Jerzy Włodek „Wład”
Nazywam się Jerzy Włodek. Mieszkam w mieszkaniu przy Etiudy Rewolucyjnej już od 1967 roku, przedtem mieszkałem na Puławskiej, a jeszcze kiedyś w Szczecinie.
- Ile lat miał pan, kiedy wybuchła wojna?
Dwanaście, w 1939 roku miałem dwanaście lat. Nie mieszkałem w Warszawie w tym czasie. Mieszkałem wtedy w Grudziądzu, to jest takie miasto na Pomorzu. Tam się urodziłem, tam te dwanaście lat mojego życia przeżyłem. Potem na skutek tego, że ojciec mój był na czarnej liście niemieckiej i wiadomo było, że ci ludzie byli przez Niemców po wejściu momentalnie likwidowali, musiał uciekać i uciekał z całą rodziną, to znaczy z moją matką i z dwoma moimi starszymi siostrami. Oparliśmy się koło Tarnopola, to jest siedemdziesiąt, sześćdziesiąt kilometrów od sławnej granicy rumuńskiej, bo [ojciec] był dobrym przyjacielem… Może to za dużo powiedziane, ale znał dobrze ówczesnego wojewodę pomorskiego, pana Raczkiewicza, który potem został prezydentem na wygnaniu. Ale trudy podróży nie pozwoliły (a poza tym jeszcze chyba i jakieś wewnętrzne opory, czego ja jako dwunastolatek nie miałem) na wyjechanie, zostawienie tego kraju, w którym się żyło i tak dalej.
- Pańscy rodzice myśleli o tym, żeby wyjechać z Polski?
Tak, to znaczy takie były zamiary, tym bardziej że rodzice moi, oboje, znali dobrze kilka języków. Poza tym ojciec był dwadzieścia lat prezydentem Grudziądza, od momentu kiedy Grudziądz uzyskał niepodległość w 1919 roku, do 1939 roku. Twierdzę, że to był ewenement, jeżeli chodzi o władzę samorządową, dlatego że był w ówczesnych czasach najmłodszym prezydentem miasta w całej Polsce i najdłużej, jeżeli chodzi o staż. Do dzisiaj jak bywam w Grudziądzu od czasu do czasu, to znajomi i nieznajomi pytają: „Co pański ojciec zrobił, że przez tyle lat był tym prezydentem miasta. Jaki sposób na to?”.
Odpowiadał, że: „Chyba mnie doceniano, byłem dobrym menadżerem”. Bo jednak to miasto bardzo zyskało w czasie kadencji ojca. Poza tym mnie jest trudno mówić, bo ja byłem dzieciakiem. Mnie to nie obchodziło. Mnie obchodził rower, szkoła.
- Właśnie o tą szkołę chciałam zapytać. Jak pan wspomina tą przedwojenną szkołę, przedwojenną edukację i nauczycieli?
Sprawa trochę nietypowa. Chodziłem do szkoły podstawowej do sióstr elżbietanek. One prowadziły w Grudziądzu sierociniec, pensjonat dla takich dziewcząt, które potrzebowały tej opieki i pomocy, a na parterze (bo miały duży, piękny budynek) miały prywatną szkołę podstawową. Całą tą szkołę do 1939 roku, gdzie skończyłem tych siedem klas, sześć albo siedem, bo już teraz nie pamiętam… Chodziłem do tej szkoły. Zdałem do gimnazjum, ale wybuchła wojna.
- W Warszawie znaleźliście się już w 1939 roku?
