Ulryka Korczyńska
Jestem Ulryka Korczyńska z domu Erben, urodziłam się 25 listopada 1925 roku w Tczewie.
- Jak pani pamięta moment wybuchu II wojny światowej?
[W sierpniu 1939 roku byłyśmy na wakacjach ja, moja mama i siostra, w Bydgoszczy u ciotki. Dnia 27 sierpnia przyjechał do nas mój ojciec i mówi do mamy, że musimy natychmiast wracać do domu, bo będzie wojna. I tego samego dnia wróciliśmy do domu. Mama zaczęła się pakować i wszystkie bagaże zostały nadane i wysłane do Warszawy. A tam, jak Niemcy zaczęli bombardować, to wszystko się spaliło na Dworcu Głównym w Alejach Jerozolimskich, bo tam był dworzec główny]. Dwudziestego ósmego sierpnia 1939 roku, ponieważ Tczew był blisko granicy z Niemcami, mój ojciec został przesiedlony do Warszawy. Wszyscy wyjechaliśmy do Warszawy 28 sierpnia, ostatnim pociągiem, jaki w ogóle odjechał [z Tczewa] w tym czasie. Przyjechaliśmy do Warszawy, zatrzymaliśmy się u ciotki mojego ojca na ulicy Śniadeckich 7, gdzie żeśmy przebyli do końca wojny i do końca Powstania Warszawskiego, [a mój ojciec pojechał dalej z całą dyrekcją na wschód].
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
Byłam ja, siostra, mama, ojciec.
[Po powrocie ze wschodu 20 grudnia 1939 roku], ojciec pracował jako urzędnik na kolei, mama zajmowała się domem, ja z siostrą chodziłyśmy do szkoły.
- Co pani robiła podczas okupacji?
W ogóle wojna nas zastała 1 września już w Warszawie. Pamiętam bombardowania, palące się domy, popłoch na ulicach, w ogóle wielkie zmartwienie, że wojna wybuchła. Mój ojciec razem z dyrekcją kolejową jechał na wschód, myśmy z mamą, siostrą miały do ojca dojechać na kresy wschodnie. Ponieważ żeśmy na Dworcu Gdańskim stali trzy dni w pociągu, między pociągami pancernymi, [gdyż] most na Wiśle był [już] zniszczony i nie można było już dalej jechać, wróciliśmy do domu na ulicę Śniadeckich. Tam przez całą wojnę już żeśmy byli. Nic żeśmy nie wiedzieli, co się stało z ojcem. Dopiero w grudniu 1939 roku, tuż przed samym Bożym Narodzeniem, ojciec wrócił do Warszawy. Był w Brześciu nad Bugiem, tak że miał szczęście, że go nie wywieźli na „białe niedźwiedzie”, jak to się kiedyś mówiło, [bo w pierwszej wojnie światowej był wywieziony na Sybir, gdzie przebywał siedem lat].
- Jak pani pamięta okupację?
Okupację pamiętam tak, że chodziłam na komplety do gimnazjum, ponieważ przed wojną, w 1939 roku skończyłam szkołę podstawową, zdałam do gimnazjum. Moja siostra rok wcześniej już chodziła do gimnazjum, ponieważ była rok starsza. Chodziłam na komplety [jak inna młodzież. Komplety odbywały się codziennie, każdego dnia w innym domu, dla bezpieczeństwa, ponieważ nie wolno było się uczyć – zakaz Niemców. Tylko szkoły powszechne były czynne, a wszystkie inne pozamykane].
- Z czego się państwo utrzymywali?
Ojciec [po powrocie z tułaczki] poszedł pracować na kolej na Dworcu Zachodnim, [gdzie] pracował razem z Niemcami, w biurze coś robił, ale dokładnie nie wiem co. […] [Był rok 1940, kiedy któregoś dnia wracał z pracy i na przystanku tramwajowym był tłum ludzi i stała kobieta w ciąży, więc mój ojciec ją przepuścił żeby wsiadła pierwsza, a obok stał Niemiec, i tak się wściekł, że ojciec przepuścił kobietę. Tak ojca pobił i skopał, że wylądował w szpitalu z zawałem serca, gdyż tak się zdenerwował. Do tramwaju Niemcy mieli prawo wchodzić przednim pomostem, gdyż tam było dla nich wydzielone miejsce, a ten szkop pchał się tam, gdzie wchodzili Polacy. Po wyjściu ze szpitala ojciec dalej pracował na Dworcu Zachodnim i dostał następny zawał serca. Zmarł 2 czerwca 1943 roku, także Powstanie Warszawskie zastało nas już bez ojca
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
- Jak pani pamięta Warszawę?
