Barbara Kotwicka „Basia”
Barbara Kotwicka, nie zmieniłam nazwiska, chociaż jestem tyle lat wdową.
- Proszę opowiedzieć o swoim życiu sprzed wojny, o rodzinie, o szkole.
Przed wojną chodziłam do szkoły powszechnej na Bema, w 1939 roku ją skończyłam. Należałam do harcerstwa, trzymaliśmy się w kupie. W 1939 roku chodziliśmy do Szpitala Ujazdowskiego, do rannych żołnierzy. Po wojnie byli ranni żołnierze w Szpitalu Ujazdowskim. Później przestaliśmy chodzić, bo grupa się rozleciała. Ja się przeniosłam do Szpitala Maltańskiego, to była filia Szpitala Ujazdowskiego, tam chodziłam prawie do samego Powstania. Tam opiekowałam się jedną chorą.
A później Powstanie, Kolonia Staszica. Po Powstaniu byliśmy wywiezieni z Kolonii do obozu. Najpierw Wilhelmshagen, później Ravensbrück, a później Magdeburg – podlegał pod Buchenwald. Takie to było... Wróciłam na gruzy do Warszawy, tak się stało. Poszłam na gruzy, przywitał mnie tylko kot, wyszedł z gruzów, patrzy, ja patrzę, mówię: „Murzynia, choć do pani, pani przyszła”. A on się patrzy i z powrotem poszedł w gruzy.
- Urodziła się pani w Warszawie?
W Warszawie, jestem trzecim pokoleniem, które się urodziło w Warszawie. Kiedyś była wieś Wola.
- Gdzie Pani mieszkała przed wojną?
Przed wojną mieszkałam na Wolskiej, a później w czasie okupacji przeprowadziliśmy się na ulicę Twardą, do Śródmieścia. ulica Twarda podlegała pod Śródmieście,. To było małe getto. Kiedy to getto otworzyli, to wtedy dali mieszkania. Mój tatuś pracował u Lilpoppa, więc od Lilpoppa dostał większe mieszkania.
- Jak zapamiętała pani dzień wybuchu wojny?
To był piątek i płacz, jako dzieciaki stanęliśmy na podwórku, patrzyliśmy do góry, a sąsiad przychodzi i mówi tak: „Szwedzi nam przyszli z pomocą”. Nie widział, jakie odznaki mieli Niemcy na samolotach, ale później jak zaczęli bombardować, to oni bomby kierowali na Fort Wola. Tam były zakłady zbrojeniowe. To było tak zwane osiedle „Drewniane Koło”, tam właśnie rzucili bomby na ludność cywilną. I pierwszych rannych przywieźli do szpitala na Płockiej. My, dzieciaki poszliśmy tam oglądać... przecież samochodów nie było, karetek nie było, to rannych ludzi przywozili na wozach konnych do szpitala na Płocką. Tak zapamiętałam pierwszy dzień. Płacz był, a później to już... Do ostatnich chwil do Szpitala Maltańskiego chodziłam, do [jednej] chorej, [którą się opiekowalam]. Ciekawe to było życie, nie żałuję.
- Czym zajmowała się pani w czasie okupacji, chodziła pani do szkoły?
Chodziłam na tajne komplety.
- Proszę nam opowiedzieć o tajnych kompletach.
Zbieraliśmy się po kilka [osób] po mieszkaniach. Jak ja wnuczkowi mówiłam, że ja książkę na brzuchu nosiłam od historii, to on się zaczął śmiać: „Babcia, na brzuchu?”. „Tak, na brzuchu nosiłam książkę do historii, bo nie wolno było jej trzymać na wierzchu”.
- Czym się pani zajmowała w ciągu dnia.
Siedziałam w chałupie, nie pracowałam specjalnie. Tylko chodziłam codziennie do Szpitala Maltańskiego, już mnie tam znali. Codziennie chodziłam, opiekowałam się [nadal] jedną z tych chorych.
- Opiekowała się pani konkretnymi osobami, zapamiętała pani kogoś szczególnie z tego Szpitala Maltańskiego?
Zapamiętałam siostrę przełożoną, Barbara Glińska, i siostrę oddziałową, Marysia Grodzicka, i lekarzy zapamiętałam z nazwiska [doktor Gierładowski]. Ta chora później została zabita przez Niemców w tym szpitalu [w czasie Powstania]. Siostra mi opowiadała potem (ja się spotkałam z tą przełożoną) „Wiesz co, Basia, kogo mogliśmy, to wyprowadziliśmy, a kto nie mógł się już ruszać, to został na łóżku i został zabity” – Niemcy zabili. Całe zajęcie, to miałam ten Szpital Maltański. Mama już mnie nic [nie mówiła]. Widziała, że ja chodzę do tego szpitala, byłam 27 ostatni raz, a 28 już było ostre pogotowie, przygotowanie do Powstania.
