz ftyzjatra, specjalista od chorób płuc, z którym się pobrali. Przyjechała. On pracował w Zakopanem, ona studiowała historię, ale zaocznie, tak że z Zakopanego dojeżdżała do Krakowa. Jednocześnie jej maż został mianowany dyrektorem sanatorium przeciwgruźliczego w Dziekanowie Leśnym. Sanatorium było w budowie, a on już angażował pracowników. Spotkałam ją w pociągu. Pojechałam do Dziekanowa. To było dla młodzieży ze średnią szkołą, bo leczenie na gruźlicę było długie i dużo było młodzieży opóźnionej. Dla chłopaków taka szkoła była w Otwocku, a dla dziewcząt zrobili w Dziekanowie. Pracowałam tam zaangażowana właściwie, żeby pracować w szkole. To sanatorium musiało być otwarte, a jeszcze budowa nie była zupełnie zakończona.
Mieszka u nas wojsko – konkretnie dziewięciu chłopaków. Dziesiąty mój Tadzio, ja jedenasta. Mam przygotowaną torbę materiałów opatrunkowych. Tadzio nie pójdzie. Dowódca kazał mu zostać w domu, bo miał przestrzelone kolano i nie będzie łaził kulawy żołnierz z laską. Na razie się przyglądał i ja też – od nas było widać. W obecnej Hali Gwardii były garaże. Byli kierowcy, mechanicy i temu podobni. Tak że było tam sporo wojska. W bramie mieli zrobioną barykadę z worków z piaskiem. Nasi chłopcy atakowali z tej strony. Równocześnie z drugiej strony, od tyłu atakował jakiś oddziałek pod dowództwem kapitana „Dąbrowy”. W każdym razie zdobyli. Został ranny Ludwik, ten Niemiec, który u nas mieszkał. Lekko ranny, ale [rana] była do szycia. Gdzieś tam był punkt opatrunkowy […]. W Muzeum jest duże zdjęcie brata z jego oddziałkiem – jak poszedł, to się rozpłakał, bo ci wszyscy koledzy zginęli, którzy są z nim na tym zdjęciu.
Nic nie było wiadomo. [Wiadomo było], że będzie Powstanie, ale kiedy, to nie zawiadomili. Wcale. Wielu oddziałów nie zawiadomili. Myśmy zdobyli hale, już tych Niemców żeśmy właściwie brali do niewoli. Tymczasem samochodem przyjechał z Wołomina mój brat stryjeczny, który mieszkał w Warszawie. Był w NSZ. Ze swoim oddziałem miał zrobiony z motocykla samochodzik na trzech kółkach. Przyjechał, bo miał zdobyć Hale Mirowskie. Napisał, że zdobył. Książkę napisał, że zdobył – no niech mu tam. My już wzięliśmy tych Niemców do niewoli. „O, co z nimi zrobić?”. Do piwnicy [ich wsadzili], klucz zostawili u dozorcy, odśpiewali „Warszawiankę” i hymn, i poszli dalej wojować. Nasze dowództwo było na Boduena, więc trzeba było tam gdzieś [iść]. Naprzeciwko starego dworca dawnej kolei warszawsko-wiedeńskiej na Chmielnej był hotel i restauracja, oczywiście tylko dla wojska. Oni tam wojowali. Zginął tam kapitan „Dąbrowa”, który dowodził małym oddziałkiem.
U nas był porucznik „Jur” Kowalski, potem był o imieniu Jerzy. Robiąc sobie dokumenty, nigdy nie zmieniał nazwiska, tylko zawsze imię na „J”. Był Jerzy, ale umarł jako Juliusz, niedawno zresztą. Jerzy, Jacek, Janusz – różnie. W każdym razie podpisywał się „J. Kowalski”, żeby się nie pomylić. Kowalskich dużo, zmieniał tylko imiona rodziców i inne dane. Zginął kapitan „Dąbrowa”, „Jur” był ranny w policzek, siedział odłamek. Jakiś lekarz mu to wydłubywał, przeciął, zszywał, wyjął. Dał mu znieczulenie, jakiś narkotyk.
