Bogdan Celiński „Wiktor”
Bogdan Celiński pseudonim „Wiktor”, Batalion „Zośka”, kompania „Rudy”, pluton „Alek”.
- Na początku chciałabym zapytać o pana życie przed wybuchem wojny? Skąd pan pochodzi, gdzie pan chodził do szkoły?
Chodziłem do szkoły powszechnej, wtedy każdy musiał. Następnie chodziłem do prywatnego gimnazjum „Oświata”, to było zrzeszenie nauczycieli. Tam, dopiero przed wojną, zrobiłem maturę.
- W 1939 roku, zaraz przed wybuchem wojny, zrobił pan maturę?
Tak, w 1939 roku.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Myślowo już byłem przygotowany. Czytałem gazety, słuchałem radia, więc wiedziałem, że to już jest rzecz absolutnie pewna, wybuch wojny będzie raczej konieczny, nie da się uratować pokoju. Byłem na to przygotowany, tak że nie było to dla mnie zaskoczeniem. Tylko było pytanie, kiedy to wybuchnie. Wojna wybuchła 1 września 1939 roku.
Mieszkaliśmy wówczas w Wilanowie. Jak Niemcy weszli, to mnie wyprowadzili do jakiegoś obozu, ale nie tak daleko. Tam byłem kilka dni. Potem jako stosunkowo jeszcze młody, jeszcze nie miałem osiemnastu lat, zostałem zwolniony do domu.
- Jak wrócił pan do domu, czym zajmował się pan w okresie okupacji od samego początku, jak wyglądało pańskie życie?
Na szczęście dostaliśmy się do szkoły inżynierskiej technicznej, która została otwarta w 1940 roku. Tam z moimi przyjaciółmi Henrykiem Petryką i Zygmuntem Okurowskim (późniejsi żołnierze Batalionu „Zośka”) kończyliśmy tę szkołę. W 1942 roku przy pomocy znajomości zostaliśmy ulokowani w fabryce „Bruhn-Werke” przy ulicy Belwederskiej, to znaczy, ja z Zygmuntem Okurowskim, pseudonim „Windex”. Tam pracowaliśmy prawie do wiosny 1944 roku.
- Czy szkoła inżynieryjna, do której pan chodził, była przykrywką dla zajęć politechnicznych?
Tak. Tam wykładali nawet profesorowie Politechniki, tak że to była na pewno dobra szkoła. Potem po wojnie ukończyliśmy dalsze, to znaczy, ja ukończyłem, bo oni obydwaj zginęli. Ja ukończyłem jeszcze Szkołę Inżynierską i w 1946 roku otrzymałem dyplom.
- Jak trafił pan do konspiracji? Kiedy po raz pierwszy zetknął się pan z konspiracją?
Najpierw miałem kontakt z kolegami ze szkoły rolniczej, ale dosyć krótko. Jeszcze jak oni studiowali w szkole rolniczej, a ja w szkole technicznej, spotykaliśmy się, ale tam konspiracja była nastawiona troszeczkę bardziej na wykłady o demokracji. Tylko raz były jakieś ćwiczenia w polu. To się skończyło, jak szedłem do pracy w fabryce „Bruhn-Werke” na Belwederskiej. Tam pracował Kazimierz Chruściński, pseudonim „Kazik”, przed wojną harcerz 42 WDH. On upatrzył sobie nas, to znaczy mnie i Zygmunta Okurowskiego jako kandydatów do „Szarych Szeregów”. Tam jeszcze nie było plutonów, bo to było jeszcze wcześnie – jesień 1942 roku. To była drużyna SAD 300, dowodzona przez Eugeniusza Koechera, pseudonim „Kołczan”. I tam się znalazłem. W tym momencie, w listopadzie 1942 roku, kiedy powstają „Grupy Szturmowe”, już kończy się okres małego sabotażu i [następuje] pierwsze spotkanie z „Kołczanem”. To właśnie on mówi: „Teraz bierzemy broń do ręki”. Byliśmy zadowoleni, że tutaj trafiliśmy, że przystąpiliśmy do „Szarych Szeregów” i powstają właśnie „Grupy Szturmowe”. Ja trafiam właśnie pod komendę „Kołczana”.
- Przed wojną należał pan do harcerstwa?
Nie. W naszym gimnazjum nie było harcerstwa, bo gdyby było harcerstwo, to na pewno bym do niego należał.
- Czy zanim pan dołączył do konspiracji, słyszał pan o akcjach małego sabotażu?
Tak, przecież byłem świadkiem tych napisów, tych sloganów, które widniały na ulicach Warszawy. Jakieś hasła…
Z zazdrością, że ja tam nie jestem, że nie uczestniczę w tej działalności, tak że mnie to ominęło. Na sam początek, kiedy otrzymałem broń do ręki, to były emocje. Pierwszy rewolwer, jaki otrzymałem… Przychodzi „Kołczan” z rewolwerem i pokazuje nam właśnie broń, z którą potem będziemy mieli dosyć dużo do czynienia.
- Jak wyglądała weryfikacja, czy zostało wam to zaproponowane?
Tylko wystarczyło poświadczenie Chruścińskiego „Kazika”, który był naszym kolegą z pracy w „Bruhn-Werke” i dalej już nie było żadnej weryfikacji. Wystarczyło, że on uważał, że pytanie „Czy chcecie?”. – „Chcemy.” Do tego trzeci nasz przyjaciel, bo była nas trójka, pracował w jakiejś fabryce kolejowej i został też wciągnięty. I nas trzech już tworzy sekcję. Jeszcze dokooptujemy do tej naszej sekcji Franciszka Bieńkowskiego, pseudonim „Pajac”. To już właściwie jest nasza sekcja: „Kazik” i nas trzech, i „Pajac”, to znaczy Bieńkowski Franciszek, też z „Bruhn-Werke”. Intuicyjnie pytamy: „Czy chciałbyś?”. – „Chcę”, wobec tego sprawa jest prosta. Weszliśmy do konspiracji.
- Na czym polegała wasza działalności w konspiracji?
Chciałbym jeszcze powiedzieć, że tą sekcję „Kołczan” oddał pod opiekę Andrzeja Długoszewskiego, pseudonim „Klarecki”. On był powszechnie [nazywany] „Andrzej Długi”. To była wyjątkowa postać w „Zośce”, tak że bardzo dobrze trafiliśmy, dlatego że on był bojowy (tak było napisane w jego wniosku awansowym), brał udział w wielu akcjach. U niego dominował styl harcerski, miał zacięcie wychowawcze i ideologiczne. Był typowym harcerzem. Miarą tego jest to, że jak już „Zośka” ginie, Andrzej… Jest taka Pomarańczarnia, która łączy harcerzy z 23. WDH od Batorego, więc Andrzej Długoszewski zostaje „Lechem Pomarańczowym” po „Zośce”. To świadczy o jego wyjątkowych talentach, jeśli chodzi o tę stronę wychowawczą, na którą on zwracał uwagę. […] Właśnie wówczas zaczyna się szkolenie pod kątem wielkiej dywersji. Szkoli nas głównie „Andrzej Długi”. To jest minerka, to jest właśnie wszystko to, co potrzeba do dywersji, to znaczy dywersja na szlaku kolejowym, wysadzanie pociągów, nauka o broni. Jego młodszy brat „Baobab” – Długoszowski Marek, uczy nas obchodzenia się z bronią. […] Tam były jeszcze inne zajęcia, ale też pod kątem wielkiej dywersji.
Na wiosnę 1943 roku już jest akcja „Długa”. Pierwszy raz uczestniczę w takim przewozie broni (nie wiem, czy to było po akcji „Długiej”, czy nie). Przed tym jeszcze poznałem „Rudego” – Bytnara. Zapoznałem [go] w ten sposób, że defilujemy przed „Rudym”, bo pracujemy w Bruhn-Werke, to znaczy we dwóch: „Kazik”, ja i Zygmunt Okurowski, który przedstawił mi „Rudego”. Tam jeszcze mamy tą sekcję, która czasami pełni dyżur. Tam gdzieś jeszcze mam spotkanie z Tadeuszem Zawadzkim „Zośką”. To było jeszcze przed wiosną, bo pamiętam „Alka”.