- Zanim porozmawiamy o Powstaniu, to kiedy po raz pierwszy zetknęła się pani z konspiracją?
Z harcerstwa przeszłam do Armii Krajowej, oficjalnie przeszłam w 1943 roku. A tak to, mówię, chodziłam do szpitala. A jako harcerze to chodziliśmy do Szpitala Ujazdowskiego, do rannych żołnierzy.
- Zajmowaliście się jeszcze czymś jako harcerze?
Nie. Później już tylko ta konspiracja była, później to wszystko się rozleciało. Pamiętam 11 listopada w 1939 roku, zebraliśmy się w takim małym gronie, jeszcze w szkole powszechnej, koleżanka grała na pianinie, a my śpiewałyśmy patriotyczne piosenki. Tak to było. Ten 11 listopada dobrze pamiętam.
A przed wojną to dziadka Piłsudskiego dobrze pamiętam. Tatuś mój wiedział kiedy, której niedzieli dziadek Piłsudski chodził do Łazienek na spacer, i on nas wtedy brał, w niedzielę i nieraz spotykaliśmy dziadka Piłsudskiego. Mój tatuś wiedział, którymi on alejkami chodzi i o której godzinie wychodzi na spacer i nas wtedy prowadził. Pamiętam, tata mówił: „No, idziemy zobaczyć dziadka Piłsudskiego, może spaceruje”. Tak było. A później stało się tak, jak się stało. Była rodzina pięcioosobowa, to tak: jeden brat był na Grochowie, mama została wywieziona do Niemiec, młodszy z tatusiem był na Woli, a ja na Kolonii Staszica. I tak każdy w swoją stronę był [...]. Jak wróciłam z obozu, to ciocia z Warszawy osiedliła się w Gliwicach i ona mnie tam do Gliwic zabrała. Napisała kartkę w bramie, że w razie czego ona będzie u tych i u tych znajomych, żebym ja się zgłosiła, to ona mnie zabierze do Gliwic, i zabrała. Jak wróciłam z obozu, to ważyłam trzydzieści sześć kilko.
- Kiedy przeszła pani z harcerstwa do Armii Krajowej, na czym polegała ta zmiana, czym musiała się pani zajmować? Przeszła pani jakieś szkolenie?
Tak, było szkolenie, ja tu miałam taki zeszyt, gdzie żeśmy byli. Mieliśmy wykłady ze szkolenia sanitarnego. O reszcie w tej książce, w tym „Odwecie” jest, jedna ze stron tego zeszytu, gdzie mieliśmy te wykłady.
- Gdzie odbywały się te wykłady?
Mieliśmy takie punkty: „Aha, to tu się będą dzisiaj odbywać”. To raz w tygodniu było, jutro tu [u innej koleżaniki]. U mnie (na Twardej) bardzo często wykłady się odbywały, bo to trzeba było zmieniać miejsca, nie można było być w jednym miejscu.
- Kto z panią chodził na te wykłady i kto je prowadził?
Taka pielęgniarka prowadziła te wykłady, tak zwane szkolenie. A przysięgę składałam w 1943 roku.
- Na czym polegała ta przysięga, pamięta pani?
Ta przysięga w legitymacji jest.
- Proszę nam opowiedzieć, jak pani zapamiętała ten dzień?
To było tak, jak szliśmy na taką zbiórkę, to nie wiedzieliśmy ani nazwiska, ani imienia, tylko wiedzieliśmy adres. Tak powiedzieli: „Wchodzisz do bramy, przejdziesz przez podwórko, naprzeciwko będzie sień, wejdziesz do tej sieni, po prawej zapukasz do drzwi, otworzy starsza pani i spyta się »Panienka na pensję?«. »Tak na pensję«. – »To niech panienka wejdzie w te drzwi«”. Tak to było i wtedy składałam przysięgę. Ciekawe to było życie, ale nie żałuję.
- A w 1944 roku zaraz przed Powstaniem, jak pani zapamiętała ten okres?
Ja wiem, tak normalnie. Zbieraliśmy się na takich zbiórkach, na wykłady, a przed samym Powstaniem to znów żeśmy się szykowali do Powstania. Trzeba było sobie ekwipunek, torby sanitarne szykować, to już samemu szykowało się torby sanitarne.
- Co musiało się znaleźć w takiej torbie i jak to się zdobywało?