Chodziło się pod strachem Boga dosłownie. Wychodziło się z domu i nigdy nie wiadomo było, czy się wróci do domu, czy nie, ponieważ były masowe łapanki na ulicach. Niemcy zamykali kwadrat ulic, podjeżdżały budy, załadowali wszystkich tych, co zatrzymali [wpychali do] budy, wywozili do obozów albo do Niemiec na roboty.
- Pani brała udział w takich łapankach?
Nie brałam udziału, miałam to szczęście, że nigdy nie trafiłam. Raczej starałam się nie wychodzić za dużo.
Widziałam, oczywiście. Na przykład mojego męża złapano, jeszcze wtedy nie męża, siedział w alei Szucha.
Parę godzin, w końcu robili segregację, bo wyłapywali Żydów. Mąż między innymi się tam dostał, potem go zwolnili [po paru godzinach. Miał wyjątkowe szczęście, bo stamtąd się nie wychodziło, lecz tym razem Niemcom chodziło tylko o Żydów].
- Jak wyglądało życie codzienne, jak sobie państwo dawali radę?
Moja mama chodziła do tak zwanej Rady Głównej Opiekuńczej, gdzie wydawano obiady wszystkim uciekinierom, bo miejscowi jakoś byli zagospodarowani. My żeśmy opuścili całe swoje domostwo, byliśmy zapisani do Rady Głównej, codziennie mama chodziła po obiady, żeśmy w ten sposób przeżywali dzień za dniem, [prócz obiadów dostawało się chleb i coś do chleba].
W czasie okupacji, jeszcze przed Powstaniem.
- Proszę opowiedzieć inne rzeczy, pani była młodą dziewczyną.
Miałam czternaście lat, jak wybuchła wojna.
- Co pani robiła po szkole, były jakieś spotkania towarzyskie?
Spotykałyśmy się z koleżankami, z kolegami, ale to wszystko po domach, prywatnie. To było umówione już [wcześniej, i nigdy nie chodziło się po kilka osób, tylko pojedynczo, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Bo Niemcy ciągle chodzili po ulicach i jak tylko im się wydawało coś podejrzanego, to zaraz zatrzymywali i legitymowali, i mogło się to źle skończyć. Staraliśmy się wracać przed godzina policyjną, albo się spało tam, gdzie się było]. […]
- Jak wyglądały takie spotkania?
Rozmawiało się [o sytuacji, jaka była, trochę się śmiało i opowiadało kawały o Niemcach]. Był adapter, tańczyło się. Pomimo tego, że była wojna, to jednak się trochę tańczyło, bawiło, różnie było. [Nie była żadnych krzyków i hałasów. Wszystko odbywało się spokojnie, przy szczelnie zasłoniętych i zamkniętych oknach].
- Kto był wtedy najbardziej znanym piosenkarzem? Przy jakiej muzyce państwo tańczyli?
Najbardziej znanym piosenkarzem w czasie wojny był [dla mnie] Mieczysław Fogg, wszystkie jego piosenki. Nie pamiętam nazwy, ale najbardziej był znany właśnie Mieczysław Fogg, [i wszyscy jego piosenki śpiewali. Była również kawiarnia „U Aktorek”, gdzie spotykali się aktorzy].
Nie, [bo chodziłam na komplety, żeby skończyć szkołę średnią i liceum].
Moja siostra.
Nie. To znaczy wiedziałam, ale rodzice nie wiedzieli.
- Jak ona wstąpiła do konspiracji?
[Koleżanki ojciec ją wprowadził do organizacji]. Ona należała do grupy na Żoliborzu, ale jak wybuchło Powstanie, to się nie mogła w ogóle tam dostać, bo już były ulice barykadowane. Bardzo dużo Powstańców nie było na swoich punktach, gdzie mieli się stawić. [Mojej siostry opis jest już w opisach Powstania Warszawskiego].