Chcę powiedzieć jeszcze taką rzecz, że lokal Długoszowskiej na Filtrowej 68 był lokalem wyjątkowym. Tam właściwie skupiało się życie konspiracyjne. Potem tam raz zresztą byłem świadkiem, jak się tam zjawiał i „Maciek”, i „Sem” – Wiesiek Krajewski, Jurek Pepłowski „Jurek TK”. Tam poznałem wszystkie pierwszoplanowe postacie „Zośki”. Ten lokal był bardzo intensywnie używany. Ocalał dosyć długo, dopiero w 1944 roku była tam jakaś wpadka, ale nie przez Andrzeja, tylko przez jego młodszego brata – przez „Baobaba”. Lokal był zamknięty. Myśmy go swego czasu czyścili w ten sposób, że trzeba było zabrać broń ze skrytki. Tam były dwie skrytki: jedna pod oknem, druga bliżej pieca w drugim pokoju – ostatni pokój, bo to był pokój w amfiladzie. Tam musieliśmy oczyścić ten lokal w ten sposób, że wchodzimy na ostro do lokalu, który jest zamknięty (nie pamiętam, jakie było zamknięcie), bo była obawa, że w każdej chwili może przyjść gestapo. Wchodzimy tam, wyciągamy broń do transportu do „Nowiny”. Zygmunt Brzosko mieszka na ulicy Grójeckiej 40, to jest blisko placu Narutowicza, a Filtrowa 68, ten lokal, o którym mówię, jest tuż przy placu Narutowicza, wychodzi na plac Narutowicza, to nie był kawałek drogi, tam pakujemy [broń]. Dosyć dużo tej broni było w tych skrytkach, czyścimy lokal.
Tam jeszcze było śmiesznie, dlatego że były dwa dzwonki do drzwi. Andrzej otwiera drzwi z bronią w ręku. Lewą [ręką] otwiera [drzwi], prawą trzyma broń. [Patrzy], kto dzwoni, a to sąsiadka. Coś takiego jeszcze było, że był jeszcze jeden dzwonek. Udało się nam szczęśliwie przenieść, mimo że wychodzimy na ulicę i akurat jest patrol żandarmerii, a my z tymi paczkami z bronią. Udało się, nie zatrzymali [nas].
- Czy pamięta pan jeszcze jakieś inne akcje dywersyjne?
Były jeszcze takie drobne, to znaczy wystawienie do akcji. Tam była jedna nieudana akcja, w której brałem udział. Większa akcja, kiedy po raz pierwszy brałem udział, to był właśnie posterunek w Sieczychach i tam ginie „Zośka”. Tam jesteśmy w drugim ataku od strony pola. Atakujemy strażnicę, dowódcą jest Wiesiek Krajewski – „Sem”. Jest wielka strzelanina, wybuchają „filipinki”. Straszny huk, granaty, ostrzelanie. Potem [hasło]: „Nie strzelać!”, wpadają nasi z tamtej strony. Myśmy nie mieli wpadać, to nam podawali broń niemiecką przez okno. Moim zadaniem było przecięcie drutów ogradzających strażnicę. Potem rzucaliśmy granaty. Naszym zadaniem było wziąć broń. Dowódcą całej akcji był Andrzej Romocki „Morro”, i potem, jak była zbiórka na drodze przed strażnicą, to już jest szmer, że Tadeusz, „Zośka” jest ranny. Nie wiedzieliśmy, że on ginie, ale był szmer, że Tadeusz jest ranny. Tam był jeszcze ranny „Witold Czarny”, ale bardzo lekko, tak że nic złego mu się nie stało. Po tym był odwrót, już idziemy z powrotem na Bug. Jak już dochodzimy do Bugu, to już widnieje. Tam ściągamy prom, przewoźnik nas przewozi na drugi brzeg i tam zajmujemy jakąś gajówkę i czekamy na powrót do Warszawy. Są już prawie wszyscy. Pierwsi odjechali dowódcy: „Zośka” został wywieziony, Kiwerski, który brał udział, i dowódca batalionu Ryszard Białous „Jerzy”. Pod wieczór przyjeżdża samochód. Wiesiek „Sem” prowadzi, ładujemy się na ten samochód, ale do Warszawy już nie można wjechać, bo już prawie jest godzina policyjna. Wobec tego gdzieś wysiadamy i każdy na własną rękę stara się gdzieś przenocować pod Warszawą, to było niedaleko Warszawy. Ja chciałem ulokować się na cmentarzu, ale było zimno, bo to był sierpień. W końcu poszedłem do jakiegoś domu i przyjęli mnie. Powiedziałem, że już nie zdążę do Warszawy, że jestem z drogi. Przyjęli mnie, nawet nakarmili i tam w stodole przenocowałem. Rano wróciłem do Warszawy. Tam była kolejka dochodząca do Warszawy, którą wróciłem do Warszawy. Już jest po sierpniu – koniec sierpnia.
Zaczyna się czwarty turnus podchorążówki. Ja i moi przyjaciele zostaliśmy skierowani do klasy B-9. Tam dochodzi jeszcze „Laudański” i dochodzi jeszcze Krzyś Baczyński. Jesteśmy w klasie B-9. Tam już jest dwóch z Pragi, ale oni szybko odchodzą. Zostali jakby zwolnieni z oddziału za jakąś krytykę akcji. Nie wiem, o co chodziło, ale zostali zwolnieni. Na ich miejsce dochodzi bardzo wybitna postać Zygmunt Brzosko – „Nowina” i Zygmunt Okurowski pseudonim „Windex”. To jest nasza klasa B-9, następuje szkolenie podchorążówki. Instruktorem jest Andrzej Góral pseudonim „Tomasz”. Szkolimy się aż do maja 1944 roku, z tym że były zawsze kłopoty z lokalem, w którym się miały odbywać zbiórki. Zbiórki często odbywały się u Krzysia Baczyńskiego na Hołówki 3. On już był żonaty, miał żonę Basię. Ona spała w drugim pokoju, a my tutaj w jednym pokoju. [Spotkania] odbywały się przeważnie nocą. To było bardzo intensywne. W „Bruhn-Werke” czas pracy trwał chyba dziesięć, nieraz dwanaście godzin, to znaczy na życie konspiracyjne i takie inne rzeczy było mało czasu, bo byliśmy bez przerwy zmęczeni, niewyspani, goniliśmy resztkami sił.
- Jak często odbywały się spotkania podchorążówki?
Dwa, trzy razy w tygodniu, tak że to było bardzo intensywne szkolenie. Mieliśmy nocną zmianę i dzienną zmianę. Jak była dzienna zmiana, to spotkanie było w nocy, a jak nocna zmiana, to w dzień się spotykaliśmy. Potem jeszcze w moim pokoju też były zbiórki. Zbiórki też były u narzeczonej Henryka na ulicy Brzeskiej 18. U Krzysia był wygodny lokal, dlatego że tam na tapczanie zwyczajnie można było kilka godzin się zdrzemnąć, przespać. Kładliśmy się na tapczanie, jeden obok drugiego w poprzek, żeby się zmieścić. Tam [przy Brzeskiej] było gorzej, tam raczej na jakichś krzesłach się sadowiliśmy i drzemaliśmy do rana. To była bardzo męcząca sprawa. Wytrzymaliśmy na szczęście.
Jest maj 1944 rok. Kończy się podchorążówka. Są ćwiczenia „Agrykoli”. Tutaj mamy wielkiego pecha. Konkretnie chodzi o mnie i o Krzysia Baczyńskiego, bo miały być ćwiczenia „Agrykoli” w lasach Puszczy Białej.
Przedtem byliśmy z Krzysiem Baczyńskim, „Nowiną” i z Bogdanem Deczkowskim w willi pod Warszawą. To była willa Gorskiego. Jego matką była rodowita Niemka. Tam była nasza melina, tam była broń i tam pojechaliśmy po to, żeby czyścić i przygotować broń. Tam było dużo pocisków, myśmy to czyścili. Tam byliśmy dwie noce. Broń była tam nieomal na wierzchu. Karabin maszynowy był na stole. Byliśmy „na ostro”, to znaczy z bronią. Tam było bardzo miło, bo stosunki były koleżeńskie, dużo śmiechu – zwłaszcza Krzyś Baczyński i „Nowina” iskrzyli dowcipem. Trzeba powiedzieć, że „Nowina” był prymusem we wszystkich szkołach i u Batorego, i potem w szkole chemicznej, też technicznej. Według mnie to jeden z najzdolniejszych ludzi, jakich spotkałem. Krzyś Baczyński – samo nazwisko mówi, że był duszą towarzystwa. Nawet jak byliśmy we dwóch na obiad zaproszeni do gospodarza, to też właśnie podziwiałem jego obycie towarzyskie, elokwencję i tak dalej. Był niesłychanie żywy.