Tak, myśmy się znaleźli w Warszawie w 1939 roku, to znaczy zaraz po wybuchu wojny, dlatego że siostry moje zostały przez rodziców przewiezione do Warszawy, bo była rodzina w Warszawie, w sierpniu jeszcze. Najstarsza moja siostra zdała na uniwersytet i miała uczęszczać na studia. Wprawdzie to też było od października, ale przyspieszono. My z matką moją wyjechaliśmy z Grudziądza 1 września 1939 roku pociągiem do Warszawy, jak już ostrzał artyleryjski był nad miastem. Ojciec mój natomiast, z tego co wiem z jego relacji, wyjechał 3 albo 4 września. Bo z jednej strony wchodzili Niemcy do Grudziądza, a z drugiej strony ojciec mój z paroma urzędnikami miejskimi wyjeżdżał do… Wszyscy znaleźliśmy się w Warszawie chyba 3 albo 4 września i potem wędrówka samochodem przez całą Polskę, w stronę granicy rumuńskiej, bo taka była wtedy ta ucieczka. Ale ponieważ zaskoczyli nas Sowieci i 17 września weszli na te tereny, to już zostaliśmy.
Potem nauka moja, to tak przebiegała… Trochę chodziłem na [komplety]… ale to już tak dokładnie nie pamiętam. Jest faktem, że do końca, do Powstania, do momentu wybuchu Powstania, miałem ukończone i uznane dwie klasy gimnazjum. Natomiast potem, już po powrocie do kraju w 1946 roku (bo byłem w niewoli), to skończyłem gimnazjum dla dorosłych w Szczecinie, Gimnazjum imienia Marii Konopnickiej. Jego już dzisiaj nie ma. Studiów nie zrobiłem, bo mi się trochę nie chciało. To taka była ta młodzież wtedy.
- A jak po przyjeździe do Warszawy poradzili sobie pańscy rodzice?
Była sytuacja, że mój stryj, brat mojego ojca, był dyrektorem firmy „Rudzki”. Firma „Rudzki” to była firma, która odbudowywała po I wojnie światowej most Poniatowskiego, i ta sama firma budowała również Dworzec Główny. To była firma metalurgiczna mostowa. Oni mieli w Mińsku fabrykę konstrukcji stalowych. Stryj mój, jak była jakaś budowa, bo jednak w czasie okupacji te budowy były, to wtedy mojego ojca wysyłał na tą budowę razem z inżynierem, z kierownikiem technicznym jako tłumacza. Bo ojciec mój znał doskonale niemiecki. I tak to było. Byliśmy w Haliczu na budowie mostu przez Dniestr; byliśmy w Siedlcach na budowie magazynów zbożowych, bo to ta firma te magazyny też budowała. Ostatnia budowa przed Powstaniem, to była w Iwicznej koło Piaseczna. Te magazyny do dzisiaj jeszcze są wybudowane.
- Ale ojciec zmienił nazwisko? Niemcy dalej go szukali?
Nie, nazwiska nie zmienił, tylko zapuścił wielką rudą brodę, bo był rudy. Kilka razy spotykał ludzi, którzy mówili: „Panie Włodek, my wiemy, kim pan jest. Ta broda to pana wcale w jakiś sposób nie ukrywa. Tylko że gdybyśmy pana – to taki Niemiec w Siedlcach ojcu powiedział, to pamiętam dokładnie – spotkał przed Stalingradem, to bym pana zadenuncjował. Natomiast ponieważ to jest 1944 rok – to był luty albo marzec 1944 roku – to przecież wiadomo, że my wojnę przegramy i prędzej czy później by mnie za to powieszono”. To była taka psychika niemiecka.
- A czym się zajmowała pana mama?
Mama jak każda Polka i chyba każda potem już warszawianka – handlowała.
Trudno jest mi powiedzieć. Chyba mydłami jakimiś. Poza tym w Siedlcach przy magazynach zbożowych, które myśmy budowali,
nota bene wszystkie te magazyny są, były magazyny, w których Niemcy, lotnictwo niemieckie miało swoje magazyny zaopatrzeniowe na wschód. Tam pracowało bardzo wielu Rosjan, którzy wiadomo, że głodowali i były okazje, że im można było chleb czy inną rzecz przerzucić. Ale również i handel się odbywał. Między innymi moja mama, ciotka moja, częściowo i ja, handlowaliśmy tak zwanymi kopwszycami. „Kopwszyca” to była jak gdyby rura wełniana, którą się nakładało na usta, na twarz i na szyję, na tych rosyjskich mrozach. Natomiast sprytne Polki robiły z tego damskie ciepłe niewymowne i tym handlowały. Tak że wszyscy, siostry moje obie, no nie, jedna siostra moja pracowała jako kelnerka u Fuksa, w kawiarni na Mokotowskiej, druga natomiast pracowała z reguły w firmie Rudzkiego, a mama tak sobie handlowała.