Mój przyszły mąż przyszedł do mnie się pożegnać, to była godzina czwarta. Na piątą jechał na Starówkę, mieli punkt zborny na ulicy Długiej.
- Pani wiedziała, że on jest w konspiracji?
Tak, tyle to wiedziałam.
- Jak pani pamięta Niemców z czasów okupacji?
Wolę ich w ogóle nie pamiętać, bo jak [ich] człowiek widział, to od razu skóra cierpła na grzbiecie. Okropni, to było coś okropnego, [podły naród].
Tak oddziaływali na ludzi strachem, [że człowiek] szedł i nie wiedział [czy wróci do domu, czy nie zostanie zgładzony]. Na przykład kiedyś szłam ulicą, patrzę – jeszcze getta nie było – zatrzymali Żyda, na ulicy obcięli mu pół brody i pół włosów na głowie. To było coś okropnego dla ludzi nieprzyzwyczajonych do takich widoków. To się nie da powiedzieć. W ogóle było takie nastawienie [Niemców, że Żyd to nie człowiek, a to w ogóle był stary Żyd].
- Pani pracowała w czasie okupacji?
Nie, nie pracowałam, tylko chodziłam na komplety. Potem już tylko w domu się siedziało, czytało się książki, tak aby jak najmniej wychodzić na ulicę, żeby nie złapali.
- Przejdźmy do Powstania, chyba że chciałaby pani opowiedzieć coś jeszcze o okupacji.
Specjalnie już nie. Dzień za dniem płynął szary, bez żadnych nadziei na przyszłość.
- Jak pani pamięta wybuch Powstania? Czy pani wiedziała, że będzie Powstanie?
Wiedziałam o tym, ponieważ mąż, znaczy kolega wtedy, o szesnastej przyszedł się pożegnać. Mówi, że jedzie na zbiórkę, że prawdopodobnie o siedemnastej wybuchnie Powstanie. Nikt nic nie wiedział. Godzina siedemnasta – zaczęła się strzelanina na ulicach, wszystko było słychać. Niektórzy ludzie byli zdezorientowani, bo nie wiedzieli, co się dzieje, [niektórzy] wiedzieli, co się dzieje, ale było dużo takich osób, co nie wiedziało. Przecież były rodziny, gdzie nikt nie wiedział, że ktoś idzie na Powstanie. Moi teściowie na przykład nic nie wiedzieli, że mój mąż poszedł walczyć.
- Co się działo z panią później?
Cały czas byłam, siostra była, w domu na Śniadeckich, z tym że pod dziewiątką utworzony został punkt sanitarny. Żeśmy razem dyżurowały, nie tylko ja, bo jeszcze inne koleżanki. Lekarze, opatrywaliśmy rannych. Ulica Śniadeckich była o tyle niebezpieczna, że ludzie się przemieszczali z jednej strony ulicy na drugą, a na Śniadeckich to było niemożliwe, ponieważ na Śniadeckich 17 był niemiecki szpital wojskowy, przebywali ranni żołnierze, a po drugiej stronie był hotel dla pielęgniarek niemieckich. Niemcy, jak pierwszy dzień Powstania wybuchł, to od razu przy wejściu wybudowali bunkier, wstawili karabin maszynowy. Nie można się było ruszyć, bo cały czas było się pod obstrzałem, było bardzo niebezpiecznie. Powstańcy, którzy przebiegali, niektórzy zostali zabici, bo jak [Niemcy] widzieli, [że ktoś przebiega, to puszczali serię z karabinu].
- Jak wyglądała pani praca?
Opatrywanie rannych, całą noc dyżury, od rana do wieczora, od wieczora znów do rana, oczywiście przy świecach, przy karbidówkach, bo nie było ani światła, ani nic specjalnie, [bo ranni przybywali i w dzień, i w nocy].
- Gdzie dokładnie był punkt opatrunkowy, w piwnicy?
