Ryszard Walczyński

Archiwum Historii Mówionej

Ryszard Walczyński, zamieszkały aktualnie w Warszawie, urodzony 7 listopada 1931 roku w Franksztynie, powiat Wąbrzeźno.

  • Gdzie pan był w czasie Powstania Warszawskiego?

W okresie Powstania, przed Powstaniem i po mieszkałem na Grochowie w okolicach placu Szembeka, ulica Pokrzywnicka.

  • Pan był cywilem?

Tak.

  • Proszę powiedzieć coś o latach przedwojennych, bo pan urodził się na Pomorzu.

Tak.

  • Dlaczego pan się tam urodził?

Ponieważ ojciec tam pracował i matka. Matka była nauczycielką, tak zwaną wiejską, a ojciec pracował prawdopodobnie w rolnictwie. W 1935 roku przyjechaliśmy do Warszawy. Od tego czasu zamieszkujemy w Warszawie z małą zmianą.

  • Miał pan rodzeństwo?

Tak. Mam starszą siostrę i młodszego brata.

  • W 1935 roku przyjechał pan do Warszawy. Jak pan wspomina lata przedwojenne?

Przedwojenne lata to niewiele [pamiętam], ale już pierwszą klasę szkoły podstawowej skończyłem przed wojną w 1939 roku. Na Grochowie była taka szkoła nowo wybudowana, do drugiej klasy w 1939 roku miałem chodzić do tej właśnie szkoły. Niestety wybuchła wojna, w szkole stał oddział SS.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939?

Pamiętam, że wracaliśmy od znajomych z rodzicami, zaczynał się nalot, alarm, reflektory oświecały niebo, coś się szykowało. Wtedy miałem osiem lat, nie zdawałem sobie wtedy jeszcze wiele sprawy z tego, co to będzie. W każdym razie nastąpiła w końcu okupacja, która przeradzała się z każdym miesiącem w najgorszą sytuację. Chodziłem do szkoły. […] Późniejsze lata zmusiły nas do jakiejś działalności, bo niełatwo było wyżyć. Mama nie pracowała, a ojciec wtedy pracował w MZK jako konduktor na tramwajach, należał do zajezdni na Kawęczyńskiej na Pradze. Natomiast do szkoły, powiedzmy polsko-niemieckiej, rzadko chodziłem, bo musiałem też zadbać o pomoc w wyżywieniu rodziny, czyli pomagać ojcu, bo ojciec był z kolei (już mówię o tych dalszych latach bliżej Powstania) mocno zaangażowany w działalność AK, przez to nas „zatrudniał”, szczególnie w początkowym okresie, kiedy Niemcy niespecjalnie zwracali [uwagę] na młodzież i dzieci.

  • Czy ojciec powiedział swoim dzieciom, że należy do Armii Krajowej?

Nie. Myśmy tylko wtedy służyli… Brat był młodszy, brat miał dwa lata w Powstaniu i wózkiem żeśmy przewozili różne rzeczy, a dowiedziałem się dopiero właściwie metodą dedukcji już po Powstaniu, po wszystkim, co to mogło być. Dało się odczuć, że przewozimy jakieś butelki, oczywiście z jakimś płynem, prawdopodobnie zapalającym, prasę, tego rodzaju [rzeczy]. Sam w międzyczasie musiałem robić co innego. W naszym budynku mieszkał rzeźnik, który zatrudnił mnie jako po prostu tragarza, jeździłem z nim za Warszawę, za Otwock, Kołbiel, żeśmy kupowali jakiegoś zwierzaka, pomagałem mu to przewozić do Warszawy. To wszystko oczywiście często kończyło się tym, że Niemcy stali na Dworcu Wschodnim i zabierali.

  • Mógłby pan opisać, jak taka podróż wyglądała?