- A kiedy wstąpił pan do konspiracji?
Ja w konspiracji nie byłem, zaliczałem się do takiej młodzieży trochę chowanej pod kloszem. Szczególnie ze względu na to, że ojciec mój co pewien czas musiał zmieniać miejsce pobytu, żeby się o nim nie dowiedzieli Niemcy. Bo jak był, powiedzmy, pół roku czy rok w jednym miejscu, potem w drugim, to jakoś tam nie można było. I nie było możliwości konspiracji. Czy moje siostry były w konspiracji? Nie wiem, bo konspiracja polegała na tym, że się nie mówiło. Ojciec mój na pewno był w dyspozycji jakichś władz podziemnych, bo wiem, że kiedyś tak niechcący, bo nie chciał tego powiedzieć, że jest przygotowany na stanowisko prezydenta Wrocławia. Ale jak? Co? Trudno mi powiedzieć. Ponieważ 1 sierpnia byłem u kuzyna mojego, który mieszkał na Chopina 14, a ja mieszkałem na Pięknej róg Wiejskiej, więc to bliziutko. Jak się rozpoczęło Powstanie, to stryjostwo moje (bo on mieszkał właśnie u stryjostwa, właśnie tego stryja Włodka) powiedzieli kategorycznie: „Na Piękną do domu nie wracasz”. No i już nie wróciłem, bo 2 sierpnia cała klatka schodowa, ta, na której moi rodzice mieszkali i ciotka, u której myśmy mieszkali, zostali wymordowani. Szli po mieszkaniach około godziny jedenastej i spotykali żyjącego, no to mordowali i koniec.
- A chciałam jeszcze zapytać o pańskiego ojca. On był politykiem przed wojną, więc…
Politykiem nie. On był samorządowcem. Z tego co wiem, ojciec mój do żadnej partii chyba nie należał, ale tego nie jestem w stu procentach pewien.
- Ale rozmawiał z panem o tym, co się dzieje? Miał jakieś poglądy na to?
To znaczy mało. Z dziećmi się wtedy nie rozmawiało, a szesnastolatek w ówczesnych czasach to był jeszcze strasznie niewypierzony facet, z którym nie wiadomo było, czy rozmawiać, czy nie. Wiem, że z siostrami moimi to rozmowy były prowadzone. Ja
nota bene się w Armii Krajowej i w Powstaniu znalazłem z prostej przyczyny. Trzeciego września chyba poszliśmy z kuzynem moim, który był ode mnie dwa lata młodszy, szukać możliwości uczestnictwa w Powstaniu. Bo wychodziliśmy z założenia, jesteśmy młodzi, zdrowi, dobrze zbudowani. Budowaliśmy poprzedniego dnia barykadę na Chopina, na wysokości dawnej ambasady szwajcarskiej, której chyba już nie ma w tej chwili, tylko dolina Szwajcarska jest, i poszliśmy Piękną w stronę Marszałkowskiej. Po lewej stronie na Pięknej, na wysokości spalonego czołgu niemieckiego było biuro werbunkowe. Przyznaję szczerze, że wtedy gdyby to było biuro werbunkowe Armii Ludowej, powiedzmy, która tam w drobnym stopniu była, to bym chyba do nich poszedł. Bo ja chciałem bić Niemców, chciałem się im odwdzięczyć za te całe lata nieszczęść, jakie na nas sprowadzili. Ale to było biuro werbunkowe Armii Krajowej. No i od razu rozmowa: „Macie, chłopcy, broń?” – „Nie, no nie mamy” – no bo skąd mamy mieć? Byliśmy szesnastolatkami. „No to w takim razie idziecie do tej kompanii, która będzie za zadanie miała chodzenia w nocy po transporty żywności do „Haberbuscha” i na Powiśle, a w dzień do ratowania zasypanych, względnie…”. Taka saperska to była jednostka. Ale najlepszy dowód, że nas nie oszczędzano, to z kompanii sześćdziesięciu ludzi, poszło do niewoli dwudziestu. Z tym że wiem, że kuzyna mojego i mnie ze względu chyba na wiek, trochę oszczędzano. To znaczy myśmy na wszystkie akcje… Między innymi była taka akcja, że „krowy”, które niszczyły Śródmieście (Kruczą całą zniszczyły), zapaliły fabrykę baterii, fabrykę Armii Krajowej, która była na Poznańskiej. Tam przy ratowaniu zginęło dwunastu naszych kolegów, bo ten płyn, którym się to zalewało, wybuchł czy coś. Myśmy akurat wtedy z kuzynem nie byli.
