Nazywam się Ryszard Skrzypczak, Marian mam na drugie imię, mam osiemdziesiąt trzy lata i w Powstaniu Warszawskim brałem udział, mając siedemnaście lat. Bardzo dużo było takich moich kolegów, którzy też brali udział, bo byliśmy harcerzami przed wojną.
W Warszawie.
W Warszawie.
Moja rodzina to tak się [nami] zajmowała, że my żeśmy chodzili do szkoły i uczyli się do czasów [wybuchu wojny]. Jak już wszystko żeśmy zrobili, to zaczęła się wojna, to znaczy wszystko – bo żeśmy uczyli się i jeździli po całej Polsce jako harcerze. Nasza drużyna harcerska to była 69. [WDH], mieliśmy czarne chusty, czarne skarpety i na lewym ręku było wszystko wypisane, skąd my jesteśmy. I żeśmy tak jeździli sobie przed samą wojną.
Do szkoły chodziłem na Zagórną, później chodziłem do szkoły powszechnej na Czerniakowską do Praussa; szkoła Praussa była, Piłsudskiego była i tak dalej, było cztery szkoły. My żeśmy uczyli się. Teraz właśnie kolegę pochowałem takiego dobrego, miłego, tydzień temu. On ze mną chodził od pierwszej klasy. Nie będę podawał nazwiska, bo może rodzina nie chciałaby, żebym podawał.
Szkoła była bardzo dobra, bardzo sroga była i przede wszystkim dobrze prowadzona, nie tak jak dzisiaj. Moja wnuczka to dzisiaj rozbawiona tańczącym krokiem sobie idzie do szkoły. W tym gmachu, nie wiem, czy ten gmach jeszcze istnieje, cztery szkoły były − na Czerniakowskiej 128.
Ojciec mój był pracownikiem ogrodu botanicznego w Warszawie w Alejach Ujazdowskich. Sprawował się bardzo dobrze, do dzisiejszego, chociaż nie żyją, to widzę robotę swojego taty. Drzewa rosną w tych miejscach, to samo jak było i myślę, że zaraz do nas wyjdzie i będzie chciał, żebyśmy jeszcze poobchodzili sobie po całym ogrodzie, żeby przekazać nowości, jakie są zasadzone. Ale niestety zginął w czasie Powstania, nie chcę rozmawiać o tym, kto zginął, cała nasza rodzina prawie że zginęła, ja jeden zostałem.
Moja mama miała na imię Maria i wychowywała nas trzech, bo był mój brat Władysław, ja Ryszard i jeszcze był Longin. Longin był najmłodszy, tak że też umarł przez nieszczęście, bo dostał też tak samo kulę w kark, tak jakoś nie wychodziło mu, później operowali go, to się mazało, jakaś taka zaraza była, że to wszystko tak się stało, i tak to jest.
Mieszkałem na Fabrycznej. Był taki budynek murowany, do dzisiejszego dnia zresztą jest, tam żeśmy się wszyscy urodzili − brat mój starszy, ja tak samo i młodszy się urodził. Był jeszcze do tego interesu ładny ogród, jak był ojciec ogrodnikiem, to starał się po prostu ustalić to wszystko. Po wojnie [Powstaniu?] to tak było, że na ulicy Pańskiej moja babcia, która miała sto lat, została w budynku pod numerem 25. Wszystkie starsze osoby, powiedzmy sobie, Niemcy zapraszali na podwórko, a później karabin maszynowy i… Tylko tego nie chciałbym nagłaśniać w ogóle, bo to jest przecież nieprzyjemna rzecz takie rzeczy powiedzieć. Mój brat uczył się grać na skrzypcach, starszy ode mnie, sześć lat się uczył. Była taka sytuacja, że przychodzi wojna, bo on był przed wojną grającym już, a później całą okupację też się uczył, brał udział w czasie Powstania Warszawskiego. Trafiła go taka kula, że mu ręka odleciała prawa, jest pochowany na cmentarzu Bródnowskim, [podobnie jak] cała moja rodzina. Taka jest sytuacja, że to jak się opowiada, to się ciężko wspomina.
Oczywiście, myśmy byli pod granicą rosyjską. Od razu, jak żeśmy przyjechali, kazali nam się rozpakowywać, a później zaraz moment, [potem] znowuż [bierzemy] wszystkie rzeczy harcerskie i do Warszawy, bo prawdopodobnie będzie wojna. Taka była rzecz, ale nawet nie wiem, jakie to było miasto, jak to się nazywało, nie mogę tego powiedzieć. Wszyscy chodzili na biało ubrani, bo to była niedziela. Też bym chciał się dowiedzieć teraz, ale kolega, któremu się zmarło, też był razem z nami, też nie wiedział o tym, bo to było tak przygotowane jak dla dzieci. Tak to było.
Wybuch wojny – my żeśmy brali udział, czyli harcerze. Myśmy byli w [69.] drużynie harcerskiej i w czasie okupacji też wzywali nas nasi starsi koledzy jeszcze, jak się zbliżała wojna, żeby wszyscy byli przygotowani. My żeśmy po prostu wychodzili do takiego specjalnego miejsca i był dosłownie taki ustawiony na kółku [??], w radio mówili, że nadchodzi, to my żeśmy całym kręcili, żeby słychać było, że alarm jest (syrena). Tak to się robiło bez przerwy, do końca, w czasie wojny w 1939 roku tak to było, bo później to już okupacja przyszła i tak dalej.
Nie było to wcale przyjemne. Taka była sytuacja, że jak pracowałem już za okupacji, bo trzeba było pracować i trzeba było się uczyć jeszcze, to było wszystko OK, ale jak później odrzucili nam naukę, bo przeciwnik nie chciał, żebyśmy się uczyli – jeśli ktoś się nie uczy, to jest głupi, to jest lepszy dla takiego „pana” i tak dalej. Teraz jest taka sytuacja, że my żeśmy chodzili do szkoły, przyszło takie rozporządzenie i już harcerstwa nie można było [kontynuować].
Na Czerniakowskiej, vis-à-vis 1. Pułk Szwoleżerów jest, kanałek i ta szkoła jest. Pierwsze wejście do tego budynku to jest, jak się idzie dalej, była też szkoła [imienia] Piłsudskiego. [W] Piłsudskiego było bardzo dużo ludzi takich, którzy chcieli, żeby jego dziecko w szkole się mogło uczyć się i tak dalej. Kochali wszyscy Piłsudskiego, tak to było, a później to nie można było jego kochać.
Pracowałem, dlatego że musiałem pracować, ale to były naprawy niemieckich [elementów], takich specjalnie przygotowanych do karabinów maszynowych, były specjalne, jak przywozili ze wschodu, to musieliśmy to naprawiać. Tak to było. Ale wszyscy pracowali u Niemców.
Nie, to był warsztat.
Mieścił się w Warszawie przy ulicy Czerniakowskiej, chyba numer 165 czy coś takiego. Tak to robili, to wszystko, myśmy naprawiali to.
Musiał pracować cały zespół ogrodu botanicznego w czasie wojny, dlatego że nur für Deutsche – tylko dola Niemców to było, do Łazienek pan nie mógł wejść, mieli takich pracowników, że wszyscy ci, którzy byli, to musieli pracować.
Mój brat starszy brał udział w czasie Powstania…
Też pracował przed Powstaniem jeszcze i tak to było, ale po prostu się coś skończyło, przychodzi inny rządziciel i tak dalej, finał taki. Skończyłem… My byliśmy w takich domach, bo Politechnika była troszeczkę zrujnowana, zaliczyłem i miałem do tego wszystkie dokumenty, że mogłem pójść. Myśmy chodzili do takiego budynku na ostatnie piętro, może chyba jakieś dwadzieścia osób się uczyło, ale jak żeśmy przychodzili, to było chyba z sześćdziesiąt osób. I tak to było.
Nie. Już w czasie wyzwolenia.
Tak. W konspiracji to było tak… Jak pracowałem, to mogę powiedzieć, że sprytny i mądry chłopak byłem, dlatego że jak się coś robi, to się po prostu nie wie, co się robi też. Finał jest taki, że w tym zakładzie, cośmy pracowali, to było bardzo dużo młodych chłopaków, motocykle żeśmy wszystkie naprawiali. Ale przyjechał taki pułkownik i zatrzymał się na tym całym placu, w miejscu takim dostojnym, a ja do niego podszedłem, do samochodu, bo samochodem przyjechał, i wziąłem pięć litrów benzyny, spuściłem, bo przyszła pora na mnie, że pięć litrów będzie to tak [akurat]; że będziemy jeździć po podwórku, będziemy się uczyć, bo było jeszcze więcej innych kolegów. Finał jest taki, że on siada, nie wiedziałem, że brali już tą benzynę od niego, taka jest sytuacja, że wysiada zdenerwowany i leci do dyrektora, mówi, że ktoś mu benzynę spuścił z samochodu, po niemiecku. Od razu mówi tak: „Niech się ktoś przyzna, bo gestapo wróci tutaj”. Jak stanąłem, to wychodzę i mówię: „Ja to robiłem”. − „A dlaczego tyś to zrobił?”. − „Bo my chcemy się uczyć, jeździć przecież”. Uśmiechnął się, bo to był pułkownik. Załatwiłem sobie tak, że jak przyjeżdżał, to mówi do mnie: „Trzy litry weź albo cztery”, do tych jazd naszych na specjalnym podwórku, bośmy robili próby. Ale to nie był żaden mój mechaniczny ukochany, pracowałem, bo to były motory, interesowało mnie to, ale nienadający się byłem do tych spraw po prostu. Ładnie żeśmy wyszli i ten nasz jakby wujek jakiś ten Niemiec był, ale to kulturalny facet, elegancko ubrany, był pułkownikiem, sam jeździł tym samochodem, samochód był odkryty. Tak to było.
Tak, na początku, a później żeśmy jeździli do takiego budynku i nasi koledzy starsi uczyli nas, jak broń trzeba oczyścić, wszystkie takie rzeczy. To było w takim miejscy jak Czerniakowska, gdzie jest dom dla kobiet, mieszkają siostry zakonne. Jak się jechało, to mieli ten budynek po prawej stronie, a myśmy szli w głąb, gdzie teraz jest tyle firm i sprzedają wszystko, co tylko można sprzedawać.
To było bardzo niedobre, bo przecież moich kolegów tak samo trochę poleciało. Jak były łapanki, każdy powinien mieć dobry ausweis, ale my, jak żeśmy pracowali, też pracowałem do momentu i też, jak czasami okrążyli i sprawdzali dokumenty, to było podziękowanie nawet, jak żeśmy dawali, że mamy takie dobre. Niektóry za to nie wziął z domu albo po prostu zapomniał załatwić sobie. Było dużo trochę takich, bo przecież od siedemnastego czy od piętnastego roku to trzeba było mieć legitymację. W oparciu o tą legitymację ucznia dostawaliśmy taki mały jakiś dla nas ausweis, bo szkoła była od godziny ósmej do godziny pierwszej, a od pierwszej później do szóstej to była praca w zakładzie. To nie było tak, że się pięknie odpoczywało. Tak to się stało.
To jest straszna rzecz, jak będę opowiadał, to będę to przeżywał. Moja matka została postrzelona już o godzinie drugiej, a ja byłem w Alejach Jerozolimskich, załatwiałem jakieś sprawy i do mnie zadzwonili koledzy, mówią: „Przyjeżdżaj, bo twoja matka umiera”. To czym mam przyjechać, piechotą, to było w Alejach Jerozolimskich 127 i tam załatwiałam sprawy, to rzuciłem to wszystko i biegłem do Książęcej, Książęcą w dół i faktycznie moja matka i jeszcze wiele osób znalazło się w szpitalu. Również znaleźli się niemieccy żandarmi. Żandarmi, którzy byli ranni, to zostawali, za nich się brali nasi lekarze, bo stali tacy zdrowi i jak nie, to wystrzelali. Moja mama dostała też kilka kul po nogach, strzelali na ulicy, nasi wieźli prawdopodobnie wyroby, nie wiem, co było, bo mnie to wcale nie interesowało, mnie interesowało, żebym jak najszybciej z tego szpitala matkę zabrał, ja już wiedziałem, że za godzinę czy za dwie będzie Powstanie Warszawskie. No i tak to się stało. Matkę przywiozłem na takim wózku, a na tym wózku były nosze i […] po tym zabiegu, jak jej zrobili w szpitalu, to już można było mamę zabrać i do domu. Tak się stało, że tak zacząłem robić, ale mój kolega wszedł w tą sprawę i miał już opaskę, w gazowni pracował przy Czerniakowskiej, bo była tam gazownia. Żeśmy na tych noszach matkę wieźli, a ja nie miałem opaski, a on miał. Do nas zaczęli strzelać, dobrze, że nas nie potrącili Niemcy. Strzelali z miejsca, gdzie stoi teraz nasz najważniejszy obiekt dla posłów na Wiejskiej. To było odsłonięte wszystko, było widać gdzieś w dole, ale jakoś dostarczyłem mamę do domu, ojciec nie mógł przecież, też został prawdopodobnie w ogrodzie botanicznym. Finał taki, że mój młodszy brat z mamą był, a ja miałem pójść – był taki dom na Nabielaka w Warszawie przy Czerniakowskiej w kierunku Solca. Nie ma już tego budynku, rozleciał się w czasie Powstania, ale my tam żeśmy byli w czasie Powstania.
Tak, miejsce zbiórki, przy Fabrycznej prawie. Finał taki był, jaki był. Nie mogłem odejść od tego, żeby pójść do Powstania, ale sam nie wiedziałem, co mam robić. Chodziłem, kręciłem się, matka mówi do mnie: „Tam gdzie miałeś pójść, to idź, wyśpij się dzisiaj i idź”. Pierwszy dzień obleciało, ale już wszyscy wiedzieli, ci moi koledzy i taki, który mnie wypytywał, dlaczego się spóźniłem. Tak żartobliwie to opowiadałem, [mówili:] „My wiemy wszystko” – i tak dalej. Na Fabrycznej było trochę tych Powstańców. Ta cała dzielnica była bardzo bogata, robili dużo rzeczy do jedzenia i wypiekali chleby dobre albo inne rzeczy. Dobrze było pracować, bo człowiek wiedział, że coś z tego będzie. Tak to się ustaliło, że jak moja mama powiedziała: „Idź, gdzie masz pójść”, to ja podziękowałem, ucałowałem matkę i od razu wyskoczyłem, tramwajów już nie było, nie chodziły, ale do tego budynku to bardzo szybko się doniosło, to co miałem, i mnie wyśmieli starsi koledzy: „Po co, gdzie ty przywiozłeś te nosze, przecież po czterech, pięciu dniach już nie będzie wojny wcale” – tak mówiono. Ale niestety, przyniosłem i to później się przydało.
Uzbrojenia nie było jeszcze ani ubioru w tych momentach. To się po prostu organizowało i był spokój. Najgorzej to było w nocy chodzić, bo strzelali do ludzi w nocy, nieraz poturbowali kobietę albo zabili jakąś starsza panią i tak dalej. Mieszkałem przy Czerniakowskiej 215, to jest przy ulicy Szarej, to był budynek taki, że nas wyrzucono z ulicy Fabrycznej, zabrała sobie to mieszkanie folksdojczka, a my musieliśmy mieszkać w tych mieszkaniach innych, takich, gdzie było sto pięćdziesiąt mieszkań i dwie ubikacje albo trzy na podwórku, z luksusów człowiek od razu z miejsca stracił, ale jakoś dawaliśmy sobie radę.
Uważam, że bardzo dobrze, jak już Powstanie się rozpoczęło to zaczęła się budowa barykad i mieszkańcy to robili na ulicy Wilanowskiej od Solca. Wszystkie domy, które były od Solca do Czerniakowskiej na ulicy Wilanowskiej to były przejścia piwniczne, wszystko zrobili elegancko. Finał jest taki, że do samej Wisły, a jak była pusta luka to trzeba było ją zamurować, żeby było przejście, też to zrobiono, to była po prostu cała taka rodzina, nikt nie miał pretensji do nikogo.
Miałem zadanie wyprowadzić czterdziestu pięciu facetów i jedną kobietę. Przenosiliśmy [żywność] na placu Trzech Krzyży; byłem prowadzącym, tak to się stało, że jak byłem prowadzącym, to prowadziłem Książęcą. Prawie dwa dni to trwało, nocą się zawsze przenosiło.
Żeśmy oprowadzili przy Alejach Ujazdowskich, jest taka ulica za Alejami, nie wiem, jak ona się nazywa, zmienili jej nazwę. My żeśmy mieli bardzo dużo jedzenia, bo to była też fabryka „Społem”, trzeba było donieść, bo ludzie nie mieli, w dzielnicy, o której mówię, jeść. U nas była taka sprawa, że myśmy mieli, chleb był może czerstwy, ale był, było to tak chyba ze dwa tygodnie, później się troszeczkę odmieniło, zaczęła się taka wojna jak wojna.
Co było. Konie zabijali, krowy nawet, bo też Czerniakowska od Książęcej, jak się jechało, to [od] wjazdu do Czerniakowskiej były domy eleganckie, nowoczesne i tak do Łazienkowskiej to było, i to było widoczne, ulica Przemysłowa jeszcze zaliczała się do tego wszystkiego. Budowaliśmy wszędzie od razu z miejsca, na przykład na Łazienkowskiej, z różnych takich robót budowlanych, cegła też była do tego, gruz był, bo przecież gruzu było też trochę, bo jak przecież strzelali, bombardowali, to wszystko i tak dalej. Tak że Rozbrat był cały upiększony w barykady. I tak to jest, przydały się.
Był tylko jeden pokój i woda tylko była do brania, nie było nawet ubikacji na tym piętrze, trzeba było schodzić z trzeciego piętra. Ale to taka była sytuacja, jaka była.
Tak, ale pół Warszawy tak miało.
Nie.
Studnie porobiliśmy. Trzeba było się ratować.
Służba była cały dzień – w dzień i w nocy.
Właśnie ksiądz Stanek robił nabożeństwa, bo ksiądz Stanek był u sióstr na Hożej. Jak był w Warszawie, to powiedział, że chce pomagać Powstańcom. Finał taki, że my go żeśmy przyjęli do naszego [oddziału], bo on był w kościele kobiecym, ale one uczyły młodych księży, co mają robić, że są wyświęceni i tak dalej. Ale finał był taki, że był ten ksiądz i robił wszystko dobrze, że razem modlili się ludzie, było coś takiego, że przydał się nam bardzo.
Jeszcze nam nasz papież tak samo powiedział: „Oj, będziecie mieli dużo roboty, ze dwadzieścia lat będziecie czekać”. I faktycznie, że tak było, wykruszali się koledzy. Żeśmy jednego roku pojechali, to przewodniczący, który pojechał z nami, przyjechał, przeziębił się i umarł, bo był trochę starszy. Później na drugi rok nie jedziemy, bo nie ma po co jechać, ale są jakieś dokumenty, to dajemy te dokumenty i znowuż jedziemy. Wykrusza się drugi, to trzeba zrobić, do tej szóstki zaprosić kogoś, żeby razem pojechać, ale to już jest Polska Ludowa, tak że to jest taki możliwy wypad do tego, żeby załatwiać. I żeśmy czekali. Później, jak papież przyjechał pierwszy raz do Warszawy, to od razu odczytał to wszystko, że ksiądz Stanek, pallotyn, został uhonorowany.
Jest taka sytuacja, że nasz Czerniaków to był taki, od szpitala, od Książęcej, Książęca ze Szpitalem Czerniakowskim tylko do Łazienkowskiej, my żeśmy mieli komfort, bo nie można było przejść koło tego kanałku. Jakby ludzie wyszli, barykady były porobione, jak się kończyła ulica Czerniakowska, Łazienkowska, to zrobiliśmy taką. I teraz jest taka sytuacja, to nas ratowało, my żeśmy to robili w takich momentach, gdzie można było zrobić jeszcze. Ale później to było wszystko coś dobrego przecież, Powstańcy robili coś takiego, że mogli sobie na to poradzić i mieli bardzo dużo pracowników. Przecież nikt nie płacił, tylko po prostu to było zrobione dla rodzin, dla przejścia, kanałem przechodziliśmy nawet. To było tak samo jak w całej Warszawie.
Oczywiście, że tak, bardzo dużo razy.
Oczywiście, że tak.
Były karabiny maszynowe.
Były alianckie też.
Przez samoloty. Jest pomnik Powstania Warszawskiego, kto to budował ten pomnik?
Kto?
Majewski [nie] budował, [tylko] Skrzypczak Ryszard.
Nie, po wojnie taki żeśmy wybudowali, Kućma z Krakowa i ja.
Vis-à-vis kościoła na Starówce.
Tak.
Tak. Nam nic nie ukradli, dzień i nocą żeśmy budowali. Niestety – znaczy „niestety” – inaczej nie można tego było [nazwać], ale po prostu nie byli zadowoleni starsi panowie jacyś: „Po co wy to robicie, bo wam to ktoś…”. Bo to jest bardzo dobry materiał przecież, to nie jest żelazo jakieś, tylko to jest świecący [materiał], jak to się wybudowało, to tego… Ale nam ukradli też jedną tablicę na kościele Matki Boskiej Częstochowskiej na Zagórnej. Przecież też ja tam budowałem, tak to jest.
My żeśmy doczekali w ten sposób, że jak żeśmy chcieli jechać… Ale [Niemcy] nam zabrali [bagaże], bo Niemcy jechali samochodem, my żeśmy biegli, a oni pomalutku jechali. Wszystko takie towarzystwo, że do Rakowieckiej i biegiem poza Warszawę, żeby wszystkich jakoś zabezpieczyć, żeby jednych wysłali na roboty do Niemiec, rozsyłali to wszystko.
Jest taka sytuacja − i ci byli, i ci byli. Niektórzy się rozbierali, udawali, że nie walczyli. My też, ale przez obóz to wszystko przechodziło i taka była sytuacja, że czasami przymykali jakąś bramę, tych wszystkich, którzy się podobali, to od razu z miejsca na samochody i wywozili ich. A niektórzy szli do takich czerwonych wagonów. Właśnie my żeśmy wsiedli w wagony czerwone i jechaliśmy prawdopodobnie do obozu koncentracyjnego. Z kolegą jednym żeśmy uciekli. Pamiętam, jak się jechało do Krakowa, był taki przejazd, nie wiem, jak to się nazywało. Tam parowóz brał wodę i stał na warcie taki mały, niski z karabinem, zapytał się: „Co tam chceta chłopaki?”. − „Może będziemy pomagać”. Zaczęła się robota, patrzyć – gwizdnęło; wskoczył do wagonu, a nas zostawił. Jak nas zostawił, patrzyć – jest jak jest – karabin maszynowy jest na przodzie [pociągu], ale było bardzo dużo ludzi. [Karabin był] na zakończeniu tego całego [pociągu], było może jakieś osiem wagonów, dziesięć, nie pamiętam, ile tego było, na ostatnim wagonie też. Jak czasami wyskakiwali jacyś panowie, to strzelali do nich, wiadomo, parowóz jechał.
Znalazłem sobie taką pracę i pracowaliśmy.
Wróciłem.
Chyba w styczniu to było.
W gruzach była. Budynek nasz był w gruzach.
Przyszedłem, popatrzyłem, nie przychodziło tak do głowy, że trzeba coś załatwić. Ale po jakimś czasie to wybrałem się na tą przedwojenną ulicę, co mama i tata wychowali nas na Fabrycznej, zająłem dwa pokoje z kuchnią, przedwojenne mieszkanie, w którym żeśmy kiedyś mieszkali. Ale to było rozbite i to najlepsze było to, że jak się wchodzi do tego mieszkania, to są okna, to jest przewiew, a była zima przecież, to w ubikacji sobie zrobiłem takie łóżko i zamykałem się w ubikacji, bo było cieplej. Tak przenocowałem jeden raz, dwa razy, a później zachciało mi się pracować przy tym i poprosiłem kolegów, którzy wiedzieli, co i jak się robi, żeśmy zrobili sobie jeden pokój, ale do drugiego nie można było wejść, bo nasiąkła ta przedwojenna [podłoga], bo była z drewna, to tak się podniosła. Nie można było otwierać w ogóle drzwi.
Nie będę panu tego mówił.
Przecież mam uprawnienia, wszystko załatwione, budowałem i mam dostęp do tego. Pracowałem w biurze projektów przemysłu ceramiki budowlanej. Byłem generalnym projektantem. Skończyłem wszystko, co trzeba, i tak dalej. Jakbym tego nie zrobił, byłbym patałachem. To nie jest tak, że tylko wojna – trzeba było się też uczyć.
Że mnie kule nie brały.
Że tego księdza zabili. Nie dlatego, że on był ksiądz. On szedł do Niemców jeszcze z flagą białą, żeby zabrali swoich rannych i tych, którzy leżą, nieżyjących i że my w tym czasie będziemy robić tak samo. I naszych wyrzucili do jakiegoś dołka, żeby choroby nie było i tak dalej. Tak to było.
Bardzo dużo rzeczy. Na ulicy Pańskiej widziałem, jak nasza babcia ginie, bo przecież co dużo mówić, jest starowina, a starcy nie wiedzą, co zrobią. Pamiętam, to było po dwudziestym piątym [września?], nie było tego budynku, zniszczony po Powstaniu.
Uważam, że musiało to tak być, że było. Taka jest sytuacja, że było przed samą wojną jeszcze, jak przywieźli tego błogosławionego z Rzymu, z wojskiem i mnie podobało się to wojsko włoskie, bo jak szli Alejami Ujazdowskimi, to tak szurali wszyscy, nie mogli nóg odrywać od asfaltu. To tak pięknie wyglądało, że zrobili taką imprezę Polakom, warszawiakom.
Nie, nie chciałbym, żeby powstało [takie wydarzenie raz] jeszcze, to jest przykra rzecz, jak to się wszystko układa, to w ogóle nie powinno tego być, ale niestety – tak to się stało, że tak było.