Nie, był w prywatnym mieszkaniu na parterze, na Śniadeckich pod numerem 9. Nawet nie wiem, czy on był zarejestrowany, czy samoistnie został już w trakcie Powstania zorganizowany. [Pierwsza pomoc, ważna rzecz, po skończonym dyżurze były organizowanego grupy, które chodziły na ulicę Towarową do magazynów piwowarskich „Haberbusch”, gdzie było zboże przeznaczone na piwo. Zakład był uczynny, ponieważ wykonał chleba i sucharów, więc z plackami się tam szło, ciężko pod gołym ostrzałem. Przynoszono ziarno, kręciło się to na młynkach od kawy i z tego piekło się chleb w piecach dla rannych żołnierzy
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
- Pani miała przygotowanie pielęgniarskie?
Nie.
Tak. Po wojnie, jak byłam u lekarza i miałam chory palec, jak mi pielęgniarka zabandażowała, od razu, jeszcze nim wyszłam z gabinetu, to mi spadło. Wzięłam, mówię: „Pani da, to sobie sama zrobię”. Lekarz aż się nie mógł nadziwić, mówi: „Gdzie pani się tak nauczyła bandażować?”.
Tak. Mieszkałam pod 7, a to było pod 9.
- Z kim pani jeszcze pracowała?
Z koleżankami. Koleżanki były, a jedna z nich to była nawet bratowa mojego męża, tak że żeśmy razem siadywały.
- Jakie były nastroje wśród ludności cywilnej?
Na początku była euforia, wszyscy byli zadowoleni, ucieszeni, że nareszcie koniec z Niemcami, że nareszcie już koniec wojny. To były pierwsze dni, tygodnie. Potem już było coraz gorzej, wszyscy widzieli, że jest upadek Powstania. Przede wszystkim był wody, jedzenia, domy się paliły. […] Oficjalnie nikt nie wiedział, że będzie Powstanie, ale wszyscy mieli naszykowane zapasy chleba, sucharów nasuszonych, kasz, grochu, wszystkiego, żeby było co pojeść. Ale ponieważ domy się paliły, ci, co mieli, dzielili się z tymi, którzy wszystko stracili. Zaczynał doskwierać głód, przede wszystkim nie było wody, to była najgorsza rzecz, jaka mogła być. Parę dni tośmy w ogóle nie mieli ani łyka wody, bo studnia była akurat na Śniadeckich
vis á vis szpitala niemieckiego, nie było w ogóle mowy o tym, żeby dostać się po wodę. Dopiero Powstańcy dachami jakoś się przedostali, zburzyli bunkier, zdobyli szpital. Wówczas już była wolna droga, można było chodzić po wodę. Ale po wodę się stało, po kilka godzin za wiaderkiem wody. Oszczędnie było bardzo, o myciu, chlapaniu w ogóle nie było mowy. Dobrze, że można było się napić łyka wody, żeby zwilżyć usta.
- Jak sobie państwo dawali radę z iem higieny?
Było tak, że najpierw była myta twarz. Było przeznaczone, co na co. Byłam ja, była moja mama, była mojego ojca ciotka, mojej mamy siostra, to już cztery kobiety. Ojca mojego już nie było, bo w 1943 roku zmarł, tak że myśmy same kobiety były. Najpierw była myta twarz, potem była myta dolna część ciała, potem była wycierana podłoga – tą jedną wodą – a potem była używana jeszcze do ubikacji. Jak się stanęło na podwórku, na ziemi, to nogi były czarne od pcheł […]. Nie było wody, nie było jak higieny utrzymać.
Beznadziejnie, sucha kromka chleba na dzień, suchary. Kromka dziennie.
Trochę miałyśmy zapasów. Mówię: żeby na dłużej starczyło, kromka chleba dziennie była, nic więcej, żadnych kartofli. Nic, bo nic nie było. [Warszawa była miastem zamkniętym, nie było żadnego dowozu].
- Jak wyglądał pani dzień? Pracowała pani w punkcie sanitarnym?
Tak.
Nie, parę godzin. Przychodziłam do domu, kto inny przychodził na zmianę.
- Pani siostra też była w szpitalu?
Tak, była razem ze mną.
- Przez całe Powstanie panie były w tym miejscu?
Tak, w tym samym miejscu.
- Skąd byli przyprowadzani żołnierze, których panie opatrywały?