- Cały czas trzymaliście się razem z kuzynem?
Staraliśmy się, ale jak odliczano dziesięciu czy dwudziestu na taką czy inną akcję, to nie było tłumaczenia. Szedł każdy tam, dokąd kazano, bo to jednak było normalne dowództwo. Myśmy mieli, nie pamiętam nazwiska porucznika, który nami dowodził. Drużynowego mojego też nie pamiętam. To są już lata, to już…
- A pseudonimy pamięta pan?
Pseudonimów nie, nie pamiętam. Mnie ostatnio bardzo zepsuła się pamięć. Wiem, że kuzyn mój, z którym razem byliśmy, miał pseudonim „Jelonek”.
„Albin” to był pułkownik, dowódca tej jednostki. Stąd pamiętam, że myśmy go [próbowali ratować] na Wilczej, jak poszedł do kogoś do piwnicy, gdzie była drukarnia ([poszedł] coś załatwiać prawdopodobnie), uderzyła „Berta”, ten największy pocisk, i tą piwnicę kompletnie zawaliło. Myśmy jego z wiadomych przyczyn – dowódca nasz – starali się uratować. Ale to było tak utrudnione, że nie udało się tam odgrzebać tych gruzów, bo to była chyba cztero- czy pięciopiętrowa kamienica. Zastanawiające było to, że te największe pociski artyleryjskie nigdy nie uderzały w to samo miejsce. A tym razem kiedy mnie zasypało, uderzyły identycznie w to samo miejsce, kiedy myśmy ratowali. Między innymi byłem tak zasypany, że gdyby nie nadepnięto na moją prawą rękę, ktoś nie nadepnął i nie stwierdził, że tam jest człowiek, to bym nie żył. Bo byłem tak zasypany tym drugim pociskiem. Myśmy kwaterowali na Pięknej róg Marszałkowskiej. Tego narożnika już w tej chwili nie ma w ogóle. To była cukiernia Pomianowskiego i w tej cukierni była nasza kwatera. Było kilkanaście pokoi, główna sala i kilkanaście pokoi. Potem niewola, Sandbostel…
- Chciałam jeszcze zapytać, jak było z żywnością w czasie Powstania? Czy coś do was docierało?
Do dziś nie ruszę galaretki żadnej, to znaczy kisielów, bo galaretkę jeszcze to tak, ale kisielu nie ruszę i zupa „pluj”. Pamiętam jak dziś, jak naprzeciwko nas był zrzut rosyjski kiedyś na Marszałkowskiej, koło kina „Polonia”. Zeskrobywaliśmy łyżkami, wychylając się przez okna, kaszę z tłuszczem, którą Rosjanie rzucali bez spadochronów i jak taki zasobnik spadł i rozsypało się to wszystko, to trzeba było to zbierać. Natomiast jako ciekawostka. W kinie „Polonia” składałem przysięgę, bo to było…
- Pamięta pan, jak wyglądała wówczas przysięga?
Już nie pamiętam. Wiem, że po kilkunastu przystępowaliśmy [do przysięgi], właśnie [podchodziliśmy] do naszego dowódcy, pułkownika „Albina”, kładliśmy dwa palce chyba na Biblii, ale to już tak jak przez mgłę pamiętam. No i składało się pewnym tekstem przysięgę.