I potem przyjeżdża po nas Wiesiek, żeby jechać na spotkanie, to znaczy na ćwiczenia do „Agrykoli”. Po „Agrykoli”, po ćwiczeniach teoretycznych były ćwiczenia praktyczne w lasach Puszczy Białej. Wiesiek przyjeżdża, zabiera „Nowinę” i Deczkowskiego, to znaczy Zygmunta Brzoskę. Oni jadą też „na ostro”, mają karabin maszynowy w takiej półciężarówce. Siedzą z tyłu, Wiesiek prowadzi. Jakby byli zatrzymywani, to nigdzie się nie zatrzymują, bo by było starcie z Niemcami, ale na szczęście Niemcy ich nie zatrzymali, nikt ich nie zatrzymał. Dojechali szczęśliwie. A my z Krzysiem jechaliśmy do Wyszkowa. Tam miał nas odebrać „Drogosław”. Wysiedliśmy, „Drogosława” już nie ma i nie ma już wszystkich, którzy przedtem wysiedli. Ich zabrał, a nas zostawił. Tam gdzieś już było MP (miejsce postoju), zbiórki naszego oddziału, no i myśmy nie dotarli. Teraz, co my zrobimy z Krzysiem w Wyszkowie, to jest małe miasteczko, praktycznie mała wieś. Jesteśmy na widelcu, każdy patrzy na nas, bo jesteśmy jakoś dziwnie ubrani (byliśmy ubrani pod te ćwiczenia), z chlebakami i tak dalej. Idziemy do lasu no i tam staramy się... Ja proponowałem, żebyśmy szli tą drogą w las, bo może wtedy dojedziemy do oddziału. Krzyś powiedział: „Nie, nie dojdziemy” – i tam zanocowaliśmy. Tam jeszcze pechowo się stało, że akurat Niemcy mieli ćwiczenia. Jesteśmy plecami oparci w tym lesie, chcieliśmy przeczekać do rana, żeby pociągiem wrócić do warszawy. Nagle głosy niemieckie. Zostawiliśmy mchem okryte nasze chlebaki i zerwaliśmy się. Zdołaliśmy uciec. Jak wyszliśmy z tego lasu, widzieliśmy jak jeszcze inni Niemcy tam wchodzą, mieli ćwiczenia. To nie było na nas, tylko [oni] mieli ćwiczenia, ale przy okazji mogliby nas schwytać. Szczęśliwie wycofaliśmy się. Już nie chcieliśmy wracać do Wyszkowa, szliśmy brzegiem szosy, ale troszeczkę w oddaleniu, do następnej stacji (nie pamiętam, jaka to była stacja). Tam wsiedliśmy w pociąg i wróciliśmy do Warszawy. Zrozpaczeni, rozczarowani, że umknęły nam ćwiczenia na „Agrykoli”.
- To było wiosną 1944 roku?
Tak, to było w kwietniu 1944 roku. Została utworzona tak zwana baza leśna i ćwiczenia – właściwie szkolenie w terenie. W maju nasz pluton „Alek” wyjeżdża do Puszczy Białej, są to tereny za Wyszkowem. Nasza mała sekcja została jakby troszeczkę rozbita. Franek Bieńkowski „Pajac” zostaje i kończy maturę. Potem okazuje się, że Henryk Petryka ma gruźlicę i zostaje w Warszawie. Tak że tylko jestem ja z Zygmuntem Okurowskim pseudonim „Windex”. Potem dochodzi jeszcze „Wilk” – dowódca tej drużyny, w której jestem. Jest jeszcze „Bajan” (nazwisko mi uciekło) i tam w lesie jesteśmy cały maj. Mamy wyjątkowego pecha, dlatego że panowały wtedy wyjątkowo ciężkie warunki. Nie byliśmy przystosowani do biwakowania w lesie, bo nie mamy namiotów, robimy sobie szałasy, jeżeli jesteśmy na dłuższy czas. Tam byliśmy na dłuższy czas w jednym miejscu, ale bardzo często zmienialiśmy miejsce pobytu. Marsze odbywają się nocą, bo wtedy jest bezpieczniej. Wyżywienie było marne, niesłychanie skąpe, bo dowóz do tej bazy „alkowej” nie był taki łatwy. Panny [były] bardziej zmęczone, bo musiały jeszcze gotować. Chleba bardzo mało. Wbrew bardzo ciężkim warunkom udało się nam przeżyć ten miesiąc.
Mieliśmy jeszcze przygodę, ponieważ Niemcy zrobili na nas obławę. Właśnie wtenczas Krzyś Baczyński i „Mały Jędrek” Makulski byli wysłani... Szukamy Niemców. Wiesiek poszedł w jedną stronę, oni w drugą stronę i już się rozlegają strzały. Jesteśmy już w pogotowiu, czekamy tylko na rozkaz, co mamy robić dalej. Dowódcą tej bazy jest „Giewont” – Władysław Cieplak. Bardzo ostrożny, odpowiedzialny, ale niecharyzmatyczny dowódca, tak że trochę byliśmy zawiedzeni, że było zbyt mało urozmaicenia w postaci jakichś akcji czy ćwiczeń. Raz tylko wychodziliśmy w teren złapać jakiś niemiecki samochód, ale to był epizod. Gdy już blisko rozlegają się strzały z czołgu i z erkaemu, „Giewont” decyduje się ruszyć w jednym kierunku. Mamy już wozy z końmi, transport na nasze rzeczy, które są potrzebne do gotowania, jakieś namioty, które też tam były. Były tylko dwa namioty, w których spały panny i dowództwo, my nie. Tam strasznie padało, więc myśmy kładli się dosłownie w wodzie, dlatego że całe szałasy przemakały, ale na wielkie szczęście nie chorowaliśmy.
Pamiętam, że szedłem na tak zwanej szpicy, to znaczy ja z „Wilkiem” prowadziliśmy oddział. W każdej chwili spodziewaliśmy się strzałów i spotkania z Niemcami, bo byli gdzieś blisko, bo Wiesiek przyszedł, spotkawszy już Niemców. Wrócił, jak był ostrzelany, więc wiadomo, że Niemcy są już blisko, tylko nie wiemy gdzie. Krzyś Baczyński z „Małym Jędrkiem” Makulskim, też zostają ostrzelani. Strzały padały gęsto z tego kierunku, w którym poszedł patrol. Nie wiemy, co się z nimi dzieje, ale to już inna sprawa. Oni szczęśliwie wrócili. Myśmy też szczęśliwie umknęli tej obławie. Wyszliśmy blisko szosy, z brzegu lasu widzieliśmy widzieliśmy, jak Niemcy ładują się na samochody. Mieliśmy dużo szczęścia, że umknęliśmy obławie.
- Kiedy wróciliście do Warszawy?
Do Warszawy wróciliśmy w maju albo czerwcu. Pamiętam, że ta baza była prawie cztery tygodnie, niecały miesiąc, coś koło miesiąca. Następnym plutonem, który miał jechać, był pluton „Felek”. Ja jestem w Warszawie, nie mam co robić. Rzuciłem pracę, dlatego że jak Henryk Petryka pseudonim „Karol”, który był podoficerem broni i miał pod swoją opieką broń, zachorował na gruźlicę, to przekazuje mi broń i ja już jestem magazynierem broni. Główny magazyn to jest właśnie Filtrowa 68. Tam są dwie skrytki, tam są bracia Długoszowscy. Miałem bardzo bliski kontakt z Andrzejem i to jeszcze przed tym. Potem nie mam co robić. Wtenczas była propozycja „Anody”, to znaczy Janka Rodowicza, który był w „Alku” jako instruktor, żeby jechać z nim na bazę z plutonem „Felek”. Ja się decyduję. Nie pomnę na to, że dostało się troszkę w kość (mówiąc lapidarnie w skrócie). Przygoda ciągnie i jadę z drugim plutonem. Tam jestem już w sekcji gospodarczej. Kazimierz Łodziński „Kapsiut” (ma jeszcze jeden ładny pseudonim – „Markiz”) jest szefem sekcji gospodarczej. Z majątku niemieckiego mamy jakieś wozy, konie. Zapatrujemy się i już jesteśmy… Oni byli znacznie lepiej przygotowani niż my. My jako pierwsi przecieraliśmy szlak leśny, a oni przygotowywali się lepiej i byli dużo sprawniejsi, pomimo że dowódca ten sam „Giewont”, Władysław Cieplak. Tam nie było nic takiego nadzwyczajnego. Była raz potyczka, w której Łodziński i „Olgierd” Tyczyński są ranni, ale (jak oni mówią) panny koło nich chodzą. Jak Łodziński wraca do Warszawy, przejmuję jego obowiązki szefa sekcji gospodarczej. Woła mnie bardzo często „Giewont”, potrzebuje mnie, woła: „Podchorąży »Wiktor« do mnie” i tak dalej, ale wszystko szczęśliwie się kończy.