Jak już dotarliśmy na Boduena, rozwaliwszy Niemców w hotelu, […] w drugim dniu Powstania żeśmy spotkali na Złotej „Nałęcza” z „Pobogiem”. Byli tam, po prostu przechodzili. Nie w domu, nie w miejscu zbiórki. [„Jur”] był ranny i w zasadzie poruczników było dwóch – był „Jur” i był „Nałęcz”. „Jur” spał po zabiegu, po wyjmowaniu odłamka, a „Dąbrowa” był zabity. „Nałęcz” poszedł do naszego dowództwa [i powiedział], że ma oddział. Został mianowany dowódcą batalionu i w ten sposób powstał Batalion „Nałęcz”.
Robiłam to, co trzeba. Opatrzyć trzeba, to opatrzyć, zanieść do szpitala, to do szpitala. Postarać się o jedzenie – to też, postarać się o amunicję.
Jak to, mieszkała? Oddział cały czas walczył i przemieszczał się. Szliśmy przez gmach sądu i tam się zgubiła drużyna chłopców, którzy u nas mieszkali. Tych dwóch Niemców i sześciu innych chłopców, i mój brat. Reszta oddziału poszła na Starówkę. Gdzieś tam potem walczyli, a konkretnie komenda granatowej policji, która była obok kościoła Świętego Krzyża, kościół Świętego Krzyża i pałac Staszica. Tam byli Niemcy. Kościół przechodził z rąk do rąk. Właśnie w kościele był ranny mój brat. Na Starówce mieliśmy obronę Ratusza, bo Ratusz był zdobyty przez porucznika czy kapitana „Barrego”, który później był dowódcą żandarmerii na Starówce. Nam przekazał obronę Ratusza i zdobyliśmy pałacyk, co tam jest obok – pałacyk Blanka. Później zginął tam Krzysztof Kamil Baczyński. Spacerował, a z dachu Teatru Wielkiego trafił go snajper przez okno.
Okna były zasłonięte do połowy workami z piaskiem. Byliśmy na pierwszym piętrze. Przyniosłam im jabłka – ktoś, gdzieś miał jabłka w piwnicy i dał. On jadł jabłko i spacerował w tę i z powrotem. Z naprzeciwka, z Teatru Wielkiego trafił go snajper przez okienko. Był z kolegą i kolega tak płakał: „Ratujcie go, bo to wielki poeta” – bo myśmy go nie znali. Ich było dwóch, skryli się w budynku naprzeciwko na drugim rogu. Dopiero jak zdobyliśmy pałacyk, to oni wtedy do nas przyszli. [Powstańcy] walczyli, bo tych Niemców było tam jeszcze od metra. Przede wszystkim [atakowali] z teatru – był spalony w 1939 roku, ale cały fronton od placu Teatralnego był cały, [ale reszta spalona]. W XIX wieku było to przecież na drewnianej konstrukcji. Podpalili bombami zapalającymi i się zawaliło. Marmury się nie zawaliły, bo się nie paliły, ale z tyłu wszystko się zawaliło. Tam właśnie byli Niemcy.
Z getta wyzwoliliśmy sześciu greckich Żydów. Byli piekarzami. Zrobili piec chlebowy i piekli nam chleb. Jeden miał przepiękny głos – śpiewał bardzo pięknie różne arie operowe, operetkowe. Myśmy też mieli kolegę śpiewaka, potem był solistą w Operze Warszawskiej – Kazik Walter, zmarł jakieś dziesięć lat temu na zawał. Tak że prawie cały czas byliśmy w ruchu, przesuwali [nas] stąd tam.