- Jak dużo osób było razem z panem?
O, nas wtedy chyba dwudziestu albo trzydziestu składało przysięgę. Potem miałem problemy po wojnie, bo jak mnie chapnęli, jak ja to mówię, do wojska już po wielu latach, dlatego że akowców do wojska nie brali, to kazano mi składać przysięgę. A ja powiedziałem, że żołnierz polski składa przysięgę raz, a ja już tą przysięgę składałem. Wtedy miałem tydzień koszarniaka za to.
- Mieliście cały czas w czasie Powstania nadzieję, ale co czuliście, kiedy ona zaczęła powoli wygasać?
Myśmy nie mieli do końca obaw, że Powstanie się nie udało. Myśmy byli młodzi, myśmy wierzyli, że to jest słuszna sprawa, że tak musi być i na tym koniec. Inne podejście było do tych rzeczy.
- A kiedy przyszedł dzień kapitulacji, to co pan wtedy pomyślał?
No, że tak musi być.
- Jak pan zapamiętał dzień wyjścia z Warszawy, dzień kapitulacji?
Miałem dwa warianty kapitulacji. Pierwszy wariant to wyprowadzaliśmy z kuzynem właśnie nasze stryjostwo ulicą Koszykową na odcinku od Marszałkowskiej do Politechniki, gdzie między innymi zagnieciono kilkanaście, jeżeli nie kilkadziesiąt osób, bo szedł straszliwy tłum. To było chyba 29 albo 30 września, bo myśmy wychodzili 4 października, już jako zgrupowanie, myśmy z „Golskim” chyba wychodzili, a „Golski” to była Politechnika, z nimi nasza kompania szła. Ale jakoś człowiek wtedy… Trzeba było. Był rozkaz, wiadomo było, że nie zostaniemy w tej Warszawie. Poza tym już wiedziałem, że moi rodzice oboje nie żyją, bo ciotka moja cudem się uratowała. Niemcy mieli powiedziane: „Tą klatkę schodową należy wymordować”. I główną klatkę schodową na ulicy Pięknej, u wylotu Pięknej, bo to narożnik był, szli i mordowali. Natomiast ciotka moja z kuzynką były przez drzwi kuchenne od siebie w mieszkaniu, w oficynie u znajomych i tam już Niemcy nie poszli. Potem te domy podpalili, resztę wygnali na naszą stronę jeszcze. Bo od rogu Matejki było już któreś zgrupowanie Armii Krajowej, tylko nie wiem które. Ciotka mnie zawiadomiła, stryjostwo zawiadomiła. Pomyślałem sobie… Jedna z moich sióstr była na Ochocie, bo akurat tam pojechała do matki swojego narzeczonego, coś jej pomóc czy zrobić. Wiadomo, co się działo na Ochocie. Tak że miałem małą szansę, że ją kiedyś w życiu zobaczę. Uratowała się.
A druga siostra zginęła z rodzicami.
Zastrzelili Niemcy. Mam relację dozorcy, który z nimi chodził, ale nie chcę do tego wracać, bo to do dzisiaj mnie jednak bardzo [boli]… Normalnie mój ojciec z siostrą siedzieli na kanapie, u ciotki w jadalnym. Szli, podobno serię puścili, zamordowali. Jak matka przybiegła z kuchni, to ją zabili. To są rzeczy, których dziś człowiek nie rozumie zupełnie, nie wie tego. A jeszcze się często mówi: „Dobrzy Niemcy”. Mało tego, ci żandarmi z tego hotelu sejmowego nas znali. Bo jak wtedy w czerwcu czy w lipcu byłem na Wiśle na kajakach z kuzynem i Niemcy zrobili łapankę wychodzących znad Wisły i między innymi wychodziłem ja i kuzyn, to kuzyna bardzo dokładnie rewidowali, a do mnie podszedł taki gruby żandarm i mówi: „Ty idź, bo ja ciebie znam”. Oni nas wszystkich znali.