Pamiętam, że z Jankiem „Anodą” jechaliśmy pociągiem. On przebrany za kolejarza, z kolejarską walizeczką, jechaliśmy robić miejsce dla tych poszczególnych drużyn, które przyjeżdżają do lasu. Jak przyjechaliśmy z Jankiem, tam broń była schowana w takiej ziemlance. Myśmy otworzyli tą ziemlankę i okazuje się, że broń była trochę... Szykowaliśmy się w tym miejscu do stworzenia obozu dla przyjezdnych drużyn. Tam też był Kazik Łodziński, nas trzech i jeszcze ktoś. Ja idę po drużynę 1. „Słonia” – Jerzego Gawina. Drużyna prezentuje się świetnie. Oczywiście to na razie [była] banda cywili, bo mundury mają gdzieś schowane. Odbieram ich w Wyszkowie i prowadzę na miejsce. Potem miałem przyprowadzić drużynę „Cielaka”, no i tutaj jest klops, dlatego że na szczęście oni nie przyjechali – znów jakieś ćwiczenia niemieckie. Przedtem szedłem z „Joanną” Bińkowską – kapitalna dziewczyna – i przyprowadziliśmy tę pierwszą drużynę.
Po drugą drużynę poszedłem z „Grażyną”, no i tutaj był wielki pech. Dochodzimy drogą, gdzie po lewej i po prawej stronie są bagna. Chcemy wejść w las, żeby dotrzeć do stacji kolejowej. Skręcamy w lewo, patrzymy, a tutaj Niemcy idą znów całym oddziałem, drużyną czy może trochę więcej. Kryjemy się w zbożu, bo jest wysokie. Jestem z bronią, z granatem. „Grażyna” na szczęście nie ma nic. Ciekawa historia, bo odskoczyliśmy do tego żyta, nie tak daleko i ten oddział, który idzie z przodu spotyka się z oddziałem niemieckim, który wyjeżdża z lasu na koniach. My jesteśmy tutaj, a oni cały czas gadają po niemiecku. Krzyczę: „»Grażyna«! Za mną! Wycofujemy się”. Na szczęście jakoś... Znów cudem udało się nam wycofać, z tym że ja ją zgubiłem w tym życie. Potem ona wróciła. Musiałem wracać poprzez bagna. Po pas musiałem iść od kępy do kępy, żeby nie iść drogą. A ona wsiadała do jakiejś jadącej fury i dojechała. Niemcy szli po jednej i po drugiej stronie, a ona jechała tą furą. Przyszedłem, zameldowałem jeszcze Jankowi, że wracam, a „Grażyny” nie ma. Ona na szczęście po jakimś czasie przyszła do naszego miejsca postoju, gdzie miał się skupić cały pluton. Na szczęście drużyna „Cielaka” pojechała do innej stacji i nie przyjechała do Wyszkowa, bo rzeczywiście byłaby historia. Ja bym ich nie odebrał, oni nie wiedzieliby, gdzie mają iść do lasu.
- Kiedy później wrócił pan do Warszawy?
Do Warszawy wróciłem prawie już przed Powstaniem, to był lipiec. Kilka dni byłem, już było pogotowie.
- Mieliście świadomość, że Powstanie się zbliża?
Tam się już spotykaliśmy... Jeszcze u nas się nie mówiło o Powstaniu, ale myśmy spotkali już wileński oddział „Doliny”. To jest duże ugrupowanie, które szło z Nowogródczyzny. Myśmy się z nimi spotkali. Nasze dowództwo rozmawiało z nimi i oni zdecydowali się przekroczyć Liwiec, w sposób taki, że Niemcy już tam byli na moście i tam była taka ugoda: jeżeli wy nas nie ruszycie, to i my was nie ruszymy. Niemcy przepuścili, stali na moście. Cały duży oddział przechodził. Oni na swoich wozach mieli dużo karabinów maszynowych. Myśmy razem z nimi przeszli. Ten Liwiec przeszliśmy, ale potem przyjeżdża Andrzej Romocki „Morro” i dowódca 1. kompanii Andrzej Łukoski i zarządza, że jedni idą bez broni, jedni idą „ostro” z bronią na Warszawę, a te cztery czy trzy wozy z końmi i z naszym gospodarczym sprzętem wracają szosą i jedziemy. Jedziemy tymi wozami. Na mnie spadł obowiązek transportu całego sprzętu szosą. Wyjeżdżamy na szosę. Dziwnie, bo ludzie po tej szosie chodzą, a po prawej stronie śpią niemieccy żołnierze. Śpią na polu, po prostu byli tak zmęczeni, że odpoczywali. Jeden czy dwaj Niemcy rzeczywiście stoją i pilnują, ale my przejeżdżamy dalej. Andrzej „Morro” chciał wrócić rowerem, ale Niemcy zaraz mu ten rower zabrali, tak że musiał się dosiąść do mojej furki. Dojechał do stacji kolejowej, bo tam kolejka chodziła (nie pamiętam nazwy tej stacji). W każdym razie dojechał tam, ja jadę dalej. On jedzie kolejką do Warszawy, a ja tymi trzema wozami... Biedne konie nie chciały iść, miały już głowy spuszczone. Nie mieliśmy ich czym karmić. To dziwne, że one przeżyły. […]
Dotarliśmy z przygodami. Podjeżdżamy pod Warszawę i tuż przed Warszawą na szosie całą gromadą stoją Niemcy, z tymi blachami. Jak tu jechać? Ja nie miałem papierów, mieliśmy trefne rzeczy na wozie, a oni są już dosłownie dwadzieścia kroków [od nas]. Zaczęli podnosić jakieś słupy, żeby nas zatrzymać. Na szczęście w prawo odchodziła jakaś droga. Skręcam w prawo w tą drogę. Patrzę, że wszystkie trzy wozy skręciły w prawo. Oni nas nie zatrzymali. Może myśleli, że jesteśmy miejscowi. W każdym razie udało się nam.
Potem było ciężko dostać się na most, żeby przejechać mostem Kierbedzia. Przejechaliśmy. Te wozy musiałem rozlokować. Joanna Bińkowska dała metę. Jeden zawiozłem do Wilanowa, do stryja, a trzeci wziął Henryk Kończykowski pseudonim „Halicz”, na Ochocie (nie pamiętam w tej chwili ulicy). Ulokowaliśmy te trzy wozy i jesteśmy już kilka dni w Warszawie.
Potem jest pogotowie, potem jest 1 sierpnia. Przychodzi łączniczka „Zosia Żelazna” – Zosia Kasperska z naszego plutonu i mamy zbiórkę na Złotej. Pogotowie jest już ogłoszone. Potem jestem na Złotej 38, „Bury” z „Alka” – inna drużyna, tam jest Jasiek Lenart, ja, Henryk i jakieś osoby z innej drużyny. Czekamy: „Szary”, „Bury”, Henryk i ja. O godzinie czternastej, może później, wpada „Sosna”, nasz drużynowy Tadeusz Maślankowski. Stawia nas na baczność i mówi: „Dziś o godzinie piątej godzina »W« – Powstanie”. Jesteśmy pod wrażeniem.
- Co jeszcze zapamiętał pan z 1 sierpnia?