Wszystkie leki, opatrunki się zdobywało; torbę sanitarną każdy miał swoją.
- Czy trudno było zdobyć te materiały?
Nie, ja miałam łatwo, bo urzędowałam w Szpitalu Maltańskim, to mnie tam zawsze coś dali. A jak trzeba było zrobić okłady sterylne, to żeśmy gazę cięli, żelazkiem prasowaliśmy i dopiero wkładaliśmy i to sterylna gaza była, bezpośrednio na ranę. Było zajęcie.
- Początek Powstania, gdzie pani wtedy była?
Byłam na Kolonii Staszica. 28 lipca zebraliśmy się w punkcie zbornym na Filtrowej i tam siedzieliśmy do którejś godziny i po tej godzinie przyszła łączniczka i mówi, żebyśmy się rozeszli, że jest Powstanie odwołane, no i żeśmy się rozeszli. Znów wyznaczyła... Dziewczęta, które jedna drugiej blisko mieszkała [maiły się wzajemnie zawiadomić], ja musiałam powiadomić trzy koleżanki. Ona przyszła 1 sierpnia i mówi, żebyśmy się znów zgłosili na Filtrową, bo już pierwszego będzie wybuch Powstania. Ja powiadomiłam te koleżanki i poszłyśmy. Już w domu się z nikim nie widziałyśmy, bo już się zaczęło. Ale było powiedziane tak: „A, Powstanie! Trzy, cztery dni i wrócimy do domu”. Tak mieliśmy powiedziane, a tu się... było. Takie to były sprawy. Później się wróciło. Nic nie żałuję.
- Proszę opowiedzieć o pierwszych tygodniach na Kolonii Staszica.
Pierwsze, to na punktach nas rozmieścili. Było kilka punktów i na każdym punkcie było nas dwie, trzy, znaczy się więcej było... I Powstańcy byli, ale co z tego, skoro oni nie mieli broni, bo nie była jeszcze dostarczona im broń. Cały czas tam byłyśmy. Z 9 na 10 sierpnia cześć od nas wymaszerowała do Śródmieścia, do Politechniki Warszawskiej, a część z nas sanitariuszek została przy rannych, bo byli ranni Powstańcy na Kolonii. W tym czasie zanieśliśmy tych rannych Powstańców do szpitala Dzieciątka Jezus, tam ich zanosiliśmy. Jak wróciliśmy na Kolonię, to już byli „ukraińcy” nie „ukraińcy”. Dwie czy trzy koleżanki zostały przy takich ciężko rannych. Stamtąd nas już wyrzucili na Grójecką, na taki bazar. Tam wszystkich wyprowadzali z Kolonii Staszica, tam dużo ludzi zginęło na Kolonii. Kolonia Staszica to przeważnie byli adwokat, profesor, cała śmietanka tam mieszkała i my pomiędzy nimi byliśmy. Pamiętam jeden moment, co jeszcze teraz mi się chce śmiać.
Nie było już tak specjalnie jedzenia, to koleżanka poszła prosić do tych willi gosposie, żeby dały coś do jedzenia, bo nie ma co ani żołnierzom, ani Powstańcom dać, ani my nie mamy co jeść. Ona mówi tak [...]: „Panienko my już też nic nie mamy, ale mam tu takie suszone obierki, jak je umyjecie, ugotujecie, to będą dobre do jedzenia”. I myśmy to ugotowali, chorym daliśmy i sami zjedliśmy. To ja się dopiero po sześćdziesięciu czterech latach dowiedziałam... A jeszcze tak pomyślałam: „O, takie dobre gospodynie, nawet suszyli ziemniaki, żeby później gotować”. A to były obierki, dopiero po sześćdziesięciu czterech latach dowiedziałam się, że my zamiast ziemniaków jedliśmy obierki [...]. Teraz to się śmieję z tych obierek, nawet nie wiedziałam, żeśmy jedli obierki.
- Kiedy przenieśliście się na Grójecką?
Ja tu wszystkie daty mam pospisywane. 11 sierpnia wysiedlili nas z Kolonii Staszica, to na Zieleniak poszliśmy, bo oni wszystkich tam kierowali. Z tego Zieleniaka wywozili do Pruszkowa. I z Pruszkowa później nas zawieźli do Wilhelmshagen, tam był obóz przejściowy.
- A w samym Zieleniaku spędziliście dużo czasu?
Nie, ze dwa dni byliśmy. Oni segregowali tych ludzi i stopniowo wywozili.
- Jak pani zapamiętała to miejsce?
Zapamiętałamm że trzeba było leżeć pod stosem ubrań, bo chodzili i młode dziewczęta gwałcili, na Zieleniaku. Tak zapamiętałam to. A później Wilhelmshagen. W Wilhelmshagen to miałam trochę kłopotów, bo mnie tam w tym obozie przejściowym podejrzewali, że ja podlegam pod rasę nordycką.
- Co się stało po wyjściu z Zieleniaka?
Z zieleniaka, do pociągu i do Pruszkowa nas wywieźli, i z Pruszkowa dopiero do Wilhelmshagen. I tam w Wilhelmshagen, przyczepili się do mnie. To był Niemiec który znał język polski, i do mnie mówi: „Ty wiesz co? my ciebie tu zostawimy, bo cała młodzież stąd będzie wysłana do obozów koncentracyjnych, ale jak zostaniesz to my ciebie gdzie indziej wyślemy”. A ja mówię: „Nie! tam gdzie moje koleżanki to i ja tam”. Bo on mówił, że pod rasę nordycką podlegałam. Wilhelmshagen, w Ravensbrücku znów się do mnie przyczepili, to mi pobierali z pętliczki krew, badali mi rasowość. Że ja byłam blondynką o niebieskich oczach i miałam długie warkocze za pas, to posądzali mnie o to, że podlegam pod rasę nordycką. Ja mówię: „Boże, żeby tylko z tego Ravensbrück uciec” – bo wiedziałam, że tam jest dom publiczny. Myślałam, że zostawią mnie i mogą mnie zabrać do takiego domu publicznego. Przeszłam to szczęśliwie.
- Długo była pani w Ravensbrück?
Nie, tylko dwa miesiące. Później nas przenieśli do Magdeburga, podlegaliśmy pod Buchenwald. Tam pracowaliśmy w fabryce amunicji w Magdeburgu. Tak jakoś się tam... W Ravensbrück to nie było wyjścia, bo przecież to wszystko... My młode dziewczęta byłyśmy, nie miałyśmy żadna okresu, bo oni nam dosypywali do jedzenia jakiś proszek i oni to wszystko w nas zatrzymywali. Niech sobie pani wyobrazi, jak by tak wszystkie miały, to co kobieta powinna mieć, to by przecież epidemia była.
A później w fabryce amunicji w Polte (to była fabryka amunicji), tam właśnie pracowałam. Ciężka to była praca, ale wytrzymałam, o ćwiartce chleba i pół litrze zupy musiałam pracować dwanaście godzin. To była maszyna, w którą się wsypywało kulki, taki bęben był, to taka paczka ważyła prawie czterdzieści kilogramów, ja musiałam to podnieść i wrzucić do tej maszyny, ciężko było. Ale jakoś sobie radziłam, bo trochę oszukiwałam, dobrych na wierzch nasypywałam, a pod tym wszystkim były... bo to była maszyna, która sprawdzała wagę tych kulek. Raz mnie jedna „ukrainka” przyuważyła i mówi tak: „Ja powiem Irce”. A Irka to była taka kolonka, też więźniarka, ale to była kiedyś prostytutka (u nas prostytutki to miały czarny winkiel) my czerwony, a one czarny. I ona mówi do mnie: „Wiesz co, ja powiem Irce, że ty wcale nie rzucasz wszystkich kulek do maszyny, tylko
jaszczki przestawiasz z jednej strony na drugą stronę”. Jakoś się tak przetrwało to wszystko.
- Ma jeszcze pani jakieś szczególnie silne wspomnienia związane z pobytem w Niemczech?
Wspominam, raz stoimy na apelu i koleżanki z drugiej strony (to była Wielka Niedziela) i one krzyczą od nas z drugiej strony: „Dzisiaj będzie odwszenie” – tak mówię, jak żeśmy mówili. Zabierali nam wszystkie ciuchy, nas zostawiali na golasa na pryczach, a to wszystko było brane do dezynfekcji. A my im odkrzykujemy: „Nie, dzisiaj jest Wielka Niedziela, to niemożliwe”. A oni mówią: „Zobaczycie”. Za moment krzyczymy tak: „Dzisiaj jest 1 kwietnia, prima aprilis, wy nas oszukujecie”. Jak się okazało Wielka Niedziela była 1 kwietnia, w prima aprilis. To zapamiętałam. Później jak nas ewakuowali, bo Magdeburg już był zajmowany przez Rosjan, to nas Hitlerjugend prowadził, te gnojki takie, po szesnaście, siedemnaście lat, pod taką eskortą nas wyprowadzali. My żeśmy w czasie tej eskorty... Myśmy z Warszawy się trzymały w dziewięć dziewcząt, tak jak w Powstanie, tak samo i tu, cała nasza sekcja się trzymała razem.
- To były pani koleżanki jaszcze sprzed Powstania?
Nie, jedną miałam jeszcze przed Powstaniem, a te wszystkie były z naszego batalionu, dwie były rodaczki, one mieszkały na Kolonii Staszica, a nas sześć to było z tego samego batalionu co ja. I prowadzą nas, taką mieliśmy koleżankę, co bardzo lubiła śpiewać (piątkami żeśmy szły jedna przed drugą i pod ręce się trzymały) i ta Zosia, ona szła od chodnika i zaczęła nucić piosenkę: „My jesteśmy młodzi, przed nami cały świat”. I ten szwab jak zobaczył (a my zaczęłyśmy razem z nią nucić to, a ona nas wciągnęła na chodnik), że my jesteśmy na chodniku, cała nasza piątka, jak doskoczył, jednej w tyłek dał kopa, drugiej w tyłek, wszystkim nam po kopie dał i wpędził nas w tłum. Ja mówię: „Zosia, pamiętasz tą piosenkę”. „A pamiętam ją”. Ona zaczęła nucić: „My jesteśmy młodzi, przed nami cały świat, nikt nam nie przeszkodzi, w świat idziemy, w świat młodzieży, do nas cały świat należy” – piosenka. Pouciekałyśmy w pole. U bauera pracowali też Polacy i jak żeśmy uciekły w pole...
Tak, wszystkie. A tam takie [komórki] na polach stały, na bańki z mlekiem. Te chłopaki nam powiedzieli tak: „My posadzimy ziemniaki. Jak pójdziemy na obiad, to sobie wygrzebcie trochę tych ziemniaków, to sobie ugotujecie” – i tak było. Jakoś się przeżyło, a później się wróciło.
Byliśmy w Berlinie, jak już wojna się skończyła, to bodajże 9 maja byliśmy w Berlinie. Jak ci Rosjanie i „ukraińcy” znęcali się nad Niemcami; jak wpadali i zobaczyli, że Niemiec jest w jakiejś willi, to od razu zabijali.
- Jak dotarłyście do Berlina?
Pieszo, bo byłyśmy niedaleko, Magdeburg to... Oni nas później na drugą stronę rzeki przeprowadzili, to niedaleko było.
- Proszę opowiedzieć o swoich wspomnieniach z Berlina, zapamiętała pani coś szczególnego?
Nie, trzymałyśmy się w kupie i patrzyłyśmy, co będzie dalej. Później jak było zawieszenie broni, bodajże 9 maja, to próbowałyśmy dostać się do Polski. Pasiaki żeśmy pozrzucały, poszyłyśmy sobie z kocy sukienki nie sukienki, już nie byłyśmy więźniami, tylko byłyśmy [cywilami]. (Muszę powiedzieć, jak ja teraz przebywałam w szpitalu, jak był wybór papieża Benedykta XVI i spojrzałam na jego fotografie, bo było jego zdjęcie w gazecie, sąsiadka mi dała tą gazetę i mówi: „Pani Basiu, to będzie nasz papież”. A on był w uniformie gestapowskim, swastykę miał na rękawie i broń krótką przy boku. I było napisane, że on służył w Hitlerjugend, papież nasz. Ja mówię: „Nie, dla mnie to on papieżem nie będzie”. Ja krzywdę od [nich doznałam]). Oni nas tak bili, coś okropnego, jak nas prowadzili, to za byle co nas bili. I żeśmy wszystkie wróciły do Polski.
- Jak wracałyście, w jaki sposób?
Doszłyśmy do granicy polskiej i były postawione pociągi i jechałyśmy. Dwie koleżanki pojechały do Poznania, bo one mieszkały w Szamotułach, a reszta przyjechała do Warszawy.
- A pani rodzina, kto przeżył wojnę?
Tatuś zginął w Powstaniu, młodszy brat był na Woli, ale przeżył i on opowiadał, że 5 sierpnia była rzeź Woli. Mówił: „Barbara, co się działo na Woli, to nawet nie masz pojęcia, tak rżnęli ludzi, a stosy trupów podlewali benzyną i palili” – on był na Woli. Tatuś zginął, mamusia została wywieziona na roboty do Hanoweru, ten starszy brat do obozu, do Mauthausen, i ja. Każdy był w swojej stronie.
- Mama i brat potem wrócili?
Wrócili, brat wrócił wcześniej, bo wrócił bodajże w maju w 1945 roku, a mamusia dopiero wróciła w 1946 z Hanoweru. Ja byłam cały czas w Gliwicach, ciotka się mną opiekowała, później w Gliwicach znalazł się mój młodszy brat i też się nim ciotka opiekowała. A tu, starszy brat miał koleżankę i wystarali się o mieszkanie i tam do tej pory mieszka.
- Czym zajmowała się pani po wojnie?
Pracowałam jako straszy referent w zakładzie produkcyjnym. To byli pracownicy zakładów „Philipsa” i później pracownicy otworzyli na własną rękę taki zakład i ja tam u nich pracowałam.
- Wracając do czasów wojny, jak zapamiętała pani wojenną codzienność, miała pani kontakt z prasą, z radiem?
[...] Tata kupował gazetę, myśmy czytali, tata sobie artykuły odkładał. Książki czytaliśmy, byliśmy spragnieni książek do czytania. I teraz widać nie zaniedbuję – tyle książek jest w domu.
- Co czytaliście w czasie wojny?
A wszystko, przeważnie czytaliśmy Mickiewicza, trylogię czytaliśmy, wszystkie książki historyczne. Do tego stopnia że jak w obozie byliśmy, to wspominaliśmy fragmenty tych książek, Mickiewicza, Sienkiewicza wspominaliśmy.
- Proszę opowiedzieć historię o wycinku z gazety?
Tatuś kupił gazetę i przyniósł, w tej gazecie było po kilkanaście nazwisk, to był 1943 rok. Jak były zwłoki ekshumowane, to niektórzy mieli przy sobie dokumenty i oni na podstawie tych dokumentów wypisywali w tej gazecie, wypisywali te nazwiska. Mój tatuś wyczytał w tej gazecie nazwisko swojego kolegi i prosił ten kolega że w razie czego, jak coś się z nim stanie, żeby powiadomić jego rodzinę. Tata wyciął ten odcinek, wiem że było tylko miasto, ogród, Czerniaków, ulica Golaszewskiego (coś takiego). On tam poszedł z tym wycinkiem. Ale czy on zastał tam, czy nie [tego nie wiem], tylko przyniósł ten wycinek z powrotem i go schował. Myśmy go schowali do albumu ze zdjęciami i w czasie Powstania, jak wybuchło Powstanie, to takie rzeczy wartościowe [mama] wyniosła do piwnicy, między innymi wyniosła ten album.
I jak ja wróciłam, zaczęłam grzebać w tej piwnicy i wygrzebałam ten album i znalazłam ten odcinek. Sześćdziesiąt parę lat ja go przetrzymywałam i doczekał się, że teraz właśnie, w 2008 czy 2007 roku można już było normalnie mówić o Katyniu. I Zbyszka prosiłam (wnuczka najpierw) powiedziałam mu jak i co. On mi opisał i zaniósł do muzeum Katynia. […]
- Czy po wojnie spotykały panią jakieś nieprzyjemności, represje po udziale w Powstaniu?
Nie, bo nie przyznawałam się, a po co się miałam przyznawać, tylko grono bliskich wiedziało. Jak pisałam życiorys, to nie wspominałam, a po co mnie mieli szarpać, ciągać, tak jak kolegę Jurka Jetkiewicza. Przecież siedział na Rakowieckiej i zastrzelili go na Rakowieckiej, i jest pochowany na „Łączce”, na cmentarzu wojskowym pod samym płotem. Ci więźniowie rozstrzeliwani byli i wywożeni, tam kopane były doły i były tam śmieci, to oni pod tymi śmieciami chowali ludzi i zasypywali. Przez to ta kwatera nazywa się „Łączka”. A po wojnie byli tacy, co wiedzieli, kto jest pochowany na tej „Łączce”. Teraz jest bardzo ładna ta kwatera, „Łączka”, ja tu mam nawet książkę o tych straconych.
- Po wojnie miała pani kontakt z koleżankami, z którymi przeszła pani przez obozy w Niemczech?
Cały czas, przecież my jesteśmy z jednego batalionu, to cały czas się spotykamy, na Wielkanoc na jajko, na Boże Narodzenie na opłatek i 1 sierpnia na rocznicę Powstania. Trzy raz spotykamy się. Byliśmy na otwarciu Muzeum Powstania Warszawskiego. Cały czas mamy kontakt jedno z drugim.
- Czy jest jakieś wydarzenie z okresu Powstania czy okupacji, które szczególnie pani zapamiętała?
Nie wiem, to dużo było takich momentów, nie wiem pod jakim względem.
- Coś co panią wstrząsnęło.