Ja z „ukraińcami” nie miałem do czynienia. Siostra moja, ta która się uratowała, miała do czynienia, dlatego że czym gorzej kobiety wyglądały na Ochocie, tym większą miały szansę uratowania się i uniknięcia gwałtu. To była młoda, dwudziestoletnia kobieta. Siostra moja, jak byliśmy za Sowietów w takiej małej miejscowości Kozowej, to nauczyła się bardzo dobrze mówić po ukraińsku. Jak przyszli pacyfikować „ukraińcy”, bo na Ochocie pacyfikowali „ukraińcy”, to ona na nich po ukraińsku, ukraińską mową i to taką wulgarną trochę mową, wsiadła. Oni tak byli przerażeni, że tu Ukrainka się zdarzyła, że nawet jej nie legitymowali, tylko ją w jakiś sposób gdzieś przepuścili, wyprowadzili ją. Tak że nas, wiem na pewno, że mordowali Niemcy, żandarmeria niemiecka, która była w hotelu sejmowym.
- Wyszedł pan z Warszawy i trafił pan najpierw do obozu przejściowego?
Tak, do obozu Sandbostel, to było chyba [stalag] XI B.
- Jak traktowali was Niemcy?
Wyjątkowo elegancko, rzekłbym, dlatego że myśmy byli niepełnoletni według niemieckich przepisów, bo mieliśmy szesnaście lat, kuzyn mój miał piętnaście. Ja trochę kenkartę przerobiłem, żeby być młodszym, o rok sobie przerobiłem. Nas skierowano do kompanii małoletnich. Kompania małoletnich miała to, że nie musiała jechać przymusowo na roboty, jeżeli Niemcy wysyłali, tylko była zatrudniana na terenie obozu i dostawaliśmy dwa razy w tygodniu zupę mleczną i po pół bochenka białego chleba.
To znaczy puchnąć z głodu puchliśmy, pomimo że to dostawaliśmy. Bo już wtedy się skończyły paczki z Polski. Ale gdyby nie te polskie paczki, a potem Czerwonego Krzyża, to ciężko by było.
- Jak pan pamięta dzień wyzwolenia?
Dzień wyzwolenia, to był 2 maja 1945 roku. Tak się złożyło, że byłem pierwszy, który podał rękę Anglikowi jadącemu autostradą, bo myśmy byli w Lubece. Nas z Sandbostel przegnali na piechotę do Lubeki. W Lubece Niemcy trzymali nas w niemieckich koszarach artyleryjskich albo pancernych. Tam chyba jedenasta, dwunasta w południe, jechali autostradą, potem od razu skręcili do obozu i byliśmy w obozie w Lubece.
- W którym roku wrócił pan do Polski?
W 1946 roku.
- Jak się potoczyły wcześniej pańskie losy? Jaka była pana trasa?
Taką miałem sytuację, że w obozie jenieckim było mnóstwo byłych kawalerzystów, którzy w różny sposób znali mojego ojca i moją rodzinę z Grudziądza, bo w Grudziądzu była ta sławna szkoła kawalerii na całą Polskę. Miałem takiego znajomego, porucznika Kowalskiego, który mnie z miejsca zaciągnął do dowództwa PWX-ów, tych były jeńców wojennych, i tam ordynansem. No może ordynansem nie byłem, byłem takim chłopcem na posyłki, bo to wszystko było w wojsku. Myśmy dostali wtedy awanse na kaprala. Ale było lepsze niż w dużym obozie, tak jak w Wakendorfie siedzieli, pod Hamburgiem, gdzie można było… A potem się zaczęło wracać, bo nie było sensu tam zostawać.
- Jak sobie poradził żołnierz Armii Krajowej w Polsce Stalina?