Z różnych stron. Z ulicy Śniadeckich można było wychodzić na Marszałkowską i na ulicę Koszykową. Dalej to już nie wiem, co było.
- Powiedziała pani, że przyszłego męża spotkała pani w trakcie Powstania, przeszedł kanałami. Jak on wspominał kanały?
Okropnie. Szedł parę godzin. Był bardzo wysoki, jak go wyciągnęli z kanałów na rogu Wareckiej i Nowego Światu, to musieli go trzymać, bo o mały włos by się nie przewrócił. Przede wszystkim niesamowity zaduch, bo to kanały ściekowe. Gdzieś, w którymś miejscu – mówię to, co mi opowiadał – noga mu ugrzęzła, okazało się, że wyciągał ludzkie żebra. Akurat mu weszła, okropnie. Przecież żeby przejść kanałami, nie wolno było kasłać, nie wolno było kichać, nic, bo Niemcy jeździli, rzucali wiązki granatów do kanałów. Ze Starówki na Nowy Świat szli parę godzin kanałami, żeby się wydostać. To już oczywiście, jak upadła Starówka, już walki były zakończone, poddała się Niemcom.
Dalej już był na Śródmieściu.
- Miała pani kontakt z nim później?
Nie.
- Czy było życie religijne w czasie Powstania?
Codziennie były odprawiane różańce, codziennie były odprawiane msze u nas na Śniadeckich, pod numerem 4. Mieszkałam pod siódemką, a naprzeciwko była szkoła zawodowa, tam właśnie zrobiono kaplicę, w kaplicy codziennie odprawiały się nabożeństwa. Był ksiądz i odprawiały się codziennie nabożeństwa, wieczorem zawsze był odprawiany różaniec, wszyscy z danego domu schodzili na podwórko. O ile nie było strzelaniny, wszyscy razem się modlili.
- Były jakieś śluby albo chrzciny?
Były śluby, były chrzciny, były pogrzeby.
Tego nie mogę powiedzieć, bo akurat nie byłam świadkiem, ale się odbywały.
- Jak pani wspomina ludność cywilną, która była razem z panią?
Kto?
Wszyscy raczej żyli jednakowo, wszyscy jednakowo wszystko odczuwali. Nie było specjalnie… Mówię: na początku była wielka radość, wszyscy się cieszyli, a potem już, jak się coraz gorzej działo, to wszyscy coraz bardziej byli przygnębieni tym stanem.
- Panie mieszkały w mieszkaniu czy w piwnicy?
Nie, ani razu jednego nie byłam w piwnicy. Moja mama od zmysłów odchodziła, bo normalnie przeważnie życie było właśnie w piwnicach. Widziałam w 1939 roku na rogu Marszałkowskiej i Koszykowej zwalony dom, ludzi zasypanych właśnie w piwnicy. Akurat przechodziłam, jak wyciągali trupów. Powiedziałam, że jak ma mnie coś trafić, to niech mnie trafi w domu. Na podwórko wychodziłam, ale nigdy nie byłam w piwnicy, ani razu.
- Widziała pani zrzuty z samolotów?
Zrzucali, tak, ale to wszystko raczej wędrowało na stronę niemiecką.
- Chciałaby pani jeszcze opowiedzieć jakąś historię, którą pani przeżyła podczas Powstania?
Specjalnie żadnej [nie pamiętam]; dzień za dniem się ciągnął.
- Czy dysponowali państwo jakimiś przyborami medycznymi?
W tym ośrodku? Przede wszystkim byli lekarze zawodowi, którzy z ulicy, gdzie mieszkali, przyszli na dyżury. Było trochę narzędzi. Każdy, kto miał coś w domu, jakieś bandaże, waty, krople, wszyscy to poprzynosili, bo przecież w ogóle nie było nic, nie było skąd wziąć.
- Gdzie byli grzebani ci, co umarli?
Normalnie na podwórkach. Dopiero potem, parę lat po wojnie były ekshumacje.
- To były już normalne pogrzeby?
Tak, to już były normalne pogrzeby, które organizowali ci, co przeżyli. Mniej więcej wiadomo było, gdzie kto leży: czy Powstańcy, czy cywile, bo i cywile, dzieci, starzy, różne były pogrzeby, normalnie na podwórkach.