Wstrząsnęło mną, jak ktoś przyszedł do naszego domu i powiedział, że zwożą zakładników i będą rozstrzeliwać na Senatorskiej, to ja chyłkiem, chyłkiem pobiegłam na tą Senatorską, ale już nie zdążyłam, bo już ich zabrali, tylko zostało to miejsce, gdzie oni byli rozstrzelani, krew na murze i na chodniku i takie starsze babcie przychodziły, maczały w tej krwi chusteczki i brały te chusteczki zakrwawione, i chowały do kieszeni. To mnie utkwiło w pamięci. Że jednak ludzie byli tacy.
Gdzie tylko coś się [działo], to ja pierwsza byłam. Mama aż na mnie [krzyczała]. Były takie momenty, że powiedziała, że jak będzie szła do pracy, a ja będę w domu, to mnie do piwnicy zamknie. Bo jak coś się stało, to ja pierwsza tam byłam. Nie siedziałam u mamy pod spódnicą. Później się stało, jak się stało, że się tu znaleźliśmy, powiedziałam, że chciałabym jeszcze mieszkać na Woli, ale powiedziałam, że jak na Wolę pójdę, to już mnie stamtąd nikt nie ruszy. Bo my mamy grób rodzinny (obok cmentarza Powstańców jest cywilny), to my mamy tam grób, który ma już 109 lat, trzecie pokolenie, które opiekuje się tym grobem, najpierw moja mama, później ja, a teraz syn objął opiekę na grobem. 109 lat minęło w grudniu, to jest taki rodzinny grób.
- A po latach jak pani ocenia Powstanie?
Dobrze oceniam.
- Czy z okresu Powstania i okupacji zapamiętała pani jakoś szczególnie żołnierzy niemieckich czy tak zwanych ukraińców?
„Ukraińców” to pamiętam. Na Kolonii Staszica jak wpadli do nas do willi, zobaczyli, że tyle dziewcząt, to gwałcić chcieli, jedną tylko wzięli (do góry strzelił, jak wszedł do willi, że jemu się nic nie stało), a nas resztę pozamykał w kotłowni. Siedziałyśmy na węglu, jak usłyszałyśmy, że strzelił, to myślałyśmy, że nic, tylko ją na pewno zabił. A jednak nie, on ją wziął i strzelił dlatego, że on ocalał, że jemu się krzywda nie stała w tej willi. […]
W 1943 roku, mieszkaliśmy pod numerem 11 na Twardej, a pod 16 zbierał się Gomułka, Bierut, organizacja tamtych. Przyszedł do mnie kolega, on miał okna od ulicy, mówi: „Wiesz co, Barbara, zajechała pod 16 żandarmeria, Niemcy zajechali”. Ja poszłam do niego i obserwowaliśmy z okien. Ale ani nie było słychać strzałów, ani nikogo nie wyprowadzili, to znaczy że nic się nie stało, za jakiś czas patrzymy, a oni wywożą na takim wózeczku tajną drukarnię, bo oni tam mieli tajną drukarnię i drukowali biuletyny.
Za jakieś pół godziny, godzinę nasz dozorca otworzył bramę i oczywiście jak tylko otworzył, to ja po cichu poszłam tam, do tego podwórka, wiedziałam, do której sieni, gdzie oni się zbierają. Na parterze to było, tam zajmowali dwa pokoje z kuchnią i w ścianie była wybita dziura. Oni pod szesnastym, a ta wybita dziura była pod czternastym. Ktoś ich widocznie ostrzegł i oni tą dziurą pouciekali, ale nie kierowali się w stronę Twardej, tylko po gruzach na Grzybowską. I wtedy nikogo nie zabrali, ani nikogo nie zbili. A ja poszłam do tego mieszania (to były dwa pokoje z kuchnią) obejrzałam to wszystko. Jak powiedziałam mamie, to myślałam (miałam takie długie warkocze), że mi warkocze powyrywa z głowy, że jak ja mogłam tam iść i to wszystko obejrzeć. Taka byłam. Tam na Twardej to było, i oni właśnie, ale nikogo... i tą dziurą właśnie. A ta dziura to była... stół był odwrócony blatem do tej dziury, zasłonięta była, ktoś ich ostrzegł, to oni tą dziurą pouciekali, i [Niemcy] nikogo nie złapali. Myślę, że dobrze, że nikogo nie złapali, to też ludzie, też walczyli o to co my. Ja nie usiedziałam w domu, chyba żeby mnie tak jak mama powiedziała w piwnicy zamknęła, to tak. Brata miałam starszego, to on się bał, och, jaki tchórz był.
- Nie należał do żadnej organizacji?
Nie, nie należał. Jak się dowiedziałam, a ja tak w domu nie mówiłam, że wybuchnie Powstanie, ale nieraz ten kolega przyszedł i opowiadał, a on mówi: „Barbara, na kogo wy się porywacie. Przecież Niemcy są tak uzbrojeni, a wy co macie, butelki z benzyną i po za tym nic”. A ja mówię: „Jurek, tak musi być”. Taki tchórz był że uch, bał się.
A babcia też, dozorczyni się od razu zmiarkowała przed samym Powstaniem, jak przychodziły do nas dziewczęta, to dozorczyni wyszła i mówi do babci: „Pani Mączyńska, co to do pani wnuczki tyle dziewcząt młodych przychodzi”. A babcia mówi: „A szykują się na jakąś wycieczkę, nie wiem, na jaką wycieczkę, oni się szykują”. A po1939 roku było powiedziane, że trzeba było zdawać radia. My mieliśmy radio, więc tata mówi tak: „Nie, nie zdajemy radia, wojna się niedługo skończy, będziemy mieli swoje własne radio”. I nie zdaliśmy tego radia, a oprócz tego jak nasi żołnierze już odchodzili, zrzucali broń, to były na bocznych ulicach rowy przeciwczołgowe, wykopane, że w razie czego jak Niemcy wkroczą, to zabezpieczali. Tata chodził wieczorem do tych rowów i wyjmował krótką broń i przynosił do mieszkania. Przyszedł stryjek i przechowywał tą broń. Mieliśmy kuchnię kaflową w kuchni, to wyjmował dwa kafelki i tą krótką broń oczyszczoną wkładał do tej kuchni, kafelkami zakrywał. Później koleżanki przywoziły z kolegą broń.
Pamiętam 1943 roku w Wielkanoc, przyjechali oni i przywieźli broń, weszli tylko do pokoju, zostawili tą broń i odjechali, mama mówi do taty: „Józek, to gdzie teraz idziesz?”. A on mówi tak: „Aaa, idę na Żoliborz”. No i poszedł z tą bronią na Żoliborz. „Tylko pamiętaj, żebyś ty wrócił, bo dzisiaj na obiad przychodzi Marysia i Ala”. „Dobrze, postaram się”. A on widocznie... Jeszcze walki trwały w getcie i on na pewno szedł pod mur, na pewno był z kimś umówiony, żeby przerzucić, żeby im dać im tę broń.
Do samego Powstania broń przechowywał, kafelki były wyjęte. A tu na Wolskiej też były wyjmowane kafelki, to my musieliśmy siedzieć w domu, nam nie było wolno [wychodzić] na podwórko, bo stryjek z ojcem się bał, że jak my zastukamy, to możne ktoś nakryje ich. Jak myśmy siedzieli, to oni byli bezpieczni, że do nas nikt nie zapuka. Jak oni to wszystko zrobili, schowali tą broń, to my wtedy wychodziliśmy na podwórko. Cały czas była broń. Wiecznie było z tą bronią do czynienia i mama się wiecznie denerwowała, babcia tak samo.
Była u nas maszyna do szycia, to przyszła dozorczyni, przyniosła płótno i mamusia szyła w czasie Powstania opaski dla Powstańców na maszynie.
- Miała pani również taką opaskę?
Swojej nie mam, ale tą taką mam. Swoją to musiałam zostawić w obozie, bo jak zabrali nam wszystkie nasze rzeczy, to miedzy nimi była ta opaska tam. Teraz żeśmy podostawali te opaski, więc mam taką opaskę. Matkę Boska też przechowywałam i ocalała. Mama mówi tak: „Idziesz na Powstanie, to weź tą Matkę Boską” – i wzięłam, trzymałam ją w Powstanie, trzymałam ją w obozie. Ja miałam tu warkocze, tu miałam trzeci warkocz (przez środek głowy) taki mały warkoczyk. Ja ją sobie wpięłam we włosy. I jak Niemka mnie złapała za głowę, to wyczuła tą Matkę Boską i wyrwała z włosów i rzuciła na ziemię. Ja przy niej nie podniosłam tej Matki Boskiej, bo pomyślałam, że jak przy niej podniosę, to ona przydepcze nogą i nie będę mogła wziąć, ona odeszła i dopiero ją wzięłam. Do tej pory ją mam. Potem ją chroniłam, a to tu ją schowałam, a to tu ja schowałam, przetrwała ze mną. A zeszyt z wykładów to też mam gdzieś schowany.
Warszawa, 20 stycznia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Anna Andruszkiewicz