Ja nie miałem problemów, poza jednym wypadkiem. Kiedy zdałem maturę, wezwano mnie do WKR-u, jak dziś to pamiętam. […] Przyszedłem do WKR-u w Szczecinie i mówię, że mam wezwanie. Porucznik, który tam był, zaczyna szukać w przegródce z napisem AL. Mówię: „Panie poruczniku, nie AL, tylko AK”. – „A to wyście w AK byli?”. – „Tak”. – „No to do domu”. Bo było zarządzenie Rokossowskiego chyba, że byłych żołnierzy Armii Krajowej się do poboru nie bierze. Dopiero po wielu, wielu latach byłem na przeszkoleniu trzymiesięcznym, na jakichś ćwiczeniach w Dęblinie. Tak że miałem większe problemy w pracy ze względu na mojego ojca niż na Armię Krajową.
- A dlaczego ze względu na pańskiego ojca?
Bo był przecież prezydentem miasta przez tyle lat. Wiem tylko tyle, pamiętam jako młody człowiek, jako dziecko, że jak był 1 maja i był pochód, to wiadomo, że ten pochód szedł naszą ulicą Venckiego, która
nota bene w tej chwili jest ulicą Józefa Włodka, ojciec kazał zasłaniać okna i nie patrzeć, więc na pewno komunistą nie był. Tak że wcale nie twierdzę, że gdyby mój ojciec żył, to czy by w ramach czystek jakie były, go również nie załatwiono.
- Znalazł pan pracę po wojnie?
Tak, to znaczy znalazłem pracę właśnie dzięki tej firmie Rudzkiego, gdzie nasz znajomy w Szczecinie prowadził odbudowę mostów na Odrze. Tam najpierw siostrę moją, która się znalazła, zatrudnił. A ja już wróciłem do Szczecina, do siostry, jak już była… Do 1949 roku byłem w Szczecinie, gimnazjum tam skończyłem i wróciłem do Warszawy. W Warszawie już pięć lat w ZUS-ie pracowałem, w centrali ZUS-u na Czerniakowskiej. A potem pracowałem w firmie „Veritas”, to była „Inco Veritas” paksowska, Piaseckiego.
- A siostra kiedy się znalazła?
Siostra moja się znalazła chyba… w 1945 roku jeszcze ją wywieźli Niemcy do Zielenzigu. Nie wiem, jak się nazywa ta miejscowość w tej chwili, bo to jest w granicach Polski. Ona chyba w 1946 roku się znalazła. Potem była trochę u ciotki, potem już była u naszego znajomego w Szczecinie na budowie. A potem iks lat pracowała w „Varimexie”, to już całe długie lata. Zmarła w 1993 roku, normalną śmiercią.
- Teraz, z perspektywy czasu, pan jako były Powstaniec, co myśli na temat Powstania Warszawskiego?
Musiało to być, co było. Bo przecież Niemcy wyraźnie rozwiesili zawiadomienia, które ja na własne oczy czytałem, że 1 sierpnia na placu Piłsudskiego ma się zgłosić 100 000 mężczyzn, w wieku, tam podawali, chyba od szesnastu do iluś lat, do kopania okopów. Nikt się nie zgłosił. No to wiadomo było, że jeżeli się nie zgłosi a wybuchło Powstanie, to by przecież Niemcy od razu… To było zaplanowane z ich strony zniszczenie Warszawy. Tak że to było jedyne wyjście, które dawało jakąś szansę, na to, że tą Warszawę i ten kwiat tych najlepszych Polaków, którzy byli, no bo tak było w tej Warszawie, się uratuje. Któż mógł przypuszczać, chociaż powinien przypuszczać, że „przyjaciele” ze wschodu nie przyjdą. A mało, jeszcze przecież namawiają: „Ludu Warszawy, do broni” – i tak dalej. Przecież ta sławna „Pszczółka” z Lublina, między innymi Stefcia Górska czy inne aktorki, które potem były hołubione i tak dalej, nawoływały, ale na polecenie: „Ludu Warszawy, do broni”. Nie było wyjścia, to był nasz straszny los, ale taka jest prawda.
Nie, ja nie żałuję. Żałuję, że zginęli moi rodzice, że nie miałem młodości w ogóle i tak dalej. Ale to był mój obowiązek.
Warszawa, 4 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadziła Anna Konopka