- Jak pani pamięta koniec Powstania, w jaki sposób się pani dowiedziała o tym?
O końcu Powstania już myśmy wiedzieli chyba w końcu września. Już wiadomo było, że padła Starówka, padła Wola, Mokotów już padł, tylko Śródmieście zostało. Wszyscy już wiedzieli, że to jest koniec Powstania. To był gdzieś koniec września.
- Co się działo z panią i z pani rodziną, gdy upadło Powstanie?
Zaczęliśmy szykować się do opuszczenia, bośmy wiedzieli, że Niemcy wszystkich wyrzucają. Każdy miał przygotowany plecak, zmiany bielizny, nic więcej, bo nic się nie miało, ani jedzenia, ani nic, tylko to, co na wszelki wypadek na zmianę. Nie wiadomo było, gdzie pójdziemy. W każdym razie 3 października zostało ogłoszone, że 4 października rano muszą wszyscy opuścić Warszawę. Niemcy następnego dnia o ósmej rano chodzili po domach, do bram, wszystkich wyrzucali z mieszkań. Nasza ulica Śniadeckich była ulicą wylotową, gdzie wszyscy szli: i cywile, wojsko. Wojsko poszło do niewoli, a cywile na Dworzec Zachodni ulicą Śniadeckich do Koszykowej i potem prosto na Dworzec Zachodni. Załadowano nas w pociągi węglarki, zawieziono nas do obozu do Ursusa. Pruszków już był załadowany, już nie było miejsca. Myśmy wszyscy wylądowali w Ursusie. Mój mąż – znaczy [wtedy] kolega Mietek – wyszedł dzień wcześniej, ponieważ nie chciał, żeby rodzice widzieli, jak go Niemcy – bo była segregacja – będą odrzucać do obozu, do Niemiec. W Ursusie, już będąc na hali, zapoznał Niemca. Miał pieniądze i go przekupił. Okazało się, że to był Polak ze Śląska wcielony do niemieckiego wojska. Mąż z nim tak załatwił – na hali była budka, po schodach się wchodziło, cała oszklona – że siedział cały dzień, patrzył, jak przychodzą następne transporty, bo szukał rodziców, mnie, swojej siostry, wszystkich tych, co przychodzili wtedy z naszego domu do transportu.
Tak, zobaczył nas. Niemiec wieczorem przyszedł na naszą salę z moim mężem, mnie, siostrę męża wyprowadził na zewnątrz z tej hali do drugiej hali, gdzie już była ludność po segregacji. To znaczy osobno byli w innej sali ci, co na wywózkę, a w sali, do której nas Niemiec przeprowadził, byli ludzie starzy, chorzy, matki z dziećmi. To już była segregacja i on nas tam wepchnął. Potem, za jakieś pół godziny miał przyjść drugi raz, po moją siostrę i jeszcze koleżankę, ale Niemcy coś zwęszyli, zaczęli reflektorami świecić, przyleciało trzech z karabinami, zaczęli krzyczeć. Ten Niemiec mówi, że z moim mężem wyszedł, bo potrzebował iść do latryny się załatwić. Niemca zabrali, tak że już ani moja siostra, ani koleżanka nie zostały [wyprowadzone]. Zostały wywiezione do Niemiec.
Na drugi dzień rano załadowali nas w wagony, odkryte węglarki. To był już 5 października, bo 4 [października] wychodziliśmy. Załadowano nas w węglarki, wszystkich tych po segregacji. Przez trzy dni i trzy noce wieziono nas do Charsznicy (nie wiem, czy Charsznice, czy Karsznice) pod Kraków. W Charsznicy zatrzymano pociąg, kazano wszystkim wysiadać z wagonów. Stały przed dworcem podwody, znaczy się wozy chłopskie. Każdego przydzielano do jakiejś wsi. Nas wszystkich… Żeśmy się wszyscy z jednego domu tak trzymali, że żeśmy wszyscy trafili do jednej wsi, do Śladowa pod Miechowem. Każdy został przydzielony do jednego gospodarza. Byłam razem z mamą u jednego gospodarza. Musieli nam dać jeść, w ogóle całodzienne utrzymanie, bo niesamowite były lasy z „Jędrusiami”, ponieważ wiedzieli, że już przyjechał następny transport z Warszawy, to przychodzili, grozili chłopom, że jeżeli któryś warszawiak się poskarży, że mu nie dają jeść albo w ogóle czegokolwiek, to będą mieli z nimi do czynienia. Byli tacy, którzy nie chcieli nawet jeść dawać ludziom.