Na Starówce był Ratusz, potem pałac Blanka, barykada na Bielańskiej, kościół kanoniczek w tym i klasztor. […]
Opatrywałam gestapowca. Trafił się, też człowiek i też ranny. Przy barykadzie na Bielańskiej z Senatorskiej wyjeżdżał czołg, a przed czołgiem szli księża z kościoła Świętego Antoniego i kobiety dookoła czołgu. Z przodu i z tyłu wojsko. Na wierzchu czołgu siedziały dzieci. Oni [kierowali] się na naszą barykadę na Bielańskiej.
Szczegółowo akcja była taka, że jak ktoś był ranny, to trzeba go było opatrzyć. Jak trzeba było postarać się o jedzenie, to starałam się o jedzenie. Jak rozdać jedzenie, to też zaniosłam, koleżanki też. Jakoś tym kierowałam i sama też… pchałam się.
Tak. Byłam w pierwszej grupie, która szła kanałami. Szedł pułkownik „Wilk” Biernacki z żoną i mój ówczesny dowódca „Jur”. Wyszliśmy na rogu Czackiego. Prowadził nas kanalarz, [pamiętam nazwisko, pan Dziembor, z twarzą bliznowatą po ospie]. Malowaliśmy na ścianie kanału strzałki. Woda była gdzieś po pas. Już nie bardzo ścieki, bo przecież nie były czynne wodociągi i kanalizacje – w każdym razie nie w całym mieście. Modlili się, żeby nie było deszczu, bo wtedy byłoby gorzej. [Szliśmy] dużym kanałem, który idzie pod Miodową i Krakowskim Przedmieściem. Na Krakowskim Przedmieściu między hotelem „Europejskim” a „Bristolem” był duży właz do kanału. Niemcy wrzucali tam granaty lub wlewali benzynę i podpalali. Mogliśmy chodzić tylko w dzień. Oni byli pod naszym ostrzałem z pałacu Staszica i z kościoła Świętego Krzyża. Wtedy nie wrzucali do kanału. W kanale niosło się nosze na ramionach, żeby ranny się nie maczał. Na rannym jeszcze jakaś broń, jakaś amunicja i co tam trzeba było przenieść.
Pierwszy raz wyszliśmy z kanału na Świętokrzyskiej na rogu Czackiego. Różnicy wielkiej nie było, Starówka była całkowicie zburzona, a Świętokrzyska w tamtym odcinku była zbombardowana w 1939 roku. Jak wyleźliśmy z kanału, to różnicy wielkiej dla nas nie było. Usiedliśmy na krawężnikach odpocząć. Pod Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem był duży kanał, burzowiec, który ma metr osiemdziesiąt czy coś koło tego. Pod Świętokrzyską już mały kanałek, w którym trzeba nam było się czołgać. Pierwsza ulica w prawo, to jest Czackiego i na rogu Czackiego myśmy wyszli i usiedli. Patrzę, że idzie elegancko ubrany porucznik, nawet mundur ma. A to Jureczek Zakrzewski, który u nas mieszkał – z tego oddziału, w którym był brat. „Cześć, Jureczku! Co tam słychać?!”. – „A idę Tadzia odwiedzić, bo Tadzio jest ranny. Tu na Czackiego w NOT-cie jest szpital i on tam leży”. – „A co mu jest?”. – „A nic mu się nie stało. Granat mu się na brzuchu rozerwał”. To ja lecę oglądać „resztki” brata, a on mówi: „Przecież musisz iść do łaźni się wykąpać. Co ty z kanału pójdziesz do szpitala? Podobno medycynę studiowałaś, a nie masz pojęcia, żeby taki brudas do szpitala wchodził”. Mówię: „Coś ty, łaźnia?”. – „No łaźnia czynna na Chmielnej”. Poszłam.
Zaprowadził mnie na Chmielną do łaźni. Dostaliśmy jakieś drelichy i poszłam zobaczyć „resztki” mojego Tadzia. A „resztki” Tadzia, jak mnie zobaczył, to się zerwały z łóżka i przybiegł się ze mną witać. Ubrali go w szpitalną koszulkę, która mu sięgała do pępka i wszystkie klejnoty rodzinne miał widoczne. On ma dwa metry wzrostu. Już wtedy więcej nie rósł, na początku wojny tak rósł. Był problem, w co go ubrać, bo dziewczynce to się falbankę przyszyje, a on zaczął rosnąć siedem centymetrów na miesiąc. W 1938 roku był niższy ode mnie. Mam fotografię. Starszy jest, a był mi do ramienia. Ja przestałam [rosnąć], chwała Bogu. To wszystko było przez babcię pod kościołem. W szkole nie lubiłam jeść śniadanka, więc oddawałam babci pod kościołem. Ona mówiła: „Duża rośnij”. Przezywali mnie żyrafa, wieża, bo byłam większa od wszystkich rówieśników i nawet starszych. Najmłodsza w klasie, najmłodsza z braci, a ich przerosłam. Wtedy śniadanka zaczęłam oddawać wronom w Ogrodzie Saskim, bo mama kazała zjadać, a ja rano nie mam apetytu i już. Do tej pory tak jest. [Babcia] mówiła: „Duża rośnij”, to oczywiście, że przez tą babcię. Przestałam rosnąć, zadziałało.
Spotkałam brata. Brat mówi: Dawaj mi coś jeść prędko, bo oni mi jeść nie dają. Ja te odłamki pod palcem czuję. Żeby gdzieś elektromagnes był, to bym powyciągał”. Poszłam do łaźni, Był tam stary pułkownik, już całkiem dziadek. Był już pułkownikiem z I wojny, to w Powstaniu był całkiem stary. Był magazynierem przy łaźni, wydawał drelichy, które skądś tam wzięli. Zaniosłam [bratu] drelichowe spodnie i bluzę. Później ubrał się na księdza, księżowskie spodnie. Przy kościele Świętego Krzyża mieszkali w plebanii i tam były księżowskie ubrania. Był jakiś duży ksiądz, że starczyło na mojego Tadzia, oprócz sutanny. Czy może obciął sutannę i nosił krótszą, taką kurtkę? W każdym razie miał ciepłą kurtkę na zimę po tym księdzu.
Ze Starówki kanałem, potem kanałem z powrotem, bo trzeba przyprowadzić – chodziłam już jako przewodnik. Parę razy wynosiłyśmy nosze. Była taka Żanetka, potem wyjechała do Ameryki, ale nie było z nią kontaktu.
Kanały pamiętam tak, że były przecież ścieki i smród, latały szczury. Ale co to szczur w porównaniu na przykład z Niemcem.
Potem zakwaterowali nas na Boduena w mieszkaniu pisarza Kadena-Bandrowskiego. Już wtedy nie żył, ale miał dwóch synów bliźniaków. Byli wtedy młodzi, byli powstańcami, gdzieś tam wojowali, ale coraz to który przychodził do domu pilnować wartościowej porcelany. „Żebyście tylko nie potłukli porcelany”. Później jakieś miejscowe dowództwo (w danej okolicy każda miała jakieś swoje sprawy) zaprowadziło nas do domu Wedla na Foksal. Tam Wedel poczęstował nas ciasteczkami. Poszliśmy na Czerniaków. Mój brat miał żaglówkę i mniej więcej znał Wisłę. Wisłę dosyć trudno poznać, bo stale się zmienia, ale jednak [pamiętał]. Z Fortu Czerniakowskiego na drugą stronę – tam już była I Armia. Jako przewodników do żołnierzy z I Armii poszło trzech z naszego oddziału i z innych oddziałów też. Witold Markiewicz, Józek „Czajka” Wanarski, a trzeci nie pamiętam, jak się nazywał, zginał przy przeprawie przez Wisłę. Witold został adiutantem Żymierskiego, a Józek był u Berlinga. Nie był adiutantem, tylko w oddziale. Szybciutko znalazł się na Syberii, skąd wrócił chyba po pięciu latach. Markiewicz poszedł do cywila, jak się wojna skończyła, bo był oficerem rezerwy.
Ktoś gdzieś nastawił radio (już przyszliśmy na Starówkę), było przemówienie „Bora” Komorowskiego, w którym powiedział, że do wszystkich, którzy przekroczą Wisłę będziemy strzelać, że kto wkroczy do Warszawy, to będziemy strzelać. Myśmy byli oburzeni, że bez porozumienia, że tego nie było wolno robić, w każdym razie dowództwo powinno się jakoś porozumieć. Ale mamy przykład teraz, jak dwóch Polaków może się porozumieć, kiedy prezydent z premierem w czasie pokoju bez przerwy się kłócą i wyprawiają głupoty. Wtedy było tak samo, każdy chciał rządzić. „Ja tu ważniejszy” – i cześć. Nastroje z tego chociaż powodu [były niewesołe].
W pierwszych dniach ludność cywilna w większości nie okazywała [wrogości] Gotowali nam zupki, zanim myśmy się tam jakoś nie umiejscowili, zdobyli to czy tamto i potem tego bronili. Nastroje były bardzo dobre, serdeczne. Później bywało różnie. Piwnicami były robione przejścia z budynku do budynku. Bywało, że przechodziłam. Było bombardowanie, babcia siedziała i modliła się: „Święty Antoni, dwa domy dalej. Święty Antoni, dwa domy dalej”. Takie nastroje ludzie mieli, różne odczucia i zachowania.
Na początku Powstania, 5 a może 7 sierpnia – nie pamiętam daty – jak tylko na Starówce byliśmy, na Miodowej przy Długiej, prawie na rogu spadł samolot. Nawet się nie zapalił, nie mieli benzyny czy co. Piloci byli bardzo ciężko ranni, do szpitala już ich nie donieśli. Jeszcze z tych samolotów wymontowali broń, karabiny pokładowe, ale nie było do nich amunicji, to też nie była z tego taka wielka korzyść. Ale zrzuty poleciały przeważnie do Niemców, bo rzucali wtedy z dużej wysokości. Byli zestrzeleni przez lotnictwo, a Niemcy nie mieli naszykowanej artylerii przeciwlotniczej, bo wiedzieli, że ruscy nie będą bombardować. Dopiero we wrześniu, jak były zrzuty rosyjskie, to wtedy dopiero Niemcy sprowadzili artylerię przeciwlotniczą. A tak, to byli nieprzygotowani do tego, że z tak daleka będą zrzuty. Stalin nie zgodził się na lądowanie [brytyjskich samolotów], dlatego większość z nich zginęła, [lecąc] albo w tą, albo w tamtą stronę.
Wesołe były, różne były i śluby brali.
Był ślub mojej przyjaciółki. Wzięli ślub 2 października i poszli do niewoli już po kapitulacji. Halinka jeszcze żyje i mieszka u córki… za Otwockiem. […]
Śpiewali, ale nie tańczyli. Nawet jak było wesele, to też bez tańców. Ślub brali, składali życzenia, wypili zdrowie. Do picia było bardzo dużo, można było wpaść w alkoholizm. Na Starówce raz, że były piwnice Fukiera, po drugie piwnice księcia Radziwiłła pod pałacem – pełne, pełne wina. Najpierw powiedział: „Chamstwo nie będzie piło”. Powiedziałam mu trzy ciepłe słowa, [że pewno trzyma dla Niemców]. „Ja nie... Ja nie…”.
Dał mi za to złotą łyżkę. Mówi: „Od kompletu, masz. Na pamiątkę naszej rozmowy”. Nie poszedł kanałem. Poczekał na Niemców i… von dem Bach był jego krewnym. To co on miał [się bać]?
Siedzieli w piwnicach. Spało się jak mysz pod miotłą. Jak trzy godziny, to było bardzo duże spanie.
A co z myciem, ubraniem?
Na Starówce nie było mycia, tylko picie. Do mycia brało się szklankę wody i miednicę wódki.
Z Czerniakowa przeszliśmy przez Instytut Głuchoniemych – był w budynku YMCA. Jakoś tamtędy [przeszliśmy], jeszcze tam jakoś [walczyli] na placu Trzech Krzyży, potem na rogu Emilii Plater i Wspólnej, przy kościele. Po drugiej stronie był zagrodzony kościół. Tak było już do końca Powstania, do kapitulacji. Jedzenie dostawałyśmy tam, gdzie jest szpital… który prowadziły zakonnice na Emilii Plater. Potem była tam lecznica ministerstwa zdrowia, którą [później] przenieśli do Wawra. Zakonnice miały zapasy soczewicy. My sobie żarty [robiliśmy]. Ja tego nie mogłam [jeść], mi to było dość obrzydliwe, nie tolerowałam, [miałam] alergię. Mój brat mówił: „Sprzedam ci swoje pierworództwo za miskę soczewicy”. – „I tak nie mogę, weź, zjadaj”. Na te dwa metry dwudziestolatka trzeba było dużo.
Kapitulację pamiętam tak, żeśmy smarowały broń i zakopywały.
Na Wilczej. Potem przyszedł nasz „Jur” z lasu z chłopakami w niemieckich mundurach, bo uciekł po drodze do Ożarowa. Uciec było dość łatwo. Przychodzili miejscowi mieszkańcy, rolnicy czy ogrodnicy. Jeden chłopak przynosił skrzynkę pomidorów czy jabłek, czy chleba, a [pustą skrzynkę] odnosiło czterech, czyli z naszych. Niemcowi dawało się jakiś tam pieniądz złoty czy inny. Przyszliśmy do Ożarowa. Były gołe hale, sprzęt został wywieziony. Z Ożarowa wywieźli nas do Łambinowic, wtedy Lamsdorf. Tam był obóz przygotowany przed wybuchem wojny na naszych jeńców. Jak nas przywieźli, to był ogromny obóz wielu narodowości. Tam byli i Francuzi, i Anglicy, i Jugosłowianie, Włosi i Rosjanie. Rosjanie obsługiwali kuchnię, łaźnię i tak dalej.
Zaprowadzili nas do łaźni. Niemcy chodzą i: „Rozbierajcie się”. My stoimy, bo facetów pełno, obsługa łaźni no i niemieccy żołnierze chodzą. Ruski łaziebny mówi: Raszdjewajties, nie [stieniajties]. Germaniec smatri kak sabaka ili karowa. A ja uże z dziada pradziada łaziebny. Eta dla mienia wsio ryba. – żebyśmy się nie krępowały, rozbierały, że Niemiec patrzy jak pies albo krowa. Tak to potraktować. Mówi: [A jak nie to] – Strielać budu do was. Wykąpałyśmy się. Po kąpieli z mokrym ręczniczkiem czekajcie na odwszenie ubrania. Wszy w Warszawie nie mieliśmy, bo się zmieniało ubranie. Weszło się do pierwszego z brzegu mieszkania, zdjęło się brudne, włożyło się czyste z szafy czy ze sklepu. Dlatego wszy nie było, a w obozach były. Tam szli żołnierze z frontu, którzy się przespali po wiejskich chatach i wystarczyło, żeby cały obóz był zawszony. Wszy odzieżowe i głowowe, i łonowe, i jakie tylko chcieć. Pluskwy nie, bo pluskwy lubią ciepło.
Pojechałam do tego Lamsdorfu. Najpierw poszliśmy na piechotę do Ożarowa., a potem zawieźli nas do Lamsdorf. Z Lamsdorfu do Mühlberg – był taki duży obóz.
Wymienię obozy po kolei. Lamsdorf, Mühlberg, Altenburg i Molsdorf. Lamsdorf to był ogromny obóz międzynarodowy. Mühlberg to był oflag angielski, czyli oficerski obóz Anglików. Tam nas trzymali trzy tygodnie i przewieźli nas znowu dalej, do Altenburga. Póki nas nie dowieźli, to wozili nas dookoła Lipska. Jedziemy, jedziemy – Leipzig. Jedziemy znów, jedziemy i Leipzig. W kółko Leipzig. Po wojnie się dowiedziałyśmy, że koło Lipska był tunel, w którym oni gazowali jeńców. W tym tunelu myśmy czekali na swoją kolejkę do gazu. Ale Czerwony Krzyż kazał meldować Niemcom, gdzie nas przewożą, że porozumienie było. Czerwonokrzyskie paczki żywnościowe do nas nie docierały, dlatego że nas co raz to przewozili. Te baby patriotki [niech czekają] i niech sobie pozdychają z głodu – [mówili Niemcy]. Jak nas przywieźli do Altenburga, to właśnie się spaliły baraki. Wsadzili nas do teatru. Budynek teatru był wolny i trzy tygodnie byłyśmy w teatrze. Zawieźli nas do Erfurtu i koło Erfurtu był ostatni obóz – Molsdorf, tak nazywała się miejscowość. Tam byłyśmy do końca wojny.
Z obydwu stron dochodził nas front. To były góry i pewnego dnia na drugim stoku góry widzimy w kosodrzewinach (rosną nieduże krzewy) jadące czołgi. Jeszcze nas ewakuowali z tego obozu. Najpierw wyprowadzili nas do lasu za zboczem góry. Będą wysadzać most i może nam się krzywda stać – bo już się o nas wtedy bardzo troszczą. Oba fronty już są, to trzeba się nami zaopiekować. Wyprowadzili nas na zbocze góry. Most poszedł do góry, a nasze baraki klap, na dół z tego wybuchu. Przyprowadzili nas: „Zabierajcie, co tam macie”. Jakieś koce, jakieś [inne rzeczy] – to już był kwiecień. Wyprowadzili nas. Najpierw dwa dni prowadzali po górach i nie wiedzieli, co z nami zrobić. W obozie po raz pierwszy dostałyśmy paczki czerwonokrzyskie. Ale nie z Czerwonego Krzyża, tylko niedaleko był duży obóz amerykański, dla Amerykanów. Ci Amerykanie przywieźli nam paczki na ręcznych, drabiniastych wózeczkach. Dostałyśmy paczki – była kawa, herbata. Co można było, po wsi pohandlowaliśmy, po drodze, [żeby mieć] co do jedzenia.
Później nas zaprowadzili do dużego majątku i [mieliśmy] spać w stodole, a myć się w oborze, bo tam była woda bieżąca. My po drodze pokradłyśmy brukwie. Każda sobie [schowała] brukiew – jedną na biust i drugą na drugi. Właściciel majątku przyszedł z mordą, a nasza komendantka, major „Kazik” (taki miała pseudonim, nazwiska nie pamiętam) była poznanianką i na Niemców zawsze [patrzyła] z góry. Znała niemiecki, ale krzyczała i rozmawiała z nimi przez tłumacza. Nawrzeszczała na nich. Wehrmacht płacił. Oni nam w Lamsdorf zabrali złoto, biżuterię, pieniądze – od razu była rewizja i zabrali wszystko. Tak że: „Proszę bardzo, Wehrmacht ma, mam pokwitowania na wszystko, co której zabrali”. Zabierali za pokwitowaniem. Tamten mówi, żebyśmy sobie poszły, bo jest niedaleko szkoła rolnicza. „Tylko pięć kilometrów sobie pójdziecie i tam są eleganckie baraki z pościelą i jedzenie tam jest”. Bo tam [były] magazyny dla młodzieży, a młodzieży nie ma. Ale siedmioro czy ośmioro młodych Niemców zostało.
Major pokrzyczała na Niemców, że mają dać transport, bo my nie będziemy pięć kilometrów szły, bo już wojnę wygrywamy i on ma nas zawieźć. Dał traktor z przyczepami i nas załadowali. Było nas tam ponad trzystu oficerów w tym obozie. Drugi obóz, stalag, gdzie były szeregowe, był przy granicy holenderskiej i ich wyzwolili „maczkowcy”.
Front szedł jak szedł i Turyngię musieli oddać ruskim. Według Jałty musieli przesunąć granicę. Amerykanie wywieźli nas do Nadrenii, do Burgu, to takie miasteczko. Tam była fabryka Junkersa, gdzie robili części samolotów i V-2, i piece łazienkowe Junkersa. Ogromna fabryka, nas umieścili w budynkach administracji, tak że w dobrych warunkach. Stołówka doskonała i oczywiście dowozili jedzenie do stołówki. Oprócz tego, że przez dwa tygodnie było jedzenie na receptę (lekarze ustalali dietę po tej głodówce), to jedzeniem w obozie była najpierw jakaś rzadka kasza albo zupka z brukwi, a już w ostatnim obozie, w Molsdorfie, to była zupa z wytłoków z buraków, bo niedaleko była cukrownia. Krowa to trawi, człowiek nie. Wszystkie (która jeszcze żyje) mamy do dzisiaj od czasu do czasu biegunki, bo tym jedzeniem zepsuty jest przewód pokarmowy. Tak że, ile koleżanek było w tym obozie, to wszystkie chorowały na to, te z którymi miałam kontakt, bo dużo zostało na Zachodzie.
Jak to dlaczego? Bo jestem Polką.
Brat poszedł najpierw do szkoły, poszedł na studia, bo inaczej trafił.
Tak. Mieszka w [Harrow], to jest miasteczko obok Londynu.
To jest opowieść na osobną książkę. Nie będę opowiadać. Z czterema kolegami, jeden był lekarz i dogadał się z niemieckim lekarzem, żeby nas podwiózł do granicy, a granica się przesuwała. Właśnie oddawali Wismar (jest takie miasteczko), które na froncie zajęli Anglicy. Oddawali ruskim według Jałty. Czekaliśmy, żeby nie przekraczać granicy, żeby nas granica przekroczyła, bo jeszcze nie było mowy o repatriacji. Dwóch kolegów Wiśniewskich (rudych bliźniaków), lekarz (nazywał się Witosław Bańkowski) i jeszcze jeden z Bydgoszczy, co nie pamiętam jego nazwiska. Miał pseudonim: porucznik „Miś”.
Dotarłam akurat na rocznicę Powstania. Jechałam z wielkimi przeszkodami, ale akurat na 1 sierpnia przyjechałam do Warszawy. Pamiętam, że były ruiny, ale potem było znacznie więcej ruin, bo oni przecież podpalali i wysadzali wszystkie domy, które zostały, po obrabowaniu z mebli i jakichś wartościowszych rzeczy.
Wszystkiego nie powiedziałam, bo to się nie da powiedzieć. Rysio, pseudonim „Borys”, napisał książkę, ale on był dzieciakiem w Powstaniu.
Nie dostałam się na studia i nie dostałam pracy aż dopiero w Rabce w 1947 roku. Tak to na drutach [robiłam], te kwiateczki produkowałam i inne takie. [Na studia medyczne pozwolono mi wrócić dopiero po śmierci Stalina, i to dopiero po ponownym zdaniu wszystkich egzaminów z dwóch lat studiów na tajnych kompletach u Zaorskiego. Ponieważ medycyna była moim wymarzonym zawodem, zrobiłam w międzyczasie dyplom analityka w szkole dla analityków medycznych w Gliwicach przy Instytucie Onkologii. Studiując medycynę, cały czas pracowałam jako laborantka medyczna w sanatorium przeciwgruźliczym w Dziekanowie Leśnym, a potem w zespole Klinik Dziecięcych na Woli, przy ulicy Działdowskiej. Po uzyskaniu dyplomu lekarskiego na Akademii Medycznej w Szczecinie, pracowałam jako lekarka w Szczecinie, w Szczecinku, a potem, aż do emerytury w Nowym Dworze Mazowieckim]. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo.]