Bierzemy broń i pojedynczo czy też parami we wzrokowej łączności idziemy na róg Mireckiego i Żytniej. Tam jest nasze miejsce postoju, tam się przebieramy, tam jest już całe Zgrupowanie „Radosław”, tam wszyscy ciągną. To jest fabryka „Telefunken”, którą zajmujemy wraz z całym terenem obok. Mnie „Kołczan” wysyła na czujkę. Hasło jest: „Do Brody”. Widać, jak gęsto idą od „Brody”, do „Brody”, bo to jest przecież dużo ludzi – Zgrupowanie „Radosław” miało kilkaset osób. Na czujce już rozlegają się strzały. Ja się nawet jeszcze nie przebrałem. Zdążyłem tylko beret i jakąś bluzę założyć. Potem mnie zmienił chyba Witold Sikorski. Już się przebrałem i wyruszamy. Wtenczas jak byłem na czujce, rozległy się strzały z ulicy Okopowej… Wracam do fabryki i nasz pluton wyrusza ulicą Mireckiego i dalej w Okopową pod obóz „Gęsiówka”. Tam opanowany jest początek tego obozu i cmentarz żydowski. Dalej jest zajęta szkoła na Okopowej 55, potem tak zwana twierdza, i to jest nasze miejsce postoju – baza wypadowa dla naszych dalszych działań. Już formują się plutony. Naszym plutonem dowodzi „Kołczan”, mimo że tuż przed Powstaniem naszym plutonem miał dowodzić Andrzej „Długi”, ale on oddał dowództwo „Kołczanowi”, dlatego że od początku konspiracji to właśnie „Kołczan” był tym [dowódcą] właśnie „SAD-300”, a potem jak przeszliśmy na organizację wojskową, to był pluton „Alek”. Zajmujemy miejsce na gruzach, właściwie
vis à vis obozu na Gęsiówce.
2 sierpnia był jeszcze wypad po mundury. Jedziemy po mundury na ulicę Dziką. Gdy idziemy z powrotem z tymi mundurami, podjechał czołg, ostrzelał całą tę ulicę. Myśmy odczekali. Wracamy ulicą Okopową. Tuż za murem cmentarza Powązkowskiego ostrzał. Niemcy stoją od nas dwadzieścia kroków. Tam jest mnóstwo Niemców, mają jakieś pojazdy i ostrzeliwują nas. Że oni nas wtenczas nie rozkwasili, to znów jakiś cud. Ranny zostaje tylko jeden z naszych na górze. Witold był na górze, ja siedziałem koło szofera Tomka Misiewicza. Siedziałem koło niego i zostałem lekko ranny, tak że nasza Zosia – szefowa wszystkich dziewcząt, robiła mi opatrunek. Ten na górze dostał postrzał twarzy. Był w szpitalu i zginął. Mamy już mundury, to znaczy nasze pancerki, które furorę robiły na Starym Mieście. Jesteśmy umundurowani jednolicie, pancerki, buty wojskowe. Buty wojskowe to ja już miałem wcześniej. My z Jankiem to się po butach poznawaliśmy – fasowane buty niemieckie, to znaczy wojskowe. Przed Powstaniem spotykam go u dentysty (razem z nim do szkoły chodziłem), myślę: „Takie same buty jak ja. Oj, on jest chyba od nas”. Potem spotykam go w pierwszych dniach Powstania i mówię: „Widzisz. Wiedziałem, że jesteśmy razem, po butach cię poznałem”.
Jest początek Powstania, pełnimy dyżur na gruzach getta, jesteśmy na cmentarzu żydowskim. Pada deszcz. 5 sierpnia ma miejsce bardzo istotne dla nas wydarzenie. Pierwszego dnia, jak [był] wypad po mundury, to wtedy nadjechał za nami jeden czołg i został obrzucony przez nas granatami. Zosia robiła mi opatrunek, a ja stałem wysoko i widziałem, jak koledzy („Maryśka” i jeszcze inni) idą wzdłuż ulicy Okopowej i rzucają granaty. Po każdym rzucie „gammonem” (takie duże granaty) ten czołg się lekko przestawia, ale jedzie dalej. Utknął przy dowództwie na Okopowej, róg Mireckiego. Tam było miejsce postoju dowódcy zgrupowania „Radosława”. Tam utknął i został potem zreperowany. To było pierwszego albo drugiego dnia – już nie pamiętam. Ten jeden czołg jest unieszkodliwiony, ale drugi jest już na chodzie i jest atak na „Gęsiówkę”. „Gęsiówka” jest mocno uzbrojona, na wieżyczkach są karabiny maszynowe.
- Co znajdowało się na „Gęsiówce”?
Na „Gęsiówce” znajdowali się więźniowie, przeważnie Żydzi różnych narodowości. W „Gęsiówce” było chyba 340 więźniów. Pluton „Felek” atakuje z lewej, z prawej pluton „Alek”, a środkiem idzie „Giewont” ze swoimi chłopcami. Podjeżdża czołg. Jesteśmy po prawej stronie „Gęsiówki”. Czołg jedzie ulicą Gęsią, skręca w lewo, rozwala bramę i wjeżdża dalej. Po tym byłem w środku, ale nie w pierwszej linii. Pierwsza linia to był czołg. Tam z tej strony wpadli ci od „Giewonta”, potem zaraz my i tam byli uwolnieni ci Żydzi. No to było wydarzenie. Była eksplozja radości tych Żydów. Byliśmy w entuzjastycznym nastroju. Wydarzenie rzeczywiście dużej miary, dlatego że „Radosław” się bał, że będą za duże straty w ataku na uzbrojony obóz „Gęsiówki”. Okazało się, że tylko jeden został zabity i to tylko dlatego, że za wcześnie wpadł.
Potem idziemy do dowództwa jako odwód. Na ulicy Okopowej mamy służbę jeden, dwa dni; trzeciego dnia, czyli 8 sierpnia, jest atak Niemców od strony Woli, na dużą skalę – czołgi, granatniki. Na cmentarzu ewangelickim jest „Parasol”. Idziemy ich zmienić. Widzimy, jak oni są ostrzelani, niektórzy ranni, zajmujemy ich miejsca. I tam dochodzi do wielkiego starcia. Niemcy atakują dużą siłą i dla naszego plutonu jest tragiczny dzień, bo ginie nas prawie ośmiu z plutonu „Alek”. Ginie mój przyjaciel Henryk Petryka pseudonim „Karol” i ginie „Sosna”, ginie „Tadzio” Wuttke, którego bardzo ceniłem z innych względów. Giną inni bliscy, to znaczy Zborowski i ginie „Kołczan” – dowódca plutonu, ten który w tylu akcjach brał udział, który był wielkim bojowcem, był zasłużony (Sieczychy, Długa). Ja zostaję ranny. Zabierają mnie dziewczęta. Opatrunek robi mi Żyd węgierski, to znaczy dziewczęta najpierw robią opatrunek, ale krwawię. On robi mi jeszcze zastrzyk przeciwbólowy. Na szczęście odwożą mnie do Szpitala Jana Bożego na ulicę Bonifraterską. Na Bonifraterskiej jestem kilka dni, póki nie zacznie się znów atak od strony Żoliborza. Frontowa dyzjera [?] Starego Miasta to jest ulica Zakroczymska przed boiskiem „Polonii”. I na te tereny zaczyna się atak od strony Żoliborza. Wycofujemy się stamtąd, idziemy na punkt Koźla 7. Opuszczamy teren Koźla 7. Potem jeszcze na Mławską 5. Potem z Mławskiej 5 na Koźlą 7. Przychodzą łączniczki i nasi ranny idą kanałem aż do Śródmieścia. Spotykamy się w Śródmieściu. Ja idę do rodziny „Karola”, ale sąsiadka (pani z tego domu, która już mnie znała) mówi, żeby nie mówić rodzicom, że „Karol” zginął, żeby ich nie załamać. Po tym jeszcze jestem do 5 września. 5 września idziemy na Czerniaków. Na Czerniakowie nasz pluton obejmuje placówkę na ulicę Książęcej 1. Dowódcą zostaje już „Książę” – Andrzej Samsonowicz (Henryk to jego brat – historyk). […] Tam jesteśmy do 13 września. 13 września jest znowu atak Niemców. Taki atak, że się cudem wycofujemy pod ogniem. Niemcy są tuż, widzę ich przez okno. [Przchodzimy] Przez ZUS na Okrąg 2. Zajmujemy stanowiska trzymamy [niezrozumiałe] na Czerniakowskiej, róg Wilanowskiej, to znaczy od strony zachodniej. Niemcy znów atakują: „goliaty”, artyleria, granatniki. Wycofujemy się na Wilanowską 18. Potem Wilanowską 1, gdzie jest jeden budynek, który obsadzamy. Przedtem przyjeżdżają jeszcze tak zwani berlingowcy zza Wisły i tam są z nami. Potem jest próba przebicia. Przebicie załamuje się, nie udaje się. Po tym udaje mi się przejść przez zwalony most Poniatowskiego. Znów cudem przeszedłem, bo byłem dwukrotnie ranny, ale mogłem jeszcze chodzić. Jak trzeci raz byłem ranny, też mogłem chodzić, ale to już było ciężko, bo to było kolano.