Nie. Nic nie pracowałyśmy, byłam razem z siostrą męża, razem żeśmy siedziały i czekałyśmy wyzwolenia.
Żeśmy doczekały się w Śladowie, jak Rosjanie przyszli. Wszyscy chłopi uciekali z domów do lasu, w góry, nie mogli się nadziwić, że my się z chałup nie ruszamy. Myśmy powiedzieli, że myśmy już tyle przeszli, że już nam żadna kula ani nic [nie] straszne. Tak żeśmy doczekali do wyzwolenia.
- Co się działo później, wrócili państwo do Warszawy?
Wróciliśmy do Warszawy, do gruzów.
[Jedno wielkie mrowisko, łzy same ciekły z oczu, jak się na to patrzyło].W moim domu, gdzie mieszkałam, na [pierwszym], leżał mój spalony rower, mojego ojca biurowa maszyna do pisania. Pusto, zgliszcze. Ani szyb w oknach, ani drzwi, nic, futryny wszystko. Nasz dom, jak myśmy wychodzili [był cały]. W ogóle Śniadeckich nie była specjalnie zniszczona. Dopiero po wyjściu ludności cywilnej Niemcy wszystko równali z ziemią.
- Gdzie się państwo zatrzymali?
Myśmy byli w Śladowie. Jak już Rosjanie wkroczyli, to ja, mój mąż, teść, wsiedliśmy z ruskim do samochodu, żeśmy przyjechali do Warszawy. Ponieważ wszystko było zniszczone, pojechaliśmy do Pruszkowa. Miałam [tam] koleżankę, mój [mąż] jakąś kuzynkę, żeśmy się zatrzymali. Po jakimś tygodniu przyjechała moja mama z ciotką. Żeśmy pojechali do Tczewa z powrotem, ale też nic nie było, wszystko zniszczone. Przyjechaliśmy do Gdańska. Tam żeśmy już osiedlili się na stałe, dwadzieścia pięć lat mieszkałam w Gdańsku. Potem mąż został przeniesiony do Warszawy. Takie były losy.
- Czy państwo byli prześladowani w jakiś sposób z tego powodu, że brali udział w Powstaniu?
Nie, to znaczy nie przyznawaliśmy się, ponieważ mojego męża brat był przed wojną w policji i zaraz jak Rosjanie wkroczyli, został aresztowany i skazany na dziesięć lat za to, że był policjantem, więc żeśmy się w ogóle nie przyznawali – ani mąż, ani ja. Mąż dopiero chyba w 1974 czy 1975 roku zaczął się starać o przywileje jako Powstaniec. A tak żeśmy w ogóle nic nikomu nie mówili ze względu na to, że męża brat siedział w więzieniu, żeby nie było jakichś niepotrzebnych rzeczy.
- Co pani myśli o Powstaniu? Warto było, żeby wybuchło?
Chyba warto. Polacy są niestety tacy, że aby kijek i walczyć. Tym bardziej że wszyscy szkopów mieli tak dosyć, że to się w ogóle nie można dziwić. To nie była okupacja, to była jedna wielka mordownia, nic więcej.
- Pani nie była w konspiracji?
Nie, nie byłam w konspiracji.
- Dlaczego pani nie przystąpiła?
Tak jakoś nie wychodziło. Chodziłam na komplety, ponieważ w 1939 roku zdałam egzamin do gimnazjum. Wojna wybuchła i wszystko diabli wzięli.
- Czy chciałaby pani jeszcze coś dodać na koniec?
Cieszę się, że żyję, że dożyłam takiego wieku, bo mam już osiemdziesiąt cztery lata, jakby nie było, jestem jeszcze sprawna, umysł jako tako pracuje, jeszcze do ubiegłego roku chodziłam na basen i pływałam.
Warszawa, 9 czerwca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich