Barbara Strzelecka
Nazywam się Barbara Strzelecka, urodziłam się 18 sierpnia 1928 roku w Warszawie.
- Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie, jak ono przebiegało, gdzie pani chodziła do szkoły.
W mojej rodzinie wszyscy byli artystami – albo muzykami, albo rzeźbiarzami, albo malarzami. Dziadek grał na fortepianie, miał taki wielki zakład z fortepianami i pianinami, [zakład] wynajmu, sprzedaży, była też wypożyczalnia instrumentów. Babcia miała piękny głos, pewnie jej akompaniował, bo sam też grał na fortepianie, był wychowankiem Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych, dlatego że miał bardzo słaby wzrok od dziecka. Oni mieli dwóch synów − Cezariusza Zygmunta (mojego ojca) i drugiego Władysława Marka. Stryj był geologiem, ale był bardzo muzykalny, grał na skrzypcach, śpiewał pięknie. Ojciec poświęcił się muzyce, skończył kilka wydziałów w konserwatorium, ożenił się z mamą chyba w 1918 roku. Najpierw mieli jednego synka, który umarł jako niemowlę, więc nie pamiętam nawet tego naszego braciszka, a potem, w 1921 roku, urodził się Krystyn Strzelecki mój brat, który walczył w Powstaniu, potem jeszcze była siostra w 1923 i ja w 1928.
Mieszkaliśmy na Nowym Świecie 43, potem miałam parę lat, jak przeprowadziliśmy się na Nowy Świat 41 mieszkania 14, cztery pokoje w amfiladzie. Niestety krótko trwało to miłe, szczęśliwe dzieciństwo, dlatego że ojciec w 1937 roku umarł. Ktoś go poprosił, żeby nastroił jakiś instrument, pojechał gdzieś poza Warszawę, zaziębił się, dostał zapalenia płuc, niestety nie przeżył. Mama została wezwana do szpitala, nawet konsylium lekarskie było, ale niestety, wróciła i powiedziała: „Nie macie ojca, jesteście sierotami”. To była naprawdę pierwsza tragedia w życiu. Ojca pamiętam, jak mnie odprowadzał do szkoły, chodziliśmy przez Ogród Saski.
- Gdzie pani chodziła do szkoły?
Do szkoły chodziłam na Niecałej, na Żabiej, różnie to było, do pani Zofii Ronthalerowej, to była szkoła powszechna. Ojciec mnie odprowadzał, jeszcze jednego kolegę braliśmy, bawiliśmy się w ten sposób, że liczyliśmy domki dla ptaszków, kto więcej tych domków naliczy. Tak zapamiętałam sobie ojca, jak tak stał w drzwiach i czekał na mnie w szkole, trochę w domu – oczywiście grającego – też pamiętam, grał walca Chopina, Szuberta grał też jakiś utwór, komponował. Po nim mam zdolności do kompozycji i w ogóle zdolności muzyczne. A mama miała piękny głos, skończyła szkołę dramatyczną, kursy wokalno-dramatyczne u pani Heleny Hryniewieckiej (to były prywatne kursy). Występowała nawet na scenie, ale nigdy mamy nie widziałam [występującej], bardzo była podobno zdolna, jakiś Złoty Żeton dostała na konkursie młodych talentów. Do tego stopnia była zdolna i zauważalna, że podobno Ludwik Solski powiedział, że jak skończy szkołę, zaangażuje ją do Teatru Polskiego. Ale niestety nic z tego nie wyszło, bo dzieci przychodziły na świat, mama przestała występować. Zelwerowicz powiedział: „Umarła pani dla świata”, składał jej kondolencje, jak wyszła za mąż, zamiast gratulacji. Tak było. W 1937 ojciec umarł, za dwa lata wybuchła wojna.
- Jak pani pamięta wybuch wojny?
Pamiętam, jak Niemcy weszli do Warszawy. To było okropne, jak to wojsko wchodziło – syreny, nocne wstawanie, trzeba było zbiec do piwnicy, trzeba było się chronić. Padła bomba na nasz dom, pamiętam, że kuchnia została odcięta, bo wpadła do lokatorów o piętro niżej, ale potem to zostało naprawione. Nie było elektryczności, nie było oczywiście jedzenia, głód był, bo trzeba było zrobić placki nawet z obierek od kartofli, jakieś pestki z dyni tłukło się w moździerzu, coś się jadło, jakieś kulki mama robiła z marmolady kartkowej, bo chleb i marmolada na kartki, paskudną herbatę „Herbatorum” piło się z sacharyną. Czasem przywoziła kobieta ze wsi kaszę gryczaną, mama robiła z tego taki placek. Jakoś się żyło.
Na początku lat czterdziestych, koleżanka mamy z tych kursów właśnie dramatycznych, Wanda Olbrychska, zaproponowała, że przyprowadzi do nas Żydówkę jedenastoletnią − czy byśmy ją mogły ukryć. Była u nas chyba ze dwa czy trzy lata, ale mało była podobna [do typowej Żydówki], tak że chodziła do szkoły nawet tej samej co ja, do gimnazjum pani Tymińskiej, które mieściło się na Marszałkowskiej 45, na rogu Królewskiej to było, w tej chwili to jest zupełnie inny numer. Oczywiście to było gimnazjum, ale nazywała się klasa szósta A, szósta B, siódma A, siódma B, w ten sposób można było niby chodzić do szkoły powszechnej. Siostra w tym czasie przygotowywała się do matury, u nas były komplety, a brat był w „Szarych Szeregach”, potem w ugrupowaniu „Pegaz” i „Agat”, a potem w czasie Powstania był w Batalionie „Parasol”. […]
U nas była skrytka w przedpokoju, w której było pełno broni, różnej bibuły, odprawy różne się odbywały, przychodzili chłopcy, niebezpiecznie było. Pamiętam, że kiedyś Henia (bo ona się nazywała Henia ta nasza dziewczynka, która u nas mieszkała) wraca ze szkoły, powiada: „Zielono aż od Niemców na podwórku”. Przyszło ze czterech chyba wojskowych w mundurach, oparli karabiny tak o tą podłogę, bałam się, że rozpoznają, że inny głos jakiś się wydobywa, ale nic się nie stało, brata nie było w domu. Do tego pokoiku, gdzie brat mieszkał nie weszli, nad fortepianem wisiał portret ojca, pyta się: „Kto to jest?”. Siostra powiedziała, [wskazując na niebo], że on już tam jest, że nie żyje, że to nasz ojciec. Babcia siedziała w fotelu, tyłem do nich, w ogóle jej nie zauważyli. „Kto są te trzy dziewczyny?”, pytają mamy, mama mówi: „Moje córki”. Nic nam się nie stało. Wyszli, a podobno w innych domach, w innych mieszkaniach było gorzej, bo rewizje robili, kogoś szukali, jakiegoś mężczyzny.
Potem nadeszło Powstanie w 1944 roku. Brat wyszedł, bratowa, (wtedy nie była jeszcze bratową) pseudonim „Akne” miała, a on „Zawał” i „Krzyżan”, miał dwa pseudonimy, [„Akne”] była wtedy chyba jego narzeczoną, właśnie w „Parasolu” działali. Wyszedł tak po czwartej po południu, to był wtorek 1 sierpnia. Jeszcze zapomniałam powiedzieć, że w styczniu babcia umarła. Właściwie szczęśliwie się stało, dlatego że przecież nie wyszłaby z Warszawy, wyrzuciliby ją, zabiliby ją, a tak to miała normalny pogrzeb. W pół roku przed Powstaniem babcia umarła.
- Czyli normalny obrządek religijny.
Tak, zdążyło się. W czasie Powstania różni staruszkowie byli wyrzucani, czasem zabijani przed tym wygnaniem naszym z Warszawy.
- Jak pani zapamiętała wybuch Powstania?