Taka podróż w tamtą stronę to wyglądała, powiedzmy, że tłok był, to był tłok, ale w powrotnej drodze to się jechało przeważnie na stopniach. To były stare wagony (dzisiaj takich już nie ma), gdzie były breki wzdłuż wagonu, przeważnie się na tych brekach jechało. Ale to były tory oczywiście na trasie do Otwocka, wysokie perony, jakby człowiek się nie przytulił do wagonu, to by życie stracił, przeważnie na tych stopniach się jeździło. Bardzo często było tak, że do Dworca Wschodniego [dojeżdżaliśmy] i już Niemcy czekali, po prostu w większości przypadków zabierali [to, co ludzie przewozili].
W międzyczasie ojciec też kupił prasę do wyciskania oleju, stała w budynku, gdzieśmy mieszkali, w pralni, wyciskało się olej. W tym oczywiście brałem udział, chociaż byłem małoletni, ale też fizycznie jakoś odpowiadałem do tego. Ale żeby prasa mogła działać, to trzeba było kupić jakiś materiał, na bazarze Różyckiego się kupowało, bardzo często tak zwane budy podjeżdżały, nam to wszystko zabierali, znowuż trzeba było coś z domu sprzedać, żeby coś kupić. W każdym razie w jakiś sposób ta „olejarnia” działała ([ojciec] nazywał to olejarnia w cudzysłowie), ale w pewnym momencie została wykryta przez granatową policję.

  • Z czego olej był tłoczony?

Z takich materiałów, jakie były dostępne na bazarze Różyckiego. To przeważnie było siemię lniane. Przyszedł policjant, tajna olejarnia oczywiście, inaczej tego nie można nazwać, dostał łapówkę i poszedł. Ale za dwa, trzy dni przychodził następny policjant, też odkrywał olejarnię, znowuż trzeba było dawać. W każdym razie to się sprowadzało do tego, że trzeba było interes zamknąć, bo nie można było wytrzymać z tymi wszystkimi łapówkami.

  • Dlaczego to tłoczenie oleju było nielegalnie?

Przecież Niemcy nie pozwalali takich rzeczy robić. W sąsiednim budynku właściwie to było, w pralni. Przeważnie w nocy to się robiło, żeby nikt nie widział, nie słyszał nic. Ta pomoc w życiu została urwana. W dalszym ciągu tylko co jakiś czas jeździłem właśnie z tym rzeźnikiem, za to dostawałem jakieś mięsiwo czy coś takiego. Do końca, do czasu Powstania to była taka właśnie działalność, że coś gdzieś zawieźć, na to wsadzaliśmy młodszego brata i gdzieś się jechało, coś się gdzieś zawoziło, nigdy nie pod konkretny adres, tylko gdzieś tak na polu, ojciec zawsze szedł z tyłu, to wszystko tak trwało. Przed samym Powstaniem, jak Powstanie jeszcze nie wybuchło, to z mamą, pamiętam, też nocą żeśmy szyli opaski powstańcze.

  • Ręcznie czy na maszynie?

Na maszynie.

  • Tata przyniósł materiały, żeby uszyć opaski?

Tak. Jeszcze o jednej kwestii zapomniałem powiedzieć. Budynek przy ulicy Pokrzywnickiej był w odległości mniej więcej stu metrów od toru kolejowego, który prowadził na Otwock, na wschód w ogóle. Tam były wybudowane, tylko trudno mi powiedzieć przez kogo − czy przez Polskę z dawnych lat, czy przez Niemców, tory takie, tak zwana bocznica kolejowa. Na bocznicy kolejowej Niemcy ustawiali pociągi, jak jechały z frontu wschodniego i wozili rannych żołnierzy. Wszystkie transporty, bo to były transporty towarowe, przekładali do pociągów sanitarnych, wywozili do Niemców, a na tych torach bocznicy – jak ją nazwałem – zostawiali pociągi do jakiejś dezynfekcji, do wyczyszczenia, była obsługa tych wagonów. To byli tacy jacyś żołnierze, bym to określił, jacyś inwalidzi, którzy rzekomo nie nadawali się na front, oni opiekowali się tymi wagonami i od nich można było kupić broń. Bo wszyscy Niemcy, tak na tyle, na ile pamiętam, to wracali z frontu z bronią, chodziło oczywiście o broń krótką, ale jak w międzyczasie zmarł, to ci z obsługi sobie gdzieś to przechowywali, potem można było od nich kupić, a kupowało się za mydło. Znam to powiedzenie, jeszcze mi utkwiło w pamięci, że się szło między wagony i się mówiło: Seife Prima Toilet. Oni widocznie bardzo chcieli się myć, a nie mieli czym, więc za to mydło można było kupić broń.

  • Pan też kupował broń?