- Jak wyglądało samo przechodzenie przez most?
Przechodzenie wyglądało w ten sposób, że Niemcy byli na górze, a z tamtej strony biła artyleria, więc nie wiem, czy Niemcy się schowali, czy nie, ale w każdym razie zdołaliśmy podejść pod sam most. Tam były jakieś paczki i tam wspięliśmy się. Pierwsze przęsło jeszcze stało. Jedna podpora jest na lądzie, a druga podpora jest w wodzie. To jest taki łuk półkulisty. Wchodzimy wysoko. Tam na dole nie ma nic. Zdawałoby się, że koniec. Nie możemy do wody. Wspinamy się jeszcze raz na górę po tych przęsłach. Tam jest otwór i po drugiej stronie tego filara o wysokości trzech pięter, po lewej stronie widać jakieś przewody (gazowe czy niegazowe lub elektryczne) dosyć grube, to znaczy kilka centymetrów, ale trzeba się wychylić, chwycić to i opaść na przęsło, które jest w wodzie.
Przeprawa z „Czartem” – Staszkiem Lechmirowiczem trwała dosyć długo. Zawożą nas do szpitala wojskowego w Michalinie gdzieś pod Otwockiem. „Witold Czarny”, ostatni dowódca kompani „Rudy”, dowiaduje się, że tu my jesteśmy. Mówi, żeby się nie przyznawać, że jesteśmy z Powstania. Zresztą ci żołnierze z I Dywizji Kościuszkowskiej też mówią: „Wy się nie przyznawajcie, że jesteście powstańcy, z AK bo was zwiną”. „Witold” zabiera nas stamtąd. Furka podjeżdża. Rozkroili nas. Miałem w kolanie odłamki. Jakiś lekarz rosyjski rozciął kolano, więc o chodzeniu nie ma mowy, tylko na kulach. O kulach, wchodzimy na tą furkę. Wiezie nas do szpitala PCK w Otwocku i tam w Otwocku jako cywile jesteśmy aż do wejścia wojska polskiego na Warszawę.
17 stycznia 1945 roku jesteśmy w szpitalu. Likwidują ten szpital. Przenoszą nas do jakiegoś powiatowego szpitala. Tam trwamy aż do czasu, kiedy można przejść na Warszawę. Przychodzimy na Warszawę po lodzie przez Wisłę. Tam w Otwocku był też jeszcze Janek Rodowicz „Anoda”, ale był gdzieś w drugim szpitalu. Mimo że byłem o kulach, nie miałem siły, wybrałem się do niego (to była droga przez mękę). Doszedłem tam o kulach, w zimę, do Janka „Anody” Rodowicza, żeby się z nim zobaczyć, przywitać. Wróciłem do szpitala i potem już Warszawa, koniec Powstania.
- W Warszawie był pan aż do maja 1945 roku?
Tak, aż do maja 1945 roku. Potem zaczęła się już druga konspiracja, ale to już inna sprawa.
- Co się z panem działo po maju 1945 roku?
W styczniu 1945 roku jeszcze jestem w Otwocku, w szpitalu. Po 17 stycznia, kiedy można już wejść do Warszawy, całkowicie zniszczonej, po lodzie przez Wisłę przedostajemy się do Warszawy. Wchodzimy do Starego Miasta. Niesamowite wrażenie, kiedy się idzie tyko po gruzach, nie ma domów, tylko gruzy – z jednej i drugiej strony. Nawet nie wiadomo, gdzie jest ulica. Niesamowite to było wrażenie, że miasto zginęło, miasto umarło.
I z kolegami, którzy już byli po prawej stronie Wisły, część już przechodzi właśnie do Warszawy i nawiązujemy kontakt z kolegami, którzy nie poszli do niewoli, tylko zostali poza Warszawą i przystąpili do dalszej konspiracji, którą prowadził „Radosław” – dowódca „Obszaru Centralnego”. Później dowiedziałem się, że w organizacji WiN „Wolność i Niezawisłość”. Bardzo późno się o tym dowiedziałem. Myśmy nie wiedzieli, że byliśmy w WiN-ie. Naszym dowódcą mianowanym przez „Radosława” był Henryk Kozłowski pseudonim „Kmita”. Podczas Powstania był pełniącym obowiązki dowódcy 1. kompanii „Maciek”. On nas przyjmuje. Nie było pytania, czy chcemy, czy nie chcemy. To jest sytuacja, kiedy nie ma wolności, nie spodziewamy się tej wolności, żeby ona przyszła ze Wschodu. Jesteśmy w dalszym ciągu w konspiracji.
Zaczyna się tak zwana druga konspiracja. Druga konspiracja, to znaczy po wojnie – nie ma nas już tak dużo. Oczywiście zdecydowana większość poległa. Resztki „Zośki” grupują się, łączą się i tworzą (trudno powiedzieć, żeby to był oddział) jakiś zalążek organizacji. Wówczas, w 1945 roku głównym zadaniem były także ekshumacje. Zostałem wyznaczone przez Henryka Kozłowskiego do prowadzenia tych ekshumacji. To nam głównie zajmowało czas, naszą energię. Cały wysiłek był na to skierowany, bo to było bardzo ciężkie zadanie. Nas było mało. Nie wiedzieliśmy gdzie, kto i jak podległ. Warszawa w gruzach, ale mimo to zaczęła się ekshumacja. W wyniku naszych działań powstała nasza kwatera na Cmentarzu Powązkowskim. W 1945 roku niektórzy kończą studia, niektórzy je zaczynają. Ekshumacje ciągną się aż po 1946 rok, a niektóre nawet po 1947.
W 1945 roku jest jeszcze taki dosyć ciekawy epizod, co z resztą było później uznane za konspirację, to znaczy pobyt w Zakopanem dosyć dużego grona kolegów, którzy znaleźli się po wojnie właśnie w Warszawie. Henryk Kozłowski i Janek „Anoda” Rodowicz organizowali w Zakopanem zimowisko. Gdy tam byliśmy, raz odwiedził nas „Radosław” i Aleksander Kamiński „Kamyk”. Tam się jeszcze bardziej zżyliśmy, bo nie ma już podziału na kompanie, na plutony. Jesteśmy sobie wszyscy bardzo bliscy. Nawet nasze rodziny są trochę zazdrosne o te nasze przyjaźnie. Z przekąsem jedna mama mówi o nas do swojej córki Marty Klause: „Ta twoja najbliższa rodzina”. Jeszcze następuje drugi wyjazd do Karpacza, ale to w 1946–47 roku. Zaczynamy życie, powiedzmy, jakby trochę bardziej normalne. Szkoła, praca, zapominamy o tym wszystkim.
W 1945 roku był jeszcze epizod ujawnienia się. Jest 1945 rok. „Radosław” 1 sierpnia zostaje aresztowany. Dogaduje się z władzami, to znaczy z UB, żeby zakończyć konspirację. Wychodzi z więzienia i następuje akcja ujawniania. Oczywiście to było bardzo bolesne dla nas, dlaczego mamy się ujawniać. Przecież myśmy brali udział w walce, a teraz to wszystko jakby się nie liczy. Chyba ta druga konspiracja może była powodem, żeby się ujawnić i zakończyć konspirację, działalność nielegalną. Ujawniłem się tak jak inni koledzy, z tym że okazało się (zresztą prawie byłem pewny, przeczuwałem), że nie cała broń została oddana, ale zapomnieliśmy o tym, kto tę broń chował, gdzie. To było poza moją wiedzą. Faktem było, że to ujawnienie miało miejsce.
Wracam do dalszych lat. Jest praca zawodowa, studia, wielu kolegów kończy, ale jesteśmy w bliskim kontakcie, przyjaźni między sobą. Przychodzi rok 1948. Mam tylko jedną rozmowę z Jankiem „Anodą” – Janem Rodowiczem. Prosi mnie na rozmowę. Rozmawiamy i mówi – jakby trochę wyczuwał, że przyjdą nowe czasy, że możemy spotkać się z represją, że trzeba być na to przygotowanym i powinnyśmy mieć jakiś bliższy kontakt, jako tak zwana Samoobrona. Przyjąłem to do wiadomości, ale nie podjąłem w tym kierunku żadnej rozmowy z żadnym z kolegów. Na tym się rozmowa skończyła. Potem przychodzi 24 grudnia 1948 roku. Janek Rodowicz jest aresztowany, a my jeszcze nic nie wiemy, że to jest początek tej wielkiej tragedii, która się potem wydarzyła. Jeszcze nie wiemy, jeszcze nie zdajemy sobie sprawy. Jeszcze 1 stycznia w sylwestra spotykamy się w takiej małej gromadce u mnie na Filtrowej 68, tam gdzie mieszkałem, u pani Długoszowskiej. W małej gromadce witamy Nowy Rok 1949. Mówimy, żeby Janek wyszedł. Zupełnie nie przeczuwamy, że to jest początek jakiegoś nowego okresu. Nie przeczuwamy tego zupełnie.
3 stycznia przychodzą. Dzwonek. Wpada kilku z UB, rewidują. Ja miałem akurat „Czerwoną zarazę”. Siostra pyta się, czy dobrze schowałem. Mówię: „Dobrze, nie martw się, nie znajdą”. Rzeczywiście nie znaleźli, ale rewizja była dość szczegółowa. Późnym wieczorem, bo to było koło dziesiątej, zabierają mnie na Koszykową do MBP, tam się mieściło Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. W podziemiach, w piwnicach, były cele więzienne. Trafiam do takiej celi, w której jest siedem, może osiem osób. Zupełnie ciemna cela. Światełko gdzieś u góry się świeci, takie mikro, tak że zupełna ciemnica. Prycze były pod oknem. Śpimy w swoich ubraniach. No i zaczyna się już przesłuchanie, śledztwo. Ci z celi pytają: „Za co pana zamknęli?”. – „Nie wiem, nie mam pojęcia”. – „A w AK był pan?”. – „Byłem”. – „No to wiadomo. Pan się dziwi, za co pana zamknęli?”.
- A współwięźniowie za co byli zamknięci? Też byli z AK?
Tam z AK [nikogo] nie widziałem. Tam byli różni, i przedwojenni działacze sanacyjni, i z PPS-u, i ci którzy nie bardzo chcieli się zgodzić na połączenie PPS-u z PPR. Tam jeszcze byli inni. Z innymi nie zdołałem bliżej się poznać... Był jeden pan, który był z Francji. Przyjechał do rodziny. Okazało się, że przywiózł butelkę oleju od Giedroycia. I to wystarczyło, ze go zamknęli.. Musiał pisać, co i jak, się tłumaczyć. Nie wiem, jak to się skończyło. Nigdy nie miałem kontaktu z tymi więźniami, którzy siedzieli wówczas na Koszykowej.
- Jak wyglądały przesłuchania, był pan przesłuchiwany?
Przesłuchania zaczynały się od tego, że najpierw trzeba było pisać życiorys, raz, drugi, trzeci. No i potem [pytanie], gdzie jest broń. Mówię, że nie wiem, nie brałem udziału w żadnym chowaniu broni. Nie bardzo mi w to wierzono. W końcu pokazano mi kartkę, która była napisana przez Henryka Kozłowskiego (znałem jego charakter pisma), z której wynikało, że broń było schowana w Jeziornie koło Warszawy, że tam była posiadłość jego żony, że tam była ukryta broń, że mi pomagał w tym Bogdan Celiński. A ja się domagałem konfrontacji z Henrykiem, [żeby potwierdzić], że nie wiem o żadnej broni. Powiedziałem: „Nie wiem, Henryk się myli”. Uwierzono mi, bo rzeczywiście nie brałem żadnego udziału w chowaniu broni w Jeziornie. Tam były przesłuchania… Potem, jak 13 stycznia czy któregoś stycznia przerzucono wszystkich z Koszykowej do Mokotowa, tam nas witał pułkownik czy podpułkownik Humer i też każdego pytał, za co i tak dalej. Ja mówię, że siedzę właściwie niewinnie, bo byłem w Armii Krajowej, ale się ujawniłem. „A »Samoobrona« to co?”. Z tego wynika, że zrobili z tego wielką organizację. Z aktu oskarżenia wynika, że „Samoobrona” to była wielka organizacja.
- Po jakim czasie postawiono panu zarzuty?
Zarzuty… Potem, jak zaczęło się jeszcze śledztwo za jakieś inne rzeczy, praktycznie o wszystko, nawet ekshumacje były konspiracją, tak że wszystko było konspiracją. Oskarżenia nas o te organizacje, były absurdalne. Nie było logicznego wytłumaczenia, bo myśmy rzeczywiście zakończyli okres drugiej konspiracji po ujawnieniu. Potem nie byliśmy w konspiracji. Tam były kontakty towarzyskie, przyjaźnie i tak dalej, ale tego nie można nazwać [organizacją], a oni to wszystko nazywali organizacją. Dla nich wszystkie imprezy towarzyskie, które miały miejsce, czy nasze bliskie spotkania były przykrywką dla organizacji.
Jeszcze była sprawa (też ich interesowała), jak „Radosław” był aresztowany 1 sierpnia 1945 roku. Wtenczas jeszcze ci, którzy byli na wolności, chyba Józef Rybicki i jeszcze inni, podjęli decyzję, aby schwytać jakiegoś dygnitarza sowieckiego na wymianę z „Radosławem”. Na szosie powsińskiej miało dojść do takiego schwytania. Przynajmniej sądziliśmy, że to będzie Lebiediew – ambasador sowiecki, a to był jakiś wyższy generał. On nam umknął, nie udała się ta akcja. Też za to miałem wyrok. Potem, jak powiedziałem, „Radosław” wychodzi i koniec konspiracji. Jeśli chodzi o X Pawilon, to warunki były tam rzeczywiście ciężkie. Cela mała, osiem osób.
- Kim byli pana współwięźniowie?
To było takie różnorodne towarzystwo. Jeden z młodych ludzi oskarżony był o szpiegostwo, drugi za sprawy gospodarcze, trzeci za prywatną inicjatywę, czwarty – Karol Węgierski był za to, że wziął jakoby łapówkę (to był okropny wyrok – dwanaście lat). Potem przyszedł Adam Doboszyński. który przyjechał nielegalnie do Polski. Rozmawiał ze swoimi przyjaciółmi z Narodowej Demokracji. Był to ciekawy typ rozmowy. Pytał się, jak tu [jest], opowiadał trochę o tym, jak tam [jest]. Był pod wrażeniem tego, co tu jest. Troszeczkę zmienił front w tym sensie, że uważał, że pewne rzeczy można zaakceptować, ale to tak na marginesie. Powiedział, że jego zdaniem może dostać dwa lata, i dożywocie. Nie brał pod uwagę, żeby skazano go na karę śmierci. A kara śmierci była wykonana. Potem przyszedł do nas „Łupaszka” – Zygmunt Szendzielarz. On z kolei mówił, że on to nie dostanie jedną, dwie czy trzy kary śmierci, tylko kilkadziesiąt. Potem się okazało, że dostał trzydzieści trzy kary śmierci. Wyrok został wykonany. Doboszyński – też [wyrok] został wykonany. Podobno Kisielewski pisał, że Piasecki próbował ratować go, ale nie udało się.
- Opowiadał pan o współwięźniach. Jaki pan dostał wyrok?
Ja dostałem piętnaście lat, ale z tego wynika, że nie byłem też przygotowany na taki wyrok. Byłem trochę zaskoczony, ale potem w świetle tych innych wyroków, to mój wyrok był proporcjonalny do tych innych wyroków. Wyrokami szafowano. Z naszej grupy „zośkowej”, były dwie kary śmierci, z czego jedna kara śmierci to był Henryk Kozłowski. Potem było jedno dożywocie. „Świst” dostał chyba też karę śmierci, ale chyba za to, że jak on był w wojsku, to wyprowadził kompanię do lasu, tak że nie za sprawy „zośkowe”. Było kilku nas, którzy mieli kary po piętnaście lat. Potem było dwanaście, dziesięć, niektórzy po siedem i po pięć lat.
Ale jeszcze dalej tak zwana sprawa na kibelku. To jest krótkotrwała sprawa. Była pani obrończyni, ale to nie miało żadnego znaczenia. Jak tam ktoś powiedział: „Pani mecenas, im dłuższa mowa obrończa, tym dłuższy wyrok”. To nie miało żadnego znaczenia. Wyrok był już wyznaczony przez władze ubowskie. Dostałem piętnaście lat i zostałem przeniesiony na ogólną celę. Tam się spotykam z kolegami z „Zośki”. Tam dowiaduję się, że Janek „Anoda” nie żyje. To był dla mnie niesłychany szok. Wybitny chłopak, wybitnie uzdolniony – nie żyje.
Tego do tej pory nie wiemy. Są różne wersje, że wyskoczył przez okno czy coś. Tutaj było dużo badań, ekshumacje były, ale z tego i tak nie dało się do tej pory wyświetlić właściwej przyczyny śmierci Janka „Anody”. Jesteśmy na ogólnej celi trzydziestej czwartej, trzydziesta trzecia cela jest obok. Tam jest więcej kar śmierci, tutaj jest mniej. Jesteśmy w wielkiej gromadzie „zośkowej”. Czekamy na wywiezienie nas do więzienia karnego. Ja zostaję wywieziony do Wronek. Dla nas jest przeznaczony cały pociąg. Wychodzimy i tam każą klęczeć. Z bronią, z psami prowadzą nas do więzienia. Przed więzieniem wszyscy się rozbieramy, rewizja. Tam stoją oddziałowi i potem biegiem do więzienia. Po drodze nas tłuką, biją. Niektóre ciosy się dostaje, niektórych się unika. Tam trafiamy, jak to się mówi w żargonie więziennym, pod celę, a nie do celi. Zostaję skierowany do celi pojedynczej. Jestem sam. Jest jesień, zimny kaloryfer. Rura, która przechodziła przez celę, była zupełnie zimna. Okno lekko wybite, zimno jak nie wiem. Sweter, całe ubranie poszło do magazynu. Jestem w zimnym drelichu. Tam siedzę rok. Gdzieś na wiosnę zostaję skierowany do celi ogólnej, gdzie jest siedem osób. Zawsze mniej więcej osiem osób mieściło się w celi i było osiem osób, tak że jeden obok drugiego spał. W stosunku do nas szykany były niesamowite. Traktowano nas jako przestępców. Jak byłem na pojedynczej celi, to oddziałowy mówił: „Wlać mu kilka wiaderek wody”. W tej wodzie się chodziło. Potem to trzeba było zebrać do kibelka. Po jakimś czasie wylewano tą wodę. Jakoś co kilka dni mówili: „Brudno u was. Wlać im kilka wiaderek wody”. Przewinienia, które były wyimaginowane, kończyły się jakąś karą. Było mi zimno, bo to była zima. Założyłem prześcieradło pod drelich. Zauważył to oddziałowy i była afera, że niszczę dobro więzienne. Poszedłem do karceru na całą noc, rano mnie wypuszczono. Różne były przewinienia, takie śmieszne. Mówili na przykład: „Zabrać im sienniki. Bez sienników. Jeden siennik na ośmiu”. To była makabra. Widzenia nie było. Siostra przyjeżdża – nie ma widzenia.
- Była możliwość widzenia się z rodziną?
Była, to znaczy raz na jakiś czas można było mieć widzenie. Widzenie było na kilka minut. Kilka słów się zamieniło i koniec widzenia.
- Czy można było dostawać paczki i listy?
Paczki można było… Jeszcze otrzymywałem paczki na Mokotowie, natomiast w więzieniu we Wronkach były tak zwane wypiski. To znaczy z pieniędzy, które się miało, można było kupować jakieś tam pół kilo cebuli, pół kilo cukru. Nawet nie pamiętam, jakie to były rzeczy, ale coś do jedzenia. I to raz na miesiąc można było taką wypiskę otrzymać. Człowiek zawsze był głodny, bo dostawało się kawałek chleba razowego na cały dzień. Zupa wodnista, z wołkami, bo zupa była ze zgnitej kapusty. To wszystko było okropne, więc głód był powszechny. Nie można było być zaspokojonym. Jeśli chodzi o wyżywienie, to było ciężko.
- Jak wyglądał dzień w więzieniu?
Nie mieliśmy nic: ani książek, ani gazet, nic. Czasami była tylko rozmowa między współwięźniami. Różni byli ludzie: jedni na poziomie, drudzy trochę mniej na poziomie. Później się okazało, że tam stykałem się z ludźmi, których uważałem, że byli przyjaźnie nastawieni, a okazywało się, że byli tajnymi współpracownikami, tak zwani kapusie. Ale tacy też niestety byli pod celą.
Potem Wronki, jest rok 1950, 1951, 1952 i 1953 po śmierci Stalina. Już wiedzieliśmy, jakoś przeniknęło do nas, że Stalin umarł w 1953 roku i już było troszkę łagodniej. Przed tym były niesamowite szykany w stosunku do nas.
Po 1953 roku był nabór więźniów do pracy. Mnie przyjmował kapitan. Pytał się, jakie mam wykształcenie i zostałem przewieziony do Sztumu. Tam pracowałem najpierw w biurze projektów (biuro konstrukcyjne), a potem w laboratorium wytrzymałościowym. Tam dosyć długo pracowałem, chyba do 1955 roku. W 1955 roku miałem atak wyrostka robaczkowego i odwieziono mnie do szpitala do Gdańska. W Gdańsku miałem operację, którą robili mi studenci, prawie na żywca. Lekarz, który asystował mówił: „Nie ciągnijcie go za te flaki, bo go to boli”. Po tym więzieniu brzuch paskudził się dosyć długo, było pełno ropy.
- To był więzienny szpital?
Tak, więzienny szpital w Gdańsku, tak zwany sink sink. Rodzina się starała, żeby stamtąd przewieźli mnie do Warszawy. Przewieźli mnie do Warszawy też do biura konstrukcyjnego, biuro konstrukcyjno-architektoniczne na Pawiej. Pracowałem tam kilka miesięcy, a potem okazało się, że znów podpadłem, bo ktoś mnie zakapował. Wyrzucili mnie stamtąd na „Gęsiówkę”. Tą „Gęsiówkę”, którą zdobywaliśmy w 1944 roku. Tam osiadłem, jak miałem końcówkę odsiadki, ale to już był rok 1956, to już nie było tak ciężko. Towarzystwo było już typowo bandycko-złodziejskie. Tam właśnie zastał mnie rok 1956. Były już podobno amnestie. Wszyscy moi koledzy powychodzili już wcześniej. Niektórzy w 1955 roku, nawet w 1954 roku wyszli niektórzy. Ja jeszcze siedziałem w 1956 roku. 5 maja 1956 roku po siedmiu latach i czterech miesiącach zwolniono mnie z więzienia. Tak się skończyła moja epopeja więzienna.
- Jak się pan odnalazł w rzeczywistości po wyjściu z więzienia?
Od razu nawiązywaliśmy kontakt, też byliśmy dosyć niepoprawni. Wydawałoby się, że powinniśmy się unikać, ale wprost przeciwnie, byliśmy sobie bliscy. Byliśmy w pewnym sensie jakby rodziną „zośkową”, do tej pory jesteśmy po tylu latach. Teraz oczywiście nas jest mało. Poumierało nas. Jesteśmy jednymi z nielicznych, którzy jeszcze żyją mimo tego długiego wieku naszego, który już mamy. W tym roku skończymy osiemdziesiąt osiem lat. Z naszych bliskich przyjaciół to już większość nie żyje, tylko resztki są. Ci, z którymi się przyjaźniliśmy, to już nie żyją niestety. Huskowscy. Z Huskowskim się przyjaźniliśmy. Jego syn w tej chwili jest posłem, wcześniej był prezydentem Wrocławia. […]
- Był pan inwigilowany już po wyjściu z więzienia?
Tak. Byliśmy inwigilowani w dalszym ciągu. W pewnym okresie, przy pomocy jednego z panów z dawnego „Paksu”, [dowiedzieliśmy się] – wziął mnie do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i tam otrzymałem taki raport na nasz temat. Grupa „zośkowa” została opisana. To był osiemdziesiąty któryś rok. To było bardzo późno. Okazuje się, że byliśmy pod stałą obserwacją. Wszystko wiedzieli o nas, mówili, pisali. Cała grupa „Radosława” była opisana. Od początku aż do końca byliśmy pod stałą obserwacją jako element niepewny, który już raz podniósł rękę na władzę ludową, czy jeszcze raz nie podniesiemy. Potem już rok 1989. Wtenczas się skończyło, oczywiście „Solidarność”, zmiany.
Warszawa, 19 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Andruszkiewicz