Jakoś samego wybuchu [dokładnie nie pamiętam], wiedziałam, że o piątej się zacznie. Potem przyszli jacyś chłopcy i sprawdzali mieszkanie, czy będzie można stąd od nas ewentualnie strzelać czy coś, powiedział: „Ja się nazywam »Szatan«”. Pamiętam, pierwszy był „Szatan”, więcej nie pamiętam, ale tacy młodzi chłopcy nieraz pilnowali drzwi, stali w bramie. Myśmy mieszkali na Nowym Świecie 41, to było przejście na Górskiego, Hortensji potem się nazywało dalej, chyba Górskiego się nazywa ta ulica, na Szpitalną potem jest przejście, dwa duże podwórka. Na tym jednym naszym podwórku zasadzone były pomidory na trawnikach, dzięki tym pomidorom można było trochę żywności zdobyć, bo się ludzie czasem zamieniali. Pamiętam, że u nas byli uciekinierzy jacyś z dwojgiem dzieci, [moja] siostra wzięła to najmniejsze dziecko na rękę, obnosiła po wszystkich lokatorach, oni dawali jakieś dla tego dziecka produkty. Były oczywiście ciągłe naloty w dzień, w nocy. To było uciążliwe, takie przeciwlotnicze, jak to się nazywało, rakiety. Najpierw był, nazywali to „szafy” albo tak: „szafę” przesuwają Niemcy, bo najpierw był taki jakby świst, jakby przesuwanie szafy, a potem za jakiś czas wybuch, mówiło się: „Pum fiu”, drugi był „Fiu pum”, najpierw świst, a potem wybuch. Niesamowite, liczyło się, kiedy to będzie, jak się długo liczyło, to można było mieć nadzieję, że gdzieś dalej trafi. Ciągle w piwnicach się było, to było Powstanie.
- Z kim pani była w tych piwnicach?
Z wszystkimi lokatorami, którzy przychodzili, kryli się tam. Oczywiście jeszcze chciałam powiedzieć, że moja siostra nie mogła uczestniczyć w Powstaniu, dlatego że wprawdzie była też w organizacji, była zaprzysiężona, ale jej zwierzchnicy zostali aresztowani, byli na Pawiaku, ona siedziała z nami. Zajmowała się organizowaniem życia religijnego. Była taka u Bliklego pod 35 kawiarnia „Latona” to się nazywało, ale nie jestem pewna, czy się nie mylę. Tam się odbywały msze, nawet siostra zorganizowała rekolekcje, biskup Adamski je prowadził, spowiedź była, a jakże. Właściciel, czyli pan Blikle, dawał wszystkim, którzy mieli Powstańców w rodzinie, co dzień bochenek chleba, to oczywiście bardzo nam pomagało. Pamiętam, że kiedyś miała się odprawić jakaś msza, poszłyśmy, Kinga powiada: „Nie ma kwiatów”… Moja siostra Kinga (to jest jej imię, bo ona wstąpiła do klasztoru po Powstaniu, ma imię Kinga, nie powiedziałam, że ona miała świeckie imię Alina, brat Krystyn, siostra Alina, ja Barbara), mówi: „Idę po kwiaty”. Powiadam: „Idę z tobą”. Poszłyśmy do sióstr na Tamkę, do sióstr szarytek. Ciężko było kwiaty zerwać siostrze, bo pod obstrzałem zrywała, ale dała nam dwa naręcza takich bladożółtych mieczyków. Żeby się dostać na Tamkę, trzeba było iść przez taką barykadę, która prowadziła przez jezdnię między Warecką a Ordynacką. W jedną stronę nam się udało, ale w drugą z tymi mieczykami było gorzej, poza tym też chciałam zobaczyć, jak wygląda Nowy Świat w całej okazałości od strony Alej Jerozolimskich. Wychyliłam głowę, mało mnie nie zabili, bo seria się posypała za mną. „Schyl się!” – krzyczy siostra. Nic się nie stało, młode byłyśmy wtedy, zadowolone, że mamy kwiaty, wróciłyśmy do domu, wszystko się dobrze skończyło.
Były też tragiczne momenty, bo dużo ludzi umierało. Pamiętam, że na tym drugim podwórku już był cmentarz właściwie, trzeba było chować. Sama osobiście dół kopałam, jakiś leżał młody żołnierz, pół twarzy miał wyszarpane jakimś szrapnelem, nie wiadomo, czy to Polak, czy to Niemiec, trzeba było go pochować, tak żeśmy go włożyli do tego dołu, jakąś torbą od moli przykryli, pierwszy grób powstał, a potem inni też byli [chowani]. Mniej więcej tak to trwało do połowy września. Aha, jeszcze pamiętam, że chowaliśmy kogoś, był pogrzeb syna jednego sąsiada, on poszedł jako ochotnik, zginął. Smutno strasznie było, stoimy tak na tym pogrzebie, ktoś jakiś liścik podał mamie, brat napisał, że żyją, że może do nas wstąpią. Rzeczywiście przyszli, bo oni przechodzili kanałami ze Starego Miasta na Czerniakowską. A potem brat był ranny w plecy, tak dostał między kręgi. Sześćdziesiąt lat chodził z tą kulą, nie można jej było wyjąć, bo była za blisko serca. Ale był już inwalidą. Wiadomość przyszła, że żyją, oczywiście byłyśmy bardzo szczęśliwe. Za parę dni oni przyszli, przenocowali jeden dzień. Opowiedzieli, że właśnie 15 sierpnia wzięli ślub, śpiewali nam powstańcze piosenki. Były chwile i miłe. Była na przykład poczta taka powstańcza, znaczki były, pamiętam. Było dużo entuzjazmu, młodzi się cieszyli, taki przypływ wolności, jakiś taki oddech wolności, oczywiście trochę tego patosu, tego zachwytu młodzieńczego.
- Czy starsze osoby też się cieszyły, czy tylko młodzi się cieszyli?
Chyba tak, razem z młodymi. […] Zdaje się, że to było 17 września, przyszli Niemcy, nie pamiętam, czy z naszej piwnicy nas wzięli, czy z jakiejś sąsiedniej, bo byłyśmy też w innej piwnicy. W tych piwnicach śluby się odbywały, komunię świętą dawali, przychodził ksiądz. Pamiętam taki ksiądz wychodził, to kaszę z garnka wyjadał, bo był głodny. Wszyscy byliśmy [głodni], jakoś nie wiem, nie pamiętam, skąd się ta żywność [brała], chyba były jakieś szmugle, musieli ludzie ze wsi przychodzić. Wiem, że było ciężko.
Wodę, skądciś się nosiło, z jakiejś studni gdzieś w wiadrach i stało się w kolejce z tymi wiadrami, chyba tak. Chleb był właśnie od Bliklego, pomidory były, jeszcze coś, jakoś się przeżyło. Siedemnastego września przyszli Niemcy i nas stamtąd wyrzucili. Pamiętam jakieś takie małe walizeczki wzięłyśmy. Mnie się zdaje, że dlatego, że nie ze swojej piwnicy, to nie wzięło się tych rzeczy, które były w naszej piwnicy. A poza tym z góry, [z mieszkania] się nie wzięło, kompozycje ojca na przykład przepadły, takie rzeczy, których nie można potem [odtworzyć], bo ojciec między innymi skończył też wydział kompozycji, miał dużo pięknych swoich utworów. Oni nas wyrzucili, pędzili nas przez Krakowskie Przedmieście. Oczywiście widok Warszawy to było coś tak strasznego, trzeszczące szkło pod nogami, zapach spalenizny, gruzy wszędzie.
Pamiętam, jeszcze takie dwa wspomnienia mam, otworzyłam drzwi frontowe na klatkę schodową, a tam w ogóle już nie było klatki, tylko morze ognia, kolorowe, jakieś fiołkowe płomienie, dlatego że naprzeciwko był jakiś skład chemiczny, to się różnymi kolorami paliło, widok był niesamowity. A w łazience było nad wanną takie małe okienko, kwadratowe, bo nie było już domu następnego pod 43. Przez to okienko, może wielkości co zeszyt, co kartka papieru, tylko kwadratowe, było widać cały Nowy Świat. Pamiętam, że stamtąd widziałam, jak się pali kościół Świętego Krzyża. To było coś tak smutnego, bo byłam chrzczona w tym kościele, do pierwszej komunii przystępowałam w kościele Świętego Krzyża, to był taki nasz parafialny kościół. Nie wiem, jak oni nas gnali, w każdym razie koło Świętego Krzyża przechodziliśmy i Chrystus zwalony z tych schodków leżał w ten sposób, że palcem wskazywał niebo. Nawet był taki wiersz: „Gdy padł pod krzyżem po raz czwarty, palcem wskazywał nieba błękit”. Dalej nie pamiętam. To było niesamowite, wszyscy oczywiście płakali.
Potem żeśmy się jakoś znaleźli wszyscy na Woli, na piechotę, w kościele Świętego Wojciecha był pierwszy postój. Oczywiście noc nieprzespana, bo to działa przeciwlotnicze, niesamowity, taki skrzeczący jakiś dźwięk, ranni leżeli gdzieś w zakrystii, było dużo rannych, zorganizowane było jakieś jedzenie, jakąś zupę pomidorową dawali gorącą, to chociaż to było dobre. Rano przyszło dwóch Niemców i zaczęli wybierać, trzy dziewczyny wybrali sobie, moją siostrę, mnie, jedną lokatorkę, naszą sąsiadkę, która była z pochodzenia Szwajcarką. Powiedzieli, że wieczorem wrócą. Dowiedzieliśmy się, że oni do koszar w ogóle chcieli dziewczyny wziąć. Mnie jakoś wybroniła mama, bo miałam zawiązane oko, miałam gradówkę na oku. Ktoś zamiast mnie, nie pamiętam, jakaś inna dziewczyna, też sąsiadka, ale wszystko się dobrze skończyło, dlatego że ta Szwajcarka jakoś wywalczyła to, że ją zwolnili, chcieli ją tylko, ona powiedziała: „Nie, razem z tymi dwoma muszę wyjść”. Potem przyszedł jakiś Ślązak, który powiedział: „Wyjdźcie tędy, to was nie zauważą”. Jednym słowem miałyśmy szczęście właściwie przez cały czas. Z Woli zdążyłyśmy na swój (zapomniałam, jak to się nazywa) konwój, mniejsza z tym, wyleciało mi to słowo. Mama przebrała moją siostrę, na lewą stronę palto jej włożyła, jakąś chuścinę, bo się uwziął na nią jakiś Niemiec, koniecznie szukał jej przez cały czas w tym kościele.
Potem do Pruszkowa nie pamiętam, czym się jechało, jakimiś wozami czy pociągiem, czy samochodem, nie wiem. W Pruszkowie był taki obóz, z którego się szło do obozów pracy. Było bardzo niebezpiecznie dostać się do Pruszkowa. Spędziliśmy tam noc. Spałam na jakimś kawałku blachy, zaziębiłam się, odnowiły mi się bóle nerek, byłam potem chora. Pamiętam, że jakoś zastanawiałyśmy się − jak się z tego wydostać, żeby się nie dostać do tego obozu. Miałyśmy ze sobą, to znaczy była z nami pani, która była sekretarką w kościele u Świętego Krzyża, miała kilka takich złotych rublówek, ktoś jej dał w depozyt. Ponieważ nikogo nie było już z tych właścicieli, ona nam dała po takim małym pieniążku, myśmy po prostu się wykupiły. Tylko z siostrą było gorzej, dlatego że ona miała wyjść z jakąś grupą ukraińską, miała jakieś dowody, których treści w ogóle nie znała. Niemiec jej nie chciał przepuścić, ale za drugim razem przepuścił, wszystko dobrze się skończyło.
Idziemy stamtąd do Milanówka, najpierw [byłyśmy] u jakichś sióstr pod Warszawą, a potem do Milanówka. W Milanówku, okazuje się, działał profesor Taube, pianista, pierwszy nasz nauczyciel muzyki, siostrę uczył, mnie uczył, przyjaciel ojca. On nas umieścił gdzieś w jakimś domu w Milanówku. Było to mieszkanie jakichś państwa, którzy byli poszukiwani przez Niemców, niebezpiecznie było, ale przynajmniej się mogłam położyć i trochę pochorować. Byłyśmy chyba z miesiąc w Milanówku. Od brata od czasu do czasu jakieś wiadomości przychodziły. Brat się wydostał, bo opowiadała potem Lidia, czyli „Akne”; przyjechali do nas, ale to potem, do Radomia dopiero, potem opowiem, nie chcę uprzedzać faktów. W każdym razie były od nich wiadomości, wiedziałyśmy, że żyją, że przeżyli Powstanie, jeszcze on był ranny.
Jesteśmy w Milanówku. Był taki doktór poczciwy, który dał nam takie zaświadczenia, lewe oczywiście, siostrze, że ma złamaną rękę, w łupki kładła na noc, bo grasowali Niemcy i szukali warszawiaków. A ja byłam chora, byłam zresztą jeszcze za mała na to, żeby się mną interesować. Postanowiłyśmy się stamtąd wydostać, bo nie można było siedzieć, było niebezpiecznie. Kiedyś przyszli Niemcy, a myśmy się schowały, nie tylko my trzy z mamą, siostra i mama, ale jeszcze inni ludzie, którzy tam mieszkali, jeszcze parę osób mieszkało, kilku mężczyzn nawet, jakieś kobiety też. Weszłyśmy na taki strych, potem się klapę zamknęło, ale zapomnieliśmy wciągnąć drabinę, po której się wchodziło. Niemcy oczywiście trafili, to było okropne, jak oni weszli. Siostra siedziała, podwinęła nogę, zdrętwiałą jej ta noga, czytała jakąś książkę. Oni oczywiście –
Raus!, a siedzieliśmy już z piętnaście minut na górze pod strachem. Po drabinie złazimy na dół, ona nie może nogi wyprostować, nawet myśl jej do głowy przyszła, że będzie udawać, że ma chorą nogę. Oczywiście dali się na ten kawał nabrać, zeszła tak utykając straszliwie, bo nie mogła nogi rozprostować. On się pyta czy tak od urodzenia, ona mówi: „Tak”, ta pani właśnie sekretarka – tak:
Krank, a mama jemu w ucho mówi: „Święta Tereso, ratuj ją”. Taka malutka fotografia świętej Teresy stała na stoliczku, święta Teresa uratowała, tamtych panów zabrali, ale wieczorem ci panowie wrócili, nic się w ogóle nie stało.
Postanowiłyśmy stamtąd jechać do Radomia, gdzie był mamy szwagier, bo siostra umarła, ich córka Danuta Bogdana Kijewska, bardzo zasłużona pielęgniarka, nasza cioteczna siostra, zacności kobieta, już nie żyje w tej chwili, wszystkim pomagała, była bardzo wielkim fachowcem, świetna pielęgniarka z powołania. Dostałyśmy się nie bez kłopotów, bo siostra pamiętam, że jakieś drzwi stłukła na dworcu, bo miała taką walizkę… Siostra jeszcze przed samą wojną zdążyła być w Szwecji na lingiadzie, była ode mnie pięć lat starsza, była na takim popisie gimnastyka Linga. Ling taką wymyślił bardzo piękną gimnastykę, nie męczącą, ale o pięknych ruchach. Dwadzieścia osiem dziewcząt z Polski wyjechało do Sztokholmu, siostra była też, moja przyszła bratowa też była, poznały się tam. Siostra tą walizeczkę, w której miała jeszcze szwedzkie rzeczy, tak nosiła z przodu, wybiła nią szybę, Niemiec założył łańcuch i [nie] chciał nas przepuścić. Z mamą stoimy na peronie, pociąg do Radomia ma odejść, RGO (Rada Główna Opiekuńcza) organizowało wyjazdy, siostra nie jest wpuszczona. Mama znalazła jakieś pieniądze, Niemcowi do kieszeni, powiada, że pierwszy raz w życiu łapówkę dawała, puścił nas. Stałyśmy, weszłyśmy do pociągu, to pociąg już ruszał do tego Radomia. Tam też jakiś [rów] był straszny, [niedaleko domu] mama kazała nam stanąć. Opatrzność nad nami czuwała jednym słowem.
W Radomiu spędziłyśmy cały rok. Chodziłam do szkoły, robiłam małą maturę, na kompletach się też uczyłam tajnych, a niby chodziłyśmy do szkoły pielęgniarskiej, cioteczna siostra nas zapisała, trzeba było się uczyć przewijania niemowląt. Niestety, ani mnie się to nie przydało, ani siostrze, bo wstąpiła do klasztoru. Po roku – koniec wojny. Pamiętam, że byłyśmy w kościele, mama śpiewała pięknie, jak tylko miała okazję, to śpiewała, deklamowała, w tym momencie dzwony się rozbrzmiały, rozbiły, koniec wojny. Jeszcze przyjechał wuj nasz Jan Pomorski, który się nami po śmierci ojca opiekował, miał prawnie zleconą opiekę, zastrzeżoną, bardzo się mną też opiekował do końca swojego życia. Mamie znalazł w Warszawie pracę w Centralnym Urzędzie Szkolenia Zawodowego, mieszkanie służbowe na Pankiewicza. W Krakowie byłam jeszcze dwa lata, maturę zrobiłam w Krakowie w liceum humanistyczno-muzycznym.
Po Radomiu pojechałam do Krakowa, mama do Warszawy a siostra do klasztoru. W Krakowie byłam dwa lata, chorowałam bardzo ciężko na szkarlatynę, szkarlatyna w tym wieku, miałam już dziewiętnaście lat, to było bardzo niebezpieczne. Siostra, jako postulantka przychodziła do szpitala, na Prądniku w szpitalu leżałam, przynosiła mi różne rzeczy, co dzień przychodziła z drugą siostrą. W bursie mieszkałam, siostra mi to też załatwiła, w bursie, w której były dziewczyny z Warszawy, z Wilna, takie różne osoby po wojnie nie mające swojego domu. Bardzo było sympatycznie, grałam na pianinie. Zaczęłam znowu uczyć się muzyki, bo właściwie jeszcze nie powiedziałam tego, że w czasie okupacji myśmy obie z siostrą chodziły do konserwatorium, to była
Staatliche Musikschule, to była legalna szkoła muzyczna, robiło się, w muzyce zależało od zdolności, różne programy, trudny poziom, ale chodziłam, już komponowałam, już uczyłam się u profesora Drzewieckiego.
- Gdzie się mieściła ta szkoła?
Na Ordynackiej, gdzie dzisiejszy Uniwersytet Muzyczny, tylko trochę [dalej], na końcu Ordynackiej w poprzek stało, dochodziło do tego miejsca, gdzie jest Instytut Chopina. Z siostrą chodziłyśmy na egzaminy, Powstanie przerwało to oczywiście. Potem w Krakowie chorowałam na szkarlatynę, też miałam przerwę, dlatego, że [ganglion na przegubie ręki] mi się zrobił po szkarlatynie. Mama z bratem przyjechali odwiedzić mnie w szpitalu na Prądniku. Wreszcie wyzdrowiałam, przyjechałam do mamy do Warszawy, zastanawiałam się, czy iść do szkoły muzycznej, czy do szkoły sztuk pięknych, bo miałam do malarstwa też duży talent. Ale mama mnie zapisała do muzycznej, przesądziła. Jak przyjechałam, to już potem chodziłam do konserwatorium, skończyłam wyższą szkołę, wtedy się nazywała jeszcze wyższa, potem akademia, teraz uniwersytet. Trzy lata mieszkałam na Pankiewicza, potem mamie dali to mieszkanie, od tej pory mieszkam tutaj, od 1950 roku z mamą przez trzydzieści trzy lata, bo mama umarła w 1983.
- Czy Powstanie miało jakiś wpływ na pani dalsze życie?
Na pewno, przede wszystkim wielkie doświadczenie, wielka trauma też, wielkie przeżycie. Piękny zryw, naprawdę, dużo piękna było. Mówią − czy to było potrzebne, nie wiem, przecież się na tym nie znam, może to było konieczne.
- Niezależnie od tego, co inni mówią, pani myśli, że było potrzebne?
Nie wiem, naprawdę. Nie mam zupełnie zdolności do polityki. Zajmuję się muzyką, to jest zupełnie inna dziedzina. Piękno, zachwyt, jakieś emocje, wzruszam się, płaczę, cała rodzina była taka emocjonalna, z wielkimi zdolnościami do sztuk pięknych, z wielkim uwrażliwieniem na piękno, ale nie tylko na piękno muzyczne, ale [piękno] przyrody we wszystkich objawach. Pamiętam, że jak byłam jeszcze na Pankiewicza, wypożyczyli mi taki duży fortepian, bo nie miałam na czym ćwiczyć, wuj mi pożyczył pianino, ale to jakieś takie, ktoś mi pożyczył pianino, potem wuj [dał mi] to pianino, które tutaj [u mnie w domu] stoi zawalone nutami. Ktoś miał ten fortepian sprzedać czy wynająć, pytał się, czy na trzy miesiące można wstawić, trzy lata stał ten instrument, to na nim zrobiłam średnią szkołę muzyczną. Przeprowadziłam się, ponieważ byłyśmy pierwszymi lokatorkami, w ogóle tu jeszcze nikt nie mieszkał przed nami, przed mamą i mną. Tędy się wchodziło, tu była deska, było wejście, [szli] z tym fortepianem – to długi był taki, rozmiar C najdłuższy chyba – wnieśli go tędy, ale za to, jak wynosili, to mnie się wydawało, że pogrzeb jakiś, trumnę wynoszą, tak było smutno. Potem miałam pianino, wyższą szkołę skończyłam na pianinie. Potem jeszcze dziesięć lat śpiewałam w chórze w filharmonii, bo jeszcze się uczyłam śpiewu, uczyłam dzieci muzyki, jeździłam, pracowałam, przecież trzeba było z czegoś żyć. Potem w tym chórze, najpierw był duży chór, potem był mały chór. Mirosław Perz, znany muzykolog prowadził mniejszy chór, bo z tego dużego przeszłam do mniejszego, który zajmował się tylko śpiewaniem muzyki dawnej. On powiedział: „Wiesz, powinnaś jeszcze klawesyn skończyć, bo będziemy mieli własną solistkę”. Moja profesor od fortepianu, bo się uczyłam najpierw u Drzewieckiego, potem u Marceliny Jacynowej, wszyscy bardzo znani, na końcu dyplom zrobiłam wyższej szkoły u profesor Marii Wiłkomirskiej, zresztą z tą rodziną się do tej pory przyjaźnię, z Anielą Wiłkomirską, córką sławnego wiolonczelisty. A moja siostra, która napisała siedemnaście książek, zakonnica urszulanka, też napisała o nim bardzo piękną biografię [po tytułem]: „Życie pięknym było”. Uczyłam, grałam, trzy lata jeszcze jeździłam do Łodzi. Pojechałam kiedyś do Łodzi do Marii Wiłkomirskiej na lekcję, ona mnie poznała z profesor Emmą Altberg, już załatwione, tak mnie to wszystko ułatwiali, już byłam właściwie jej uczennicą, była szczęśliwa. Byłam drugą z kolei klawesynistką po wojnie, która zaczęła grać na klawesynie, najpierw była Zalewska, a potem ja. Przez trzy lata jeździłam raz na tydzień do Łodzi na lekcje klawesynu. Miałam tam wuja kompozytora Kazimierza Jurdzińskiego, który już nie żyje, umarł w 1960 roku, nie doczekał nawet mojego drugiego recitalu dyplomowego. Tak potoczyła się dalej właśnie… kariera, to za duże słowo, ale działalność klawesynowa. Na tym egzaminie w czasie okupacji zagrałam kiedyś swoją kompozycję, kołysankę, którą napisałam dla siostry jako prezent, taka pożegnalna na wyjście do klasztoru, właściwie nie, to chyba była ballada, ballada pożegnalna, kołysanka też. Profesor Drzewiecki powiedział: „Ona komponuje − Zagraj, Basiu, tą swoją kołysankę”. Bardzo się wszystkim podobało, zaczęłam trochę komponować w dzieciństwie, a potem zarzuciłam na pięćdziesiąt lat, ale to inna bajka.
- Poprosimy na koniec o wiersz pani brata.
Wiersz jest piękny, smutny co prawda, ale żebym się tylko nie wzruszyła za bardzo. „Gloria victis” − tytuł wiersza. Mój brat napisał właśnie: „Zawał”, „Krzyżan” z „Parasola”:
„Skończył się sen o szpadzie i walka o polskie serce,
padała nasza Nike, co wiodła nas w bój desperacki.
Gdy lochem błotnym pełzniemy, drogi szukając omackiem,
siepacza cyklopie oczy triumfem błyskają krwiożerczym.
Wobec całego świata o wolność najświętszą bitwę
przegrywa nieochybnie wojsko najmłodsze w dziejach.
Z kurzem i dymem pożarów przez ognia i skier zawieje,
z trzewi naszych szarpanych, ostatnia płacze modlitwa.
Panie, który oglądasz naszej stolicy konanie,
Twe imię na naszych sztandarach, tych najwierniejszych do zgonu.
Aleś ty
Gott mit ihnen , tyś jest na pasach Teutonów,
i z naszej Golgoty wołamy:
Eli lama sabachtani.
Wy z „Parasola” i „Zośki”, wy z „Żywiciela” i „Baszty”,
wy z „Kryski” i od „Krybara”, z „Wigier” i „Kilińskiego”,
z „Jerzyków”, z „Miotły”, z „Chrobrych” i z boru kampinoskiego.
Historia pomniki wam stawi i flagi wciągnie na maszty,
wy wszyscy o wilczych zębach zmagań nadludzkich mocarzy.
Nimb wasze imię otacza polskich Martyrów koroną,
wam poda Nike z Termopil miecz Bemów wawrzynem zielony
i wwiedzie was w panteony na wiekopomne ołtarze.
Warszawa, 24 stycznia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Fijołek