Tak. Tylko dostawałem jak gdyby od ojca taką obstawę starszej osoby. To byli przeważnie młodzi ludzie, starsi w każdym razie ode mnie, którzy, dzisiaj oceniam to na taką jakąś obstawę czy coś takiego. To nie było nagminne, bo trzeba było czekać na taki transport, żeby przyjechał w ogóle. Nie wiem, czy Niemcy może gdzieś jeszcze w innych miastach coś takiego robili. W każdym razie na bocznicy dosyć często przyjeżdżali właśnie, przekładali tych rannych do normalnych wagonów, takich Czerwonego Krzyża czy coś takiego, wieźli do Niemiec, coś takiego.

  • Komu pan dawał tą broń, która kupił pan od Niemców?

Ten, który nas obstawiał, chronił w jakiś sposób, zabierał. To taką dostałem instrukcję od ojca, jak należy się z tym wszystkim obsługiwać. Potem, jak Powstanie już oczywiście wybuchło, chyliło się chyba ku końcowi…

  • Czy pana tata poszedł do Powstania? Jakoś się z wami pożegnał?

Tak. Byliśmy we trójkę akurat, bo nas troje było plus mama oczywiście. Właśnie 1 sierpnia po południu ojciec wrócił już z pracy wcześniej, trudno powiedzieć, która to była godzina, w każdym razie po południu. Ojciec się z nami żegnał, nawet pamiętam, że braciszek był młodszy, wtedy miał niecałe dwa latka, to nawet tak ręką ojca odsunął, nie chciał się wcale żegnać, ale atmosfera była wiadomo − co może być. Ojciec poszedł, po paru dniach, trudno mi powiedzieć po jakim czasie, przyszła pani i pyta się właśnie o takie nazwisko, adres, akurat trafiła na mnie, na takiego rówieśnika, który mieszkał też w tym domu, kolegę, że przyniosła dokumenty ojca. Ojciec został zastrzelony przez Niemców na skrzyżowaniu ulic, już nie pamiętam jakiej, w każdym razie gdzieś w okolicach alei Waszyngtona. W książce pod tytułem „Termopile Warszawskie”, nie pamiętam, jest kilku autorów, jest opisane, jak ojciec w pewnym momencie ze swoim oddziałem kierował się do obrony mostu Poniatowskiego i natrafił na jednostkę przeciwlotniczą niemiecką i w potyczce Niemcy wszystkich wystrzelali; została tylko przy życiu łączniczka, ale do tej łączniczki nigdy nie mogliśmy trafić, tak że wszyscy tam zginęli. Ojciec był pochowany na trawniku, przykryty gazetami, obsypany piaskiem, coś takiego. Dopiero później, po pewnym czasie, trudno mi też określić to wszystko, czy to za miesiąc, czy później, czy wcześniej, trudno mi powiedzieć, w każdym razie w późniejszym okresie ojciec był przeniesiony (przez kogo, to nie wiem, przez AK prawdopodobnie, co tam zostali) na prowizoryczny cmentarz pod kościołem na placu Szembeka. Tam był pochowany do czasu znowuż jakiegoś [masowego przenoszenia zwłok], nie pamiętam dokładnie, nie potrafię określić, w każdym razie znowuż ktoś nas powiadomił, że jest przeniesiony na cmentarz Bródnowski, i w tej chwili jest na cmentarzu Bródnowskim.

  • Jak nazywał się pana tata?

Lucjan Seweryn Walczyk, Seweryn Lucjan. Ponieważ mieszkaliśmy przy torze, obserwowaliśmy, co się dzieje – Niemcy wyjeżdżają. Między innymi był taki pociąg towarowy, który jechał, w ostatnim wagonie był pług, który zahaczał o podkłady, wszystkie podkłady rozrywał na pół, potem z wagonów wyrzucali materiały wybuchowe, szedł znowu jakiś oddział saperski prawdopodobnie, który zakładał na każdy słup telefoniczny, obcinał miedzianą sieć trakcji elektrycznej, podłączał po prostu lonty do wysadzania tego. W naszym domu mieszkał starszy pan, który brał udział w pierwszej wojnie światowej, był bardziej rezolutny, [rozumiał,] co to się dzieje, opowiedział nam, o co chodzi. Z tym kolegą, o którym powiedziałem (dla ciekawości powiem, że nazywał się Jurek Skarżyński) żeśmy poszli według jego wskazówek, wszędzie na naszym odcinku, gdzie lonty były, powyrywaliśmy to wszystko, był lej taki po bombie pamiętam, kazał nam to tam wyrzucić. Potem, jak to młodzi chłopcy, żeśmy się tym chwali, oczywiście wszystkie rodziny siedziały w piwnicach: „Ojej, teraz co to będzie, jak Niemcy przyjdą, to nas tutaj…”. Ale nie zrobili tego, tylko ostatni oddział, który szedł, właśnie podpalał to wszystko, dochodził do tego miejsca, nie mieli co podpalać, po prostu szli dalej. Na tym odcinku od ulicy gdzieś Chłopickiego w kierunku Dworca Wschodniego, nie wiem, ile to mogło być metrów czy kilometrów, w każdym razie spory odcinek, co noc żeśmy takie sobie wypady robili, jak to nazywał [kolega]: sznurki czarne żeśmy wyrywali. Mogę reasumować to, że moja działalność powstańcza to była tak potem jak i przed samym Powstaniem, to jest przenoszenie różnych rzeczy, nazwijmy to dzisiaj. Potem nastąpiło oczywiście wyzwolenie, przyszła armia na Pragę ze strony wschodniej do 17 stycznia.
  • Czy widział pan, jak oni się zachowywali?

Na Pragę, czyli może konkretniej na Grochów (pierwsze oddziały to byli Polacy) przyjechały dwa polskie czołgi, prosili tylko, żeby im dać pić wody. Przedtem stał koło naszego domu niemiecki „Tygrys” i strzelał, a oni jechali przez Olszynkę Grochowską, myśmy z kolegą właśnie też jako ci młodzi wścibscy, żeśmy wychodzili na górę, gdzie było lepiej widać, żeśmy komunikowali rodzinie, że jakieś „pudełka” jadą. Przez Olszynkę Grochowską przechodził tak zwany wianek kolejowy, pociągi zakręcały, było widać, jak się przez nasyp przetaczają czołgi. Niemiec stał koło domu i zaczął strzelać do nich, ale oni nie strzelali, tylko w końcu uciekł. Jak ci Polacy przyjechali, to pytali się: „Gdzie ten czołg jest?”. – „Tu stał i pojechał”. – „Gdzie?”. – „W tamtą stronę”. Okazało się, że dojechał na ulicę Grochowską, niedaleko Wiatracznej, tam go oni dopadli, bo żeśmy obserwowali. Dłuższy czas była tam cukiernia, „Pod spalonym czołgiem” to się nazywało.

  • W którym miejscu to było dokładnie, bo Grochowska to długa ulica?

Przy samej ulicy Grochowskiej, lekki łuk był ulicy, właśnie był taki budynek duży, [czołg] stanął za tym budynkiem i ostrzeliwał stamtąd, i tam ci Polacy [go] dopadli.

  • Czy może pan powiedzieć, w którym miejscu dokładnie, bo Grochowska jest dość długa…

Który numer? Niedaleko Wiatracznej. Wiatraczna to jest punkt taki dosyć centralny… Ale chciałem jeszcze dodać jedną rzecz tylko…

  • Jak zachowywali się Polacy, byli przyjaźni?

Przyjaźni. Po dwóch, trzech dniach dopiero przyszła armia regularna, to już byli Rosjanie. Koło Pokrzywickiej byliśmy obstawieni, zaraz za torem stał duży oddział artylerii, to byli Polacy, a przy naszym domu stały katiusze. Pamiętam, z jednej strony stały cztery i z drugiej strony cztery katiusze. Jak strzelali, to wyjeżdżali z dołów, postrzelali, wyjeżdżali do Rembertowa, potem wracali. Niemcy tam specjalnie nie strzelali. Przypomina mi się taki wątek, zanim jeszcze armia polska i rosyjska dotarła na Pragę, to ostrzeliwali. Jak Rosjanie strzelali, tośmy szli do piwnicy od strony zachodniej, jak Niemcy strzelali, to odwrotnie, ale było tak, że dwa pociski, które wpadły do nas, to były burzące − wpadły do mieszkania i do piwnicy, całe szczęście, że nie były zapalające, ale wszystko było zniszczone. Znowuż jakieś straty żeśmy ponosili z tego tytułu.
Ale ktoś też dzisiaj, nie jestem w stanie przypomnieć sobie, bo mama też nie żyje już, wskazano mnie, gdzie mam pójść, nie wiem, co to była za instytucja, ale jakaś instytucja, którą kierowali raczej wojskowi, bo wszyscy byli w mundurach. U nich jak gdyby po prostu pracowałem jako goniec, nosiłem jakieś wezwania, przeważnie na Saską Kępę. Ponieważ Saska Kępa nie była zniszczona tak mocno, prawdopodobnie były mieszkania, ale to był już front, bo front stał do 17 stycznia na Wiśle. Jak miałem jakieś wezwania na Saską Kępę bliżej Wisły, to szedłem do mamy, a mama w tym czasie już też pracowała w szkolnictwie. Szedłem do szkoły, czekałem, jak mama skończy lekcje i razem z mamą (jako obstawę miałem) chodziłem na Saską Kępę, nosiłem to. Co ja za to miałem? Za to miałem oczywiście jedzenie, dostawałem zupę, dostawałem jakiś chlebek. Jak to się odbywało? Przeważnie ponieważ na obiad wracałem późno, po załatwieniu tych wszystkich spraw, zastawałem raczej stołówkę pustą. Na stole stał chlebek, brałem taki chlebek, raz ugryzłem, nikt nie widzi, do kieszeni, bo w domu była jeszcze siostra i młodszy brat, i mama. Tak wspólnie jakoś się [wspieraliśmy], musiałem zastąpić ojca, bo już ojciec nie żył.

  • Ale cały czas widział pan płonącą Warszawę?

Oczywiście, tak. Takie już humorystyczne [wspomnienie]. Jeden z naszych rodziców, przyjaciele czy znajomi, który nie uczestniczył w Powstaniu, ale zaraz, jak już Rosjanie do nas przyszli, wystarał się o wóz, konia i bawił się w tramwaj. Ponieważ nawiązałem z nim w jakiś sposób przypadkowy łączność i do mojej pracy jeździłem z nim tym wozem, oczywiście nie za darmo, tylko jeszcze dla humorystycznego, bo to w filmach gdzieś się też pokazuje, że wozacy [nawoływali], to ja musiałem też to robić, bo jeździłem za darmo: „Komu na Pragę, komu na Pragę, jeszcze dwie damy i odjeżdżamy!”. To humorystyczny wątek.
Jak już 17 stycznia Warszawa została oswobodzona, to z tym kolegą żeśmy się wypuścili na drugą stronę Wisły z Pragi. Już był postawiony most pontonowy wojskowy obok mostu Poniatowskiego i myśmy przeszli razem z wojskiem. Tylko z powrotem, żeby wrócić to już był kłopot niesamowity, bo w stronę Warszawy centrum, to już szło bez przerwy wojsko, a mosty to były wąskie, nie można było wrócić. Był kłopot z wróceniem, ale wróciliśmy jakoś troszkę po wodzie, bo od strony lewobrzeżnej Wisły główne koryto nie zamarzało, to jakieś trzy, cztery metry rzeka płynęła. Szabrownicy oczywiście byli, to poukładali drabiny i można było przejść do domu, oczywiście nogi nam zmarzły. Myśmy nie chodzili, żeby coś kraść, ale bardzo dużo tych szabrowników było niestety.

  • W jakiej szkole pracowała mama?

Trudno mi powiedzieć, to była szkoła numer 54, to było na Grochowskiej, prawdopodobnie to nie był budynek szkolny, tylko taki mieszkalny, jakieś mieszkania były widocznie czy coś, wolne [pokoje], coś w tym rodzaju. W dalszym ciągu, tak jak mówię, mamę miałem nauczycielkę, ale musiałem się zajmować wszystkimi innymi sprawami. Jeżeli chodzi o szkołę, to [uczęszczałem] jak najmniej, bo musiałem zarabiać na życie.

  • Siostra należała do konspiracji?

Nie, jeżeli miałem… Siostra była starsza o półtora roku, tak że nie należała do żadnej takiej organizacji.

  • Pana tata ma inne nazwisko?

Tak, były takie kłopoty, że ponieważ, jak już część Polski została wyzwolona, to też dokładnie nie pamiętam, ale to był chyba 1946 rok, mama nas zapakowała, bo ciężko nam było wyżyć w Warszawie, wywiozła nas w tak zwane swoje strony, to jest pod Toruniem. Natrafiła już na swoich dawnych kolegów, znajomych pedagogów i tam mama osiadła. A ja po pewnym czasie, czyli w 1947 roku, stamtąd wróciłem do Warszawy, do ojca brata, brat ojca mnie przygarnął i już chodziłem do gimnazjum w Warszawie. Po skończeniu gimnazjum wyjechałem do mamy, bo mama w międzyczasie zmieniła miejsce zamieszkania, mieszkała w Gdyni, pracowała w szkolnictwie w każdym bądź razie. Po skończeniu gimnazjum w Warszawie, to był rok chyba 1949 albo 1950, dokładnie nie pamiętam, wróciłem z powrotem do Gdańska, właściwie wtedy już… Ukończyłem szkolnictwo okrętowe i przez czterdzieści dwa lata projektowałem statki dla Stoczni Gdańskiej. Dla ciekawości – w 1995 roku…

  • Ale dlaczego ojciec miał inne nazwisko?

Ponieważ w międzyczasie, bo nas nie było, rodziny nie było, nikt tego nie pilnował, ale gdzieś przez jakieś rozmowy natrafiono, że na placu Szembeka w kościele jest tablica upamiętniająca Powstańców. Mama się wtedy zainteresowała i okazuje się, że tam jest też błąd, to znaczy ojciec nazywał się Walczyk, a mu napisano w tablicy Walczak. W międzyczasie już żeśmy się dowiedzieli, żeśmy to wszystko poprostowali, nie wszystko się dało poprostować. My jako dzieci i nasza mama występujemy do dzisiejszego dnia pod nazwiskiem Walczyńscy, a ojciec ma Walczyk w dokumentach.

  • A naprawdę tata jak się nazywał?

Walczyk.

  • A pan w czasie okupacji się nazywał Walczyk?

Walczyński, ale ojciec występował jako Walczyk. Ponieważ ojciec, może to zabrzmi śmiesznie czy nie, ale po prostu chciał zmienić nazwisko. Nas rejestrował już jako Walczyńscy, a sam występował jako Walczyk. Nie zdążył załatwić tej sprawy do końca.

  • Mama nazywała się Walczyńska?

Tak.

  • Dlaczego tata zmienił nazwisko, nie wie pan?

Nie wiem, prawdopodobnie jemu się nie podobało nazwisko takie Walczyk, chciał sobie zmienić.

  • A w Muzeum Powstania Warszawskiego jest na murze pamięci?

Jest jako Walczyk w rubryce chyba 133. Chcę powiedzieć, że ponieważ mieszkałem na Wybrzeżu, tak jak powiedziałem, czterdzieści dwa lata pracowałem plus nauka, to było czterdzieści pięć lat, ale w międzyczasie brat się tymi sprawami zajmował, obiecywano mu dużo. Na przykład książka, spis cały Powstańców, też właśnie był błąd, nawet mam ze sobą kartkę, jedna z pań, która się takimi rzeczami zajmowała, obiecała, że poprawią to nazwisko, bo myśmy nawet nie chcieli tej książki z takim błędem kupować, bo to była chyba droga książka. Niestety, tak to zostało. Ojciec figuruje na cmentarzu jako Walczyk-Walczyński. Dla ciekawości, bo jak mama zmarła, tośmy chowali w tym samym grobie i była robiona ekshumacja, przy okazji się okazało, że ojciec miał przestrzeloną w części czaszkę. Ta pani, która przyniosła ojca dokumenty, to powiedziała, że ojciec był postrzelony w brzuch i próbowali do niego dotrzeć, pomóc, ale niestety bez przerwy byli ostrzeliwani. Prawdopodobnie zmarł z tych postrzałów.
Właśnie jeszcze do czasów tych takich [wcześniejszych] mogę wrócić, bo czasami coś mi się przypomina. Bardzo często przed Powstaniem były w domach żołnierzy robione jakieś zebrania. Jak wypadało, żeby u nas były takie zebrania, to my z siostrą, ona na jednym końcu ulicy, ja na drugim, żeśmy pilnowali, mieliśmy meldować, że jeżeli byłyby jakieś ruchy wojsk niemieckich, to znaczy konkretnie [niezrozumiałe] to nazywało się w tym czasie. Jeszcze raz podkreślam, że całą okupację, a właściwie tą drugą część, to niestety musieliśmy się zajmować nie tylko chodzeniem do szkoły, bo to była też strata czasu, Niemcy nas nie pozwolili uczyć niczego więcej, tylko coś czytać i coś policzyć, ciągle mieliśmy jakieś inne zadania.

  • Na komplety pan nie chodził?

Nie. Miałem nauczycielkę w domu, ale nie było czasu na takie rzeczy.




Warszawa, 24 stycznia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Ryszard Walczyński Stopień: cywil Dzielnica: Grochów

Zobacz także

Nasz newsletter